czwartek, 31 maja 2018

Nowość - system punktów doświadczenia

Witajcie!

W dniu dzisiejszym chciałybyśmy przedstawić Wam wspominany już od jakiegoś czasu system punktów doświadczenia i umiejętności. Powoli też rozpoczniemy wprowadzanie go, które raczej nie będzie trwało długo. 

Obecnie punktacja w głównej mierze służy administracji do sprawdzenia aktywności członków bloga. Po nadchodzących zmianach zacznie ona być także istotna w rozwoju postaci. W związku z tym dla każdego bohatera utworzony zostanie specjalny profil z siedmioma wyróżnionymi cechami. To w ich odrębnie odbywać się będzie rozwój, właśnie z wykorzystywaniem punktów.
Od tej pory punkty, które można było zdobyć między innymi za pisanie opowiadań, będą określane, jako punkty doświadczenia. Po uzbieraniu odpowiedniej ilości doświadczenia postać otrzyma punkt umiejętności, który będzie mogła przeznaczyć na rozwój jednej z cech: siła, kondycja, zręczność, charyzma, wiedza, magia i kooperacja. 
Istoty niemagiczne zawsze będą posiadały magię na 0. Jednocześnie będą mogli przeznaczyć więcej punktów na inne cechy.
Progi, za które będzie można zdobyć PU, będą zwiększać się z każdym otrzymanym punktem. Czyli pierwszy rozwój nastąpi po zdobyciu 100 PD, a drugi już po 170 PD!
Każda z postaci otrzyma na początek 100 PU, które każdy z autorów będzie mógł rozdysponować według uznania, a następnie podesłać administracji, aby ta mogła utworzyć profil. Każdy z członków musi pilnować swoich punktów umiejętności i przydzielać je tuż po osiągnięciu nowego progu (czyli informować administracje o rozwoju jednej z cech, gdyż to ona będzie zajmować się edycją profili). W razie niepodesłania sposobu rozdzielenia punktów zostaną one losowo podzielone bez możliwości późniejszej zmiany! 

Postacie, które są już na blogu, zostały podliczone do kwietniowego podsumowania i doliczone zostały im dodatkowe punkty umiejętności. Te punkty, które otrzymacie w tym miesiącu, zostaną Wam przyznane podczas podsumowania. Wszystkich członków bloga prosimy o rozdysponowanie podanych niżej punktów na wybrane cechy i podesłanie ich do jednej z nas prywatnie.
Punkty
Xavier - 667 PD - 100 PU początkowe + 3 PU (383 PD do kolejnego punktu)
Ignatius - 1025 PD - 100 PU początkowe + 3 PU (25 PD do kolejnego punktu)
Rawen - 277 PD - 100 PU początkowe + 2 PU (282 PD do kolejnego punktu)
Shinaru - 635 PD - 100 PU początkowe + 3 PU (415 PD do kolejnego punktu) + 1 PU za postać miesiąca
Vados - 104 PD - 100 PU początkowe + 1 PU (166 PD do kolejnego punktu)
Philomela - 963 PD - 100 PU początkowe + 3 PU (97 PD do kolejnego punktu) + 1 PU za postać miesiąca
Kai - 453 PD - 100 PU początkowe + 2 PU (106 PD do kolejnego punktu)
Desiderius - 510 PD - 100 PU początkowe + 2 PU (49 PD do kolejnego punktu) + 1 PU za postać miesiąca
Yenna -72 PD - 100 PU początkowe
Blennen - 100 PU początkowe

Ale hola, wstrzymajmy się i wróćmy do podstawowego pytania. 

Jaki te punkty będą miały wpływ na fabułę i postaci?
Jest to sprawa bardzo prosta. Pozwolą nam określić czyja postać jest w czym lepsza. Postaci NPC również otrzymają swoje profile, te, które będą się pojawiać na eventach również. Pisząc będziemy musieli pilnować się tych punktów. Czy przeciwnik jest zwinniejszy czy silniejszy? Lepiej posługuje się magią? Będziemy musieli się do tego dostosować i tak poprowadzić akcję, by zwyciężyć. 
Wyobraźmy sobie walkę między postaciami A i B. A jest zdecydowanie zwinniejszy i mądrzejszy, jednak B jest silniejszy oraz posiada lepszą kondycję. Żeby wygrać, A nie może zdać się na walkę wręcz, nie będzie miał szans. Musi postawić na swoją inteligencję i wykorzystać podstęp. 

Jak jeszcze można zdobywać punkty?
Wszystko będzie przebiegać jak dawniej. Podstawą będą opowiadania i otrzymywane za nie punkty. Z resztą punktowanych aktywności również nic się nie zmienia. Jedynie nowym dodatkiem będzie dodatkowy Punkt Umiejętności za zdobycie tytułu postaci miesiąca.

Wszelkie dodatkowe pytania prosimy zadawać pod tym postem i postaramy się na nie jak najszybciej odpowiedzieć. 
Dziękujemy za uwagę!
Administracja

wtorek, 29 maja 2018

Od Desideriusa CD Blennena

Nie czekając więcej i nie doszukując się dziur w całości, młodzian pokiwał potulnie głową, przytakując na zwięzłą, jasną odpowiedź mężczyzny. Nie potrzebował ponownego powtórzenia polecenia, chociaż przez szum w uszach mało co słyszał. Bliskość mężczyzny nieco przeszkodziła mu w odebraniu komunikatu, nie rozumiał dlaczego. Prawopodobnie naruszył strefę osobistą Coeha i przełączył go na tryb czuwajki, gotowej odskoczyć w razie wypadku, Stykające się kaptury drażniły, a chłód nagle dopadł niższego, jakby lodowate, błękitne tęczówki zmroziły krew, która jak dotąd dziko brnęła przez żyły i tętnice bruneta.
Może i nawet odetchnął z ulgą, gdy Blennen skinął krótko i ruszył wraz ze swoim mniejszym, ale jakże energicznym i wszędobylskim towarzyszem, który tak rześko ubarwiał całą wędrówkę i niemożliwie rozbawiał Coeha. Bo kogo nie cieszyłaby ta biała istota, która w większości składała się z ogona i tych ładnie pachnących liści.
No i nie można pominąć tej wszechobecnej aury spokoju i ukojenia, która przyplątywała się razem z Leithelem.
Podążył spojrzeniem za sylwetkami, a gdy zniknęli już w tłumie obijających się o siebie ludzi, których ciała znajdowały się tak niebezpiecznie blisko ciebie, odpuścił szybko i ruszył w swoją stronę, rezygnując z kupna ryzy papieru, która prędko zmieniłaby się w glutowatą masę celulozy, a decydując się przeznaczyć pieniądze na zakup, który miał jednak jakąkolwiek przyszłość w taką pogodę.
Ruszył więc w stronę dobrze znanego już sklepiku, gdzie zdążył już jako tako zapoznać się z tamtejszym sprzedawcą i stwierdzić, że towary tam jednak należą do wyjątkowo dobrych i wyjątkowo tanich. Potrzebował koniecznie tylko i wyłącznie nowego kałamarza ze świeżą dostawą atramentu, swoje zapasy wylał już ze trzy razy, a wykorzystał pięć razy więcej.
Dlatego bez ociągania się wybrał ten, co zawsze, ruszył szybko do kupca i zapłacił.
A potem zorientował się, że to w sumie tyle z jego zakupów i prawdopodobnie teraz czekało go kilkanaście minut oczekiwań na to, aż Blennen i jego pupil dokończą to, co mieli dokończyć, zamkną swoje sprawy i przywloką się na umówione miejsce spotkanie. Chyba że sam doszuka się jeszcze jakiejś drobnostki, czy czegokolwiek, bo a nuż się przypomni, że jednak czegoś w zapasach mu brakło i przydałoby się je uzupełnić.
Nie żałował swojej decyzji, bo opamiętał się, że przecież ostatnio, gdy chochliki postanowiły zaszaleć w jego pokoju, jedna z jego narzut skończyła całkowicie podziurawiona i porwana w wielu miejscach. Cholerne upierdy uznały, że zrobienie z niej dobrego sera tiedalskiego będzie świetnym pomysłem na urozmaicenie mu dnia i ubawienie wręcz po pachy. Szlag jasny go potem trafiał, bo trzeba było jeszcze te szkodniki wyplewić, a tu po nich ani śladu, a gdy okazało się, że skubańce zaczaiły się na poddaszu jego pokoiku, to miał ochotę zatańczyć narodowy taniec ethijski i wykrzyczeć psalmy pochwalne, bo oto nastał ten dzień, gdzie już nic mu stukać i pukać po nocach nie będzie miało zamiaru.
Wyszedł już całkowicie ukontentowany i zdecydował się czekać na swojego towarzysza już bez niepotrzebnych wyskoków do sklepów, jego sakiewka i tak do najcięższych nie należała, ba, wręcz piszczała żałośnie, gdy rzekomo monety stukały jedna o drugą. Poprawił więc tylko kaptur na głowie i przechylił się z jednej nogi na drugą, rozglądając po rynku, gdzie tłumów nie ubywało, a wręcz przeciwnie, deszcz stracił na mocy, chociaż dalej agresywnie ciął przestrzeń, więc luzie decydowali się schodzić, bo to przecież dobry znak, a jak teraz pójdą, to staną w kolejce po trzewia jako pierwsi.
Zapach Smród deszczu był już zaprawdę niemiłosierny i Desiderius ledwo był w stanie dalej ustać, ale słowo to słowo, miał czekać, zwiewanie nie było w jego stylu. Co jak co, ale słowa, jak na Coeha przystało, zawsze starał się dotrzymywać, bo posiadało jak dla niego moc większą niż jakikolwiek podpisany świstek papieru. Ludzka godność tego oczekiwała.
A potem, gdy już miał podreptać w stronę kramiku z błyskotkami, charakterystyczny, dobrze znany już męski głos zaskoczył go od tyłu i chociaż pogoda szumiała niemiłosiernie, to i tak idealnie mógł wychwycić prawie że każdą wypowiedzianą przez niego głoskę.
— Legendy prawią, że jestem gildyjnym zielarzem — parsknął radośnie, odwracając się w stronę bruneta i unosząc lekko głowę, bo mężczyzna jednak był trochę wyższy. Uśmiechnął się, licząc na przychylne spojrzenie błękitnych oczu, nawet wystawił lekko białe ząbki. — Więc tak, raczej powinienem mieć o nich jako takie pojęcie — dodał, poprawiając skórzaną sakiewkę uczepioną do pasa i nieco mocniej przykrywając ją swoim ciemnym płaszczem, bo nie chciał, żeby bardziej się zamoczyła, chociaż i tak pewnie dało się z niej już wykręcić ładny kubeczek deszczówki. — Chodź, chodź, zaprowadzę cię w odpowiednie miejsce, a ty mi powiesz, czego potrzeba — kontynuował, odwracając się zwinnie i za chwilę przebierając tyczkowatymi nogami, starając się omijać co większe kałuże, które zdążyły uformować się we wgłębieniach w chodniku. — Więc? — zagadał, zwalniając kroku i czekając na mężczyznę, aby ten zrównał z nim swoje tempo.



Przepraszamy za takie opóźnienie i przesyłamy z Dezikiem dużo miłości 
Proszę nas nie nabijać na pal panie Blennenie

czwartek, 24 maja 2018

Od Shinaru CD Rawen'a

- Nue? - Wraz z pierwszy kęsem kanapki z pieczonym boczkiem zdałem sobie sprawę, że brakuje obok mnie puszystego, proszącego o jedzenie czegoś. Jak zawsze siedział blisko mnie, to teraz jedyną rzeczą, którą świadczyła o jego żywocie było futerko na mojej czarnej bluzie. Gdzie on wyparował? Licho wie, jednak nieco mnie to niepokoiło. Stworzenie miało ten drobny dar do pakowania się w kłopoty , który chyba odziedziczył po mnie... tyle , że ja dawałem się z nich wyplątać, a on już nie.
Rozejrzałem się ponownie po sali przyglądając się każdemu stolikowi. Mistrza nie było, Ignatius biegł gdzieś z jakimiś papierkami i tostem w zębach, Xavier zasiadał przy barku... wszystko wydawało się być normalne i nic nie wskazywało na zakłócenie tego porządku. W tym właśnie momencie wydawało mi się to jak najbardziej podejrzane. Coś musiało się wydarzyć... nie było innego wyjścia. Przeczucie zazwyczaj się nie myli w takich sytuacjach, jak i miejscach, wiec postanowiłem jak najszybciej skończyć jeść i poszukać zaginionego zwierzaka. Wątpiłem, że wyszedł poza główny budynek, choć mogła istnieć opcja, że poszedł do zwierząt - w końcu tyle czasu pomagał mi z owcami, że teraz ciężko mu znaleźć zajęcie podobne do tego. Póki co wolałem rozejrzeć się tu, zaglądając najpierw do mojego pokoju, potem sprawdzić , czy nie siedzi przy kominku, a na końcu zajrzeć do kuchni, skąd uciekał kuszący zapach świeżego ciasta. Zaciągnąłem się bardziej i poszedłem kierowany tym pięknym aromatem. Jabłka? Tak.. to na pewno był placek jabłkowy z cynamonem. Aż wspomnienia napływają do mojej głowy... Moja mama robiła najlepsze ciasta i nikt do tej pory jej nie przebił.
Wkroczyłem do kuchni rozglądając się zaciekawiony. Niby często tu bywałem, ale przeważnie w nocy, gdy nie było tu żadnych pracowników. Dziwię się, że jeszcze nikt nie ogarnął, że raz na jakiś podkradam im jakieś jedzenie, jak zgłodnieje. Mój wzroki dostrzegł znajomą sylwetkę stojącą niedaleko glinianego dzbana do kiszenia ogórków. 
-  Ej, Rawen! Widziałeś może gdzieś Nue? - Zapytałem przyglądając się mężczyźnie. Skrzywiłem również lekko nosek oszołomiony zapachem papierosa, który przedarł się przez ciasto. Fujka. – Zniknął mi zaraz po tym jak zaczęło się śniadanie... A jeszcze ani razu nie opuścił posiłku...
– I nie opuścił, nasz dzisiejszy obiad kisi się w dzbanie
W tej właśnie chwili złapałem typowe dla niektórych ludzi zawieszenie funkcji myślowych. Nue? Kiszący się w dzbanie? Co? Pokręciłem głową i spojrzałem na ten sam pojemnik co Rawen. Fakt. Dochodziły z niego dość dziwne dźwięki, a do tego lekko się trzęsło ... jednak nie sądziłem, że serio tam wpakowałam mojego futrzanego towarzysza. Kto normalny to robi?
- Żartujesz sobie ze mnie , prawda? - Posłałem mu moje pierwsze ostrzeżenie, a dokładniej pełne pogardy spojrzenie. Nikomu nigdy nie wyszło na dobre dokuczanie Nue. Zazwyczaj ludzie odpuszczali, gdy dowiadywałem się o tym. Nie wiem, czemu się mnie obawiali... nie jestem przecież jakoś szczególnie obdarzony siłą , czy wzrostem. Jestem sobą... małym blondynem, który z nudów kiedyś ćwiczył posługiwanie się bronią pokroju mieczy, czy katan. To przecież nic, prawda?
- Nie - Kucharz chyba nie zdawał sobie sprawy, jaką zbrodnie popełnił. Podszedłem do dzbana i zdjąłem z trudem kamień, który uniemożliwiał wydostanie się potworkowi. Zdjąłem pokrywę i ujrzałem te pełne bólu oczy kudłatego zwierzaka.
- Ty biedaku... co ten gbur ci zrobił - Szepnąłem z troską biorąc zwierzaka na ręce. Ten zaraz zajął swoje miejsce na moim ramieniu i burknął coś na swojego oprawcę. - Masz rację. Z takim podejściem nie dziw, że wciąż nie zdobył dziewczyny. Po prostu boją się , że zrobi coś im, albo w przyszłości swoim dzieciom. - Kącik moich ust delikatnie drgnął, gdy do Rawena dotarł sens moich słów. Powiedziałem po prostu szczerą prawdę... Nue zapewne o to chodziło, albo o coś innego, czego niestety za szybko nie zrozumiem.
- Ta kupa futra zjadła mi wypieki dla Fiony -  I z tym wytłumaczeniem wszystko stało się jasne.
- To ta kobieta, która ostatnio chciała cię postrzelić za próby poderwania jej? - Zamrugałem patrząc na niego jak na kompletnego debila. On jest machistą, czy po prostu to są przejawy głupoty? Nigdy nic nie wiadomo z takimi typami. - Jeżeli tak, to ciesz się, że Nue o ciebie dba i ratuje cię od śmierci w męczarniach. - Wzruszyłem ramionami spoglądając na placek stojący na blacie - A z resztą... chętnie też skorzystam z okazji by uratować twoje życie i zabiorę się za ciasio.
Zaśmiałem się cicho. Nie daruje temu plackowi...w szczególności , że w środku ma jabłka z cynamonem. Zatarłem rączki powoli zbliżając się do mojego celu.

<Raaaaaaaaaaawen podziel się >

Od Xaviera

Niewiarygodne, że po tylu porażkach, upadkach i niepowodzeń, on wciąż ma siłę na pozytywne myśli. Nawet pomimo tych wszystkich krzywd, siniaków, wybitych palców, skaleczonych ud i otarć od katowskich pejczy, szczerzył się głupkowato, posyłając Noctisowi dwuznaczne spojrzenia. Zaczepiał chłopaka i brzdąkał na tej swojej popierdolice karczemne piosenki, choć ledwo siedział w siodle. Zachowywał się, tak jakby ich poprzednią przygodę wymazał z pamięci. I może, to właśnie był jego sposób, aby sobie z tym poradzić. Zapomnieć, bo cóż można więcej. Olać, przecie w ciągu całego życia doświadczyło się już tyle porażek, że kolejna nie powinna robić większej różnicy. Żal tylko tych pieniędzy, obiecanych i własnych. Wszystko zostało zaprzepaszczone na podróż i na inne nagłe wypadki, a o wypłacie od oszustów nie ma nawet co mówić. Na dnie sakiewek pozostało im zaledwie parę miedziaków, a droga przed nimi jeszcze długa. Wprawdzie do tej pory żyli raczej roztropnie, unikając zajazdów czy karczm, a racjami rozporządzali rozsądnie. Jednakże pomimo ich starań dobytek z dnia na dzień ubożał coraz bardziej, a żołądek pośpiewywał ponure pieśni. Sytuacja stała się, aż na tyle niemiła, że w pewnym momencie Flare zaproponował, żeby Xavier sprzedał nieco swoich błyskotek, którymi niezmiennie brzęczały na jego szyi i rękach. Bard, aż przerwał grę na lutni i spiorunował towarzysza wzrokiem pełnym wyrzutów, mrucząc coś o nakładaniu klątwy. Wtedy też Noctis rzucił drugim pomysłem, już milszym dla białowłosego, żeby ten pograł nieco w karczmie i zarobił na ich byt. Zazwyczaj mag unika występów w obszczanych szynkwasach, celując w bardziej wychowaną (i bogatszą) widownie. Jednak tym razem trzewia zagłuszyły jego dumę i bez większego marudzenia przystaną na ten pomysł. Oboje spięli konie, a białowłosy nawet przestał się już bawić instrumentem i w pełni skupili się na drodze, żeby przed zmrokiem dotrzeć do jakiegokolwiek miasta.
Podążali szlakiem, aż wraz z ostatnimi promieniami słońca dotarli do wioski, wyrosłej w środku olbrzymiej połaci rzepakowych pól. Mieścina nie była duża, trochę ponad dwóch tuzinów domów ściśniętych wewnątrz okręgu ze zbutwiałych palisad. Nie mieli nawet bramy, tylko coś na wzór wrót, które na wieczór kilka silniejszych chłopów odstawiało na miejsce. Jednak pomimo ogólnej biedoty, to w samym centrum stała karczma. Żadna oberża, a porządny budynek, chyba największy w całej wiosce, którego "Roześmiany Niedźwiedź" w postaci zwierzęcej figurki zaczepionej nad szyldem, spraszał do środka. Mężczyźni zaprowadzili swoje wierzchowce do stajni na tyłach i przekonali stajennego, że powinien wyjątkowo zadbać właśnie o ich konie. (Zajął się tym Xavier, używając tylko i wyłącznie swojego nieziemskiego uroku osobistego. A te niebieskawe obłoki magii, to najprawdopodobniej przywiał wiatr.) Dopiero wtedy weszli do pomieszczenia, którego wygląd pokrywał się jakością z tym, co prezentował na zewnątrz. Ich oczom ukazała się naprawę duża sala z rozstawionymi stołami, ławami, a nawet kilkoma lożami, oddzielonymi od reszty parawanami. Na końcu znajdował się długi szynkwas, za którym krzątał się postawny mężczyzna. Człowiek, ale miał taką brodę, że nie jeden krasnolud mu pozazdrościł. Koło niego biegała drobna kobieta, najpewniej żona, a kufle roznosiła dwójka niziołków. Gości w karczmie nie było wielu i wszyscy wyglądali na przejezdnych. Tutejsi pewnie pojawią się później i kto wie, może dojdą też inni podróżni.
I z tą myślą zasiedli przy barze. Xavier stwierdził, że nie ma co zaczynać przedstawienia na taką ilość osób, a na trzeźwo to też nie ma co siedzieć. Noctis przytaknął, w pełni zgadzając się z przedmówcą i tak wkrótce przed nimi pojawiły się dwa porządne kufle spienionego piwa.


Noctis? ( ͡° ͜ʖ ͡°)

sobota, 19 maja 2018

Od Xaviera cd. Ignatiusa.

Nie obchodziły go krzywe spojrzenia, zdegustowane grymas i pogardliwe zerknięcia. Na uniesione ochy spluwał przez ramie, a wszelkie uwagi zagłuszał, raz po raz wyrzucając z siebie przerozmaite bluzgi. Sprawa ta, jak ostu kolec, uwierała go niemiłosiernie w honor, okaleczając jego dumę i godność - nie tylko tą charakteryzującą człowieka, ale i rzemieślnika złodziejskiego fachu. Któż to widział, aby nędzny knajak śmiał okradać wykwalifikowanego malwersanta, niczym jakiegoś cepa z gminnego motłochu. I to, drodzy państwo, w biały dzień! Na poświęconej ziemi, pod cieniem domu bożego, gdy jeszcze parę chwil wcześniej (lub później, to zależy, w którym momencie go okradli) rozprawiali o ludzkiej moralności i sądzie nad uczynkami. Och, Xavier już przypilnuje, żeby te ich poczynania zostały odpowiednio osądzone i to w taki sposób, że nawet najsurowsze z iferyjskich bóstw wraziłoby aprobatę. Chłopak nie potrafił dopuścić do świadomości informacji, że coś takiego mogło mu się przydarzyć. Miotając się na środku ruchliwego placu, w cieniu pomnika ku czci jednego z nalaesiańskich bohaterów, rozmyślał nad wydarzeniami sprzed momentu. Analizował wszystko po kolei i im dłużej to robił, tym bardziej jego wściekłość rosła, gdyż coraz bardziej utwierdzał się w fakcie, że oszukanie go nie sprawiło tej dwójce większego trudu. Nastawił się na ich niełaskę jak zbłąkany dzieciak, zaślepiony kapłańskimi szatami i fałszywą troską.
— O bogowie, chyba za długo siedziałem na tym zadupiu — westchnął, łapiąc za te swoje białe kłaki i mocno je poczochrał, chcąc pobudzić otumanione komórki. Następnie wziął naprawdę głęboki wdech, biorąc to wszystko już bardziej na spokojnie. Niezaprzeczalnie tej dwójce należy się jakaś nauczka. I wydech. Jednak ślepe gnanie z ostrzem przed sobą nie należy do najlepszych rozwiązań. I ponownie wdech. Tu nie poskutkują konwencjonalne metody. Tu potrzeba czegoś mocniejszego, bardziej dotkliwego. Wydech. Czegoś, co zapamiętają na wieki i coś, co przede wszystkim pozwoli mu odzyskać pieniądze.
— Obywatelu, podaj swoje mienie i powód przebywania w mieście!
Jak nie wzdrygnął się, gdy coś niespodziewanie pogwałciło jego powoli podbudowany spokój ducha. Był na tyle pochłonięty przez własne myśli i terapie antystresowe, że nie zauważył, jak ktoś się do niego zbliża. Ba! On w ogóle nie był przygotowany na ewentualność, że ktokolwiek go tu zaczepi — choć może najwyżej jakiś kupczyk mógłby się przewinąć, ale bard raczej nie wygląda na kogoś, kto może sobie pozwolić na komplet rodowych, złotych łyżek. 
Chłopak niewiele myśląc, podniósł nieco głowę, lekko odchylając kaptur, aby obrzucić nieznajomego niemiłym spojrzeniem. Tuż przed nim stał przedstawiciel szanowanej straży miejskiej, zwarty i gotowy, aby uprzykrzać życie porządnym obywatelom. Błędny rycerz wydał się Xavierowi strasznie młody, z pewnością sporo młodszy od niego. Niewiele było na nim mięśni, a niewyrośnięte jeszcze ciałko wręcz topiło się w ciuchach, które zapewne przydzielono mu w spadku po starszym koledze. Nastolatek, jednak wydawał się nie być świadom swej pokraczność, bo wręcz emanował pewnością siebie. To ten tak zwany temperament młodych, który nie został jeszcze stępiony pod naciskiem rzeczywistości. Tacy są najgorsi, stwierdził smętnie Xavier i skupił na chwile wzrok na drugim strażniku, który powolnym krokiem szedł w ich kierunku. Jak miło, że bogowie o mnie pamiętają.
Jęknął cierpiętniczo widząc, że chyba nie ma innego wyjścia. Bez entuzjazmu sięgnął do kieszeni płaszcza, będąc przekonany, że po zobaczeniu pieczątki Gildii powinni dać mu spokój... A przynajmniej istniała taka możliwość, gdyby tylko wziął ją od Ignatiusa. Cholera! Specjalnie dał mu swoje pozwolenie, tak na przechowanie, żeby przypadkiem nie zgubić. A jak już doszło do czegoś, to po prostu o tym zapomniał.
— Obywatelu, podaj swoje imię! — młodzik ponowił rozkaz, jeszcze głośniej i dobitniej. W międzyczasie drugi strażnik zdążył do nich podejść.
— Czego się tak drzesz? Jakby cię rozumiał, to już dawno by odpowiedział. To cudzoziemiec, przecież od razu widać.
Xavier chciał się już odezwać, nawet zapytać, po jaką cholerę młody piłuje tak mordę, ale drugi mężczyzna uprzedził go. Co lepsze wyskoczył z tak niespodziewanymi obserwacjami, że białowłosy, jak i adept obrzucili mężczyznę zaskoczonymi spojrzeniami.
— Jak to? — odburknął dzieciak.
— Tak to. Nie zadawaj głupich pytań, tylko na niego spójrz. Blady, włosy siwe i te oczy. Na pewno nie pochodzi stąd.
— O kurde rzeczywiście! Pewnie magiczny, bo przed chwilą latał po placu i mruczał coś pod nosem.
— Elf jak nic. Oni mają te swoje dziwnie obyczaje, może się modlił czy coś.
— Może wzywał demona!
— Zgłupiałeś?! Jakby cokolwiek wzywał, to byś tu teraz nie stał i nie pieprzył głupot.
— Ale jeśli? Ja bym go wziął do kapitana, tak na wszelki wypadek... Ej!
Podczas gdy oni beztrosko rozprawiali o jego rodowodzie, chłopak powoli się wycofywał. Oddalał się coraz bardziej i bardziej, aż odsunął się od nich na znaczniejszy dystans. Jeszcze chwila, a zapewne odszedłby niezauważony, lecz niestety jednemu ze strażników zachciało się odwrócić głowę w jego stronę. Wrzask mężczyzny najprawdopodobniej zwrócił uwagę wszystkich na placu, a na Xaviera podziałał, jak śmignięcie bicza po tyłku. Białowłosy momentalnie obrócił się na pięcie i pognał, co sił przed siebie, wbijając się w tłum ludzi i rzędy straganów. Kluczył między stoiskami, czyniąc ogólny raban i postrach, a na dodatek chaos wzniecał jeszcze bardziej, jeden ze strażników drąc się wniebogłosy, żeby łapać zbiega.  Na szczęście chłopaka, żaden z obywateli nie pokwapił się, aby cokolwiek zrobić, widocznie nie chcąc zostać stratowany przez rozpędzoną masę, która sprawnie pokonała targowisko i wpadła w pierwszą lepszą uliczkę. Xavier czuł, jak zachłannie łykane powietrze próbuje mu wręcz rozsadzić płuca. Praktycznie już ziajał, lecz adrenalina dodawała mu siły, żeby biec dalej. Był przekonany, że wciąż podążają za nim, pomimo tego, że co chwilę skręca z uliczki do uliczki.
Jednakże bogowie, on, a nawet strażnicy wiedzieli, że się to w końcu musi kiedyś skończyć. Chłopak w pewnym momencie wypadł na jedną z już większych dróg, gdzie swój patrol miała następna dwójka gwardzistów. Mężczyźni, widząc, że ktoś biegnie w ich kierunku, odruchowo nastawili się na blok, zagradzając mu całkowicie przejście. Nakazali mu się zatrzymać, co o dziwo uczynił, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że tuż za nim znajduje się tamta dwójka. Przekleństwo uciekło mu z ust, trafnie komentując, to w jak beznadziejnym położeniu się znalazł. Xavier błądził wzrokiem od jednej grupy do drugiej, aż uczynił rzecz dość dziwaczną, jak na niego. Uniósł dłonie i ustawił się jakby do ataku.
— Nie radzę! — wrzasnął, a jego oczy rozbłysły lazurowym blaskiem. — Zarzekam jeszcze jeden krok, a pochłonie was ogień piekielny.
Na ostatnie słowa kumulowana moc spłynęła z jego ust i w postaci niebieskich węży oplotła jego dłonie. Ogniste bestie wiły się po jego ciele i dokazywały, pokazując strażnikom długie, rozwidlone na końcach języki. Pomimo że były zrobione z płomieni, to nie czyniły żadnej krzywdy magowi, nie były nawet ciepłe, gdyż stanowiły dobrze ukształtowaną iluzję. Ta wiedza była jednak zarezerwowana wyłącznie dla Xaviera, który z uśmiechem patrzył, jak zbrojni cofają się o kilka kroków. Entuzjazm był jednak chwilowy, gdyż szybko uświadomił sobie, że nadal znajduje się w nieprzyjemnej sytuacji. Korzystając z tego, że wężowe istoty siały postrach wśród straży, rozejrzał się jeszcze raz po najbliższej okolicy.
Przy murze stały skrzynie. I w sumie tyle mu wystarczyło.
— Spróbujcie tylko się zbliżyć, a pozostanie z was tylko dym. — warknął groźnie, tym samym wprawiając iluzje w drżenie. Bestie gwałtownie zwiększyły swoją długość i zaczęły krążyć wokół chłopaka, coraz szybciej i szybciej, aż w pewnym momencie po prostu pękły. Niebieski dym momentalnie wypełnił niewielką przestrzeń, całkowicie zasłaniając Xaviera. Gwardziści odruchowo zaczęli machać rękami lub zakrywać twarze, bardziej martwiąc się o własne zdrowie niż o zbiega, który właśnie niezauważony przeskoczył przez mur.
Bard po pokonaniu kamiennej przeszkody wylądował na drewnianym dachu. Upad jednak tak niefortunnie, że nie był w stanie złapać równowagi. Pomimo wszelkich starań, ześlizgnął się po mokrych deskach i runął w trawę. Nie spadł, z nie wiadomo, jak dużej wysokości, ale jednak jego kości to poczuły, zwłaszcza te w dolnej części ciała.
Niestety jednak niedana mu była możliwość rozczulania się nad swoim zdrowiem, gdyż szybko zorientował się, że leży w czyimś ogrodzie. Wskazywało na to wiele rzeczy, ale ta najistotniejsza stała tuż przed chłopakiem. Miała postać przeciętnego mężczyzny w średnim wieku, który trzymał w dłoniach łuk. Napięty i wycelowany wprost w Xaviera, który wciąż leżąc na trawie, uniósł odruchowo ręce do góry.


Iggy?

Pomyśl, jak puste musi być piekło, skoro wszystkie demony są tutaj


Noctis Flare
Mężczyzna - Dwadzieścia cztery - Tiedal - xxx - Egzorcysta




________________________________________________________________
Ten który walczy z potworami powinien zadbać, by sam nie stać się potworem.

Pierwszy blask świtu zstąpił nieśmiało na pastelowe niebo, przeganiając nocne mgły. Młody mężczyzna przesiadywał na skraju gęstego lasu, chłonąc wzrokiem każdy kolor przewijający się przez nieboskłon. Pomimo głębokiego przeświadczenia o czyjejś nadnaturalnej obecności, która nie odstępowała go na krok od lat dziecięcych, dwudziestoczterolatek do perfekcji opanował ignorowanie owego uczucia. Dlatego właśnie w chwilę później wyciągnął z kieszeni płaszcza papierosa i odpalił go, zaciągając się ostrym dymem. Mężczyzna zwał się Noctis Flare i uchodził za jednego z tych dziwaków, którego lepiej omijać szerokim łukiem. Może to przez opaskę na prawym oku, czy też głęboką czerń lewej tęczówki, której jedno nieprzychylne spojrzenie wystarczyłoby odstraszyć na dobre. Ponoć należał do tej owianej sławą gildii  Kissan Viikset, lecz najczęściej można było ujrzeć go rozmawiającego z samym sobą. Wysoki, mierzący około metr osiemdziesiąt pięć, z burzą wiecznie nieułożonych brąz kosmyków i papierosem w ustach wałęsał się to tu, to tam. Kiedyś odbywając rozmowę ze znajomym karczmarzem, Flare wzruszając ramionami, odparł, iż w sumie to on nie lubi żywych ludzi.
Prawda jednak nie idzie w parze z Noctisem, gdyż w jego wydaniu woli usiąść wygodnie w fotelu z lampką wina i spokojnie oglądać przedstawienie. Noctis rzadko kiedy powie coś wprost, chyba że aktualnie ma ochotę na gorzką i bolesną prawdę wypowiedzianą prosto w oczy. Kocha wplatać w swoje opowieści ironię, sarkazm, czarny humor, którymi karmi innych. Jeśli nie znasz go dobrze, nie zorientujesz się czy w danym momencie żartuje sobie z ciebie. Nie lubi być poważny, choć zgrywa takiego. Na chwilę powagi i pewnego rodzaju melancholii zdobywa się w chwilach, kiedy czekając na świt, spogląda w niebo do momentu, kiedy słońce nie prześlizgnie się za linię horyzontu. Dopiero wtedy kończy palić papierosa i wraca do gildii. Jedni powiedzą, że kocha pić, snuć niestworzone historie i od czasu do czasu zagrać coś na flecie. Drudzy natomiast, że kiedy nikt nie patrzy, znika wśród gęstej zieleni, aby ćwiczyć się w walce, również tej na miecze. Zdarzy się również moment, kiedy przyłapiesz go na czytaniu różnych, dziwnych ksiąg, jednak kto tak naprawdę coś o nim wie?


autor obrazka: >klik<


________________________________________________________________

 Dzień dobry! Od razu muszę podziękować mamuśce za pomoc przy karcie postaci, postawie Ci  za to somersby arbuzowe następnym razem <33
No i jeszcze raz dzień dobry wszystkim! Wieki mnie nie było na bloggerze, więc muszę od nowa załapać co i jak działa i jak się w ogóle pisze.

Zezwalam na używanie postaci w opowiadaniach, będzie mi bardzo miło c:


Od Yenny CD Kai

Siedziba miała być ruiną. Okazała się rezydencją. Zadbana, w miarę odnowiona i co najważniejsze, pełna ludzi.  Krzątali się tu i tam, niosąc coś, patrząc w szare niebo, czy niezdarnie omijając kałuże. Pośpiesznie wchodzili do środka, wychodzili w kierunku innych zabudowań i patrzyli na świat zza czystych okien. Budynek zdawał się zapraszać wszystkich do środka, a Yenna chętnie by to zaproszenie przyjęła, wcześniej jednak musiała dotrzeć do stajni. Potem miało już być z górki, może tylko jeszcze ktoś zapisze jej przybycie. Resztą chciała zająć się później. Albo nigdy, wreszcie nie po to przyjechała, by stać się jedną z tych dziwaków.

— Nie pamiętam, żebym się przedstawiła. Lavrance, Yenna Lavrance. Z Birsis, w Nalaesii. — mruknęła, jak zwykle kłamiąc. Z wiekiem przychodziło jej to coraz łatwiej, każde oszustwo stawało się po prostu małym ziarenkiem piasku, które musiała połknąć. Wiedziała, że przez całe życie dużo się tego piachu nałykała i nadejdzie dzień, w którym pójdzie razem ze swoim brudem na samo dno, dusząc się w otaczającej ją prawdzie. Nieśmiało. lecz często śniła, że jednak zamiast tego nadejdzie dzień, kiedy uwolni się raz na zawsze od Yenny Lavrance, wspomnień i zbrodni. Że może kiedyś zapomni. I wyciągnie z otchłani dawną siebie, niewinną i nieświadomą. Może nawet szczęśliwą, kto wie. Dziewczynę, która wedle przepowiedni, znajdzie wreszcie swój dom.

Kobieta wyraźnie uniosła brwi, jednocześnie potakując głową. Zdecydowanie wyczuła fałsz, ale nic nie powiedziała. Yenna stwierdziła, że nie robi tego ze zwykłej dobroci serca. Takich ludzi nie ma już na świecie. Raczej dla późniejszego zysku. Może zamierzała ją zdemaskować przed mistrzem gildii, ostatecznie triumfując? Zmieszać z błotem w towarzystwie innych? Tak czy siak, wszystko jedno. Długo zostać w Tirie nie zamierzała, może tutaj jeszcze ani o niej, ani o starej przykrywce nie słyszeli. Co wcześniej się jej nie zdarzyło, teraz jakoś zapomniała użyć innego imienia. Myśląc tylko o miękkim łóżku czy nawet starym, śmierdzącym sienniku, pragnęła jednego. Byleby było sucho. Ciepło. Spokojnie, wreszcie spokojnie...

Marząc jak małe dziecko, nawet nie usłyszała, gdy jej przewodniczka się przedstawiła. Prawdę mówiąc, nie wiedziała nawet, czy to zrobiła. Wpatrzona w kamienną fasadę, badała każde pęknięcie, każde pnącze, które pięło się w górę, starając się zapomnieć o ostatnich dniach. Nie rozmyślała nad niczym, chciała już tylko odpocząć. 
— ...zza morza.
Słysząc ostatnie słowo, popatrzyła nieprzytomnie na towarzyszkę i nieświadomie ogłosiła światu swoją myśl.
— Czy ja cię gdzieś czasem… — zaczęła, urywając w połowie. Siwa zatoczyła się w bok, szurając ciężko kopytami. Nawet ona miała dość tej podróży, dość much, deszczu i błota. Opuszczając łeb, markotnie wlokła się za nimi, a ospały stuk podków przypomniał Yennie o stajni. Tak, stajni, do której prowadziła ją kobieta. Stajni, przed którą w trójkę stały. Nie czekając dłużej, weszła do środka przez szerokie, dębowe drzwi, by zostać powitaną przez ciepłe powietrze i charakterystyczny zapach, który znała aż za dobrze.

— Hej tam, przyprowadziłam mojego konia! — zawołała resztką sił, zatrzymując się w pustym korytarzu. W odpowiedzi tu i tam usłyszała tylko uparte przeżuwanie i uderzenia ogonów o boki zwierząt. Jakaś zagubiona mucha wleciała jej prawie do ust, gdy chciała jeszcze raz zawołać. Powstrzymała się, zaglądając pobieżnie do wszystkich boksów po kolei.

Obce konie nie zwróciły na nią najmniejszej uwagi, zdecydowanie wolały swoje siano. Żaden nie rzucił się jej w oczy, a to już było coś. Czy udało się jej zgubić ogon, podążający z nią aż tydzień? Jeśli tak, to po kłopocie. Jeśli nie… miała to już gdzieś.

— Halo? Jest tutaj ktoś? — powtórzyła, już wprowadzając klacz do jednego z pustych boksów. Stajenny nadal nie raczył się zjawić, a ona nie zamierzała już dłużej czekać. Wystarczająco zmęczona, postanowiła sama zająć się szkapą. Teatralnie westchnęła, uwalniając ją od wędzidła, zdejmując ciężkie torby, siodło, mitug. Co się dało, powiesiła i szybko przetarła wiszącą na haku szmatką. Żal jej było wiernej klaczy, więc jeszcze chwyciła ostatkiem sił za szczotkę i przeczesała po łebkach zabrudzoną sierść. Siwa spojrzała na właścicielkę z dezaprobatą i odwróciła do Yenny zadem, finalnie w podziękowaniu dzieląc ją mokrym ogonem po twarzy.

Kobieta wyszła na zewnątrz, zamykając boks. Już miała wyjść, gdy w drzwiach pojawiła się jakaś postać. Lavrance dostrzegła młodego człowieka z piórkiem za uchem i chciała go wyminąć, mając w dłoni gotowe kilka monet, gdy coś ją zatrzymało.

Chłopak zbladł. Pierwszy raz w życiu, Yenna także. Historia zatoczyła koło.

Jeszcze raz.

 I gdy wpatrywali się w siebie na wzajem, ciszę przerwał głos ciemnowłosej kobiety. Yenna bez słowa wcisnęła chłopcu pieniądze w dłoń i postanowiła udawać, że nic się nie stało. Ot, może porozmawiać o odbytej podróży przez Tirie, czy wpisać się do rejestru członków. Jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło.

wtorek, 15 maja 2018

Od Rawena do Shinaru

Obudziło mnie delikatne szturchnięcie w ramię. Powoli otworzyłem oczy i głośno ziewnąłem.
– Znowu pracowałeś do późna? – usłyszałem za sobą głos Babci I. Podniosłem się z blatu i przeciągnąłem rozprostowując zesztywniałe mięśnie i stawy, które postanowiły wydać z siebie te irytujące chrupnięcia.
– Ano, trzeba było się ze wszystkim wyrobić przed powrotem Fiony. – uśmiechnąłem i wyciągnąłem papierosa z paczki.
– Dalej próbujesz jej zaimponować? – zapytała z rozbawieniem w głosie.
– Aye – mruknąłem i ruszyłem do chłodni. Zszedłem na sam dół po ciastka które wczoraj przygotowywałem.
– A czy ona ostatnio o mało cię nie zastrzeliła kiedy próbowałeś ją poderwać?
– Mhm... – mruknąłem w odpowiedzi. Nie musiałem głośno odpowiadać, z jej słuchem to by i komara zakradającego się do kuchni w trakcie libacji mistrza usłyszała. W każdym razie musiałem szybko je znaleźć i wykończyć zanim Fiona wróci. Poczułem jak coś zaczyna mi się ocierać o nogi. Gdy zerknąłem w dół zobaczyłem czarne futrzaste stworzonko.
– Co jest Nue? Zgłodniałeś pewnie, hm? – mruknąłem do zwierzaka. Ten się tylko na mnie spojrzał i pokicał w kierunku półki gdzie zostawiłem wczoraj ciastka. Poszedłem za nim, ale ciastek nie uświadczyłem. Gdy się bliżej przyjrzałem zauważyłem sporo okruszków wokół pyszczka tego przeklętego sierściucha. Czarny szczur musiał wyczuć moją żądzę mordu na nim, gdyż spieprzył szybciej niż tu przybył. Zły i zrezygnowany wyszedłem na górę. W wejściu czekała już na mnie Babcia I.
– Coś taki rozeźlony? – spytała zarzucając ścierkę na ramię.
– Ano ten cholerny sierściuch pożarł wszystkie ciastka. Człowiek zarywa nocki żeby coś zrobić, a tu przychodzi taki szczur i wszystko psuje.
– Jak się szybko uwiniesz z przygotowaniem śniadania to może zdążysz dla niej coś innego zrobić, prawda? – uśmiechnęła się zachęcająco. Przebiegła babka z niej. Ale co racja to racja, mogę zdążyć zrobić jeszcze placek jagodowy.
***
Niecałe półtorej godziny później wyjąłem z pieca ciepły parujący wypiek. Odstawiłem go na blat w pobliżu okna, a sam udałem się na zasłużonego szluga. Rozsiadłem się wygodnie na ganku i obserwowałem spadające krople deszczu. Przyjemna chwila wytchnienia, przed sprzątaniem po posiłku. Mój kochany wypoczynek został przerwany przez skomlenie dobiegające z wnętrza. Wpadłem do środka by zobaczyć jak ten cholerny mały niszczyciel męskich marzeń o kobiecej łazience pożera mój kolejny plan! Czarna bestia skomlała kiedy wgryzała się w miejsca jeszcze wrzące. W chwili gdy dziabnął zbyt gorący kawałek doskoczyłem do niego i szybkim acz eleganckim i dystyngowanym ruchem pochwyciłem go, po czym wepchnąłem do pustego dzbana do kiszenia ogórków. Nałożyłem pokrywę i przygniotłem kamieniem. Nue szarpał i miotał się wewnątrz, ale nie był w stanie ruszyć ponad metrowej wielkości glinianego naczynia, a tym bardziej unieść wielkiego kamulca na pokrywie. Niestety nie mogłem się zbyt długo ponapawać zwycięstwem. Niedługo po tym do kuchni zajrzał Shinaru i zaczął się rozglądać.
– Ej, Rawen! Widziałeś może gdzieś Nue? – powiedział gdy tylko zbliżył się do mnie – Zniknął mi zaraz po tym jak zaczęło się śniadanie... A jeszcze ani razu nie opuścił posiłku...
– I nie opuścił, nasz dzisiejszy obiad kisi się w dzbanie. – mówiąc to rzuciłem gniewne spojrzenie w kierunku naczynie z którego dobiegało drapanie.

Shin? Pora zacząć wojnę!

niedziela, 13 maja 2018

Od Ignatiusa cd. Philomeli

Ostatnie dni były dla niego wyjątkowo spokojne, widać bogowie postanowili w końcu zlitować się nad biednym sekretarzem, który jeszcze tydzień temu nie wiedział, gdzie ręce wsadzić. Tu dokumenty z misji, tu najnowsze informacje od naukowców z Defros, tam coś innego. Wówczas pomimo dokładnej organizacji nie wyrabiał od nadmiaru informacji. Dwie osoby zatrudnił do pomocy i dopiero wtedy pozwolił sobie znowu regularnie spać i jeść a nie ciągle czytać otrzymane papiery. Irina codziennie go ścigała by zadbał o swoje zdrowie, ba nawet mistrz do niego zajrzał by dodać kilka słów od siebie. Ale co chłopak mógł poradzić, że tyle rzeczy było do zrobienia. Odpocząć planował, gdy to wszystko zostanie uporządkowane, nie wcześniej. Jeszcze doszłoby więcej dokumentów i co by zrobił? Utonąłby kompletnie w powodzi kartek papieru i tyle by go widzieli. Oh nie, trzeba było zrobić to od razu, nie mógł zostawić tego na później.
Dziś właśnie kończył to wszystko, pozostawało mu wysłać do Defros podziękowania za wysłanie dokumentów i znieść ostatnie pliki dokumentów do biblioteki. Niewiele, aczkolwiek przemęczenie właśnie teraz postanowiło zacząć dawać o sobie znać i nawet na te drobne zadania nie miał zbyt wielu chęci i siły. Co się dziwić, po takim okresie nawet więksi pracusie niż on mogli mieć dość. Jedynie świadomość, że jak zamknie te sprawy, to będzie miał spokój, napędzała go do dalszego działania i tej myśli zawzięcie się trzymał.
Napisał więc szybko krótki list i pędem udał się do izby sokolników chcąc go wysłać. Kiedy wyszedł na zewnątrz mróz zaatakował go w ułamku sekundy, chłopak przez moment miał ochotę wrócić się do ciepłego budynku. Uparcie jednak kroczył dalej jedną rękę zaciskając na małej kartce a drugą wpychając do kieszeni płaszcza. Nie rozglądał się, swój wzrok skupił na małym budyneczku zamieszkanym przez ptaki znajdujące się pod opieką Philomeli. Zresztą na co miał patrzeć? Na pustą, zaśnieżoną okolicę, która wyglądała tak samo przez ostatnie trzy i pół miesiąca? Może i warstwa śniegu zaczęła się zmniejszać, ale do wiosny było daleko, a tym samym musiało minąć jeszcze trochę czasu zanim cokolwiek wokół się zmieniło i nadawało do obserwowania.
- Maaaaaaam! - Głośny krzyk sprawił, że Iggy stanął w pół kroku a dłoń kierująca się ku klamce zamarła.
Nim zdążył unieść głowę by zobaczyć, kto wybrał się na dach i tam postanowił zdzierać gardło, prosto w jego ręce spadła Philomela. Skąd? Jakim cudem? Nie miał zielonego pojęcia, co robić mogła na dachu. I nie posiadał w tej chwili czasu, by ją o to zapytać. Wszystko wydarzyło się tak nagle, że nie miał żadnych szans nawet na ustanie na nogach, co tu mówić o wymienieniu paru zdań. Oboje wpadli w zaspę śniegu po kilku jego nieszczęsnych krokach, które, wedle planu, miały mu pomóc utrzymać równowagę. Chłopak stęknął cicho i zesztywniał, gdy poczuł lodowaty śnieg na twarzy i szyi, nie wspominając o przylegającym do ciała mokrym ubraniu.
Pierwsza zareagowała Philomela, szybko zerwała się z białego puchu na nogi po czym zerknęła na chłopaka.
- Przepraszam, że na ciebie tak niespodziewanie spadłam - odezwała się po chwili wyciągając w jego stronę rękę.
- Nic nie szkodzi - odpowiedział krótko po czym przyjął pomoc, podniósł się z zaspy i dokładnie otrzepał ubrania ze śniegu. - Czemu weszłaś na dach? - Kobieta właśnie zamierzała mu odpowiedzieć, gdy brązowy orzeł zwrócił na siebie ich uwagę przeciągłym skrzekiem. Ptak siedział na dachu ptaszarni i obserwował ich uważnie. - Czy to... Emeryk? Znowu uciekł? - dodał czarnowłosy szybko, gdy tylko przypomniał sobie imię orła.

Philomela? 

sobota, 12 maja 2018

Od Blennena CD.: Desiderius

• • •
Concept Art : Oriental Market by Gycinn on DeviantArt
• • •

Miał zdecydowanie rację. Brak jakiejkolwiek reakcji mógłby zdawać się w porządku. Z drugiej jednak strony będzie sprawiał przykrość w tym czy innym przypadku. Ofiarowanie monet to mimo wszystko jedno z najgorszych opcji jaką mógłby wybrać. Z pewnością głodne sieroty na tym nie zyskają. Dorośli spędzą pięć minut w karczmie pijąc grzane wino, które uderzy im do głowy i usiądzie na wątrobie doprowadzając ją do przegnicia. Zero pożytku, jedynie dewastacja organizmu i marnowanie życia. Nie każde jest piękne oczywiście, ale w teorii każde może być coś warte. Mimo przeciwności losu i głosów, które próbują utwierdzić nas w odmiennym przekonaniu. Wyrzutkowie ulic prawdopodobnie nie mają nic do stracenia, a ich jedynym atutem jest to, że wciąż udaje im się oddychać. Niekiedy przynosi to większy ból, gra nie warta świeczki, kolokwialnie mówiąc. Mechanicznie raz jeszcze poprawił swój płaszcz, czując już jego ciężar na całym ciele. Zastanowił się przez chwilę nad faktem zakupów. Z jednej strony chętnie udałby się z nowym towarzyszem, może lepiej go poznał, z drugiej jednak miał zbyt wiele do załatwienia, by obarczać go dodatkowo słanianiem za czarnym płaszczem. Jedzenie, wystrój, trunki. Jedzenie, wystrój, trunki. Podsunął nieco kaptur do góry, tak, by widoczne były jego oczy. 
- Z chęcią poszedłbym z tobą, Desideriusie, ale sam mam wiele do zrobienia. Spotkajmy się w tym miejscu, gdy zakończysz swe zakupy, a będę miał jeszcze jedną prośbę. Może nawet nie ja, a Leithel. Będę cię widział, nie oddalę się, widzę, że większość rzeczy znajduje się niedaleko stąd. – mówiąc to zbliżył się do mężczyzny, nie miał ochoty wykrzykiwać kolejnych słów, by przedrzeć się przez osłonę deszczu. 
Stanowił grubą barierę, przez którą widoczność stawała się coraz gorsza, a dźwięk odbijał się niezrozumiałym echem gdzieś w przestrzeni. Dlatego w pewnym momencie ich kaptury nawet się zetknęły. Oczywiście wojak nie odczuł tego w inny sposób jak zwyczajne ułatwienie podczas rozmowy.  Leithel, doszczętnie już mokry kręcił się niespokojnie w miejscu rozpatrując się za swymi celami. Chciał ruszyć się już dalej, stanie dla takiego stworzonka to istna mordęga. Dlatego nie chcąc dłużej czekać skinął głową do towarzysza i odsunął się postępując krok w przeciwną stronę. Rozgoryczony czekaniem zwierzęcy przyjaciel ruszył się z miejsca i prędkimi krokami poprowadził swego pana w stronę straganu z owocami i warzywami.
- Tak Leith, najpierw jedzenie, masz rację. – westchnął i dźwięcznym, przez klamry zbroi, krokiem ruszył w stronę sprzedającej kobiety.
Mimo takowej pogody rynek wciąż wypełniony był ludźmi, potencjalnymi klientami, zarówno jak i sprzedawcami. Najwyraźniej deszcz w żaden sposób im nie przeszkadzał skoro istniała szansa na zarobek, chociażby najmniejszy. Nie dziwiło go to. To podobna zasada jeśli o wojownika chodzi. Bez wojny go nie ma, tak jak i bez pieniędzy nie ma sprzedawcy, a bez produktu brakuje kupującego. Kiedy dotarli do straganu, kątem oka zerknął czy ciemnowłosy znajomy udał się już w swoją stronę. Nie widział dokładnie miejsca w jakim stali, ale podświadomie stwierdził, że na pewno nie mókłby dla marnowania czasu. Starsza kobieta stojąca za drewnianym stolikiem, obok drewnianych półek z owocami spoglądała na Blennena z ukosa. Może nie wiedziała co o nim sądzić, może próbowała go rozpoznać, albo stwierdzić czy podobnie jak gwardziści weźmie i nie zapłaci. Poprosił jednak o kilka jabłek, gruszek, smoczych owoców i innych egzotycznych skarbów, przy których oczy białej przemokłej kuli skrzyły się najbardziej. Otworzył swą sakwę i wyjął monety, którymi uprzejmie zapłacił kobiecie. Obdarowała go zepsutym uśmiechem, na to ściągnął nieco brwi do środka i spróbował odwzajemnić uśmiech unosząc delikatnie kąciki ust ku górze. Przeszedłszy kilka kroków dalej zatrzymali się ponownie przy stoisku, gdzie Leithel bezceremonialnie pochwycił rzepę, za co Blennen musiał przeprosić i zapłacić. Krótko skarcił stworzonko, które przez najbliższe pięć minut chodziło z położonymi uszami i biedną, samotną rzepą na górze sakwy, na owocach. Jej liście były podobnie oklapnięte co uszy istoty.
 - Znajdź zwierzęce skóry i pomóż mi coś wybrać do naszej izby. Coś co będzie pasowało. To w ramach rozejmu. – rzucił kucając na chwilę przy Leithelu i gładząc go po głowie.
Nie lubił, gdy się na niego gniewał czy był przygnębiony. Nie o to chodzi w tej dziwnej więzi pomiędzy człowiekiem, a stworzeniem magicznym, czyż nie? Kiedy tylko biały futrzak miał swoistego rodzaju zadanie, wszelkie poróżnienia zanikały. Czuł się wtedy potrzebny, bardzo ważny, ba, najważniejszy. Jak heros, bohater, który może zbawić cały świat. Taka niewielka sprawa, a ile szczęścia może wnieść w zwierzęce serduszko. Zwierzę oddaliło się natychmiast, biegając w tę i z powrotem szukając wyznaczonego stoiska. Blennenowi zdawało się, że nie było go może dwóch minut, a na samo stoisko szli zdecydowanie dłużej. To pewne, spowalniał swego towarzysza. Kiedy jednak dotarli na miejsce w oczach mężczyzny coś się poruszyło. Iskierka zainteresowania, wręcz szczęścia. Spodziewał się marnej jakości futer odyńców, lisów i borsuków, tymczasem na pierwszym planie dostrzegł dorodnego szarego wilka, a po przekalkulowaniu sierści w dotyku z zadowoleniem uznał, iż jest prawdziwy. Oczywiście nie brakowało marnych łasic, a nawet szczurów, które miały robić za kuny. Nie dał się jednak oszukać, ale słysząc cenę, tak wygórowaną zaśmiał się. Chęć zarobienia czasami bywała irytująca. Kiedy Blennen stwierdził, iż czas się oddalić, sprzedawca zatrzymał go ostatecznie i zniżył nieco swoją cenę. Wtedy skóra została zwinięta, a w drewniany stolik uderzyły monety z sakiewki wojownika. Zarzuciwszy futro na prawy bark z lekkim uśmiechem odszedł. Będzie pasował, myślał. Zostały im zatem dwa sprawunki. Dość istotne jak się okazało. Przede wszystkim rośliny, w drugiej kolejności trunki. Plany jednak uległy drobnym zmianom, ponieważ słuchając rady Desideriusa jedne z najlepszych napitków miały być w wyznaczonym przez niego miejscu. Było to zdecydowanie bliżej niż upragnione kwiaty, chwasty i inne tego typu rzeczy, Leithela. Dlatego skierowali swe kroki tam, gdzie smaczne wino i miód. Fakt faktem Blennen nie należał do koneserów wspaniałego smaku, ani nie nadużywał alkoholi, tak lubił spocząć wieczorem w łożu z kuflem gorącego miodu lub podgrzanego, lekko gorzkawego wina. Z pomocą handlarza wybrał po dwie butelczyny, wyszedł zatem z czterema, schowanymi pod płaszczem w torbie jaką tam krył. Radość białej kuli nie miała końca. Choć sierść bardzo mu już ciążyła, to oczy raziły blaskiem, gdy usłyszał o rozejrzeniu się za kwiatami. Oko wiarusa ujrzało jednak towarzysza podróży. Nie sposób było zostawić go tam bez uprzedzenia. Etykieta. Dlatego w czasie, gdy chowaniec poszukiwał skrzętnie idealnych roślin, von Rafgarel podreptał w stronę Desideriusa.
 - Znasz się może na roślinach? – spytał stojąc za nim.


• • •

[Desideriusie?]

Od Desideriusa CD Blennena

Jednej rzeczy Desiderius był pewien w stu procentach. Nienawidził deszczu, a raczej to, co z sobą niósł. Bo same krople agresywnie uderzające o twarz młodzika były nadzwyczaj przyjemne, sam lubił posterczeć chwilę na dworze bez żadnego okrycia i podelektować się smakiem świeżo co opadniętych kropli. Czuć, jak woda powoli go okrywa, jak moczy włosy, których lepkie kosmyki przyklejały się do czoła, a ciecz płynęła i płynęła, przez policzki, usta, do szyi, zatrzymując się przy wystających obojczykach, ostając we wgłębieniu, a później, gdy czara się przechyliła, uciekały pod koszulę, która zresztą i tak zazwyczaj była już wilgotna do stopnia „można ją wykręcić, spokojnie napełnimy tym wiadro”. Może to fetysze, cholera właściwie wiedziała, co czai się za szaroniebieskimi oczami, które tak bystro obserwowały świat i starały się brać z niego garściami.
I naprawdę uwielbiał samo zjawisko, ale nie mógł ścierpieć dodatków, które pojawiały się wraz z nim. Plucha, błoto, buty, które topiły się w kałużach, w mule, który przeczyszczał uliczki. Wszystko się lepiło, podgniłe liście przyczepiały się do podeszwy. Do tego ten niemiłosierny smród, który większość określała mianem „zapachu”. Bo według nich deszcz pachniał. Według Coeha capił, ale to obrzydliwie capił, do tego stopnia, że rześkie powietrze po ulewie było dla niego czymś nie do zniesienia. Do tego parno, wszechobecna duchota i gorąc, to wszystko sprawiało, że Desiderius już krótko po rozpoczęciu kojarzenia faktów i rozróżniania pogody doszedł do wniosku, że nie. Ta odrobina uciechy z powodu kropelek na ciele nie była warta udręki, jaką były następne dni po deszczach.
A mimo wszystko wylazł na dwór i nie zaciągał mocniej kaptura na głowę, dając pogodzie możliwość zrobienia z jego twarzą, co tylko sobie zapragnie, zupełnie w przeciwieństwie do jego towarzysza, który skrzętnie ukrył się pod materiałem, upewniając się, że nic, ani nikt, żaden pogodowy kataklizm nie sprawi, żeby chociażby jeden włosek na głowie mu zmókł. A Coeh nawet się nie martwił, jego okrycie nie należało do tych, które z łatwością odrzucały od siebie wszelakiej maści cieczy. Co to, to nie, za chwilę był już mokry od stóp po czubek łba i nawet nie miał zamiaru na to narzekać. Oczywiście, że mogło skończyć się to choróbskiem, ale wystarczyło potem pożuć odpowiedni korzeń, zagryźć liśćmi i przeziębienie znikało szybciej, niż dążyło się pojawić. Był gotów na takie ewentualności.
Możliwe, że zignorował pytanie, które zadał Blennen. Wolał na nie nie odpowiadać, uznał je za całkowicie nietrafione i takie, na które odpowiadać nie powinien.
Utajnił fakt, że możliwie nieco uraził go samymi słowami, nawet jeśli rzucone były w geście czysto humorystycznym, jak to postanowił odebrać, bo przecież chwilę po padnięciu zdania mężczyzna zaśmiał się cicho, słabo, ale jednak.
A mimo wszystko Coeh po prostu skarcił i jego i siebie samego w myślach, odrzucił zapytajnik w eter i udał, że nic takiego nie miało miejsca. Oczywiście, wychodził w tym momencie na istotę dziecinną, czy też zgorzkniałą, która zawsze doszukuje się dziury w całym, czegokolwiek, gdzie można wbić szpilę i się przyczepić jakąś mało istotną uwagą.
Ale odnosił wrażenie, że Blennen miał go za głupca, za naiwniaka, który dawał się zrobić jak jakiś bachor, omamić, cokolwiek.
Tymczasem on chciał być tylko miły i przyjemny, bo zdecydowanie zbyt wiele w dzisiejszych czasach obrzydliwych jednostek, szukających tylko i wyłącznie okazji, aby dobić kogo innego, skrzywdzić, okaleczyć, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.
W ciszy obserwował swego rodzaju sprzeczkę między mężczyzną, a żebraczką. Nie odzywał się, nie reagował, jedynie snuł smętne spojrzenie pomiędzy dwójką, przeskakując gładko z jednego na drugie i z drugiego na pierwsze. Był przyzwyczajony do tego typu sytuacji, chociaż sam zazwyczaj ignorował te uplasowane bardzo nisko warstwy społeczeństwa. Nie dlatego, że się nimi brzydził, przecież sam nie miał jakichś wielkich dóbr do zaoferowania, a raczej dlatego, że właśnie nie miał jak im pomóc. Spoglądanie na biedne dzieci od zawsze sprawiało mu wiele trudności, a najszybciej serce mu pękało, gdy szedł do sklepu, widział jedną pociechę, a wracając z niego, dostrzegał już tylko i wyłącznie wątłe ciało okryte gazetą, bo ginęły jak muchy. Z głodu, Z wycieńczenia. Ze znieczulicy społeczeństwa, którą sam właśnie idealnie reprezentował.
Ale uważał, że czasem lepiej przejść bez słowa, niż dać marne, nic nieznaczące nadzieje, na dobre jutro, które tak właściwie nigdy nie nastanie.
Kiedy wyminęli już kobietę, ruszyli dalej poprzez otulone deszczem ulice, opuścił wzrok na swoje przemoknięte buciory. Do najmniejszych nie należały, ba, były potężne, a mimo wszystko nawet w takich sytuacjach potrafił poruszać się bezszelestnie. Ludzie spoglądali na niego jak na zjawisko, niejednokrotnie jak na ducha, gdy bez najmniejszego trudu przemykał między uliczkami, nie zostawiając za sobą nawet dźwięku mokrej podeszwy, czy szelestu płaszcza.
Matka zawsze twierdziła, że ją straszy, gdy ten tylko szedł do kuchni po owoc, czy skórkę chleba. Darła się niemiłosiernie, natomiast chłopak po prostu nad tym nie panował. Oczywiście, czasem szło go usłyszeć.
Jednak tylko wtedy, gdy sam chciał, żeby ludzie zdawali sobie sprawę z jego obecności w okolicy.
— Ignoruj ich, Blennenie, proszę. Nie reaguj, gdy dłoń którejś zahaczy o twój płaszcz — zaczął na tyle głośno, żeby jego głos przedarł się przez szum spadających kropli. — Oszczędzisz sobie zmartwień i nerwów, a dzieciom tych ludzi niepotrzebnych trosk i nadziei — kontynuował z chrypą, lekko wyciszony.
Nie oczekiwał odpowiedzi, zresztą, nie było na nie czasu, prędko dotarli bowiem do głównego rynku, gdzie znajdowały się mniejsze stoiska, jak i sklepy, które nacieszyć się mogły już nieco większym asortymentem. Karczmy, gospody, księgarnie. Wszystko, co w centrum kultury powinno się znajdować.
— Nie wiem, czy wolicie kupować na własną rękę, czy ze mną. Mniej więcej wiem, gdzie, co, jak i w czym najtaniej, a żeby się nie zatruć. Orzeknę wam jedynie, że w tym, gdzie przy drzwiach zielona latarenka, tam owoce, wino i miód zdecydowanie mają najlepsze.
Sam potrzebował zakupić atramentu i kilka rulonów dobrego papieru, chociaż co do drugiego nie był pewien, w taką pogodę prędzej mu wszystko rozmięknie, aniżeli zdąży to do pokoju dotargać.

Od Blennena CD.: Desiderius

• • •

   Zdecydowanie nie wojownik. Nikt kto wykorzystuje fizyczne zdolności w pracy. Wojak doskonale potrafił dojrzeć zmęczenie. Nie jednego rekruta w życiu już widział. Nie dwóch weteranów. Wydawało mu się przez chwilę, że znów zmrużył oczy. Powinien zacząć to kontrolować, bo może okazać się  uciążliwe. Żywił również nadzieję, że nie okazał się zbyt mało subtelnym kwiatuszkiem. Wypruwający wnętrzności mężczyzna, który zastanawia się nad etykietą w stosunku do nowopoznanego? Niespotykane. Drgnął nieco brwią wyrywając się z zamyślenia i skinął głową, gdy Desiderius stwierdził, iż jest już gotowy. Czarnowłosy założył obszerny kaptur na głowę, który pochłonął ją niemal całą. Spod niego widoczne były zaledwie usta i podbródek. Okazując swój stary nawyk, przygryzł dolną wargę co wyglądało jakby ze znudzenia chciał zerwać z niej skórę. Aż dziw bierze, że nie pojawiła się czerwona smuga krwi na niej. Wolnym, ale dość posuwistym krokiem, który wcale nie bujał się na boki, ruszył w stronę wyjściowych drzwi. Być może jego towarzysz podróży będzie zagłębiał się w zakupach i to zdradzi jego profesję? Ależ się uwziąłeś Blennen. Zawodowa ciekawość? Brednie, to nie jego praca. Jego praca nie wymaga zainteresowania drugą osobą. Nie jest skrytobójcą, lichwiarzem czy medykiem. Nie musi mówić, pytać. Jedyne co powinien robić to wykrzykiwać imię tego, dla którego walczy, żeby sojusznik nie wbił w niego ostrza przez pomyłkę. Co więc próbuje sobie tym uzmysłowić? Doskonałe pytanie. Kolejne bez znaczącej odpowiedzi. Choć sam uznaje to za swego rodzaju zabawę spowodowaną przystosowaniem się do życia codziennego najzwyklejszego człowieka. Docierając do drzwi otworzył je przepuszczając w nich Desideriusa. Nawyk wyniesiony z domu. Nie pomyślał raczej o tym, czy mogłaby być to ujma na honorze nowego znajomego. O takich rzeczach się nie rozprawia. To drobnostka jak zamknięcie drzwi lokum. Przychodzi naturalnie, dlatego w chwili wykonywania danej czynności mózg nie przetwarza zbyt dokładnie danych. Dopiero po chwili wyszedł za nim, choć Leithel wybiegł jako pierwszy, nawet niepostrzeżony. Zamknął drzwi powoli, jakby nie chcąc by trzasnęły głośno. Deszcz od razu zaczął uderzać o ich płaszcze, przyjemny, świeży dźwięk. Zapach mokrego otoczenia zawsze wydawał mu się przyjemny. Zmywał kurz, wszelaki brud miasta, zmartwień i tym podobnych przyziemności. A mimo to oczyszczał niczym szaleniec. Pożyteczne. Mimo tego, że przemoknięte ubrania to nic korzystnego, zwłaszcza kiedy ma się na sobie zbroję, nieważne czy lekką czy też ciężką, dodatkowe opady tylko wzmagają ich wagę. Płaszcz mimo obszerności i teoretycznej nieprzemakalności, kiedyś musi przesiąknąć. Blennen był na to przygotowany, nie takie ciężary na sobie nosił. Prawdopodobnie najgorszym ze wszystkich było przenoszenie najgrubszego dowódcy na świecie, pod jakiego opieką się znajdował, gdy musieli uporać się ze zbuntowanymi orkami. Grubas stwierdził, że czas już na niego, bowiem obecność dowódcy na polu bitwy zawsze moralnie wspiera wojowników, niestety jego kondycja dała się we znaki i bardzo szybko został ranny. Gdyby zginął w trakcie bitwy morale opadłyby tak prędko, jak mały się podnieść. Dlatego Blennen widząc zdarzenie, zarzucił ogromne cielsko na barki z pomocą innego wiarusa i pognał do oddalonego od pola drzewa i tam zostawił dowódcę kryjąc go pod stertą gałęzi i liści. Dobrze, że zbyt wiele bojowników nie widziało owego zdarzenia. Byliby zbyt rozkojarzeni by móc dalej skutecznie walczyć. Z pewnością jakiś oponent wykorzystałby sytuację i zakradł się do wodza, ale prędka akcja wykorzystująca cały zapas sił von Rafgarela okazała się skuteczna. Teraz jednak zerknął raz jeszcze na Desideriusa i chcąc nie chcąc, jakby podświadomie uśmiechnął się. Może bardziej do siebie, niż do niego. Znów zagryzł wargę, tym razem sprawiając, że tkanka pękła. 
- Nie przeszkadza ci spacer z nieznajomym, zwłaszcza takim, który właśnie cię wykorzystuje? – parsknął cicho śmiechem wysysając krew z naruszonej wargi.
Oprócz deszczu zaczęło również wiać, prosto na ich twarze. Schowaną pod płaszczem dłonią Blennen zaczął nasuwać kaptur bardziej na głowę, co by to wiatr nie zsunął go całkowicie. Z jednej strony uwielbiał taką pogodę, z drugiej jej nienawidził. Los mógłby być na tyle łaskawy, by kazać wiatrowi wiać im w plecy, ale po cóż. Nie ukrywając Blennen rozglądał się po mieście, gdy szli tak przezeń. Wszelaka arystokracja nie wystawiała stóp poza ciepłe domostwa. Jedynie żebracy oblegali chodniki i schody zabiedzonych domów. Patrzył na nic obojętnym wzrokiem, choć momentami miał ochotę zdjąć z siebie płaszcz i narzucić na wątłe ciałko dziecka pod latarnią. Marszczył wtedy brwi i szedł dalej. Po cóż? Umrze tak czy inaczej, a tkanina tylko się zmarnuje. Ogrzeje się przed śmiercią, umrze zadowolone. Dość. Jego blizna zaczęła sinieć, jej część wciąż była widoczna spod kaptura. Mimo, że jemu samemu było stosunkowo ciepło, nie zmieniało to faktu, że nawierzchnia blizny postrzegała temperatury na zewnątrz w całkiem odmienny sposób. Miał wrażenie, że ciemnowłosy ma zamiar mu odpowiedzieć, ale nim zaczął, Blennen poczuł szarpnięcie z prawej strony płaszcza.
- Paniczyku, nie masz pan kilku miedzianych monet? – mimo deszczu i wspominanego zmywanego brudu smród trawionego alkoholu i niemytych dawno zębów podrażnił nos jasnookiego – Wspomóżżesz pan kobietę z dzieciorami. – dokańczała biedaczka szamotając za płaszcz wojaka.
Miała na sobie podarte łachmany, brudną twarz i typową dla alkoholika opuchliznę twarzy. Przez chwilę miał wrażenie, że z jej ust wypełzną zaraz pluskwy, albo szczury, ale nie doczekał się tego zjawiska. Zamiast stać jak pień, mrugnął jedynie, gdy chłopka ściągnęła z niego kaptur i prychnął nieoczekiwanie. Odepchnął ją nieco, by oswobodzić się z uścisku brudnych, zapitych i trzęsących się dłoni.
- Wszelkie pieniądze przepijesz w karczmie, tyle będzie z jedzenia dla twoich dzieci. Gdybyś tego potrzebowała poprosiłabyś o bochen chleba, nędzarko. – warknął i bezzwłocznie ruszył dalej, posyłając piorunujące spojrzenie najpierw jej, a potem swemu wcześniejszemu rozmówcy.
- Kto teraz nosi bochen chleba przy sobie, panie. Za pieniądze kupię dwa bochny, obiecuję! - dokończyła, ale nie goniła ich dalej.
Choć spojrzenie niekoniecznie było groźne, to wciąż zimne, nieuzasadnione właściwie. Leithel pognał za nim pomrukując coś po swojemu, co przez deszcz okazało się słabo dosłyszalne. Chwila zdjęcia kaptura z głowy wystarczyła by na włosach Blennena osadził się deszcz. Z natury były dość sztywne, dlatego nie oklapły tak łatwo, zwłaszcza, iż od rana tkwiły spętane rzemieniem w postaci luźnego kucyka. Włożył więc dłoń do kaptura i rozszczepiając palce na boki zahaczył o materiał, zakładając go na głowę, już nie tak obszernie jak pilnował tego wcześniej. Machinalnie sprawdził również czy ma przy sobie sakwę z pieniędzmi i sztylet za pasem. Zrobił to oczywiście ledwo dostrzegalnie, całkiem po omacku. 

• • •

[Desideriusie?]

piątek, 11 maja 2018

Od Kai CD Yenna

Spojrzała w oczy kobiety. Piwne, z malującymi się pod nimi drobnymi cieniami najpewniej spowodowanymi raczej długawą, otoczone całkiem porządnym gąszczem rzęs.
Tak dalekie od tych jedynych, ukochanych.
Skupienie wymalowało się na jej twarzy, a jedną z brudnych dłoni uniosła do ust, by zasugerować, żeby ciemnoskóra choć przez chwilę była cicho. Kai skinęła głową, a kobieta w tym czasie podeszła do ptaka, wyciągając w jego kierunku dłoń z drobną przynętą, wcześniej przechowywaną we własnej kieszeni.
Zwierzę bardzo chętnie podleciało do niej, a gdy tylko usiadło na skórze, palce zacisnęły się wokół wątłego ciałka, które zaczęło szamotać się niemiłosiernie, ale chwilę później przestało, ewidentnie zdając sobie sprawę ze swojej przegranej.
— Inteligentne bestie — mruknęła pod nosem, odbierając swój wisiorek od tajemniczej nieznajomej z ogromną wdzięcznością i uśmiechem malującym się na twarzy.
Pospiesznie zawiesiła sobie go na szyi i schowała za bluzkę, nie chcąc, by znowu został jej skradziony, po czym skinęła głową w podziękowaniu, a przybyła zerknęła na nią kątem jaśniejszego oka, jakby czegoś wyczekując.
— Zaprowadź mnie do waszej gildii — oświadczyła i Kai po prostu nie mogła powstrzymać śmiechu, choć zdecydowanie należało to do dziwnych zachowań i reakcji, na taką, raczej dosyć normalną wypowiedź.
Zawsze lubiła wsłuchiwać się w jej melodyjny śmiech, który idealnie współgrał z muzyką.
— Z wielką chęcią, choć gildii nie nazywałabym raczej naszą czy moją. Ich prędzej, choć czy jest ona czyjakolwiek? — stwierdziła, pokazując zęby w szerokim uśmiechu, po czym machnęła ręką, by ta zaczęła za nią iść albo i jechać konno, bo przecież pięty i tak musiała mieć dosyć poobcierane pięty od wszelakiej wędrówki, a Kai doskonale znała ten ból, nawet jeżeli starała się wybierać dopasowane, wygodne buty. Po prostu tak było, nieszczęsna mordęga podróżujących, od której nie dało się uciec.
— Chciałabyś pewnie zostawić konia w stajni i napoić, prawda? — Kai rzuciła przez ramię, dalej sunąc powoli przed siebie, nie oglądając się w tył. — Stajnię znajdziesz za głównym budynkiem, jeżeli chcesz, mogę kogoś schwytać, by zabrał twojego rumaka lub po prostu ciebie zaprowadzić.

Od Desideriusa CD Blennena

Nie ukrywając przed światem faktu, że to robi, oglądnął się za nowo co poznanym towarzyszem i jego pupilem, którzy w dość szybkim tempie opuścili jadalnię. Obleciał ich obu wzrokiem, od stóp, do głów, chociaż na tym mniejszym zawiesił oko zdecydowanie krócej.
Skłamałby, gdyby powiedział, że mężczyzna go nie interesuje. Łgałby jak najgorszy pies, w żywe oczęta rozmówcy, bo człowiek otulony z każdej strony czerwonym materiałem, przyozdobiony czarnymi piórami i posiadający tak nietypową, może nieco niepokojącą, iskrę w oku, okrutnie go intrygował. Od pierwszej chwili, od usłyszenia, jak wymawia imię białej kuli futra, Desiderius wpadł w jego sidła jak najłatwiejsza ofiara, taka, która daje się, będąc całkiem na widoku i w sumie to różnicy zbyt wielkiej nie było. Był jak bogu ducha winna owieczka zostawiona na pastwisku, inaczej zwanym ulubionym talerzem smoka żyjącego w pobliskich górach.
I w sumie to nawet nie narzekał, bo kto wie, może jednak gadzina go oszczędzi?
Każdej osobie trzeciej, która nie znała dobrze Desideriusa, mogłoby się wydawać, że po rozmowie z Blennenem zdecydował się zagęścić ruchów i pospieszyć z posiłkiem. Nic bardziej mylnego, w rzeczywistości Coeh po prostu szybko jadł. Nie jadł. Żarł jak wygłodzony ork, którego wpuścili do spiżarni. Pochłaniał posiłki z prędkością godną najszybszego konia wyścigowego. Może wyglądał przy tym trochę prostacko, bo jednak dobrze jeszcze nie przełknął, ba, nie pogryzł poprzedniego kawałka mięsa, a już zapychał usta kolejnymi i tak w koło Macieju, nie marnując czasu na niepotrzebne ociągania i zastanawianie się. Działał szybko, jedzenie nie było dla niego modlitwą i chociaż lubił się podelektować, to jeszcze bardziej przepadał za gonieniem uciekającego czasu, chociaż szanse złapania go były nikłe, ba, nie istniały.
Może w tym wszystkim Desi był bardzo, ale to bardzo chaotyczny i może każda ułożona, postawiona i wychowana w szlacheckich rodzinach, osoba złapałaby się za głowę, widząc, jak ten mały tumanesek trzyma sztućce, ale jednak w całym tym harmidrze, tym wybiórczym nieogarnięciu i dzikich ruchach było tyle desideriusowatości, że trudno było wyobrazić sobie młodzieńca zapychającego się przystawkami, używając do tego specjalnie dostosowanego widelczyka.
Oczywiście, potrafił to robić i przy odpowiednich okazjach stosował się do odgórnie ustanowionych zasad savoir-vivre, ale każdy, kto go znał, wiedział, że Dezy bez plamy sosu w kąciku ust, czy jakiego zielska między zębami nie był Dezym.
No ale skusił się o wytarcie twarzy, odniesienie talerzy i nawet upewnił się, że nigdzie się nie pobrudził, bo nie chciał zrobić złego pierwszego wrażenia, mimo wszystko i mimo to, jak naturalnie wystąpić przed mężczyzną nie chciał.
Podciągnął wolno rękawy koszuli, dbając dokładnie o to, żeby za chwilę przypadkowo się nie rozwinęły, doprowadzając go jednocześnie do białej gorączki, bo nawet guziczki w połowie i wstążki z dziurką nie były w stanie uchronić materiału przed zsunięciem się. A tak walczył u krawcowej, żeby to zadziałało i co i dupa blada, rękawy jak się zsuwały, tak zsuwają się dalej, a Coeh nie miał nic do gadania.
Znowu zaczął się zastanawiać, jakim cudem, jakim cholernym prawem nosił to nazwisko, i z której przydomowej choineczki się urwał, bo za żadne skarby świata nie przypominał męskiej społeczności jego rodziny. Damskiej tym bardziej. Nie dość, że kolor włosów, oczu i skóry, to jeszcze budowa ciała, bo gdy jego ojciec, wuj, dziad, pradziad i tak do usranej śmierci byli porządnymi turami, dwa metry w barkach, trzy we wzroście [przesadzając, oczywiście], to z Desideriusa wyszło jednak niezłe chuchro, którego zdecydowanie mało kto się spodziewał. Wychudzona kobyła, czarna owca rodzinki, nieco przykrótki na wyrost i ogólnie niezbyt zachwycający, estetycznych walorów zdecydowanie brak.
Bo czym tu się ekscytować, jak wory pod jego oczami były większe, niż szanse spełnienia marzeń, rzekome mięśnie, które powinny występować u każdego mężczyzny, chyba się na lewą stronę wywróciły, a włosy łamały się przy nawet najmniejszym dotyku.
No, oczywiście wszystko było niezwykle wyolbrzymione, ale jakby się człowiek uparł, zaparł i wysilił, to można było to nawet wpisać mu w dokumenty, dolepić na jakiej łatce.
Nim zdążył dobrze pomyśleć, popoprawiać materiał i dosznurować nieco dekolt, wrócił kolejny najmężniejszy z mężnych. Coeh czuł się przy nim po prostu mały. Maciupki jak jakie ziarenko przy wyrośniętym już drzewem. Bo może we wzroście aż tak różnicy nie było, ale aparycja i rozmiary w klatkach piersiowych, ramionach, czy którejkolwiek innej części ciała różniły się drastycznie. Kanion kto w rubrykach postawił i kazał przyrównywać.
Miał na sobie wierzchnie okrycie, dołożył do swojego całokształtu płaszcz, a Leithel obarczony był czarnymi torbami. Nieco zdziwiony spojrzał po towarzyszach dzisiejszego poranka, a słowa jednego z nich tylko upewniły go w przekonaniu, że zaprawdę, był niesamowicie odcięty od rzeczywistości, bo mało kto umie odkorować się do tego stopnia, żeby nie zauważyć trwającej na zewnątrz pluchy.
Ocknął się nagle i spojrzał na mężczyznę żywo, ogniki znowu zatliły się w oczach, krew nieco przyspieszyła, aż do jak dotąd bladych polików na nowo powrócił cudny rumieniec. Uśmiechnął się, coś tam prychnął, parsknął, spojrzał na Leia, a następnie Blennena, a to wszystko przyozdobiona końską dawką zakłopotania, a nawet i zawstydzenia.
— Sprawiam tylko problemy, przepraszam, jeszcze po płaszcz wyskoczę i zaraz do was wracam, jeszcze raz przepraszam — rzucił szybko, na jednym wdechu i za chwilę wyparował z jadalni, aby popędzić korytarzami, poprzeskakiwać po dwa stopnie na schodach, skręcić gdzie trzeba i trafić pod drzwi swojego dobytku. Nie musiał się zastanawiać, Desideriusowy chaos rzeczywiście okazał się uporządkowany i nie potrzeba było wiele czasu, żeby mężczyzna dobył materiału, który walał się na krześle, pod pięcioma innymi koszulkami i wrócić pędem do odzianego w czarne pióra i krwistoczerwone materiały mężczyzny, zakładając w biegu swoje czarne, przetarte odzienie. Zdobione gdzieniegdzie złotą nicią, z ulubionym, wielkim kapturem, pod którym chłopak mógł z łatwością się skryć.
Dobrze, że przy pasie zawsze nosił małą sakiewkę z pieniędzmi, przynajmniej nie musiał wracać się po monety.
— Oh, stwórcy, jeszcze raz przepraszam, chodźmy, bo znowu mi się co przypomni i się nie wygrzebiemy z samego budynku, o dotarciu na rynek nie mówiąc — rzucił z ciężkim sapnięciem, gdy znalazł się już przy mężu. Oddychał ciężko, kondycję miał zdecydowanie zbyt słabą na cokolwiek, a i pewno po jego niesamowitym biegu na dwadzieścia metrów dostanie potem zakwasów. Brakowało jeszcze, żeby oparł się o ramię mężczyzny i odetchnął głęboko, próbując złapać wątek i resztki witalności.
Stworzenie sterczące przy nodze Blenna zamachało ogonem, wywołując uśmiech u Coeha. — Zapraszam, zapraszam — dodał, już niekoniecznie zipiąc, a raczej dochodząc do siebie, oddychając względnie normalnie i za chwilę kierując się powoli w stronę drzwi wejściowych.

Od Blennena CD.: Desiderius

• • •

   Spojrzał na swego rozmówcę i skinął głową. Rzucił coś krótko o tym, że sami muszą przygotować się do wyjścia i za kilka minut zejdą do jadłodajni ponownie. Kociak? Raczej nie przywykł do takich określeń. Słyszał, że czasami w domach z damami lekkich obyczajów, pracowniczki zwracają się w ten sposób do mężczyzn. Dlatego słysząc takowe sformułowanie nieco ściągnął brwi do środka w zdziwieniu. Nikt go tak nie określał, nawet w żartobliwym geście. Czas odejść od codziennej musztry i pozwolić umysłowi przystosować się do zwyczajnych obyczajów. Przecież w całej gildii były istoty wcale nie z najwyższych sfer, jak sądził. Pojawił się w nim dziwny ognik, który szeptał, że poznanie kogoś od strony innej niż tylko powierzchownej byłoby miłą odmianą, że ludzie tak robią i nic w tym złego. Wyszkolony umysł zagłuszał krzykiem ognik, warcząc chrypliwie o tym, iż byłoby to najgorsze taktycznie i logicznie posunięcie jakiego mógłby się dopuścić wojownik. Pozwolić na poznanie siebie, błazenada. W jednej chwili wszelkie wątpliwe emocje odpłynęły z jego twarzy, pojawił się krótki uśmiech w postaci uniesienia kącików ust i Blennen odwrócił się na pięcie gestem ręki wołając zwierzęcego towarzysza. Musieli jeszcze na chwilę udać się do pokoju po sakwy. Zazwyczaj robią tak udając się na zakupy, Leithel pełni rolę niewielkiego osiołka, który sam sobie nosi jedzenie. To jak najbardziej praktyczne. Zresztą pasowałoby nieco wyposażyć swoje lokum. Jest zdecydowanie zbyt smętne i… zimne, w pewien sposób. Zimna podłoga, zwyczajne ściany, nawet nie było tam żadnej rośliny, a jego współlokator zdecydowanie je  uwielbia. Droga do pokoju choć niedługa zdawała się wyjątkowo dłużyć w zapomnienie. Jakby korytarze ciągnęły się w swoim bezkresie. Pogrążony w rozmyślaniach odnośnie zakupów stracił na chwilę swoje jestestwo. Drzwi otworzyła biała puchata kula, napierając na nie łapami. Nietrudne. Znów dojrzał mokre od deszczu okno, trzeba zabrać ze sobą płaszcz, czarny niczym kruki. Podszedłszy do szafy otworzył ją, zabrał sakwę z pieniędzmi i umocował ją dokładnie przy pasie. Sięgnął również po trzosik dla towarzysza, który wiedząc już co się dzieje – podszedł do właściciela gotów do założenia swego rodzaju uprzęży. Blennen ubrał Leithela w równie czarne co i jego płaszcz torby boczne, a na siebie narzucił obszerny płaszcz zapinany jedynie pod szyją na broszkę z herbem rodu. Przedstawiał dwa miecze przebijające słońce oraz dwa niedźwiedzie. Dlaczego? Podobno to najsilniejsze ze zwierząt niemagicznych, a von Rafagelowie często urządzają polowania na nie. Pamiętał, że gościnna sala pełna jest wypchanych zwierząt, ale głównymi trofeami są niedźwiedzie. Mają zawiadamiać o sile, poszanowaniu dla tradycji, zaś miecze przebijające słońce wspominają o opatrzności bogów, rodzie wojowników i świetności na polu bitwy, jakoby byli zwierzchnikami niebios, chorążymi samych stwórców. Takie tłumaczenie obejmował ojciec Blennena, oczywiście jemu samemu również się podobało, było sensowne, choć w pewnym sensie nieco koloryzowane. Brosza połyskiwała przez jej dokładne polerowanie, mimo braku słońca na niebie. Rozejrzał się raz jeszcze po pokoju myśląc czego w nim brakuje.
- Spokojnie, szykuj się na dźwiganie roślin dla siebie. Ojciec by mnie zabił za rozpieszczanie pupila. – prychnął cicho i rzucając tęskne spojrzenie na halabardę wyszedł z pokoju zamykając drzwi za sobą.
Czas się zadomowić. Przez chwilę poczuł się jak w akademii. Własne lokum, a wszyscy członkowie blisko, gdzieś w pokojach obok, wspólna jadłodajnia, łaźnia i człowiek, przed którym każdy powinien zbić pokłon. Mistrz. Ten, który zawsze będzie najwyżej. Uderzająca zazdrość, za każdym razem uniżony wiarus. Jedynie pionek. Cóżeś ze mną uczynił ojcze? Znikoma iskierka gniewu zawirowała gdzieś w okolicy źrenic, a chcąc o niej zapomnieć po prostu udał się niespiesznym krokiem do jadłodajni. Znów zaczął rozpatrywać profesję nowopoznanego. Ponurzy wydawali się mu zawsze chemicy, w swoim świecie. W świecie, którego zwyczajny śmiertelnik nie pojmie. Tacy mają zazwyczaj bojowników za kupę mięsa bez mózgu, który zastępują ewentualnie mięśnie. To się nie sprawdza. Zarówno jak wojownik nie zrozumie świata chemii i biologii, tak i uczony nie pojmie świata walki. Żadne nie będąc w swoim żywiole nie ma szansy na przetrwanie. Tak działa już podział ludzkości, w żaden sposób nie można go zmienić. Choć może kiedyś zacznie raczkować podczas ewentualnej ewolucji. Któż wie, któż wie? Niegdyś w końcu nie do pomyślenia było, by kobieta dzierżyła miecz, a teraz? Cóż, mało to takich, które sieją rozbój na ulicach w kapturze skrytobójcy z mizernym sztyletem w dłoni? Owszem, dążąc do tego – niewielki nóż jest bronią kobiet, bronią tchórzy i tych, którzy nie potrafią walczyć. A on właśnie miał go przy pasie. Wstyd. Wstyd. Wstyd. Chociaż prawdopodobnie tylko ci wykwalifikowani w owej dziedzinie zdają sobie sprawę z tego. Nie powinny go trapić takie rzeczy, nie da po sobie o tym poznać. Potrafi walczyć. Jest herosem. Bardowie ułożą pieśni, ludzie go znają. Pojawiwszy się w sali jadalnianej rozejrzał się za towarzyszem podróży. Dostrzegł, iż ten zakończył już swój posiłek, dlatego też podszedł do niego. U boku nogi Blennena dreptał szczęśliwie z uniesionym ogonem Leithel. I Desiderusowi przydałby się płaszcz. Egoistyczne myślenie wolnego strzelca nie pozwoliło mu jednak uwzględnić tego wcześniej. Przybył gotowy, zapewne narzucając się. Pogodzenie etykiety i przyzwyczajeń z akademii oraz licznych już bitew to trudne zadanie. Wolał jednak nic nie mówić, byłoby to zbyt sztuczne. Zbyt przewidywalne, zabrzmiałoby teatralnie, a wolał tego uniknąć. Choć w głowie próbował właśnie przemyśleć kwestię: „Pada i ty powinieneś zabrać nakrycie.”, ale to tak oczywiste. Z pewnością by to zrobił, ale sam Blennen nie dał mu na to czasu. Zapewne nawet jadł w pośpiechu, aczkolwiek nie jemu to osądzać. W jednej chwili wyprostował się niezauważalnie, przez chwilę wydawało mu się nawet, że to kręgosłup braku moralności został przywrócony do pionu, a nie ten fizyczny. By zapełnić czymś swoje postępowanie wyjął z jaśniejszej sakiewki u pasa coś na wzór ciemnej już gruszki i ofiarował ją Leithelowi, może dla zabicia czasu, może dlatego, że nie było mu jej szkoda, skoro wybierają się po kolejne, nowe zapasy. 
- Wciąż pada, momentami nawet bardziej. Liczę, że ci to nie przeszkadza. – przeredagował swoją wypowiedź.
Tak zabrzmiała zdecydowanie bardziej przystępnie i w żaden sposób nie sugerowała niczego nazbyt mocno, nie ukazywała tego, co powinno być utajnione. Oboje usłyszeli mlaskanie, które jednak prędko się zakończyło. Owoc nie był duży, wręcz nieco skarłowaciały, a przez to, że rozpadał się w pyszczku stworzenia po każdym gryzie, poszło mu to sprawnie. Dziś mieli przy okazji zrobić zakupy w postaci roślin i dodatków do lokum. Najbardziej zależało mu na zwierzęcej skórze, którą mógłby rozłożyć na środku. Domyślał się, że raczej nie natrafi na łosia czy niedźwiedzia, ale był w stanie zadowolić się marnym wilkiem czy odyńcem.  

• • •

[Desiderusie?]

Od Desideriusa CD Blennena

Z zachwytem i rozczuleniem spoglądał na sterczące mu przy nogach stworzenie, które tak pięknie na niego patrzyło, wprawiało radośnie ten potężny ogon w ruch i sprawiało, że mężczyźnie najzwyczajniej w świecie miękło serce. Jakoś sam nigdy nie miewał potrzeby, aby wejść w posiadanie pupila, nie czuł się na siłach, bał się, że zawiedzie, a stworzenie skończy z wybrakowanymi doświadczeniami i życiem na niższym poziomie, niż mogliby dać mu inni. Oczywiście, w domu Coehów były zwierzęta, zdarzały się owczarki, czy inne psy, bo ktoś musiał pilnować przybytku rodzinnego. Sama matka miała od zawsze dwa kanarki, których świergotanie doprowadzało Desiego do istnego szaleństwa, maniany i chęci ubicia stworzeń na miejscu, gdy trzeci dzień z rzędu darły dzióbki na cały dom. I mimo że zawsze jakiś sierściuch włóczył się między nogami, to sam młodzieniec nie angażował się zbytnio w jego życie. Jak trzeba było się zająć, to się zajął, ogarnął, co trzeba było, posprzątał, jedzenia sypnął, ale tak? Chyba nigdy nie pokusiłby się o przygarnięcie innej istoty żywej pod swoją strzechę. Oczywiście takiej, o którą trzeba dbać i która nie przetrwałaby bez niego dłuższej chwili. Na drugiego człowieka albo cokolwiek humanoidalnego by nie narzekał. Samotne picie herbaty w jego dotychczasowym przybytku potrafiło przygnębić osobę, która od zawsze przyzwyczajona była do jakiegoś towarzystwa, właśnie czy to mamy, ojca, a nawet tego zawszonego kundla, który w wolnych chwilach znajdował zamiłowanie w lizaniu dłoni Desideriusa, gdy ten chciał go pogłaskać, czy zrobić cokolwiek, co z psami się robi.
Jednak nawet jeśli sam nie chciał, to z wielką przyjemnością obchodził się z pupilami innych, tak, jak z Leithelem, który rozpuścił serce dwudziestosiedmiolatka jak kostkę cukru wrzuconą do naczynia z ciepłą wodą. Nieporadne klepanie łapami po nogach, machanie tą puszystą kitą i tak urokliwy wyraz pyska sprawił, że Desiderius mógł tylko odetchnąć cicho i uśmiechnąć się w stronę białej kuli. Za chwilę wrócił spojrzeniem na nowo zapoznanego mężczyznę, który [o, jakże dziecinnym, a może raczej dziewczęcym tonem, przynoszącym na myśl zauroczoną dziewuchę to zabrzmi] wydawał się być inni niż... No, inni. Bo te oczy odcieniem przywodzące na myśl tylko i wyłącznie stal dobrze wykutego miecza, kryły w sobie coś, czego słowami określić się nie dało. Tak samo całokształt mężczyzny, który zawierał tyle sprzeczności, a jednocześnie tworzył wspaniałą, może i nawet zapierającą dech w piersiach jedność. Bo mimo tego, jak kobieca była jego twarz, to idealnie wpasowywała się w resztę, jak nieco krzywy, niby niepodobny puzel, ale jakże dobrze wykrojony do reszty pierdzielonej układanki.
W sumie cieszył się, że nie miał brązowych oczu.
Albo fiołkowych.
Brązowych i fiołkowych by chyba nie przeżył.
Wysokie dźwięki uderzyły nagle uszy mężczyzny. Zniecierpliwienie Leithela zaczęło sięgać zenitu, dając przy okazji się we znaki i Desideriusowi i Blennanowi. Domagał się odpowiedzi, której Coeh już zdecydowanie zbyt długo mu nie udzielał, za co sam siebie również opiórkał w myśli, bo najzwyczajniej w świecie zaciął, rozmyślając nad melancholijnymi, nieco nostalgicznymi zagwozdkami.
Myślał o przeszłości na tyle często, żeby codziennie dążyć wkopywać siebie samego w coraz to głębszy dołek, a nim miał okazję się z niego wykaraskać, wlatywał w kolejny, jeszcze większy od poprzedniego i tak w koło Macieju, najwidoczniej do usranej śmierci, bądź chwili, gdzie zepnie się w sobie i postanowi naprawić pewne błędy przeszłości, tak namolnie ciągnące się za nim, jak smród po gaciach.
Ale w tym właśnie momencie i tak najważniejszy był postawny młodzian i jego zwierzak.
Coeh złapał się na myśli, która mówiła jasno o Rafgarelu. Był naprawdę prężnym, niezwykle przystojnym i intrygującym osobnikiem, a sylwetką przywodził na myśl tylko i wyłącznie kogoś zaprawionego w boju. Sama blizna mogła utwierdzić go w tym przekonaniu, jednak nie należy sądzić książki po okładce, przecież równie dobrze ktoś mógł w dzieciństwie chłopa okaleczyć, a sam decydował się dbać o swoją posturę, w zupełnym przeciwieństwie do Coeha, tak pokrzywionego i tak chudego, jak najgorsza szkapa w stajni.
Nawet jeśli jego spojrzenie było przerażające, to decydował się brnąć dalej, w zaparte i uszczknąć, choć odrobiny tajemnicy, którą kryły te oczęta w ciemnej oprawie.
— Nie będzie to najmniejszym problemem, naprawdę — odezwał się w końcu, dalej racząc rozmówcę szczerym, aczkolwiek delikatnym uśmiechem, który jedynie lekko podkręcał urok i rozjaśniał twarzyczkę Coeha. — Sam zresztą miałem się tam wybierać. — I nie kłamał. Kończył mu się atrament, bo raczej za dużą jego ilość zdążył wylać na dosłownie każdą powierzchnię płaską w jego pokoju. Nie obyło się bez uszczerbku na pościelach, kocach, czy poduszkach. Gdzie się nie spojrzało, tam trwały zaschnięte już, czarne plamy, nad którymi szło tylko płakać i jęczeć, jak to ich się doprać nie da.
Biała kula zareagowała nadwyraz pozytywnie, wywołując u Desideriusa jedynie głośny śmiech, który skutecznie rozniósł się po pomieszczeniu.
— Dwa dni? To rzeczywiście, kociak jeszcze z ciebie. Sam zbyt długo też tu nie przebywam, ale jako tako okolice znam, ludzi też mniej–więcej z widzenia i słuchu. Także, jak mówiłem, z wielką chęcią posłużę wam za swoistego przewodnika, pozwólcie tylko, że dokończę posiłek, bo głodnym jak warg — dodał, wskazując ukradkiem na swoją niedojedzoną całkowicie porcję, która powoli stygła.