poniedziałek, 18 marca 2019

Od Nagi cd. Kai


Ciemność spowijała świat i wydawać by się mogło, że w owej nicości człowiek znajdzie jedynie samotność i strach. Iż pogrąży się w zakątkach swego umysłu, gdy oczy, nie cieszące się żadnym obrazem, same rzucą się w rozpacz, na końcu być może i w szaleństwo. Jednak nie dane jej było doświadczyć takich stanów, bowiem za swój malunek miała świst płynącego powietrza. Zamrażał on na swojej drodze ludzkie kości, wił się wokół ich ciał. Oplatał nagie gałęzie drzew, wprawiając je w ruch, sprawiając, by uderzały o siebie wydając przy tym spokojną muzykę. Ich szelest docierał do uszu, zabawiał jeden ze zmysłów. Ruch powietrza przynosił ze sobą zimną, świeżą woń świata, przybyłą zza gór i mórz, która robiła się jeszcze bardziej wyraźna w mroźne wieczory.
Więc wyszła ślepa na zamieć, niemal jak samobójczyni, jednak w jej głowie czaiły się zgoła inne myśli od tych depresyjnych i spowianych mrokiem. Bowiem to nie ona desperacko wołała o pomoc, a głos na zewnątrz. Nie był bezpośredni, nie ujawniał się wszystkim. Nie wiedział nawet, iż owej pomocy potrzebował, a jednak miał zapisane ją uzyskać. Dla nosa i uszu kobiety krzyczał wyraźnie, przebijając się przez mury domu Gildii. Poszła za nim, albowiem taki miała obowiązek nie tylko zesłany ze sklepienia niebios, lecz również z jej sumienia i serca.
— Ty, któryś tak wołasz...
Smród wdarł się do nozdrzy, zalewając je i topiąc, a ulgi nie przynosił nawet gwałtowny wiatr, który powinien wnet go rozproszyć. Nie należał on bowiem do rzeczy przyziemnych, a rządził się własnymi prawami, mając sobie za fraszkę zasady sterujące światem.
Czarny ptak zakraczał jej do ucha, opierając się sile wiatru, który to jego materialne ciało zniewalał z łatwością. Zimne płaty spadały na jej skórę, wsiąkając w nią. Podły zapach miał swoje źródło, do którego dążyła. Złapała jego nić i nie zamierzała puścić, chcąc dojść do źródła.
Była blisko, smród stawał się coraz to bardziej duszący. Zwierzę na ramieniu poruszyło się gwałtownie, rozpościerając w gotowości skrzydła, jakby do odlotu, jednak wbijając w jej kości swoje szpony. Z kruczego gardła wyskoczył chropowaty dźwięk, mięśnie pod piórami się spięły.
Tam, tam stał. Stała zmora, czuć było jej obecność.
Postać kobiety również się zatrzymała. Stali naprzeciwko siebie, aż ta nie zamknęła wyblakłych oczu i uniosła zabliźnione dłonie, formując je w miskę.
Spowity w ciemnościach, boisz się światła, a niesłusznie. Wyłoń się z otchłani, wybij z mroku. Nathori oświetli Twą duszę, Asaim ją ukoi, Erishia przebaczy. Precz z grzechem! Precz z nieczystością! Poddaj się i padnij, a pryśnie przygotowana kara.
Wiatr świsnął jej koło ucha, a świeży zapach zastąpił cuchnący. Ręce poczęły ją parzyć, gdy czysty występek spotkał się z ludzką skórą naciągniętą na jej paliczki, osiadając na niej. Sięgnęła do karku kruka, łapiąc go i wyciągając przed siebie. Otwarła mu dziób i wlała do niego zawartość swej dłoni. Gdy uścisk na nim zelżał, ten rozpostarł szybko skrzydła, by grawitacja nie pociągnęła go do ziemi i ponownie zasiadł na barku kobiety.
Spokój wrócił na krótką chwilę, niezakłócany żadnym bodźcem, lecz gdy kurtyna zapachu rzucana przez brudną duszę rozeszła się, zrobiła miejsce nowemu, niepodobnemu do tego zmarzniętej ziemi czy śniegu. Również opierał się ruchowi ziemskiego powietrza, a więc i ten pochodził od żywego ducha.
Był zimny, ale orzeźwiający jak liście mięty, które żuło się w letnie wieczory, czekając na ochłodzenie. Suchy, jak zioła wiszące w kiściach pod sufitem w kuchni, brane garściami i mielone, gdy posiłek był gotowy. Im bliżej była, tym lepiej czuła również jod jak ten, który roztacza się nad morskimi falami z dala od portów, od zapachu ryb. Podążyła w jego kierunku, kierowana przede wszystkim sercem, które podpowiadało jej, iż w tej pogodzie mało kto wyszedłby na zewnątrz. Nie wiedziała gdzie znajdowało się Słońce na sklepieniu lub czy w ogóle, lecz po temperaturze poznawała zapowiedź ostrej nocy, a podczas takiej nikogo nie powinno być na zewnątrz.
Ową kolorową barwę woni mógł mieć tylko człowiek, jednak zaraz potem złapała tę zwierzęcia, które musiało być z nim, a po dźwiękach kopyt wszystko już było jasne: koń. Wraz z kolejnym podmuchem powietrza do jej nozdrzy wpadł tym razem całkiem znajomy, metaliczny krwi.
Wierzchowiec rozjuszył się, dostrzegając niespodziewaną postać, która nagle się za nim pojawiła i odskoczył lekko w bok. Widząc nienaturalnie wyglądające ptaszysko, któremu zielona poświata wypływała z oczu, a z gardła wydobył się kruczy dźwięk, zarżał niespokojnie, spłoszony, stukając kopytami w ziemię.
— Już, cicho...
Kobieta uniosła do góry ręce, próbując uspokoić wystraszone zwierzę. Dotknęła jego gładkie chrapy, głaszcząc je lekko, głaszcząc nie tylko jego pysk, lecz próbując dosięgnąć również zlęknione serce. Ruch na oszronionej trawie potwierdził obecność drugiej istoty.
— Ciało Twe zranione, pozwól sobie pomóc.
Przykucnęła koło postaci, trzymając w dłoni skórzane lejce, a drugą kładąc na jej ramieniu, by mieć z nią lepszy kontakt.
— Również wyziębiona. Jeśliś w sprawie do Gildii, ona niedaleko, użyczę Ci swojego płaszcza, a na miejscu opatrzymy skaleczenie. Byleby tylko się pospieszyć, bo ciepło jest dla nas niezbędne. 

Kai?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz