wtorek, 3 kwietnia 2018

i wear this crown of thorns

-
Droga matko, ojcze, żono, czy ktokolwiek inny, do kogo list ten trafi, szczerze mi nie zależy,

chociaż, może nie matko, ani nie ojcze. Jeśli czytacie ten list, proszę was uprzejmie, omińcie kolejny akapit.
Swoje dwudzieste ósme urodziny spędziłem w ohydnej melinie, otoczony zgrają bandytów, degeneratów i kurew, które swoimi atutami kusiły zarówno mnie jak i moich przyjaciół. Nie skorzystałem, a może jednak powinienem, bo Apollin nie daje mi teraz żyć, regularnie nazywając mnie świętoszkiem.
Jeśli przypadkiem czytelnikiem mojego listu okazuje się Kai Montgomery, najjaśniejsza ma z Iskier, pragnę jedynie przekazać ci, żebyś się serdecznie jebała. W dosłownym tego słowa znaczeniu, bo wiem, że lubisz i kwitniesz, gdy ci na to pozwalają.
Jeśli list ten natrafi na moją byłą żonę, to życzę jej serdecznie, żeby również się jebała. Nie tak dosłownie, po prostu, żeby się odpierdoliła, bo nic a nic nas nie łączy i śmierć Alexandra tego nie zmieniła.
Jeśli list ten jakimś cudem trafi do Narcissy Aigis Lavillenie, to przekazuję serdeczne pozdrowienia od brata. Apollinaire bawi się przecudownie. Każe również, byś przy najbliższym spotkaniu z Percivalem i Ferensem przekazała im, żeby się jebali. Ja sam proszę, żebyś przekazała całusy (nie dosłowne) Tadeuszowi i (całkowicie dosłowne, najlepiej w usta, zawzięte) Raviemu.
Jeśli list ten trafił do któregokolwiek innego z gildyjczyków, niech odda go Narcyzie, a samemu mistrzowi przekazał, że tęsknię i może wpadnę kiedyś na herbatę. Irinie podziękujcie za wszystkie posiłki i powiedzcie, że tęsknię, bo tutaj nikt nie potrafi gotować i co drugi dzień ktoś cierpi na wymioty.
Dla zainteresowanych ewentualnym kontaktem, czy może zwykłą dostawą pewnych środków o zaskakującym działaniu, aktualnie [to znaczy, nie wiem kiedy, może akurat na mnie traficie, może nie, szczerze, mam na to wyjebane] przebywamy w okolicy Nehest i kierujemy się na wschód. Jeśli bardzo zależy wam na korespondencji, szara sowa z brakującym jednym szponem, należąca do Gildii Kissan Viikset powinna zawsze mnie odnaleźć, chociaż wcale do wymieniania ze mną listów nie zachęcam, bo zwyczajnie nie mam na to czasu. Jestem zbyt pochłonięty sztuką rzucania noży i oszukiwania szlachty moją grą aktorską.

Pozdro,
i z fartem,
Dezy
coeh
desiderius
28 | 10 listopada | Ethija | Zielarz

Buziak od siusiora i krzyżyk na drogę dezy
Art od cudownej Eleny Nekrasovej, w tytule Johnny Cash.

11 komentarzy:

  1. Wściekła, iż obowiązki zerwały ją o tak wczesnej porze i to jeszcze w pogodę skutecznie zniechęcającą do spacerów, raźnym krokiem zbliżyła się do drzwi ptaszarni mocno rozcierając zziębnięte ramiona. Już miała szarpnąć gwałtownie za klamkę, gdy jej wyczulone kilkudniową przemytniczą akcją (jak zawsze w jej solennych obietnicach przed samą sobą przedostatnią) zmysły uchwyciły strzępek jakiegoś zdania dzwoniącego w myślach jak coś bardzo znajomego. Zamiast wiec schronić się przed deszczem i chłodem w cieplejszym nieco i co ważne zadaszonym wnętrzu zatrzymała się nasłuchując. Jakiś męski głos, którego głębokim brzmieniom nie można było odmówić artyzmu recytował jeden z jej ulubionych poematów. Delikatniej więc niż zazwyczaj otworzyła drzwi i weszła do pomieszczenia, wbrew swojej intencji płosząc ptaki, które z wściekłością poczęły trzepotać skrzydłami wzbijając chmurę kurzu, a gdy ten nieco opadł wyłoniła się z niego szczupła sylwetka mężczyzny z tajemnymi znakami na twarzy. Trudno sobie wyobrazić bardziej teatralne wejście. Speszony nagłym hałasem zamilkł i zamarł jakby w pół ruchu. Pierwsze promienie świtu wdzierające się przez wysokie wąskie okienko spływały po jego wzniesionej dłoni rozświetlając stalowo błękitne spojrzenie jak żywcem wyjęte z portretów jednego ze znanych jej pisarzy. Philomela także więc zatrzymała się lekko onieśmielona (lub zręcznie taką udająca) i wbiła w niego złociste spojrzenie.
    - Przepraszam, że przeszkadzam...
    - Nie to ja przepraszam - przemówił młodzieniec pospiesznie, lecz jakby z lekkim roztargnieniem zbierając rozrzucone na ziemi rekwizyty. - myślałem, że nikogo tu nie ma, a to już ranek
    - Nic się nie stało - uspokajała nie spuszczając go z oka. - to przecież tylko ja...
    Uśmiechnęła się łagodnie.
    - Jestem Philomela i jestem tu sokolniczką, a pan to... to pan recytował, prawda?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaprawdę, matka skrzyczałaby go za wszelkie czasy, gdyby tylko zobaczyła, w jakich falach ekstazy znajdował się młodzian. Ludzie parskają, prychają, że te dwadzieścia siedem jesieni na karku wcale nie robi z niego jeszcze jakiego żbika rześkiego, a raczej bliżej już mu było do podstarzałego tura, tymczasem mąż tylko śmiał się głośno i prezentował te wszystkie nadnaturalne stworzenia, co krótko mówiąc, jednak nie było na miejscu. Przecie to oczywiste, że tamci do setek lat dożywają, taka ich natura, tymczasem takim jak on, niejedni już polecali drwa do trumien.
      Tymczasem ten wrzeszczał wniebogłosy, jak ostatni szaleniec, obłąkaniec, otoczony przez stada ptaków, które traktować mu przyszło jako widownie. Rozrzucał przedmioty, grał całym ciałem i ignorował świadomość, że powinien być u roślin i służyć pomocą członkom obozowiska, w którym się akurat znalazł.
      Odszukał bowiem swoje miejsce na ziemi, gdzie wznosiła się kurtyna, stworzenia nadstawiały słuchu, a on mógł wykorzystać swój zastały przez te nieszczęsne prawie że trzy dekady, teatralny dryg.
      Poprzysięgał niejednokrotnie, że na deskach jakiego gmachu jeszcze wystąpi, ale teraz, po tak długim czasie namiętnego oczekiwania, marzył tylko o tym, aby wygrywać w głowie kolejne to sztuki.
      Trzask, prask, huk drzwi, wrzask ptaków, ręka w powietrzu i spojrzenie przerażonego zwierzęcia, bo ktoś postanowił odwiedzić ptaszarnię.
      — Przepraszam, że przeszkadzam... — Istota drobniejsza, o falach w odcieniu złota, a i równie szczerych oczętach, pewno spoglądała na niego jak na skończonego kretyna, gdy ten mógł tylko zacząć pochylać się po swoje akcesoria.
      — Nie to ja przepraszam — odparł prędko, jakby samemu ledwo doganiając rozwichrzone, jak te ciemne włosy marzenia dzienne. — Myślałem, że nikogo tu nie ma, a to już ranek
      — Nic się nie stało, to przecież tylko ja... Jestem Philomela i jestem tu sokolniczką, a pan to... to pan recytował, prawda? — spytała nagle, obdarowując mężczyznę spokojnym uśmiechem. Załagodził ruchów, ostudził temperamentu i pokiwał głową, oczywiście nie ukrywając entuzjazmu, bo ktoś jednak usłyszał jego „Prośby do Nathoriego”. Zachowując resztki zdrowego rozsądku i dobrych manier, zbliżył się do kobiety, by oddać jej krótki, delikatny ukłon i obdarować równie odprężonym uśmiechem.
      — Najwyraźniej tak — rzucił cicho, z lekkim rozbawieniem. — Jeszcze raz przepraszam, zdecydowanie wtargnąłem na niewłaściwe tereny w niewłaściwym czasie — dodał z już nieco mniejszym entuzjazmem, rozumiejąc powoli, że nie będzie mógł więcej targać się do ptaszarni. — Desiderius, całe, wszelakie przyjemności i czułości po mojej stronie, droga Philomelo. Sokoły to zaprawdę urocze stworzonka, szczególnie w momentach, gdy nie decydują się wydziobać ci oczu — dodał, poprawiając uścisk na wypadającej mu z dłoni księdze.

      Usuń
    2. - Tak samo jak sokolniczki, więc nie widzę przyczyny by tak od razu uciekać. O tej porze moje mordercze instynkty śpią jeszcze najspokojniej. - dodała wciąż uśmiechając się spokojnie. Jakby nie zwracając uwagi na przybysza podeszła do półek i poczęła przeglądać zawartość różnych poupychanych tam butelek i woreczków.
      - To nie jest tak, że pana obecność mi przeszkadza, raczej zaskakuje. Powiedzmy ze zwykle bytują tu zdecydowanie miej rozmowne istotki i jakoś nie mogło mi się w głowie zmieścić, gdy stałam u drzwi że moje kochane sokoły nauczyły się recytować J.S. Bardzo wierzę w ich inteligencję ale nie aż tak. Po za tym nie mam nic przeciwko ich ukulturalnianiu przez pana regularne występy.
      Odwróciła się i otaksowała go karcącym spojrzeniem.
      - Proszę położyć na chwilę te manele, tak się nie da rozmawiać.
      Kiedy wreszcie wróciła do stołu z odpowiednim pojemnikiem, kilka z ptaków stojących najbliżej zatrzepotało niespokojnie skrzydłami. Słońce wlewające się przez górne okienko spływało po ich opierzonych grzbietach malując je smugami brązu i złota. Wdziała rękawicę i podeszła do swojego ulubieńca.
      - Jak sądzę jest pan naszym nowym bardem
      Pokręcił głową lekko zbity z tropu.
      - Niestety tylko zielarzem
      - Szkoda, ma pan piękny głos, a na tym akurat się z nam. W swej bogatej przeszłości byłam przecież i sylfą. Mam nadzieję, że szanowny pan nie pozbawi mnie przyjemności jego słuchania przynajmniej od czasu do czasu.

      Usuń
    3. Nie ukrywał zdziwienia, gdy okazało się, że młoda dama zdaje sobie sprawę z inicjałów twórcy owej sztuki. Mało kto interesował się tymi rzeczami, mało kto przysłuchiwał bajkom, uważnie oglądał, czytał, podziwiał dobitnie trafne zlepki słów, które tak pięknie kształtowały się na długie wersy, a recytacja ich przychodziła wręcz z eteryczną lekkością.
      Postępowanie z ptakami było dla młodziana bardziej niż niezwykłe, sam nigdy nie odważyłby się przywołać drapieżnika, nawet na grubą rękawicę. Nie rozumiał, dlaczego tak właściwie zapędził się w te okolice, przecież prawdopodobieństwo utracenia jakiejś części ciała było ogromne, szczególnie gdy szpony tak namiętnie się zamykały, to otwierały, w hipnotyzującym wręcz obrządku.
      Zwierzęta dzikie, nieokrzesane. Napawające pomysłami, chęciami i myślami, które znowu zalewały głowę młodzieńca, aż włosy stawały mu dęba.
      — Szkoda, ma pan piękny głos, a na tym akurat się z nam. W swej bogatej przeszłości byłam przecież i sylfą. Mam nadzieję, że szanowny pan nie pozbawi mnie przyjemności jego słuchania przynajmniej od czasu do czasu — rzuciła w pewnym momencie kobieta, przyprawiając mężczyznę o niemały rumieniec, bo jak bardzo by się nie starał, przyjmowanie komplementów zawsze przychodziło mu jak po grudzie. Krzywo, nieprzyjemnie, niezgrabnie, bo nie potrafił usłuchać ciepłych słów bez jakiegoś „ale”.
      — Oh, proszę przestać, bo się rozpuszczę jak dziadowski bicz, a tego czynić nie należy w szczególności. Osiadanie na laurach stanowczo pozbawia umiejętności racjonalnego myślenia. Jednakże dziękuję z całego serca, jak i kłaniam się nisko, nieczęsto słyszy się takie słowa. Dziwy mnie biorą, że kto jednak chce słuchać tych nieudolnych prób podjęcia się takich cudów świata, co nie zmienia faktu, że z chęcią bym to poczynił — zaśmiał się raźnie, przy okazji dokładnie obserwując zwierzę, które tak uważnie łypało na niego wzrokiem. — Nie boi się panienka tych stworzeń? Mimo wszystko wyglądają groźnie.

      Usuń
    4. Uśmiechnęła się beztrosko delikatnie unosząc ciężkiego ptaka ponad głowę. Sokół zaskoczony zmianą perspektywy zatrzepotał skrzydłami i łypnął na nią złocistym okiem przekrzywiając jednocześnie główkę.
      - Znałam człowieka, który gotów był trzymać w domu harpię i to niemalże przy samym łóżku. Nieszczęście nigdy nie spotyka nas z tej strony, z której go oczekujemy.
      Uśmiechnęła się starając złagodzić powagę przed chwilę wygłoszonej sentencji. Czyż to jej była wina, iż jedną z jej głęboko skrywanych pasji było uczenie się przysłów i mądrości ludowych. Lubiła też wiersze i wszelkie ustne opowieści, choć sama nie miała odwagi ich recytować. Pewniej czuła się w śpiewie i tego konsekwentnie wolała się trzymać.
      - Zresztą - dodała po chwili - kruk krukowi oka nie wykole. No i posiadam jeden mocny argument, żeby utrzymać cały ten zwierzyniec w ryzach. To ja dzierżę worek z jedzeniem. Chce pan go nakarmić?
      Wskazała wzrokiem leżący na stoliku worek z suszonym mięsem i zachęcająco wyciągnęła w jego kierunku rękawicę na której pysznił się wspaniały drapieżnik.
      - Proszę tylko ubrać rękawicę, jeśli chce pan zachować wszystkie paluszki w całości.

      Usuń
    5. — Znałam człowieka, który gotów był trzymać w domu harpię i to niemalże przy samym łóżku. Nieszczęście nigdy nie spotyka nas z tej strony, z której go oczekujemy.
      Desiderius przyznał w duszy, że rzeczywiście, człowiek musiał być odważny, bądź niespełna umysłu i raczej wolał trzymać się tej drugiej wersji. Jednakże choroby łatwiej usprawiedliwić od zwykłej głupoty, prawda?
      — Zresztą, kruk krukowi oka nie wykole. No i posiadam jeden mocny argument, żeby utrzymać cały ten zwierzyniec w ryzach. To ja dzierżę worek z jedzeniem. Chce pan go nakarmić? — Olśnienie, na które młodzian zareagował śmiechem, bo rzeczywiście, przecież kwestia żywienia była co jak co, ale najważniejsza, szczególnie w społecznościach zwierząt. Do kogo należały wszelakie pyszności, ten posiadał władzę. — Proszę tylko ubrać rękawicę, jeśli chce pan zachować wszystkie paluszki w całości. — Pokręcił szybko głową, unosząc przy okazji dłonie i śmiejąc się, nieco zaniepokojony. Powtarzanie jak mantry cichego „nie”, bo naprawdę, ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, było karmienie wygłodniałych istot, które żywiły się padlinami. Kiedy jeden kuzynowi kota zadziobał, nie miał ochoty bawić się z tymi demonami zaklętymi w ptasim cielsku.
      — Nie trzeba, naprawdę, obawiam się, że z moim szczęściem zakończyłoby się to pozbawieniem paluszków nawet z rękawicami, ba innych członków też. — Skrzywił się przelotnie.— O wiele przyjemniej mi potrzymać w objęciach rekwizyty, naprawdę — śmiał się, nieco spanikowany, ale jednak. Niespokojne spojrzenie padło na dumne stworzenie. Coeh przeżegnał się w myślach, poprosił o łaskę i liczył na szybką śmierć w razie, gdyby ptaszynie jednak co na umyśle siało. Co jak co, ale przepłacać życia zwykłą głupotą jeszcze nie miał ochoty.

      Usuń
    6. Gorliwe zaprzeczenia mężczyzny i jego irracjonalny, z jej punktu widzenia, lęk przed drapieżnikami bawił ją niepomiernie i tylko te okruszyny dobrych manier jakie zdołała nabyć w ciągu egzystencji w ludzkiej społeczności pozwoliły jej na zachowanie jako takiej powagi.Wreszcie odwołania do zezowatego szczęścia jakież to rzekomo mężczyźnie miałoby towarzyszyć i to przywiązanie do teatralnej własności czyniły z niego sylwetkę o wyjątkowo słabej pozycji w tym przybytku ptasich wrzasków. Uśmiechnęła się łagodnie, ale bez cienia kpiny.
      - Proszę się tak nie odsuwać, to nie jest smok ziejący ogniem, a zapewniam, że trzymam go bardzo mocno.
      Wbiła w mężczyznę badawcze spojrzenie, po czym kontynuowała na głos powzięte w myśli rozważania.
      - To naprawdę dziwne przychodzi pan tu recytować, choć wyraźnie nie darzy pan szczególną miłością moich ptaków, więc skoro już przy porównaniach jesteśmy przypomina pan tych wszystkich nierozumianych łowców niezwykłości. W gruncie rzeczy boją się oni magicznych istot, ale w głębi duszy podziwiają je. Cenię takich ludzi. Zdecydowanie więcej ich cenię niż tych którzy odważają własne życie poświecić, by złapać kolejny okaz do kolekcji. Mylą brawurę z odwagą. A co do pecha, to z takimi referencjami jakie mi pan przed chwilą zaprezentował lepiej się do mnie nie zbliżać - złagodziła ta uwagę spokojnym uśmiechem - jeśli chodzi o przynoszenie pecha nie mam sobie równych. Ale sokoła proszę się nie obawiać ten konkretny osobnik ma mentalność psa, a ja na pewno nie poszczuję go na jednego z tych nielicznych gości, którzy mają ochotę tu zaglądać. Nie zagadałam pana na śmierć?
      Zerknęła na rozmówcę przepraszająco, czując, że zupełnie na opak jej zamiarom dialog już chwilę temu począł się przeradzać w monolog.

      Usuń
    7. Starał się nie zwariować od długości wywodu kobiety, czmychnąć uwagą gdzieś indziej i przyjmować informacje małymi łyżeczkami, bo jak się urwało, to końca nie było.
      Słowa padały dziko, szybko, nieskładnie, przerywane trzepotem skrzydeł, skrzeknięciami, czy ogólnym mętlikiem i chaosem, bo jednak dalej znajdowali się w ptaszarni, a Coeh nie wiedział w sumie, co powinien ze sobą począć.
      Dlatego kiwał głową, gdy słuchał kobiety, uciekając przy okazji wzrokiem po okolicy, szukając jakiejś dobrej wymówki, czy czegokolwiek, bo jak bardzo kontakty międzyludzkie lubił, tak bardzo miał dość obecnej chwili i znacząco go męczyła, szczególnie że potok zdań zdawał się być nieskończenie długi.
      Już nie kodował, już nie łapał, już nie rozumiał, co do jego mówiono, były to tylko dziwne zbitki głosek, które i tak słyszał, jak przez grubą szybę.
      Dzikie, złote oko zaświeciło, ptaszyna wyprostowała się mocniej.
      Młodzian pospiesznie schylił się po swoje szpargały. Rekwizyty, skrypty, dodatkowe papiery i tysiące niepotrzebnych rzeczy, które ze sobą przytargał.
      — Nie, nie, naprawdę, cudownie się panienki słucha, ale właśnie przypomniało mi się, że proszono mnie o sporządzenie listy ziół i wywarów. — Zaśmiał się nerwowo, poprawił uchwyt na zwoju i podrzucił delikatnie jakąś czaszkę, która gdzieś tam się zawieruszyła. — Pięknie dziękuję za rozmowę, jednakże jeśli czym prędzej nie stawię się na służbie, tym obawiam się, że moje nogi z dupy zostaną wyrwane. — Kobieta nie miała nawet szansy odpowiedzieć. Szatyn po prostu wyparował z pomieszczenia.
      Dziób.
      Ból.
      Skrzek.
      Ostrze narzędzia w ciele.
      Rozrywające w każdym calu, miejscu, stopniu.
      Mistyczne ptaki skutecznie raniły duszę, tak udręczoną, tak umęczoną, a krzyk dziecka roznosił się jeszcze długo po wszystkim.

      Usuń
    8. Wzruszyła ramionami patrząc za odchodzącym pospiesznie mężczyzną i stłumiła nieprzyjemne uczucie zaciskające się dookoła serca, coś jakby żal za utraconą szansę. Zerknęła na trzymane na rękawicy zwierzę, które wyraźnie wyczuwając ta zmianę nastroju poruszyło się niespokojnie.
      - Spokojnie - szepnęła gładząc je po piórach - nie żałuję, nikogo nie potrzebuję, potrafię sobie sama radzić i nie potrzebuję rozmówcy, ani spowiednika
      Westchnęła zrezygnowana. Jakkolwiek nigdy otwarcie by się do tego nie przyznała miała nadzieję, że młody aktor odwiedzi ją jeszcze kiedyś i może wtedy naprawi swój błąd.

      Usuń
  2. - Dobrze, handlarze będą za jakąś godzinę, mam czas by zrobić listę... - skomentował Ignatius pod nosem. W dłoni trzymał małą kartkę i pióro, spokojnym krokiem zmierzał na pierwsze piętro domu głównego, by zajrzeć do laboratoriów zielarzy i alchemików. Od Vados dowiedział się o kończących się ziołach, przyjazd kupców był więc idealną okazją by uzupełnić zapasy. Należało się jednak pierw dowiedzieć, czego zaczyna braknąć. W końcu nie mógł pójść na stragany i kupić wszystkiego.
    Dlatego też po upewnieniu się, że nie ma nic więcej na głowie złapał pierwszy lepszy pergamin i ruszył zrobić listę. Nie był pewien, czy da radę zorientować się w tych wszystkich ziołach, ale starał się być dobrej myśli. Zawsze mógł poprosić o pomoc jednego z medyków, musieli wiedzieć, co się kończy, korzystali z laboratoriów najczęściej, póki w gildii nie było żadnych zielarzy i alchemików.
    W ciszy wszedł do pomieszczenia i zdał sobie sprawę, że nie jest tutaj sam. Z ciekawością spojrzał na nieznanego mu szatyna, który siedział tyłem do wejścia przy jednym ze stołów. Zatrzymał się w pół kroku przez dobre kilka chwil szukając w myślach jakichkolwiek informacji, kto to może być. Czyżby znowu mu umknęło przybycie nowej osoby, sądząc po tym, gdzie go znalazł, najpewniej zielarza albo alchemika? Zapowiadało się, że tak. Będzie musiał w najbliższym czasie baczniej obserwować, kto nawiedza te okolice, nie lubił dowiadywać się na ostatnią chwilę
    - Witaj - odezwał się nagle, ale nie za głośno, by nie wystraszyć mężczyzny swoim niespodziewanym pojawieniem się. - Przepraszam jeśli przeszkadzam, chciałem tylko zrobić listę ziół, by wiedzieć czego brakuje - powiedział wstępnie na wszelki wypadek, szatyn mógł być w końcu czymś zajęty i niekoniecznie powinno się wówczas przeszkadzać. - Jestem Ignatius, miło mi cię poznać - dodał po chwili z uśmiechem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mógł powiedzieć, że nienawidził zielarstwa, co to, to nie. Po prostu za nim nie przepadał i zdecydowanie się w nim nie spełniał, a przesiadywanie w laboratorium, przeglądając wszelakiej maści chabazie i inne pierdoły, jakoś nie było czymś, co mógłby uznać za życiową pasję i coś, w czym się spełnia. Po prostu było. Nie znaczyło nic, oprócz sposobu na zarobienie w razie wypadku.
      Dlatego właśnie krzywił się nad kolejnymi roślinami, kombinował, grymasił i starał o jakiekolwiek efekty, na jego nieszczęście, na marne. Wuj pewno już dawno by wykombinował, tymczasem czarna owca rodziny musiała jak zawsze się męczyć. To wszystko po prostu było młodzieńcowi nie na rękę.
      Kroki, ledwo słyszalne, ale kroki, bo najwidoczniej ktoś zdecydował zabawić w jego małym niby królestwie, w którym bardziej czuł się jak koniuszy, aniżeli przyszły władca.
      — Witaj — łagodny, dość przyjemny dla ucha głos finalnie upewnił go w tym, że ktoś raczył pojawić się w pomieszczeniu. Odwrócił się zgrabnie na taborecie i zerknął na wizytatora. Niebieskie spojrzenie przeszyło go na wskroś. Zadrżał mimowolnie. — Przepraszam jeśli przeszkadzam, chciałem tylko zrobić listę ziół, by wiedzieć czego brakuje. Jestem Ignatius, miło mi cię poznać — mruknął, wdziewając na twarz naprawdę szczery, przynajmniej w odczuciach Coeha, uśmiech.
      — Cała przyjemność po mojej stronie — żachnął się szatyn, podnosząc przy okazji chude dupsko ze stołka. — Desiderius. Mam dobrze rozumieć, że w końcu uzupełnią mi zapasy? Alleluja, chwalmy siły wyższe. — Dodał tylko w głowie, że nie będzie już musiał rzeźbić w gównie, ale oszczędził sobie głośnego komentarza. Prychnął pod nosem, parsknął, wydął wargi. — No i nie, nie przeszkadzacie, spokojnie i tak nie miałem niczego ciekawszego do roboty. To ziółka, co brakuje? Wszelakiej maści hubaków, trochę oaliek żółtych, na pewno trydenii plamistej, purpura królewska się przyda, zdecydowanie... Może ja to zanotuję, jednak sporo mi tego potrzeba, a jak piszę, to przynajmniej się nie pomylę — parsknął śmiechem, nieco nieswoim, ale jednak.

      Usuń