niedziela, 10 marca 2019

Od Kai – Event

•-•-•

Chłodne powietrze powoli zaczynało przyszczypywać wystający spomiędzy ciężkich futer nos kobiety, która nie do końca wiedziała, czego szukała czy spodziewała się w trzęsących się saniach. I  ktoś rzuciłby zaraz, że przecież znajdowała się zawsze tam, gdzie coś się działo, a ta prawdopodobnie musiałaby się zgodzić. W tym przypadku uznałaby jednak, że wyjątkowo bardzo chętnie odpuściłaby, argumentując to trzęsącymi się, pędzącymi pośród śniegu z pieca na łeb i szyję saniami, które, przynajmniej takie miała wrażenie, z każdą chwilą zbliżały się do nieuchronnego niebezpieczeństwa. 
Oraz nudności. 
Może starość powoli się zbliżała?
Drgnęła z obawą, wyjątkowo niezbyt zachęcona przez niepewność czającą się tuż za plecami. Kilka dni minie i poczuje łupnięcie w okolicach pleców, tak będzie!
— To nie dla mnie — jęknęła w kierunku drugiego artysty urwanego niewiadomo skąd, który kołysał się obok niej. Raz w przód, raz w tył, a może i na boki.
Zamknęła oczy, wzdychając po raz drugi i zakrywając się jeszcze bardziej futrem. 
— Nic nie mów, nie wiem, czego dałem się na to namówić — usłyszała w odpowiedzi, na co pokiwała głową. Przynajmniej było ich teraz dwóch.
Kobieta ostatecznie podjęła decyzję, by, z niechęcią oczywiście, wystawić się na wszechpanujące wokół nich zimno i wystawić coś więcej niż tylko czubek zadartego nosa spod grubych futer. A do tego wszystkiego doszło jeszcze ciche kichnięcie. Och, na babkę, kiedy stała się taka... rozmemłana. Przecież kołyszący się wóz wcale nie powinien wydawać się taki przerażający, a śpiewający i pijący dookoła ludzie powinni zachęcać do zabawy.
— Chyba się starzeję, och, czy to już siwe pasma włosów? — mruknęła pod nosem, biorąc w palce kilka szalonych, nadal brązowych wstążek. — Zobaczysz Desideriusie, minie miesiąc, zacznie mi coś przeskakiwać w kościach, żaden mistrz już ich nie nastawi i mi nawet drewniane laski nie pomogą!
Parsknął śmiechem, a kobiecie pozostawało tylko prychnąć z oburzeniem. Bo przecież on był jeszcze młody, całe życie przed nim, a babka, oczywiście gdyby powróciła na wyspy, już zaczęłaby wypominać jej szybko lecący czas...
— Jak zawsze przesadzasz, Kai, do starości ci jeszcze daleko — odparł zielarz i zakopał się jeszcze bardziej w futrach, na co i zdecydowała się ponownie Montgomery. Nigdy nie była przyzwyczajona do takich temperatur. — Chociaż... Sam się czuję, jakbym był na to wszystko definitywnie za stary.
Kobieta westchnęła ciężko, decydując się w końcu, by opuścić zielone spojrzenie. Widok z mknącego do przodu wozu wcale jej nie bawił, ba, raczej mdlił.
Kto by pomyślał, że jeszcze kilka lat temu skakała po pokładach statków, lekko i zwinnie, nie tracąc w ogóle równowagi.
I przewróciła zielonymi oczami, gdy tylko przyuważyła to pokręcenie głową, jakby sam tego nigdy nie doświadczył. A przecież mógł udawać, że to tego grona się nie zaliczał, okłamywać innych ludzi, ale w tym, może czasami lekko szaleńczym spojrzeniu widać było to charakterystyczne zacięcie artysty.
— A przede wszystkim za dużo myślicie o rzeczach, o których myśleć się nie powinno — mruknął, na co Kai podniosła jedną z brwi, zastanawiając się, czy nadal mówi o grupie ludzi, czy już o sobie. — Myśli to nasz największy skarb, a i przekleństwo jednocześnie. O ile łatwiej byłoby żyć instynktami.
I tu po prostu musiała pokiwać głową, zgodzić się bez żadnego ale. O ile łatwiej byłoby żyć instynktami.
— A jednak, czy żyjąc jak zwierzęta, a może nawet jeszcze gorzej, moglibyśmy doświadczać jakichkolwiek uczuć? Emocji? — mruknęła, drapiąc się po brodzie i po raz kolejny poprawiając się w trzęsących się niemiłosiernie saniach. — Byłoby po prostu nudno. A na ulicach zrobiłoby się strasznie niebezpiecznie, Desideriusie. I wydaje mi się, że nie tylko dla kobiet.
A wóz drgnął po raz kolejny, tym razem ciut bardziej i ciut mocniej, na co Montgomery z już nieskrywanym strachem praktycznie wystrzeliła do góry i rozejrzała się dookoła jak spłoszona zwierzyna.
— Przysięgam, jak tylko znajdę tego wesołka, który wpadł na ten cudowny pomysł...
— Tylko zostaw coś dla mnie, mi też winy powinien odpłacić — mruknął w odpowiedzi mężczyzna, aby chwilę później coś załomotało, drgnęło odrobinę za mocno, na co Kai po prostu zamknęła z przerażeniem oczy, zacisnęła powieki, wcale nie mając zamiaru w najbliższym czasie ich otwierać.

Aby chwilę później poczuć jak płatek śniegu muska czubek zadartego nosa, jak robi to w niezwykle czuły sposób, jakby to on przeznaczony specjalnie został, by dotknąć czekoladowej skóry. Złoty lok zahaczył o policzek bardki, która w szoku gwałtownie podniosła powieki, bo przecież Desiderius raczej nie pochylał się nad nią i nie chichotał wesołym, wysokim i zdecydowanie kobiecym świergotem.
Bo wokół wozu nie było już śniegu, konie nie miały wkręconych haceli w kopyta, a ona nie chowała się pod grubymi futrami i słońce przyjemnie ogrzewało czubki głów ludzi siedzących wokół nich, zamiast mrożącego, nie tylko krew w żyłach, wichru. Specjalny płatek śniegu zastąpiły za to smukłe, blade palce, nadal tańczące wesoło na czubku nosa bardki. Nie zmieniła się jedynie droga, dalej wprawiająca wóz w nieprzyjemne drgania, od których po prostu robiło się jej niedobrze.
— Kai — melodyjny głos wypowiedział imię kobiety, a dłoń odsunęła się od skóry, by spocząć ostatecznie obok smukłego biodra.
Tak cudowny, tak śpiewny i wręcz anielski głos, za którym bardzo zatęskniła, przecież doskonale zdając sobie sprawę z tego, że przepadł na wieki wśród morskiej otchłani, że już nikomu nie będzie dane go usły...
— Iskierko ty moja, na najjaśniejszą Erishię, co ciebie dzisiaj ugryzło? — zapytała złotowłosa kobieta, jej najcudowniejsze M, jej ukochane słońce, księżyc i gwiazdy, dziesiąta muza, ta najważniejsza, spoglądając na nią niezwykle żywymi, błękitnymi oczętami. — Wiem, że nie lubisz takich podróży i preferujesz jazdę wierzchem, ale sama przyznałaś mi, że nie miałyśmy innego wyboru...
Jak brakowało jej tego przezwiska.
— Marigold, Marigold — powtórzyła szybko pod nosem brunetka, jakby próbując przywołać do swojego umysłu imię kobiety, które przecież miała wyryte idealnie w pamięci. Wyprostowała się i postarała jakkolwiek ułożyć na drewnianej ławie, by móc porozglądać się dookoła, choć trochę chcąc opanować całą sytuację.
— Tak, tak, to ja, iskierko, cieszy mnie niezmiernie, że pamiętasz przynajmniej o moim imieniu.
Promienie słoneczne muskały turkusową wodę, która tego dnia należała do wyjątkowo spokojnych, mewy jak zawsze skrzeczały i atakowały rybaków na łodziach. Bardka zmrużyła zielone oczy, może i w drobnej irytacji, w ogóle nie mogąc do umysłu przywołać momentu, gdy ostatni raz dane było jej zobaczyć tak cichy krajobraz. W końcu na zawsze miała pamiętać wzburzone fale, po kolei pochłaniające statki, które wraz z wypłynięciem w morską toń nie miały szans, tak jak ich załoga... Kai syknęła cicho, wzięła głęboki oddech, po czym znowu spojrzała w niebieskie, ukochane oczy, nie mogąc się jednak nimi nacieszyć.
— Przepraszam, Słońce, za moje roztargnienie, obiecuję, jestem już cała twoja, musiałam się nie wyspać — oświadczyła i skinęła głową, może i z charakterystycznym błyskiem w oku oraz szelmowskim uśmieszkiem. — Przypomnisz mi jednak, jaki mamy rok?
Blondynka niezwykle głośno prychnęła, kręcąc głową i splatając ręce na klatce piersiowej. Kilka złotych pasm wypadło zza jej ucha nieposłusznie, dodało to jej jednak tylko uroku.
— Nie dość, że prawie zapomniałaś dzisiaj lutni, to jeszcze nie pamiętasz, jaki mamy dzień, a i mam wrażenie, że to nie jedyna rzecz! — stwierdziła kobieta, kręcąc głową. — Kochanie, sierpień siedemdziesiątego trzeciego, powoli zmierzamy na twoje występy, gdyby i o tym udało się tobie zapomnieć.
Kai pokiwała głową, przy okazji przygryzając policzek od środka i ostatecznie odwracając wzrok na znienawidzoną słoną wodę, starając się jak najlepiej ukryć powoli zaczynające buzować w niej emocje.
Zostało jej osiem miesięcy.
Nawet nie zauważyła, gdy blada dłoń chwyciła za tę jej, a koniuszek kciuka zaczął gładzić wierzch czekoladowej skóry. Kai uśmiechnęła się, choć z trudem, i ścisnęła drugą rękę. Tęskniła.

Do tymczasowego miejsca zamieszkania dojechały oczywiście straszliwie późno, w końcu słońce już od dobrych kilku godzin znajdowało się pod horyzontem. Bardka siedziała przy kominku, cały czas kombinując i starając się rozpalić w nim ogień, przy okazji oświetlając cały pokój za pomocą marnego płomienia unoszącego się ponad jej prawą dłonią, podczas gdy ta nieznośna blond bestia spoglądała na nią z nieskrywanym rozbawieniem, samą będąc schowaną pod ciepłą pierzyną tak, jak została stworzona.
— Kto by pomyślał, niby tak bawisz się tymi iskrami, niby tańczą na każdy twój rozkaz, a masz problem z przywołaniem choć jednej — Marigold parsknęła cichym śmiechem, podnosząc dłoń do policzka i opierając się na niej, nie żałując kochance iskierek pożałowania w błękitnych oczach.
— Specjalnie mnie rozpraszasz i nie mogę się skupić — odwarknęła bardka, starając się omijać wzrokiem jedną z delikatnych piersi blondynki, której, jakby przypadkiem, nie udało się jej skryć pod kołdrą. — Później będziesz jęczeć, że nic nie widzisz, że uderzyłaś się palcem stopy o kant łóżka lub kolanem zahaczyłaś o stół, zobaczysz — prychnęła. — A to wszystko wina drewna, dali nam wilgotne, a nie jestem aż tak wielką cudotwórczynią, by z takiego wywołać ogień.
Ponownie usłyszała melodyjny śmiech, następnie ciche uderzenie stóp o skrzypiącą podłogę oraz kroki w jej stronę. Kątem oka zerknęła na górującą nad nią, nagą sylwetkę. Dla niej niezwykłą, idealną i anielską, zdecydowanie perfekcyjniejszą od tych należących do ludzi, elfów, ba, nawet sukkubów, które po prostu nie mogły dorównywać kobiecie. Złotowłosa kochanka położyła dłonie na ramionach drugiej kobiety i ścisnęła je delikatnie.
— Nie wyśpisz się kolejny dzień z rzędu, a minuty mijają i chyba nie masz zamiaru iść spać od razu po rozpaleniu ognia, Iskierko — szepnęła jej do ucha blondynka, kucnąwszy wcześniej.
Przeniosła palce na policzek bardki, by następnie zwinnie włożyć ciemne loki za ucho, na co ta po prostu uśmiechnęła się, odrobinkę szerzej i odrobinkę smutniej, niż zawsze.
Bo przecież to wszystko było nocną marą, pięknym kłamstwem, które ostatecznie kończyło się tragedią.
Ostatecznie Kai pokiwała głową, zostawiając nieszczęsny kominek w spokoju i zamiast tego skupiając się na pojedynczej świeczce stojącej na szafce przy łóżku, którą udało już się zapalić za pomocą jednego, no, może dwóch pstryknięć. Zielone światło wypełniło pomieszczenie, a kobieta podniosła się z kolan, by spojrzeć z góry na dalej klęczącą kochankę oraz podać jej dłoń, za którą tamta bardzo chętnie chwyciła.
— Jesteś dzisiaj strasznie niecierpliwa — stwierdziła blondynka, marszcząc zazwyczaj tak idealnie gładkie czółko. — Gdzie ci się tak spieszy?
— Do ciebie — Kai odpowiedziała dosyć krótko i zwięźle, po czym odwróciła się do kobiety plecami i rozłożyła ręce na boki. — Pomożesz mi?
Kochanka zajęła się rozwiązywaniem sznurków, sznureczków tak misternie zawiązanych, w dodatku przez nią samą, przez co wydawać się to mogło zagadką nie do rozwiązania, na którą odpowiedź znała tylko Marigold.
I chyba właśnie tak było.
Ubrania ostatecznie opadły na podłogę, a Montgomery mogła ujrzeć całe swoje ciało jawiące się w lustrze na ścianie. Młode, bez większości blizn, niezmęczone jeszcze podróżą, niewykorzystane tak bardzo przez swą właścicielkę. Chyba była odrobinę krąglejsza, pełniejsza. Może bardziej kobieca. Uśmiechnęła się pod nosem smutnawo, by następnie skupić się jedynie na blondynce, która już z nieskrywaną niecierpliwością położyła dłoń na jej brzuchu.
— I to ja jestem tą niecierpliwą — prychnęła bardka, ostatecznie całkowicie poświęcając się swojej kochance.
W odpowiedzi dostała jedynie melodyjny śmiech oraz dłoń pociągająca ją w stronę miękkiego łóżka.
Brakowało jej tego ciepło-chłodnego ciała obok własnego, delikatnej skóry pod opuszkami palców, ciepłych, miękkich warg muskających każde miejsce, do którego tylko mogły dotrzeć. Nawet nie zauważyły, kiedy pościel spadła na podłogę, kiedy szepty przerodziły się w westchnięcia, a te – w jęki, kiedy dłonie zaczęły kleić się niemiłosiernie do drugiego ciała, a świeży zapach kwiatów, wiosny, który płynął wraz z bytem blondynki, zastapił pot.
Zasnęły w swoich objęciach, a Kai nie do końca wiedziała, czy kiedykolwiek ściskała tak mocno swoją muzę.

R o k  1 7 7 4,  w i o s n a
Montgomery nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie pamiętała ich ostatniego pocałunku. Najzwyczajniejszego buziaka złożonego na policzku w ukryciu przed całym światem, w zaciszu ciemnawego pomieszczenia z jednym czy dwoma brudnymi oknami. Nie pamiętała również, że tak długo trzymała blondynkę za dłoń, kciukiem rysując kółka na jej bladej skórze, dosłownie do ostatniej chwili. Nie pamiętała, że Marigold związała wyjątkowo włosy w warkocz, że założyła tak dobrze wyglądającą na niej granatową sukienkę, która z każdym powiewem wiatru falowała na nim. 
Nie pamiętała nawet wyjątkowo smutnych błękitnych oczu oraz powodu, dla którego musiała tak pilnie wejść na pokład statku, przecież doskonale zdając sobie sprawę z ogromnych sztormów na morzu. Chyba obie wiedziały, że to ostatni raz, chwila i moment, w którym mogą spojrzeć na twarz swojej kochanki. 
Bo piękna dziewczyna już nigdy nie miała ujrzeć Iskierki, dotknąć jej czekoladowej skóry, zapleść niesfornych, gęstych kudłów czy musnąć swoimi wargami pełnych ust.
Fale pochłonęły kolejny, nic nieznaczący statek, który nie zdołał się im nawet choć trochę oprzeć.

A wóz ciągnięty przez prawie ślizgające się na śniegu konie nadal niemiłosiernie trząsł, łomotał, wprawiając wszystkich swoich pasażerów w nudności. Kai w końcu otworzyła oczy i pustym wzrokiem spojrzała na Desideriusa trzymającego dwa palce przy własnych wargach. Skinęła mu głową.
— Zgadzam się, o ile łatwiej byłoby nam żyć samymi instynktami.

•-•-•

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz