poniedziałek, 1 października 2018

Od Blennena C.D.: Aries

***
Pamiątka po przyjacielu? Trofeum. Zdecydowanie trofeum. Dla wojownika nie istnieli przyjaciele. Przyjaźń i miłość zaślepia umysł, sprawia, że ślepnie się również na oczach i sercu, które ma jedynie pompować krew, a nie wydzielać niezrozumiałe emocje. Raz jeszcze, ze zdziwieniem zmierzył wzrokiem młode dziewczę. Skinął jednak głową, skoro miałby zetrzeć się z kimś naprawdę silnym, dlaczegóż miałby odmówić? Wyzwania są intrygujące. Choć początkowo przeciwny wyprawie, zadziałał na niego rzeczowy dowód z puzderka. Poczuł się jakby ktoś obrócił go zwyczajnie o sto osiemdziesiąt stopni. Nagła zmiana, co w oczach niebieskowłosej zapewne miało tak wyglądać. Nie można było nazwać tego nawet podstępem, zwyczajna zagrywka. Stety lub niestety pomyślna. Dostrzegł uśmiech na ustach dziewczęcia, mimo że jego twarz pozostała kamienna. Być może błysnęła na niej złość, ale nie na nową towarzyszkę, a na siebie. Patrzył na nią jakby po to, by przedstawiła dalsze detale. Nie mówił, milcząco wymagał kontynuacji. Dziewczyna jakby otrząsnąwszy się z amoku zamrugała natarczywie kilka razy i uchyliła usta chcąc wypowiedzieć niewiele znaczące coś słowa.
- Ah, tak! Czeka nas sporo drogi, więc powinniśmy wyjechać o świcie lub jeszcze w nocy. Mam nadzieję, że wystarczy ci czasu na przygotowania. - uśmiechnęła się naturalnie, jakby kończąc tym zdanie.
- Nocą, pojedziemy konno, będzie sprawniej. - burknął jedynie i odszedł na kilka kroków - Dzisiejszą nocą. - dodał po chwili dla rozjaśnienia sytuacji po czym ruszył do swego pokoju poczynić przygotowania.
Oschły ton nie miał nikogo zniechęcić, skądże. Bardziej się przecież nie da. Ani na chwilę nie odwrócił się, by spojrzeć na nią przez ramię. Miał zamiar sam zadbać o konie, nie wiedział bowiem czy kokietka zna się na nich, na tym jak wybrać odpowiedniego dla siebie. Tak wiele pracy, tak mało czasu. Dobrze, nie będzie marnował minut. Po chwili zniknął gdzieś za rogiem ścian, a jeszcze po kolejnej dotarł do swej kwatery. Tam z szafy wyjął juki i posłał Leithela po niezbędne jedzenie, które stworzonko samo mogło zapakować. Suszone mięso, woda, owoce, chleb. Na tym mogli wyżyć podróż, poza tym na pewno spotkają zarówno karczmy jak i biegające zające, które łatwo można upolować. Wiewiórki, jakie można ustrzelić z procy, jednym celnym strzałem kamienia w głowę. Ponura śmierć, czyż nie? Los jednak bywa przewrotny, niekomfortowo i okrutnie przewrotny. Wyprostowawszy juki począł pakować jedzenie do jednej z kieszeni, do drugiej zaś począł wrzucać pomięte lniane koszule i inne niby niezbędne rzeczy zwane ubraniami, a także monetami. Kolejno udał się do łaźni, gdzie gorąca woda otuliła jego nagie, wysportowane ciało. Młodzieniec chcąc się odprężyć westchnął głęboko i zanurzył się w wodzie po usta. Przyjemny zapach olejków eterycznych i mydlin gładził jego nozdrza, a przejrzysta woda zachęcała jedynie do zanurzenia się w całości. Blennen spędził tam sporo czasu, rozmyślając, to myjąc się, niemal drzemiąc z błogości. Kiedy opuścił łaźnię jego ciało pokryło się gęsią skórką, skórzany ręcznik prędko otarł je i pachnąca skóra skryła się pod luźną koszulą, czarnymi skórzanymi spodniami, a wilgne włosy rozpuszczone na ramiona nie falowały pod wpływem ciężaru wody, gdy szedł do swego pokoju. To tam poczuł znów ten słodki zapach olejków, gdy to przywdziewał lekką zbroję. Czarną, połyskującą, z czerwonymi piórami wystającymi z ramion. Piękne i dostojne. Uczesał włosy zanim zapiął na sobie całość zbroi, co wymagało czasu. Wszelkie pasy, paseczki i tym podobne niekiedy pomagał trzymać mu Leithel, gdy wydawało się, że wiarusowi brak już rąk. Jego umysł wciąż zaprzątała myśl o smoku, cóż za potężne stworzenie, które dzierży lekkie, ale nieuchwytne łuski. Ileż by oddał za starcie z takowym mitycznym potworem, któremu odciąłby łeb i rzucił pod nogi największych herosów. Bardowie opiewaliby jego imię, damy błagałyby o jego opiekę i atencję, a najwięksi mężowie składaliby pokłony u jego stóp. Stałby się ucieleśnieniem bogów na ziemi, wyższy niż wszyscy, wyrastający poza tłum, ponad ludzkie głowy. Wspaniałe wizje coraz bardziej podniecały młodzieńca. Czuł wręcz dreszcze na ciele, podobne do tych, które okalają go przed ruszeniem w bój. Dotknął miękkimi opuszkami palców blizny na twarzy i przesunął po niej lekko. Zadziwiające, że dłonie dzierżące broń, wyćwiczone, dosyć duże, wyglądały tak zgrabnie i delikatnie. Były miękkie niczym dłonie kobiety, a palce smukłe, szczupłe. Kiedy dotykał kogoś, można przypuszczać, że bywa to dotyk istoty wręcz anielskiej, nieskazitelnej. Choć to jedynie błogie marzenia. Dłonie te rozlały tyle krwi, wypruły tak wiele trzewi i dotykały tak wielu złych ludzi. Powinny być czarne, skalane, obrzydliwie naznaczone piętnem śmierci. A jednak... Wciąż nie były. Kiedy skończył swe przygotowania, zarzuciwszy na siebie czarny płaszcz ruszył zamaszystym krokiem w dół, chcąc wyruszyć po wierzchowce, zarówno dla siebie jak i niebieskowłosej “księżniczki” jak postanowił ją nazywać. Stajnia Gildii z tego co się orientował, była stosunkowo dobrze wyposażona. Kiedy przekroczył jej próg rozejrzał się za wierzchowcami. W pierwszej chwili znalazł zimnokrwistego ogiera, silnego, karego, o żarzących się chrapach, silnie oddychających nozdrzach. Wiedział, że to on go poniesie, musiał znaleźć jeszcze odpowiednią szkapę dla księżniczki. Przeszedłszy niemal całą stajnię, gdy zaczynał tracić wiarę na spotkanie czegoś wspaniałego, w ostatnim boksie dostrzegł bułanego wałacha, wysokiego, szczupłego, długonogiego. Pomyślał, że będzie zwinny i szybki, a w razie potrzeby dziewczę będzie mogło galopować na nim podczas ucieczki. Jego wierzchowiec ma być wytrzymały, nie prędki, ma unieść juki, jego i jego zbroję, a czasem i Leithela. Oparłszy halabardę o boks ruszył po siodła, ogłowia i wszelkie niezbędniki. Począł czyścić konie, pierwej wałacha, potem swego ogiera. Ubrał obydwa konie i bez problemu wyprowadził je ze stajni idąc we względnie umówione miejsce. Logicznym dla Blennena było bowiem, że powinni spotkać się przy bramie. Bułany wałach miał rzadką grzywę i niezbyt pokaźny ogon, nie brakowało mu jednak wdzięku, lśniący, smukły i jakże spokojny zerkał na otoczenie z ciekawością. Stojące na sztorc uszy nasłuchiwały wszelakich dźwięków. Nie okazywał niepokoju, dobrze. Wojownik nie miał pojęcia w jakim stopniu jeździ niebieskowłosa. Dla niego, było to frajdą i niczym skomplikowanym, dla niej może tak. Dlatego spokojny wierzchowiec był podstawą. Dopiął po chwili juki na swego karusa. Dosiadł po chwili własnego ogiera, w jednej dłoni trzymając wodze wałacha i ogiera, w drugiej halabardę. Leithel pilnował obydwu, jakby w obawie, że odjadą zbyt prędko, a on będzie musiał gonić obydwu. Dopiero po pewnym czasie von Rafgarel dostrzegł idącą w jego stronę towarzyszkę.
- Pospiesz się księżniczko, czas ucieka. - rzucił - Wałach jest dla ciebie, mam nadzieję, że nie przesadziłaś z bagażem, pani. - mimo tak oschłego tonu, potrafił kierować się etykietą - Mam nadzieję, że nie będzie płatał ci figli.

***
[Aries, wybacz mi zwłokę, proszę.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz