poniedziałek, 4 marca 2019

Od Desideriusa — Event


⸺⸺※⸺⸺

Nie miałem najmniejszego zamiaru udawać, że mi się to nie podobało. Skrzypiący śnieg, bijąca z każdej strony obawa i rzekomo doświadczony furman. Tak, zdecydowanie nie miałem zamiaru wierzyć w te wyssane z palca bajeczki, wolałem skupić się na paskudnym chłodzie, który spowijał mnie z dosłownie każdej strony. Paskudztwo, kto to wymyślił, że to będzie dobry pomysł, żeby w taką pogodę się kuligiem po okolicy tachać, no kto, powiedzcie mi, a się z nim w cztery oczy rozprawię i tyle będzie z tych poronionych idei, które można sobie w tak zwaną rzyć wsadzić.
Może i było piwo może i tłum dobrze się bawił, jednak niesmak pozostawiał, a ja jedynie poddawałem się nagłym drganiom, podskokom i zrywom, które z łatwością pomiatały moim ciałem, jak szmacianą lalą od jakiejś pierwszej lepszej czarownicy.
Wóz mknął, ludzie dobrze się bawili. No, w większości przynajmniej udawali, że zrywają boki.
— To nie dla mnie — mruknęła w końcu siedząca przy mnie bardka, której musiałem przyznać rację. Absolutnie się z nią zgadzałem i poczuwałem dosłownie te same emocje. Mogłem wszystko skwitować tymi samymi słowami, ta jednak zdążyła mnie wyprzedzić.
— Nic nie mów, nie wiem, czego dałem się na to namówić — odparłem z goryczą w głosie, przecierając ze zmęczeniem zmarznięte policzki.
Wychyliła się, wysunęła spod warstwy futer ten czerwonawy, nawet mimo względnego ciepła i dość ciemnej karnacji, nosek, a ja zamrugałem zdezorientowany, zastanawiając się, jak paskudną masochistką była kobieta. Nie, żeby coś, ale obawa o jej zdrowie rosła z każdą kolejną chwilą, a ciche kichnięcie, które wymsknęło się dosłownie po chwili, jakoś szczególnie mnie nie ucieszyło. Ba, przyprawiło o dreszcze i zmyło uśmiech z buźki.
— Chyba się starzeję, och, czy to już siwe pasma włosów? — mruknęła, przy czym złapała te kręcone kosmyki między swoje dość długie i może nawet szczupłe palce, byle jak najlepiej mi je zaprezentować. — Zobaczysz Desideriusie, minie miesiąc, zacznie mi coś przeskakiwać w kościach, żaden mistrz już ich nie nastawi i mi nawet drewniane laski nie pomogą!
Parsknąłem śmiechem, kręcąc przy okazji głową i przyglądając się otoczeniu. Zaśnieżony las nie był jakoś niesamowicie ekscytujący, ale i tak dodawał jakiejś otuchy, w przeciwieństwie do śnieżnych pustkowi, które mijaliśmy jakiś czas temu.
— Jak zawsze przesadzasz, Kai, do starości ci jeszcze daleko — odparłem ze śmiechem, zakopując się mocniej w futrach. — Chociaż... Sam się czuję, jakbym był na to wszystko definitywnie za stary — westchnąłem, może jęknąłem, łypiąc zrezygnowanymi oczami na kobietę, na której widok włosy same stawały mi dęba.
W taki ziąb tak się wychylać.
Nienormalna.
— Tak, tak, wróciłabym tylko do domu i zasypana zostałabym pytaniami, gdzie mój luby — rzuciła, na co przyglądnąłem się kobiecie z zaciekawieniem. Nie, żebym tego nie znał. Chyba była to po prostu cecha charakterystyczna każdego otoczenia, upierdliwe dopytywanie się o wybranka losu. Jakby miłość była jedynym sensem życia, w co sam szczerze wątpiłem. — A widzisz, może to przypadłość artystów po prostu. Szybciej dojrzewamy, to i starość się szybciej zbliża, więcej dostrzegamy, to i płacimy za spostrzegawczość. No i pewnie statystycznie szybciej umieramy. Niektórzy z nas są niezwykłymi ryzykantami — dodała, śmiejąc się dość głośno.
Pokręciłem głową, również otulając twarz delikatnym grymasem rozbawienia. Rzeczywiście, niektórzy mieli skłonności stricte samobójcze. Inaczej bowiem wskakiwania w paszczę wieloryba, licząc na natchnienie, nazwać nie można było.
— A przede wszystkim za dużo myślicie o rzeczach, o których myśleć się nie powinno — mruknąłem, wbijając nieco znudzone spojrzenie gdzieś tam, w zaśnieżoną przestrzeń. — Myśli to nasz największy skarb, a i przekleństwo jednocześnie. O ile łatwiej byłoby żyć instynktami — skwitowałem krótko, ponownie się uśmiechając.
Tym razem jednak bez werwy i dzikiego błysku w srebrnym oku.
— A jednak, czy żyjąc jak zwierzęta, a może nawet jeszcze gorzej, moglibyśmy doświadczać jakichkolwiek uczuć? Emocji? — odparła spokojnie, przecierając prawdopodobnie już nieco twardymi od instrumentu opuszkami brodę. Spojrzałem na nią, uśmiechając się nieco, bo nawet ździebko naburmuszona, wciąż sprawiała wrażenie osoby nader przyjaznej. Bardowie i ich umiejętność przyciągania do siebie ludzi, ot co. — Byłoby po prostu nudno. A na ulicach zrobiłoby się strasznie niebezpiecznie, Desideriusie. — I wydaje mi się, że nie tylko dla kobiet.
Kolejne dołki i pagórki, kolejny raz wóz podskoczył, a Kai wyglądała, jakby jakiego diabła ujrzała, na co parsknąłem śmiechem, przecierając nieco obolały kark.
Ostatnio raczej słabo sypiałem.
— Przysięgam, jak tylko znajdę tego wesołka, który wpadł na ten cudowny pomysł...
— Tylko zostaw coś dla mnie, mi też winy powinien odpłacić — parsknąłem, kręcąc znacząco głową.

Nagle dopadła mnie senność. Wyskoczyła znienacka, dobrała się do ucha i zaczęła mruczeć leniwe, ethijskie kołysanki. Tak spokojne, tak przeze mnie lubiane, bo kojarzące się bezpośrednio z rodziną, z ciepłym oddechem matki na policzku, z zapachem ziół, za którym tęskniłem coraz bardziej. Ze spędzonymi na odpoczynku popołudniami, gdy mocne słońce biło człowieka po licach, piekąc przyjemnie. Odetchnąłem głębiej. Raz, drugi, przymykając coraz cięższe powieki. Wszystko spowite smakowitym aromatem miodu z pasieki sąsiadów, wonią hodowanych na tyłach ogrodu drzewami, które w ciągu lata zapełniały się morelami.
Padłem. Tak szybko, bez nalegania. Zimno już nie dopisywało, głosy towarzyszy i wiatr ucichły.
Wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.

Wóz podskoczył, zatrzymał się nagle, budząc przy okazji młodego Coeha w sposób dość niekonwencjonalny. Wyleciał w powietrze, przechylił się przez bok sani, by z impetem łupnąć o brukową kostkę. Jęknął pod nosem, otwierając szeroko przerażone, szare oczęta, które w tym momencie świeciły się jak jajca psu.
Pisnął przerażony, gdy koło jego głowy wylądowało masywne kopyto zatopione w dość grubej kępie sierści. Przeżegnał się w myślach, chwaląc cokolwiek, co uchroniło go przed skończeniem jako chodniczek dla potwora pociągowego.
Zerwał się z ziemi, otrzepując białą koszulę i za chwilę poprawiając rozczochrane, do tego piekielnie zakurzone włosiska.
— Kai, co do cholery — mruknął, zerkając za siebie, by zastać brak kuligu. Co za tym szło, po Kai, czy jakimkolwiek innym towarzyszu również pozostawało nic, oprócz tego paskudnego posmaku niepewności. Bardka wraz z resztą wydawała się po prostu rozpłynąć w powietrzu.
Coeh rozglądnął się po okolicy. Po rynku.
Po bardzo dobrze znanym rynku.
Momentalnie zabrakło mu oddechu w płucach. Cofnął się o dwa kroki, trafiając spiętymi plecami na twardy bok konia, którego właściciel nie wydawał się zbyt zachwycony obrotem spraw. Co prawda, to prawda, Desiderius przeprosił go pospiesznie, odskakując od stworzenia, jednakowoż niesmak pozostawał.
Szubienica, od dawien dawna nieużywana, a jednak stała tu przez dziesięciolecia jako wspomnienie paskudnej przeszłości i sposobów na rozwiązywanie problemów. Przypominajka, by się jakoś zachowywać, bo powrócenie do tych metod wcale nie było czymś niewykonalnym.
Charakterystyczny, zgarbiony sknera, który łaził od stoiska do stoiska, szukając najtańszych towarów, szczerząc przy okazji bezzębną japę. Młody Coeh zawsze śmiał się, że był zdolny przespacerować się na drugi koniec miasta tylko po to, by zapłacić za rogaliki te dwie monety mniej.
Wdowa po piątym mężu szukająca kolejnej ofiary. Coeh mógł dać sobie rękę uciąć, że była zwyczajną wiedźmą, której jedynym celem było w sobie rozkochać, chajtnąć się i summa summarum rzucić w cholerę. Najlepiej na pożarcie wilkom, czy innym drapieżnikom, by następnie wmawiać wszystkim, że kolejny ukochany padł, jak mucha.
Możliwe było też, że to po prostu Desiderius miał dość wybujałą wyobraźnię co do takich spraw.
Absolutnie nie rozumiał, co właśnie się dzieje. Dlaczego ponownie znalazł się na tym rynku, w tym mieście, w tym…
W tym ubraniu, które wyrzucił dobre kilka lat temu. Lubił tę koszulę, pamiętał o tym doskonale. Był w stanie łazić w niej długo, do momentu, gdy poczynała śmierdzieć niemiłosiernie. Dopiero wtedy przekonywał się do tego, by wcisnąć na siebie co innego.
— To idziesz, czy nie?
Znajomy głos. Piekielnie znajomy głos, melodia, o której wolałby zapomnieć już na zawsze i nigdy sobie jej nie przypominać.
Podniósł spojrzenie, podniósł stalowe oczęta, by napotkać na swojej drodze te miękkie, długie do połowy pleców włosy.
By zetknąć się z przenikliwym, zielonym spojrzeniem.
— Alexander — wyszeptał, wręcz ledwo poruszył wargami, prawie nie wydając żadnego dźwięku, a jednak długie uszy nagle się poruszyły, zastrzygły szybko, a zielone oczy nagle się roześmiały
— Brawo, Coeh, pamiętasz moje imię — parsknął, kręcąc przy okazji głową. Wszystko z przeszywającą człowieka na wskroś ironią, sprawiającą, że poczuwało się, jakby odnalazła się tam nawet odrobina pogardy.

Nie chciał wierzyć, nie chciał czuć tego wszystkiego od nowa, nie chciał napełniać się wstydem, jak to zawsze przy nim było. Nie chciał patrzeć na delikatnie poruszającą się przy każdym grymasie bliznę, która ciągnęła się przez prawy policzek blondyna. Pamiątka po sygnecie ojca.
Od zawsze miał do nich słabość, nie dziwił się więc gdy kolejny obiekt westchnień ją posiadał. Tamtej jednak nie mógł pocałować, w przeciwieństwie do tej, której smak znał wręcz doskonale.
Smakowała tak, jak on pachniał. Jagoda, ethijskie zioła i coś jeszcze, czego nie mógł opisać. Równie dobrze mógł być to jego pot. Wolał nie szukać.
Zresztą, nie powinien mieć powodów, by to robić. Przecież o przeszłości należy zapominać i najlepiej do niej nie wracać. Szczególnie do tej bolesnej, nawet jeśli szczęśliwej i przyprawiającej o przyjemne ciarki przemykające przez całą długość pokrzywionego kręgosłupa.
— Idziesz, czy masz zamiar tu tak sterczeć i więdnąć przez resztę tego zasranego dnia? — rzucił w końcu, zakładając przy okazji ręce na piersi. Z niezwykłą dozą zniecierpliwienia i oczywistym, tak charakterystycznym dla niego grymasem twarzy.
No tak, z wyglądu tak pozornie niewinny, tak aniołkowaty, zawsze miał swoje za uszami, a nieznoszące sprzeciwu spojrzenie należało do jednej z tych rzeczy. Coeh doskonale wiedział, że nie należało więcej zwlekać, a lepiej otrząsnąć się z oszołomienia, kiwnąć głową i leniwie podążyć za mężczyzną, którego los obdarzył nadzwyczaj długimi nogami i zastanawiająco sprężystym krokiem.
Pieprzone elfy, moccobi, czy inne kurewstwa, tak zawsze kwitował to w głowie młody zielarz, który mógł tylko przewracać oczami na nadzwyczajny wzrost owego osobnika i jego podejście do dosłownie wszystkiego. Wywyższający się dziadyga.
Jednak nawet idąc za nim, starał się dojść do tego, co tak właściwie się wydarzyło i jakim prawem ponownie znajduje się na tym rynku, dlaczego mężczyzna znowu z nim rozmawia i dlaczego wszyscy towarzysze, jak i sam wóz po prostu wyparowali.
I dlaczego jego blizna na środkowym palcu tak po prostu zniknęła.
Chciał dowiedzieć się, jaka jest pora. Dzień, miesiąc, rok. Godzina była pewna, popołudniowa, jednak wciąż wczesna, jednak reszta informacji nieznana, prawdopodobnie ciężka do odgadnięcia. Zaczął szukać, latał oczami po znanych miejscach, po okolicach, gdzie czasem wieszano ogłoszenia, na których a nuż zdarzyłoby się natrafić na przynajmniej rok.
W końcu to na nim zależało mu w tym wszystkim najbardziej.
— Co z tobą? — odezwał się w końcu mężczyzna, którego włosy najbardziej przypominały chyba świeży śnieg. Coeh w odpowiedzi jedynie wzruszył ramionami, patrząc z niepewnością na zrównującego z nim krok chłopaka.
— Chyba tylko zbyt mocno wpadłem w tego konia — mruknął szybko, uciekając wzrokiem, bo czuł, jak ciepło nagle uderza w okolice jego policzków, a ego powolutku maleje, byle jak najbardziej schować się za ciałem młodego Coeha.
— Wpadłeś w konia? — parsknął z niedowierzaniem, marszcząc przy okazji czoło. Brunet szybko skinął głową.
Wpadł w konia.
Był ponownie z blondynem.
— Alexandrze, który mamy rok? — spytał nagle, wystrzelił, wiele nie myśląc. Towarzysz spojrzał na niego z niedowierzaniem.
— Naprawdę mocno musiałeś się uderzyć.
— Który mamy rok, Alexandrze.
— Tysiąc siedemset osiemdziesiąty — odparł, a mężczyznę po prostu zamurowało. Jednak nie odezwał się słowem, jedynie kiwnął głową i wbił wzrok w stopy, obok których przemknął właśnie jaki szczur.
A więc jednak.
Czyżby to był ten dzień?

Profilaktycznie zdecydował się skręcić w złą stronę, licząc na reakcję mężczyzny, określenie kierunku, w jakim zmierzali. Coś, co mogło go nakierować, czy ponownie przeżywa ten dzień.
Bo odnosił nieodzowne wrażenie, że po prostu ponownie musiał rozegrać tę rolę w tej sztuce i pogodzić się ze swoim losem.
— Coeh, kurwa, gdzie ty leziesz? — rozniosło się za nim, gdy na rozwidleniu dróg polazł nie tam, gdzie trzeba.
Czyli jednak.
— Jesteś pewien, że chcesz iść nad jezioro? — spytał, gdy szare oczy zwróciły się w jego kierunku.
Czyli na pewno jednak.
Skinął głową.

Pora letnia, rok 1780.

Coeh nerwowo kartkował w wyobraźni swój dziennik. Wręcz panicznie chciał przypomnieć sobie zapiski z tamtego okresu, zerknąć, co mógłby zrobić, jak ma się zachować, co konkretnie go czeka.
— O czym myślisz? — spytał w pewnym momencie, zerkając zaniepokojony na Desideriusa, który ponownie odpłynął, zostawiając go całkiem samego.
— Co? — Wybudzony z transu chłopak zerknął na starszego zdezorientowany. Alexander jedynie prychnął, wywracając przy okazji oczami. Nienawidził wiecznego braku odpowiedzi. Mężczyzna zawsze kazał mu się domyślać, przy okazji niemiłosiernie go kusząc na wszelkie możliwe sposoby. Był jednym z niewielu obiektów pożądania młodego zielarza, który nie był w stanie oprzeć się jego naturalnemu wdziękowi.
Chociaż musiał również przyznać, że czasem to w połączeniu z dość rozległym ego chłopaka, niejednokrotnie zdążyło go odrzucić. Na krótko, jednakże niesmak pozostawał, podobnie jak niepewność, czy to wszystko, aby na pewno jest odpowiednim wyborem.
— Co robisz? — zapytał nagle młodszy, widząc, że zwinne, szczupłe palce przechodzą do rozsznurowywania własnej koszuli, która summa summarum skończyła przewieszona przez ramię bladego mężczyzny.
— Jest zdecydowanie zbyt ciepło. Pytałem się, o czym myślałeś, Desi.
Głucha cisza jako odpowiedź raczej nie radowała ani jednego, ani drugiego. Wręcz przeciwnie, pozostawiała między nimi tę nutę niechęci do drugiego, rozwierała przepaść między nimi i oddalała jednego od drugiego.
A Coeh coraz mocniej poczuwał niepokojące mrowienie w okolicach ust.
— Rodzice koniecznie chcą mojego ślubu z Esther — odparł mimowolnie, jakby ktoś tchnął w niego własną duszę, począł ciągać za cienkie sznureczki, kontrolując mężczyznę od góry do dołu.
Alexander zatrzymał się, by przez dosłownie moment wpatrywać się w oddalające się plecy jego towarzysza.
— Ale ty tego nie zrobisz, prawda? — zapytał tonem, którego tamtejszy Coeh do tej pory nie znał. Na przestrzeni lat w końcu wyklarował, skąd i dlaczego się pojawiał.
Zmarszczył brwi, dochodząc do wniosku, że teraz rozumiał o wiele więcej, niż ten rześki dwudziestolatek, że potrafił dostrzec rzeczy, na które wtedy nie zwracał uwagi.
Teraz doskonale widział gasnące oczy mężczyzny.
— Wiesz, że jestem zagoniony pod ścianę i wciśnięty w najmniejszy możliwy kąt — parsknął dość smutno, zaciskając mocniej palce, wbijając brudne paznokcie w twardą, pamiętającą lata pracy, skórę dłoni.
Nie panował już nad niczym, mógł być jedynie biernym obserwatorem całej sytuacji, przyglądający się z żalem temu wszystkiemu, co znał już doskonale.
Cierpiętniczo wlepiając ślepia w malującą się na twarzy blondyna gorycz.
Nigdy nie potrafił walczyć o swoje.
Alexander westchnął. Może nawet się zaśmiał w sposób zabarwiony kpiną. Jego towarzysz nie zdecydował się na obrażenie za ten gest, wręcz przeciwnie. Przyznał mu rację, wbił zmącone spojrzenie w brunatną glebę i przestąpił z nogi na nogę. Tańczył nerwowo, wręcz nie panował nad podrygami ciała, które samo chciało już jak najprędzej opuścić to miejsce, zamknąć ten temat, czując się paskudnie skrępowane, ugniatane i męczone.
Poczuł dłoń na nadgarstku i już nawet nie próbował stawiać oporów. Dał się pociągnąć za mężczyzną, który doskonale znał drogę, którą mieli podążać. Pozwolił mu prowadzić, skitrać w miejscu, o którym tylko oni dwaj mieli jakiekolwiek pojęcie. Zniknąć za jedną z osuniętych skał, przeczołgać się przez wąskie korytarze, gdzie przestrzeni starczało tylko dla jednego, a zapachy się nasilały, doprowadzając Desideriusa do szału, bo delikatna woń Alexandra ciągnęła się za nim, dekoncentrując młodzika. Powodując nieśmiałe podrygi w okolicach podbrzusza. Elektryzując elementy, o których wolał w tym momencie nie myśleć, bo uważał to po prostu za nieczyste.
Mimo tego, jak ostrożnie stawiał stopy, udawało mu się potknąć, zawahać, czasem musiał najzwyczajniej podeprzeć się zmęczoną dłonią. Jednak brnęli w najlepsze.
Alexander raz na jakiś czas rzucał jakąś anegdotką. Starał się nawiązać kontakt z młodym zielarzem, który zdecydowanie był coraz bardziej nie w sosie, bo poczynał po prostu powłóczyć nogami, a odpowiedzi, których udzielał, ograniczały się do zdawkowych pomruków.
Gdy finalnie wyczołgali się na powierzchnię, zaczerpnęli w płuca rześkiego, nieco dzikiego powietrza, Desiderius zdecydował się jednak obdarować mężczyznę delikatnym uśmiechem. Bardzo nieśmiałym. Bardzo skrywanym, ale uśmiechem, który Alexander od razu dojrzał i od razu odpowiedział na niego tym samym.
Pachniało ziołami. Pachniało latem. Pachniało spieczoną skórą, czasem kwaśnym mlekiem rozlewanym po spoconym ciele. Pachniało młodością. Pachniało krystalicznie czystą wodą, tak lekko drżącą pod najmniejszym naporem powietrza. Pachniało miłością, która na długo ugrzęzła między ciałami mężczyzn, niespokojnie ocierając się to o jednego, to o drugiego, a czasem zaciągając ich obu. Pachniało miłością, która zdecydowała się skleić mokrą, słoną skórę. Pachniało miłością, która namówiła do pocałunku w skąpanym światłem jeziorze.
Pachniało miłością, która w lecie kwitła najpiękniej.
Cóż, jeśli więdła zaskakująco prędko, pozostawiając po sobie jedynie strzępki marzeń i wspomnienia o lepszych czasach.

Moje otępiałe spojrzenie padło prosto na śpiącą Kai.
Dopiero nieśmiałe muśnięcie własnych warg, własnymi palcami zdecydowało się całkowicie przywrócić mnie do rzeczywistości i wybić z głowy tak marne wygłupy, którymi śmiałem zaprzątać sobie głowę.
A krajobraz wciąż niezmienny, tak biały.
Jak jego włosy, plecy i palce, których dotyk pamiętałem do tej pory.
I za którym tęskniłem, zupełnie jak za zapachem ziół w gorącym okresie letnim i plamy, która ostała na jego kremowej koszuli.

⸺⸺※⸺⸺

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz