sobota, 4 sierpnia 2018

Od Xaviera cd. Ignatiusa.

Co zabawniejsze, to pierwsza myśl maga, wcale nie odnosiła się do wiszącej nad nim groźby śmierci, a nieoczekiwanie dotyczyła Ignatiusa. Z bólem w sercu, ale niestety musiał przyznać, że gdyby jego młodszy kolega był wtedy z nim, to najprawdopodobniej nigdy do takiej sytuacji by nie doszło. Lecz, gdy już wydarzenia potoczyły się w taki, a nie inny sposób, to jakoś tak mu lżej z myślą, że sekretarz jednak nie jest świadkiem tej jakże żałosnej sytuacji. Delaney po części obawiał się o swój honor, ale bardziej przejmował się niemiłą wizją przygan, jakie mógłby zebrać. Niekoniecznie od Iggy'ego, bo nie można powiedzieć, żeby był on jakimś większym autorytetem dla Xaviera i istniała naprawdę mała szansa, żeby przejął się jego słowami. Inaczej jednak było z Mistrzem, który według barda nie powinien słyszeć o niektórych jego przygodach, zwłaszcza od kogoś. Chociaż wytłumaczenie się ze swoich grzeszków mając strzałę wbitą w między oczy, mogło być nadzwyczaj problematyczne.
Chłopak widząc wycelowaną w niego broń, przykleił się jeszcze bardziej do mokrej gleby. Wciąż trzymał ręce w górze, tak aby przypadkiem jakiś zbytecznym ruchem nie przybić sobie przysłowiowego gwoździa do trumny. Uśmiechał się delikatnie, niby niewinnie, bo przecież co złego to nie jego, on tu najmniej zawinił, wrobiono go, a te krzaczki to wcale nie on połamał. Serce kołatało mu w piersi, a w jego ciało wstąpiła jakaś dziwna niemoc. Nie mógł się przełamać, aby cokolwiek powiedzieć, tylko tępo wpatrywał się w napięty łuk, jak ten ranny zając, któremu pozostało wyczekiwać na ostatni świst powietrza. 
— Kim jesteś i czego tu chcesz?
Nic jednak takiego się nie zdarzyło. Żadnych gwizdów czy wizgów, tylko właściciel w końcu raczył przełamać tą irytującą ciszę. Pytanie wypowiedział głosem nadzwyczaj spokojnym, można powiedzieć, że wręcz flegmatycznym, bez nerwowych drgań i ciężki oddechów. Tak, jakby nie przejął się bardziej faktem, że ktoś mu dosłownie wpadł do ogrodu. Lustrował białowłosego zimnym spojrzeniem, które z każdą chwilą traciło nieco tego groźnego błysku. Można podejrzewać, że po reakcji Xaviera najprawdopodobniej doszedł do wniosku, że intruz nie przyszedł tu z jakimiś złymi intencjami.
Lekkim skinięciem głowy pozwolił bardowi opuścić dłonie.
— Przypadek — odparł białowłosy.
Wciąż dudniło mu w trzewiach, jednak próbował uspokoić swoje nerwy, aby przypadkiem nie palnąć czegoś głupiego, co mogło wpakować go w jeszcze większe kłopoty.
— Biegłem po murze i tak jakoś nieszczęśliwie postawiłem nogę, że zjechałem z przymurówki. Zaprawdę nie chciałem zakłócać pańskiego spokoju, zarzekam, że to...
— Któż pomyślał biegać po murach, gdy trochę niżej szeroka droga?
— Zależało mi na czasie, rozumie pan, a ostatnio jakoś tak tłoczno się tam na dole zrobiło.
— A straż, to rozumiem, że mości panu, to tam dopingowała?
Dosłownie czuł, jak krople potu śmigały mu po karku. Ostatnia uwaga była o tyle nieprzyjemna, że chłopak, aż się zmieszał w sobie. Niby chciał coś odpowiedzieć, ale w ostateczności tylko stęknął. Widocznie ku uciesze nieznajomego, bo ten uśmiechnął się lekko.
— Nasz niedoszły akrobata ma pięć sekund na wytłumaczenie się, bo inaczej załatwię mu specjalny występ przed sądem. Raz...
— Dobra, dobra!
Odburknął, może trochę zbyt opryskliwie, co mogło nie być za najmądrzejsze w jego sytuacji. Bard, jednak niezbyt się tym przejął, nawet pozwolił sobie na gwałtowniejszy ruch, jakim było zmienienie pozycji z leżącej na siedzącą. Można powiedzieć, że im dłużej wpatrywał się w broń, tym mniejsze robiła na nim wrażenie. Zwłaszcza że ta lekko podrygiwała w rękach mężczyzny, którego mięśnie chyba nie były zbytnio przyzwyczajone do takiego napięcia. Widać było, że żaden z niego strzelec wyborowy, co myślą było nadzwyczaj pocieszającą, gdyż nieco zwiększała szansę Xaviera. Oczywiście w razie jakiś niespodziewanych komplikacji, bo chłopak raczej nie miał w planach żadnych heroicznych akcji. Póki ma możliwość, aby załatwić to bez rozlewu krwi, będzie próbował. Jednak uprzednio potrzebował przede wszystkim  jakiegoś planu.
W końcu odważył się odwrócić wzrok od mężczyzny, aby móc zaznajomić się nieco z okolicą. Ze swojego położenia był w stanie dostrzec kilka niby rządek, jakieś donice, zarys szklarni od jego lewej strony i otwarty ganek wraz z wejściem do domu z prawej. Na tarasie stały dwie ławki, stolik i co ciekawsze, rozstawiona sztaluga z przygotowanym płótnem. Bardzo możliwe, że mignęło mu tam parę ubrudzonych szmat i pędzli, ale szczerze mówiąc, nie skupił na tym większej uwagi.
Powrócił jednak wzrokiem do mężczyzny. Do tej pory patrzył na niego tylko przez pryzmat broni i nawet nie próbował mu się przyjrzeć pod innym kątem. Uprzednio wcale nie zauważył, że nie stał przed nim żaden postawny mąż, a całkiem przeciętny starszy człowiek. O przydługich szpakowatych włosach, ziemistej cerze i krzywej postawie. Przez gruby kożuch nie było widać, jaka z niego mizerota, ale te długie, wychudzone ręce zdradzały wszystko. Chłopak zwrócił także uwagę na stan jego ubrań, a dokładnie na to, jak były brudne. Wyglądał, jakby wtarł w nie brunatną, oleistą farbę.
Nagle mężczyzna odchrząknął. Wprawdzie ta cała analiza trwała zaledwie parę sekund, ale i tak chłopak nieco przestraszył się, że jednak mogło to być za długo. Albo – co gorsza – mężczyzna wyczuł, że ten coś kombinuje.
— Przyznaję się — odpowiedział w końcu.
Chłopak poprawił swoją pozycję, biorąc nogi pod tyłek, tak aby ograniczyć kontakt z zimną ziemią. Następnie wyprostował się, a nawet wygładził futro na płaszczu i przeczesał palcami włosy. Brew staruszka podjechała do góry, ale nie zdążył wystosować komentarza, bo chłopak postanowił kontynuować swoją myśl.
— Rzeczywiście przyszło mi uciekać przed strażą. Jednakże to wcale nie tak, jak pan myśli. Nie jestem złodziejem, czy nie dajcie bogowie, mordercą. Jestem po prostu artystą.
— Artystą?
— Tak! Do tego całego incydentu doszło właśnie, gdy występowałem na targowisku. Znaczy to, tak luźniej pobrzękiwałem ku uciesze mieszkańców i szybkiego zarobku. Rozumie pan, ciężkie czasy. Zagrałem kilka krótkich utworów na rozgrzewkę i właśnie zabierałem się do czegoś poważniejszego, gdy nagle podeszli do mnie strażnicy. Zaczęli wypytywać mnie o mienie, o to, skąd pochodzę, a nawet chcieli jakieś dokumenty. Muszę tu jednak nadmienić, że przy tym zachowali się nadzwyczaj nieprzyjemnie. Przypuszczam, że mogła ich zezłościć moja twórczość, bo jednak me utwory nierzadko zahaczają o nieco kontrowersyjne tematy. Co jednak poradzę na to, że satyra właśnie taka jest. Nie będę w biały dzień śpiewał jakichś ballad czy innych romantyków. Ludzie potrzebują rozrywki czegoś, co ich oderwie od tej szarej, ponurej rzeczywistości. Nie moja winna, że ci panowie tego nie rozumieli. Wprawdzie tłumaczyłem im, a przynajmniej próbowałem, ale oni twardo trzymali się swojego. Chcieli mnie nawet zaprowadzić do garnizonu. Mówili coś o zatrzymaniu, spotkaniu z oficerem czy przesłuchaniu. Nie muszę mówić, że się na to nie zgodziłem.
— I to wtedy im uciekłeś?
— Och, tak. Nie miałem jednak innego wyjścia.
Mężczyzna westchnął ciężko, a Xavier zamilkł, wyczuwając, że tyle na razie wystarczy. Wpatrywał się w staruszka, wewnętrznie walcząc z uśmiechem wkradającym mu się na usta. Skłamałby, gdyby powiedział, że ta sytuacja go nie bawiła, bo pomimo nieprzyjemnego położenia czuł się wyśmienicie. Zwłaszcza że po uprzedniej spowiedzi ten ściągnął strzałę z cięciwy.
— A teraz powiedz mi, dlaczego miałbym cię nie wydać, właśnie tu i teraz? Strażnicy pewnie się tu gdzieś kręcą, ostatnio jest ich trochę więcej niż zazwyczaj. Wystarczy, że krzyknę.
— To byłoby niewskazane, zwłaszcza że tacy, jak my powinni się nawzajem wspierać.
Mężczyzna zmarszczył brwi, a Xavier uśmiechnął się delikatnie. Zaczął się powoli zbierać z ziemi, a gdy starzec nie zareagował, stanął prosto. Strzepnął brud z płaszcza i spodni, przy tym subtelnie sprawdzając, czy rapier, jak i pakunek są na miejscu.
— Jest pan malarzem, czyż nie? Łączy nas, to samo zamiłowanie do sztuki.
— Może...
Mężczyzna delikatnie się cofnął, powoli przykładając strzałę z powrotem do cięciwy.
— Skąd mogę wiedzieć, że mnie nie okłamujesz? Ostatnio ciągle słychać o oszustach szlajających się po mieście, jaką mam gwarancję, że nie jesteś jednym z nich.
— W sumie, to żadną. Jednak, jaki złodziej podróżuje z lutnią pod pazuchą?
Ponownie się uśmiechnął, sięgając dłonią do zapięć płaszcza. Odpiął wszystkie, oprócz ostatniego przy szyi, tak aby móc swobodnie przerzucić futro na jedną stronę. Odsłonił tym lutowy worek spięty linami i paskami, za których sprawą pakunek przylegał do pleców barda, a lutnia nie pobrzękiwała przy gwałtowniejszych ruchach. Rozwiązał zabezpieczenia i wyciągnął instrument. Wypolerowane ciemne drewno błysnęło w świetle dnia, a smukłe palce chłopaka od razu dopadły strun, przyzywając delikatną melodię.
— Jak pan widzi, nie kłamię.
Przez chwilę przypatrywał się Xavierowi, aż w końcu głęboko westchnął i opuścił broń. Zarzucił łuk na plecy, a strzałę odłożył do kołczanu.
— Proszę mi wybaczyć, ale jeszcze nie miałem gościa, który wybrał płot zamiast furtki.
— To ja powinienem przepraszać za tą niespodziewaną wizytę.
— Niespodziewana, to mało powiedziane, ale dajmy sobie już spokój. Jestem ostatnio trochę podenerwowany, więc mogę reagować trochę zbyt emocjonalnie.
Mówiąc to spojrzał w stronę sztalugi, na której coś już schło.
— Kryzys twórczy?
— Coś w tym stylu, ale... Proszę nie patrzeć!
Zanim mężczyzna zdążył zareagować, Xavier stał już przy obrazie. Przypatrywał się mu przez dłuższą chwilę, ale jeśli miałby być szczery, niewiele potrafił z tego wyczytać. Kilka brązowych plam o różnych odcieniach z dwoma o wiele jaśniejszymi punktami w centrum kompozycji.
— Ten obraz nie jest jeszcze skończony — mruknął, podchodząc do chłopaka.
— Przepraszam za moją ignorancję, ale co ma to przedstawiać?
— Dobre pytanie.
Oboje wpatrywali się w obraz, ale z taką różnicą, że z mimiki barda nie dało się za wiele wyczytać, podczas gdy malarz był skrajnie zdegustowany.
— Od paru dni śni mi się to samo. Ten sam korytarz, ta sama ścieżka i ciągle ten sam koniec. On mnie tam prześladuje, nie potrafię od niego uciec, więc chciałem go przynajmniej oddać na płótnie. Ale... chyba nie potrafię.
Przejechał dłonią, bo chropowatej fakturze. Może rzeczywiście czaiło się tam coś o zwierzęcej naturze, ale wszystko było tak chaotyczne i niezgrabnie oddane, że Xavier nie potrafił dokładniej określić tego, co tam widział.
— Niech pan mi o nim opowie.
Białowłosy ominął malarza i siadł na ławie w taki sposób, aby móc bez problemu widzieć tworzący się obraz. Rozsiadł się wygodnie, odrzucił do tyłu poły płaszcza, a lutnie położył na kolanach. I tak czekał, podczas gdy mężczyzna mierzy go z dziwnym grymasem.
— Słucham?
— Czasem obrazy w naszej głowie stają się klarowniejsze, gdy powiemy o nich głośno. Wprawdzie nie gwarantuje, że przełamie to pańską blokadę, ale co zaszkodzi spróbować?
— Nie śpieszyło ci się przypadkiem?
— Niekoniecznie. Tak, jak pan wspomniał straż, może się jeszcze gdzieś tu kręcić. Myślę, że jeszcze chwilę poczekam.
Malarz jeszcze przez chwilę patrzył na chłopaka, a potem przeniósł wzrok na swój obraz. Nieco się ociągając, zdjął z pleców łuk wraz z kołczanem i położył oręż na stole. Chwycił pędzle i podsunął sobie bliżej słoiki z farbą. Przez chwilę przygotowywał paletę, a gdy skończył, odwrócił się ponownie do Xaviera.
— Zagraj coś, będzie przyjemniej.
— Oczywiście. Póki będzie pan mówił, będę grał.
Na potwierdzenie swoich słów białowłosy uderzył kilka razy w struny. Oprócz muzyki przywołał także delikatną mgłę magi, której niebieskie powidoki zaczęły się powoli zbierać wokół jego dłoni i oczu. Wystarczyła chwila, aby wezwana siła rozpełzła się po całym ganku. Nie otulała tylko chłopaka, a obsiadła także deski parkietu, stół czy sztalugę. Zniosło ją na dłonie malarza, jego pędzle i nawet kilka strzępków pływało w przygotowanej farbie. Mężczyzna jednak nie wydawał się, aby był świadom tego, co się właśnie działo. Obrócił się w stronę płótna, uniósł pędzel do góry i tak stał przez chwilę.
— Nie wiem, jak niby mam opisać swój sen...
— Niech się pan przez chwilę zastanowi. Przywoła obrazy, które nękają pana od tych paru dni i pomyśli nad tym, jaki ten sen jest. Czy zawsze jest taki sam, czy się powtarza, a jeśli tak, to jakie są te różnice...
— Zawsze jest taki sam. Otwieram oczy i widzę długi, ciemny korytarz.
— Są tam jakieś drzwi?
— Nie. Prosty korytarz, bez przejść, bez zakrętów czy innych załamań. Zamknięta przestrzeń, która zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Wiem, że idąc tam, nigdzie nie zajdę, jednak i tak nie mogę się powstrzymać przed pójściem dalej. Nieskończona ciemność, która zdaje się mnie wzywać.
— A co z nim?
Przez chwilę się zawahał. Przycisnął pędzel do palety, nabierając farby i machnął nim może z dwa razy, praktycznie nic nie dodając do obrazu. Potem znowu opuścił rękę, ku rosnącej irytacji barda, który zaczął powoli zastanawiać się, czy ta cała jego zabawa ma w ogóle sens.
— Śmiało. Niech pan mówi. Im więcej szczegółów tym lepiej.
Może zabrzmiało to tak, jakby go popędzał, jednak to nie tak, żeby miał inne wyjście. Nagromadzona magia zaczęła już drgać, szukając jakiegoś ujścia.
— Za pierwszy razem szedłem tym korytarzem dość długo. Miałem wrażenie, że idę i idę, ale do niczego się nie przybliżam. Może to durnie zabrzmi, ale miałem wrażenie, że od tego całego łażenia bolą mnie nogi. Byłem zmęczony we własnym śnie i to tak przeokropnie zmęczony, jakbym przeszedł z kilkadziesiąt kilometrów. Czułem, jak z każdym krokiem opuszczają mnie siły i to do takiego stopnia, że w pewnym momencie nie miałem nawet chęci, aby dłużej słuchać tej siły, która zmuszała mnie, żeby podążać dalej.
W międzyczasie snucia historii mężczyzna przyłożył pędzel do płótna i zaczął delikatnymi pociągnięciami nakładać nowe warstwy. Chłopakowi wydało się, że z każdym jego słowem ruchy stają się bardziej płynne, jakby w końcu odnalazł jakiś punkt zaczepienia. Tym samym magiczne struktury nie były tylko na dłoniach malarza, a już wplatały się we włókna ubrań, pełzały po wąsach i sypały się z grzywki.
— W końcu zatrzymałem się i na bogów, chyba zrobiłem najgłupszą z możliwych rzeczy. Obróciłem się i wcale nie zobaczyłem korytarza, a mrok, który praktycznie był tuż przy mnie. I nie, nie była to ciemność, która grasuje w piwnicach, gdy udajesz się tam bez pochodni. Ta była dziwna, jakby zniekształcona, coś od niej biło, ale nie potrafiłem określić coś. To... to było straszne, lecz nie potrafiłem się obudzić. Chciałem uciekać, ale wtedy z mroku wyłoniła się łapa, która złapała mnie za ramię. Wtedy go zobaczyłem.
— Jak wyglądał?
Malarz nawet nie zauważył, jak bard wstał i zbliżył się do niego. Teraz stał centralnie za nim i chuchał mu w kark, podczas gdy ten niezrażony, jakby zahipnotyzowany malował obraz. Jego oczy zaś przybrały nienaturalnej barwy lazuru prawie identycznej, jaki u Xaviera.
— Nie wiem, czy...
— Spróbuj.
— To było, jakbym spotkał samego diabła, istotę z najczarniejszych scenariuszy. Śmierć, o ile można tak nazwać coś, co miało kozi łeb.
— Co?
— Kozi łeb. Wybacz, nie potrafię tego inaczej opisać, niż porównując to do zwierzęcia hodowlanego. Wielkie bydle, nieco człowiecze z sylwetki, ale z cechami tego parszywego zwierza. Z tymi zakręconymi rogami, długim pyskiem i...
W tamtej chwili zadziało się coś dziwnego. Chłopak urwał utwór, a warstwy magi, niczym spłoszone ptactwo uniosło się ponad ich głowy. Pasma mocy, które uczepiły się malarza opadły i zaczęły w pośpiechu uciekać na boki. Cześć z nich schowała się w mokrej powierzchni obrazu, ale znaczna większość dołączyła do chmary, która przez chwile kotłowała się nad nimi, zakręciła może z dwa kółka i powróciła do Xaviera.
— Oczy. Jakie miał oczy?
Zapytał chłopak, jednak nie brzmiał, jak zazwyczaj. Jego melodyczny ton został zastąpiony czymś chropowatym, syczącym, nadzwyczaj nieprzyjemnym. Samo pytanie także nie zostało zadane w normalny sposób, trudno to opisać, ale malarza od razu przeszedł dreszcz. Nie będąc już dłużej w okowach magii, nie odczuwał także takiej potrzeby maniakalnego malowania. Powoli zaczął odzyskiwać swój rozsądek, czy poczucie rzeczywistości, a przede wszystkim zorientował się w tym, że bard już dłużej nie gra. Odwrócił się i na bogów chyba uczynił najgłupszą z możliwych rzeczy. Momentalnie zabrakło mu tchu w płucach, więc zamiast wrzasku z jego ust uciekł tylko jakiś dziwaczny skrzek. Zaczął machinalnie cofać się, potykając się o meble, czy nawet o własne nogi. Przy tym wymachiwał rękami, najprawdopodobniej próbując złapać swój łuk, jednak jedyne co mu się podwinęło pod ręce, to jakiś pędzel, którym niewiele myśląc, rzucił w chłopaka. O dziwo celnie, bo Xavier aż złapał się za głowę, plując przekleństwem. W tym samym czasie, korzystając z jego chwilowej nieuwagi, mężczyzna rzucił się przed siebie i dopadł do drzwi mieszkania, w którym od razu się zaryglował.
Białowłosy słyszał nawet, jak meble przesuwają się po posadzce, ale mało go to już obchodziło. Kilkoma machnięciami ręki odgonił grubą warstwę magi, która go do tej pory otaczała i tworzyła iluzje. Niebieska mgła tak szybko, jak się pojawiła tak i szybko zniknęła. Ostały się tylko dwa jasne płomyczki, które chłopak utrzymywał na swoich palcach. Podszedł z nimi do obrazu, a następnie przyłożył owe ognie do miejsc, gdzie malarz nakreślił miejsce na oczy. Ślepia rozbłysły jaskrawym światłem, na stałe osadzając się w tworze.
— Chyba powinienem zostać malarzem — uśmiechnął się, przyglądając się przez chwilę dziełu. A następnie delikatnie złapał go za brzegi i zabrał ze sobą.

***

To była świątynia bez boga.
A przynajmniej żadna szanująca się siła wyższa nie zamieszkała w takiej ruderze. Może kiedyś wypełniała ją wiara wyznawców, jednak obecnie przepełniał ją brud, akty dewastacji i gruba warstwa kurzu. Na głównej nawie pałętały się masywy odłamanego, skruszałego kamienia, a podłogę przeorały sieci pęknięć, które w niektórych miejscach przechodziły nawet w spore ubytki. Idąc przez pomieszczenie, należało mieć wyjątkowy wgląd na to, gdzie się stąpa, bo i posadzka, i sufit stwarzały poważne zagrożenie dla życia. Jedynie prezbiterium nadawało się do jakiekolwiek użytku, bo oprócz kilku grzybnych nacieków na malowidłach i pordzewiałych elementów wystroju, trzymał się nadzwyczaj dobrze. Zwłaszcza ołtarz dobrze zniósł przeciwności losu i kaprysy pogody. Ktoś zapobiegawczy wykonał go z ciężkich marmurowych płyt i przytwierdził do ziemi na tyle mocno, że najprawdopodobniej mury runął, ale go i tak nic nie ruszy. Wprawdzie brakowało na nim kilka ozdób, które ktoś bestialsko wyrwał z kamienia, jednak najważniejszy element pozostał. Była to rzeźba jakieś zakapturzonej postaci, która możliwie niegdyś sprawowała pieczę nad tym miejscem.
Coś nagle zgrzytnęło, chrząknęło, poprzeklinało z parę razy i do pomieszczenia wdarł się wiatr, a wraz z nim dwóch osobników. Jeden był chudy i wysoki, drugi zaś jak w odbiciu, malutki i grubiutki. Oboje mieli na sobie habity, czemu nie trudno było ich wziąć za duchowych, lecz tak jak zostało już wspomniane, to miejsce nie posiadało boga, więc kapłanów tym bardziej. Mężczyźni podeszli do jednej z ław, po czym ten grubszy schylił się i zaczął przesuwać kamienne bloki. Wyciągnął dwa pakunki. W zawiniątkach znajdowały się ich rzeczy osobiste, a także ubrania, w które najprawdopodobniej mieli zamiar się przebrać, ale jeden z nich nagle wskazał w stronę ołtarza.
— Zebraliśmy dzisiaj jakiś obraz?
I rzeczywiście, stał tam obraz oparty o kamienny blok. Bez ramy, a także właściciela, leżał tam sobie, jak taki niepasujący element układanki, bo jako jedyny nie był pokryty otuliną brudu. Każdy zdrowo myślący od razu zwietrzył w tym postęp, jednak w tym wypadku panowie albo nie grzeszyli inteligencją, albo ich ciekawość zagłuszyła zdrowy rozsądek. Oboje podeszli bliżej, aby przyjrzeć się dokładniej fenomenowi. Z płótna łypała na nich przedziwna koza, a może baran o rażących niebieskich oczach. Przy obrazie leżała także jakaś niewielka karteczka, którą niewiele myśląc, porwał ten chudszy osobnik.
Ktoś umieścił na niej ładnym, starannym pismem napis "Każdy uczynek zostanie kiedyś osądzony."Mężczyźni spojrzeli po sobie, ale widocznie ta enigmatyczna wiadomość niewiele im powiedziała, bo jeden tylko wzruszył ramionami, a drugi sięgnął po obraz. Jednak gdy dotknął płótna, nagromadzona tam magia wręcz eksplodowała. Niebieski wiatr rozwiał im włosy, uniósł szaty do góry i wzbudził tumany kurzu, który zalegały w tym miejscu przez dziesięciolecia. Brud wzniósł się do góry i przez nozdrza wdarł do płuc, wywołując okropną alergię. Oboje dostali napadu paskudnego kaszlu, a jeden aż z wrażenie się całkiem usmarkał. Jaka więc była to dla niego ulga, gdy wielka owłosiona łapa podała mu chusteczkę. Chwila. Co?
Gwałtownie obrócił się i to, co zobaczył, całkiem odebrało mu mowę. Nerwowo zaczął klepać w ramię swojego towarzysza, aby także spojrzał w tamtą stronę i mógł przyjrzeć się czemuś, co na pewno będzie go prześladować w snach, jak nie przez wieczność, to na pewno przez najbliższe dni. Niecały metr od nich stała jakaś humanoidalna istota, lecz z człowieka może miała tylko postawę, bo reszta wydawała się całkiem zwierzęca. Ciemna sierść, długie łapy zakończone grubymi pazurami, masywne, zakręcone rogi i pysk nieco podobny do koziej mordy. Jednak najbardziej charakterystycznym elementem były jego oczy. Pozbawione białek czy źrenic, ale za to przepełnione niebieskawym światłem, które niczym, jak dwa ogniki w ciemnym lesie, iskrzyły się na czarnym futrze.
Potwór raczej nie wyglądał na takiego, co miał większą ochotę, aby urządzać większą masakrę, bo stał nadzwyczaj spokojnie, nawet raz nie zawarczał. Panowie jednak widocznie byli za bardzo przerażeni spotkaniem, aby cokolwiek dokładniej próbować analizować. Całą swoją uwagę skupili na jego oczach, w które wpatrywali się, jak zaczarowani. Dopiero oderwali się od nich, jak bestia podniosła jedną ze swoich łap, w których trzymała pozłacaną, płytką misę. Zadzwoniła nią raz, a następnie rzekła swoim głębokim, nienaturalnym głosem.
— Co łaska — podsunął im naczynie praktycznie pod nos, a ci jak w amoku zaczęli wykładać na nie wszystko, co mieli. Chustki, jakieś śmieci, sakiewki, swoje, czyjeś. Wyrzucali, aż na tacy wylądował ciemny woreczek, przepleciony złotą linką i z przypiętą wężową broszką z inicjałami X. D. Widząc przedmiot, koziopodobny stwór zabrał od nich misę i uśmiechnął się, odsłaniając rząd kłów, które w żadnym stopniu nie przypominały uzębienia roślinożercy.
Chyba to było już dla nich za dużo. Uprzednio ścieśnione struny głosowe rozluzowały się, tworząc mało męski, ale za to, jakże głośny wrzask. Mężczyźni niewiele myśląc, rzucili się przed siebie, do drzwi, do wyjścia, po drodze omal nie tracąc zębów na zagraconej powierzchni.
Odprowadził ich głośny śmiech i oklaski rozbawionego barda, który wielce zadowolony z siebie siedział na ołtarzu. Gdy złodzieje zniknęli za drzwiami, ten zsunął się z blatu i podszedł do bestii, która nieruchomo stała w tym samym miejscu. Zajrzał do naczynia i wygrzebał z niego swoją sakiewkę, wraz z mieszkiem od Ignatiusa. Otworzył obie i głęboko odetchnął, gdy zobaczył, że nic z nich nie ubyło.
— Dobra robota — rzekł do istoty, jednak ta nie odpowiedziała. Przez moment przyglądał się swojemu dziełu, po czym pstryknął go w nos. Niebieska magia rozproszyła się, a po chwili zniknęła wraz z chłopakiem, który właśnie ulatniał się tylnym wyjściem.

***

Do Śpiącego Niedźwiedzia wpadł z uśmiechem od ucha do ucha i pokaźnym pakunkiem wypchanym przeróżnymi zielskami specjalnie kupionymi dla Iriny. Pomimo masy przeżyć, które raczej nie należały do najprzyjemniejszy, bił od niego optymizm, pomieszany z pysznym zadowoleniem ze swojego sprytu i przebiegłości. Przepełniała go dumna, którą nawet nie potrafił ukryć, zwłaszcza że po szybkim zastanowieniu doszedł do wniosku, że nie podejmował się takich akcji od momentu, w którym dołączył do Gildii. Dlatego radość z tego, że jego zemsta wyszła mu tak, jak zaplanował, była podwójna.
— Widzę, że interesy poszły po myśli — zaczepił oberżysta, zbierając dwie złote monety z blatu, gdzie jedna była za piwo, a druga od serca.
Chłopak w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami, lecz uśmiech go wciąż nie opuszczał. W tamtej chwili bardziej od rozmowy interesował go złocisty napój, który powoli wypełniał przygotowany dla niego kufel. Widząc napitek, dopiero wtedy pojął, jak bardzo był spragniony, a dodatkowo świadomość, że nie miał nic przy ustach od dnia, w którym wyruszyli z Ignatiusem na misje, wyostrzał jego łaknienie.
— Przybyłem tu z takim jednym chłopakiem. Jeśli kojarzysz, taki niski, drobny — zapytał chłopak i machnął łapami, prezentując przybliżoną wielkość. Karczmarz nieco się uśmiechnął, ale potwierdził, że kojarzy. — Był tu przede mną?
— Nie, nie widziałem go od ranka.
Nie tego spodziewał się usłyszeć Xavier. Przez jego przygody był przeświadczony, że ten będzie tu dużo wcześniej przed nim, gotowy aby go zrugać za czas jaki zmarnował na prozaiczne zadanie. Zwykłe załatwianie papierów nie powinno mu tyle zająć, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego przykładność. Nie można powiedzieć, żeby bard nagle zaczął się od niego martwić, bo to raczej do niego niepodobne, jednak coś mu to bardzo nie pasowało.
Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w złocisty napój, coś głęboko analizując. Po czym wstał i ruszył w stronę wyjścia, pozostawiając na barze prawie nietknięty kufel piwa.


Iggy?
*pada na twarz*
Przepraszam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz