niedziela, 17 marca 2019

Od Kai


Kobieta cmoknęła do gniadej kobyły i spięła ją ostrogami, na co ta odpowiedziała tylko szaleńczym tańcem pod twardym siodłem oraz cichym parsknięciem. Kopyta konia nieprzyjemnie ślizgały się po już wydeptanym puchu, a hacele wkręcone w podkowy wcale nie ułatwiały sytuacji, ba, Montgomery powoli zaczynała mieć wrażenie, że jest wręcz odwrotnie, nawet jeżeli nie było to prawdą. 
A cały problem polegał na pokonaniu tego jednego, nieszczęsnego mostka, może i trochę śliskiego, ale bez przesady, na pewno nie aż tak przerażającego!
— I po co ty mi byłaś, tak, tak, weźmiecie tę gniadą, szybka jak wiatr, urodziwa i potężna — westchnęła Erlanka pod nosem, odrobinę mocniej ściskając wodze w dłoniach. Tak na wszelki wypadek. — I teraz mam narwaną kobyłę, baba, co własnego cienia się boi, koń bojowy! — prychnęła pod nosem, na co zwierzę odpowiedziało jej tym samym, momentalnie stając w miejscu. — Och, tak, obrażaj się teraz na mnie, uraziłam wielce królową, damę od siedmiu boleści!
By chwilę później odwrócić się na zadzie i znowu zacząć ten szaleńczy taniec, który powoli zaczynał przyprawiać Kai o gorączkę. A może była to po prostu z każdą chwilą obniżająca się temperatura i słońce, które powoli chyliło się ku horyzontowi oraz ustępowało ciemności wyślizgującej się już zza każdego krzaka, liścia, pnia. 
Kobieta przygryzła policzek, przy okazji jakkolwiek starając się uspokoić już i tak rozdrażnioną kobyłę poprzez muśnięcie palcami jej szyi. Co z tego, że i Montgomery powoli zaczynała się niepokoić, bo przecież środek zimy, a ona gdzieś na leśnej drodze, do budynku gildii jeszcze nie najkrótsza droga, nocy więc wolała nie spędzać na zewnątrz, pośród tej dziczy. I nawet nie chodziło o dziką zwierzynę, z którą mogłaby poradzić sobie za pomocą kilku sztuczek, a raczej wszechogarniający chłód, bo przecież przed tym nie ucieknie, tego nie przestraszy czy nie powali, a nawet próby rozpalenia ogniska i podtrzymania ognia w końcu będą kosztować ją za dużo energii.
Pozostawało więc tylko już po raz ostatni odwrócić kobyłę łbem do mostku i trochę bardziej stanowczo ścisnąć ją łydkami, zacmokać, może i wypchnąć biodrami, byle tylko ruszyła, no odrobinkę, choć ten kroczek do przodu...
A Montgomery w tym przypadku chyba wolałaby ten jeden krok, niż nagłe wierzgnięcie, , wystrzelenie praktycznie z grzbietu, kilak chwil później podniesienie przodów do góry, by następnie ruszyć galopem. Kobietę podrzuciło na siodle i choć przecież miała w nim całkiem niezłą równowagę, to w tym przypadku nie było innej możliwości niż szybka ucieczka z siedziska. Szkoda tylko, że zamiast wodzy pomiędzy palcami, to strzemię i stopa zazębiły się niemiłosiernie. A upadek, choć na śnieg, wcale miękki nie był, tak jak i przejechanie całym ciałem, głową po mostku, który kobyła w końcu pokonała.
Zginę, no nie ma opcji, w tak dziecinny, głupi sposób, och, Bogini, ulituj się nad artystką bez muzy. 
Stopa w końcu wyślizgnęła się ze strzemienia, a koń zatrzymał się i chrapami musnął obolałą właścicielkę.
Przynajmniej wierna.
Kobieta spróbowała trochę się podnieść, usiąść, by całkowicie nie zostać pochłoniętą przez śnieg, przykrytą białym puchem. I choć sprawiło jej to niezwykłą trudność, przed oczami pojawiły się czarne mroczki, a w ustach tak bardzo charakterystyczny metaliczny posmak, to w końcu się udało. Może i nie stała na nogach, ale też nie leżała, będąc praktycznie niewidoczną. Tyle dobrego.
Pstryknęła palcami, starając się odrobinkę rozżarzyć powietrze, by to buchnęło nad palcami zielonym ogniem. I coś zalśniło, coś zabłyszczało, na tyle mocno, by dać światło, jednak za słabo, by jakkolwiek ogrzać powolutku zaczynające drżeć ciało.
Pozostawało więc czekać z zakrwawioną twarzą na tak cenną pomoc i modlić się do niebios, bo przecież chyba nie była jedyną, która miała tędy tego dnia przejeżdżać.

<Ktosiu, ratuj!>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz