niedziela, 3 marca 2019

Od Newt'a - Event

Otoczenie się zmieniło. Zniknęły las i czarne rozgwieżdżone niebo. Wszystko przykryła gęsta mgła, przez którą nawet inne powozy stawały się niewidoczne. Zapanowała cisza, wiatr ustał, konie stanęły. Jakbyśmy trafili na koniec świata, w którym nie ma nic. Nagle Kim zeskoczyła z moich kolan i pognała przed siebie. Nie myśląc długo, ruszyłem za nią.
- Kim! Wracaj! - krzyczałem, za plecami słysząc, że ktoś mnie woła, ale najważniejsze było moje lisiątko, które zostało czymś spłoszonym. Widoczność sięgała zera, nawet nie wiedziałem, po czym biegłem. Jeszcze przez parę sekund widziałem ogon lisa, aż Kim całkowicie zniknęła z mojego pola widzenia. Wozy za mną już dawno zniknęły, pozostałem sam, stanąłem i zacząłem się rozglądać. Cisza i pustka. Przełknąłem ślinę w gardle i ruszyłem powoli przed siebie, z nadzieją, że gdzieś dojdę. Po chwili poczułem zimny wiatr, który zaczął rozganiać szare obłoki. Moim oczom powoli ukazywała się trawa i czarne niebo. W końcu mgła zniknęła, nie znajdowałem się już w lesie, ale w dolinie, nade mną wisiało nocne niebo, pozbawione gwiazd, ale za to chwalącym się wielkim księżycem w pełni. Zadarłem głowę do góry, patrząc na niego. Po chwili srebrna kula zaczęła się przybliżać do ziemi, a jej blask raził me oczy, do tego stopnia, że po chwili je zamknąłem i poczułem, jak upadam na ziemię.

*

Powoli otworzyłem oczy i szeroko ziewnąłem. Czułem się fantastycznie. Podniosłem się na łokciach i rozejrzałem po miejscu. Znajdowałem się w moim pokoju, na drewnianej ścianie wisiał obraz przedstawiający flotę Tiedalczyków, na tle błękitnego morza, z latarnią po prawej stronie. Przy tej samej ścianie stała szafa z ubraniami, a na niej figurka, przedstawiająca delfina wyskakującego z wody, dostałem ją na pamiątkę po zmarłej babci. Obok szafy leżał kufer z moimi zabawkami, a przy kolejnej ścianie, niewielka szafa, w której trzymałem takie bzdety jak kredki, kartki, książki i inne. W kącie zobaczyłem szczura, który właśnie zmykał do swojej nory. Zmarszczyłem brwi, poczułem deja vu. Spojrzałem na okno, które wychodziło na wschód, dlatego promienie słońca każdego poranka oświetlały środek mojego pokoju. Za szybą zobaczyłem znajomy krajobraz górski, nagle popadłem w dziwny smutek, którego nie potrafiłem wytłumaczyć. Wyciągnąłem nogi spod ciepłej pierzyny i postawiłem na ziemi. Spojrzałem na swoje dłonie, były gładkie i delikatne, a nie twarde i ciężkie od pracy. Wstałem i podszedłem do lustra, które stało przy drzwiach. Prawie krzyknąłem ze zdziwienia, ale szybko przyłożyłem dłoń do ust. Nie byłem dorosłym mężczyzna mierzącym prawie metr osiemdziesiąt, dobrze zbudowanym chłopem, którego ręce powinny odznaczać się pracą, tylko siedmiolatkiem, którego włosy były koloru zboża, a skóra gładka i jednolita. Ponownie rozejrzałem się po całym pokoju, dopiero wtedy zdając sobie sprawę, że ten pokój nie istniał już wiele lat, a ja jakimś cudem cofnąłem się w czasie. Przez pierwsze sekundy stałem osłupiały, nie wiedząc co robić. Nagle usłyszałem skrzypienie desek i czyjeś kroki, dochodzące zza drzwi. Odwróciłem się w ich kierunku i czekałem, aż się otworzą. W progu zobaczyłem wysoką kobietę o długich brązowych włosach, zielonych oczach i delikatnych rysach twarzy, była ubrana w brązową sukienkę do łydek, uśmiechała się miło.
- Już nie śpisz? - zapytała melodyjnym głosem, kucając przy mnie. Ucałowała mnie w czoło, a ja stałem nieruchomo. - Newt, źle się czujesz? - dopiero gdy wypowiedziała moje imię, byłem pewny, że nie śnie. Pokręciłem przecząco głową, uśmiechając się słabo i czując w oczach łzy.
- Nie, mamo – to słowo wyszło z moich ust bardzo płynnie, do tego dziecinnym i piskliwym głosikiem, które już nie pamiętałem. - Po prostu miałem zły sen – i jak na zawołanie, rzuciłem się jej na szyję, starając się nie rozpłakać. Rodzicielka objęła mnie ramionami, także tuląc.
- No już – zaczęła mnie gładzić po plecach, dopiero wtedy zaczynałem się uspokajać.
- Gdzie tata? - zapytałem, nie puszczając jej.
- W stodole. Nosi siano do kur – pokiwałem głową i dopiero wtedy się od niej odsunąłem.
- Przebierz się i przyjść na śniadanie – powiedziała i wyszła. Po zamknięciu drzwi stałem w miejscu, nie wierząc, że to się dzieje naprawdę. Wróciłem do zmarłej rodziny, którą straciłem…
Poczułem się, jakbym dostał ciężkim młotem w głowę. Ten szczur… pamiętam go. Zobaczyłem go w swoim pokoju pierwszy raz i to tego dnia, w którym przyszła lawina… strach ogarnął moje ciało. Czy to możliwe, że to ten dzień? Że dzisiaj mają znowu zginąć, a ja po raz drugi mam na to pozwolić? W pierwszym momencie miałem ochotę wybuchnąć płaczem, niepewność, czy dożyją jutrzejszego dnia, zżerała mnie od środka, aż usłyszałem matkę, która wołała mnie na śniadanie. Zacisnąłem dłonie w pięści.
- Dostałem szansę, nie zmarnuje jej – powiedziałem cicho do siebie. Szybko ubrałem się w szarą koszulę i ciemne spodnie, po czym wyszedłem z pokoju. Nasz dom nie był za duży, wystarczyło przejść przed niedługi korytarz i już znajdowałeś się w kuchni. Mama siedziała już przy stole i czekała, usiadłem obok niej. Na talerzu leżał chleb, malinowy dżem i jagody, a obok kubek gorącej herbaty. Nagle usłyszałem skrzypienie drzwi wyjściowych oraz kroki na korytarzu. Nie mogąc się doczekać, zeskoczyłem z krzesła i pobiegłem do ojca. Gdy ten zdejmował obłocone buty, skoczyłem mu na szyję.
- Przytulasz się, jakbyś nie widział mnie parę lat – powiedziałem chrypliwym głosem, prostując się i unosząc mnie do góry.
- Tak się czuje – westchnąłem. Po paru chwilach odstawił mnie na ziemię, zdjął drugiego buta, a ja przyglądałem się jego ciemnym oczom, blond włosach oraz szerokich barach. Poszliśmy do kuchni i zaczęliśmy jeść śniadanie. Byłem taki szczęśliwy, znowu miałem swą ukochaną rodzinę.
- Newt, jak zjesz, pójdziesz ze mną do kurnika – pokiwałem głową.
- Kochanie, idę dzisiaj do miasta. Muszę zrobić zakupy – oznajmiła matka, od razu się wtrąciłem.
- Mogę iść z tobą?
- Nie, mamy dużo pracy – powiedział stanowczo ojciec, a matka popatrzyła na niego, mrużąc oczy.
- On ma siedem lat i pracuje każdego dnia, dlatego dzisiaj idzie ze mną – powiedziała spokojnym głosem. Spojrzałem na ojca, który przez chwilę milczał, aż w końcu westchnął.
- Dobra, ale najpierw idzie ze mną do kurnika – pokiwałem twierdząco głową.
Po śniadaniu, podczas którego ojciec opowiedział mi legendę o Kamieniu Życzeń, włożyłem buty i płaszcz i wyszedłem z ojcem na dwór. Dzień był chłodny, a szare chmury zwiastowały deszczowy dzień, wiedziałem, że do południa zacznie padać.
- Tato, jakie będę miał zadanie? - zapytałem, idąc obok ojca, trzymając w dłoni koszyk.
- Zbierzesz jajka i będziesz trzymał kury. Muszę im rzucić siana do grzędy, a te cholerne ptactwo nie chce stamtąd wyjść i się ciągle dziobie – wytłumaczył. Podczas drogi do budynku, rozejrzałem się po naszym podwórzu, już zapomniałem, jak ono wyglądało. Przypominało typowe gospodarstwo, kurnik, chlew dla świń i jednej krowy, od której mieliśmy mleko, spora stajnia, a za nią wielkie pastwisko. Utrzymywaliśmy się ze sprzedaży jajek, świń i koni, ojciec czasem dorabiał na naprawach, a matka na prowadzeniu jazdy: krótko mówiąc, dobrze nam się żyło.
W kurniku zacząłem od zbierania jajek. Nioski ciągle się dziobały, dlatego musiałem rękaw naciągać po końcówki palców. Ojciec w tym czasie przyniósł wody i wylał ją do koryt. Potem dawał mi ptaki do ręki, ściskałem je mocno, by nie uciekły i jednocześnie trzymałem za dzioby, by mnie nie atakowały. Po tej pracy wróciłem do domu, by się przebrać w czyste ubrania. Dołączyłem do matki, która pakowała jajka do koszyka, które miała sprzedać pewniej starej kobiecie, która w zamian dawała nam świeżo wypieczony bochenek chleba rodzynkowego.
- Jesteś ubrany ciepło? - zapytała matka, na co pokiwałem głową, wyjmując z szafy parasolkę. - Dobrze, chodźmy – zadowolony wziąłem ją za rękę i wyszliśmy do miasta.
Rzadko bywałem w Toirie, droga była dość długa, a na dodatek prowadziła przez dróżkę w lesie, na której często potykałem się o kamienie i obdzierałem sobie kolana: przez to ojciec zawsze uważał, że mam koślawe nogi. Potem przechodziliśmy obok pola z kukurydzą, w które zawsze chciałem wbiec, bo rośliny były dwa razy większe ode mnie. Gdy doszliśmy do stolicy, wartownik wpuścił nas przez bramę, wpierw zaglądając, co matka niosła w koszyku.
Miasto było ogromne, ale szybko znaleźliśmy się na targu, na którym był tłum ludzi, którzy oblegali większość stoisk. Trzymając się dłoni matki, rozglądałem się na boki. Stragan ze świeżymi rybami, sieciami i wiosłami, cuchnął, jakby stał tam od trzech dni, obok niego mężczyzna sprzedawał mapy i drewniane pudełka, nim ludzie go zakryli, zdążyłem zobaczyć na jednym kuferku rzeźbiony statek z masą detali. Po drugiej stronie niska kobieta sprzedawała ręcznie robione wyroby z gliny, obok starsza kobieta ustawiała kwiaty oraz woreczki z nasionami. Dalej stał większy stragan, na którym sprzedawano broń: miecze, kusze, sztylety, strzały. Matka zabrała mnie z targu, poszliśmy wpierw do wdowy, której miała sprzedać jajka. Była to niesympatyczna staruszka, której mąż się utopił: mówiono, że była to kara za to, że był takim sknerą. Matka mówiła, że pasowali do siebie, bo on żałował pieniędzy, a ona miała tak wysokie ego, że nie widziała ubóstwa wokół niej i nie próbowała namawiać męża, by podzielił się swym dobytkiem, gdy przychodziły zakonnice po datek dla osieroconych dzieci. Po wymianie produktami wróciliśmy na targ. Po drodze zobaczyłem karczmę „Zielony Zajazd”, przed którą stały dwie kurtyzany, w bardzo skąpym ubiorze. Przeszliśmy także przez główny plac, na którym znajdowała się szubienica oraz czyjś pomnik. Kiedyś obiły mi się o uszy pogłoski, że mężczyzna, którego powiesili, na drugie dzień ożył i zniknął. Na targu matka zaczęła kupować potrzebne rzeczy, gdy ja przyglądałem się wszystkiemu, co znajdowało się na najbliższych straganach: obrazy przedstawiające królów, ozdobne łańcuszki, broszki i pierścionki, zioła lecznicze o skomplikowanych nazwach, ktoś nawet sprzedawał żabie udka. Po zakupach ruszyliśmy do domu, po drodze słyszałem stukot kopyt o cementową posadzkę, odwróciłem głowę. Jeźdźcem był mężczyzna z blizną, przecinającą cały lewy policzek. Przy pasie miał wielki róg, poczułem dziwną niechęć do tego człowieka. Gdy spojrzał na mnie, szybko odwróciłem głowę. Wtedy poczułem pierwsze krople deszczu. Rozłożyliśmy parasolki, wtedy usłyszałem piękną grę na skrzypcach. Grała na nich młoda dziewczyna, siedząca pod dachem jakiegoś budynku. Matka rzuciła na nią przelotne spojrzenie.
- Zamiast się bawić, mogłaby pójść do pracy – powiedziała.
W domu pomogłem matce rozpakować zakupy, wtedy usłyszałem trzaśnięcie drzwiami. Do domu wszedł zdenerwowany ojciec, cały przemoczony.
- Co się stało? - zapytała delikatnym głosem kobieta. Mężczyzna usiadł na krześle.
- Filar w szopie się załamał, a nie mam nowej belki. Zdążyłem tylko pozbierać rzeczy, by nie mokły. Jutro muszę pojechać do miasta, a wóz pożyczyłem dla sąsiada – fuknął. Matka podeszła do męża i go pocałowała.
- Nie martw, deszcz zaraz przestanie padać i pójdziemy razem do niego – ojciec westchnął i pokiwał głową. Gdy skończyłem rozpakowywać zakupy, mogłem się iść pobawić, ale zamiast tego pomogłem matce przygotować pieczoną kurę na obiad. Potem poszedłem do piwnicy, z której wziąłem piwo dla ojca i nakichałem się z jakieś pięć razy: jako dziecko miałem uczulenie na kurz. Po obiedzie deszcz przestał padać i mogliśmy pójść po wóz.
Naszym sąsiadem był starszy życzliwy mężczyzna, który miał żoną o serdecznym uśmiechu, oraz dwójkę dzieci w wieku piętnastu lat. Ich rodzina żyła w biedzie, dlatego mój ojciec często im pomagał bezinteresownie. Lubiłem się z nimi bawić, zawsze wymyślaliśmy oryginalne historie, które potem odgrywaliśmy. Naszą ulubioną zabawą było związywanie sznurem stracha na wróble i udawanie, że jest ofiarą dla smoka, który pożera nasze owce. Raz nawet przywiązaliśmy go do drabiny, którą położyliśmy poziomo między dachem domu a dachem obory. Kiedy ich matka go zobaczyła i zaczęła krzyczeć, myśląc, że to prawdziwy człowiek, poczułem wstyd, że bawiłem się w taki sposób. W końcu wieszanie się ludzi nie jest w żaden sposób śmieszne. Potem do końca dnia kobieta patrzyła na nas z goryczą, a jej mąż z pogardą.
Sąsiad oddał nam wóz, zaprzężony w dwa nasze konie. Wracając do domu, siedziałem na przyczepie, obserwując czarnego robaka, pełznącego po ścianie, a potem wiewiórkę, która przeskakiwała z drzewa na drzewo.
Gdy dotarliśmy do domu, słońce dopiero chyliło się ku zachodowi. Mieliśmy jeszcze cały wieczór dla siebie, który mieliśmy spędzić razem. Na samą myśl byłem bardzo radosny, chciałem, aby te chwile trwały wiecznie.
Siedząc przy stole i słuchając opowiadania ojca, które uczyło o wartościach moralnych, nagle dostałem oszołomienia. Dopiero teraz przypomniało mi się, że jestem dorosłym człowiekiem, który jakimś cudem cofnął się w czasie i ma szansę na uratowanie swoich rodziców. Starałem się sobie przypomnieć, jak znaleźliśmy się w górach. Zajęło mi to dobre pięć minut, a i tak coś mnie ubiegło.
Głośny ryk smoka rozległ się po całej dolinie, wszyscy zerwaliśmy się z krzeseł, patrząc po sobie. Chociaż każdy z nas myślał, że latający gad przeleci nad naszym gospodarstwem i wszystko spali, ja wiedziałem, że był to tylko odgłos, dochodzący z gór. Nic nam nie groziło, ale zwierzęta tego nie wiedziały. Nagle jak poparzony wybiegłem z domu. Zostawiając po sobie otwarte drzwi i nie zakładając nawet butów, w skarpetach przebiegłem przez mokre podwórko, kierując się w stronę stajni.
- Newt! Wracaj! - słyszałem wołanie matki i ojca, którzy ruszyli za mną. Nie zdążyłem dobiec do wystraszonych koni i nie pozwolić im uciec, bo ojciec złapał mnie za ramionami i podniósł do góry. Zaczął krzyczeć na mnie, a ja nie potrafiłem mu przerwać i oznajmić coś, co matka powiedziała dopiero po minucie.
- Aerandir, konie uciekają! - zawołała do ojca, który przestał wrzeszczeć i spojrzał na swoją żonę. Powędrował za jej palcem, który wskazywał na rozwalone drzwi stajni. Zwierzęta zaczęły uciekać w kierunku gór. Ojciec puścił mnie na ziemię i ruszył za nimi, to samo zrobiła matka.
- Nie! Zostańcie! - krzyczałem, ale mnie nie słyszeli. Wiedziałem, że jeśli się nie zatrzymają, będzie źle. Nie myśląc długo, ruszyłem za nimi, by ich powstrzymać. Niestety nie byłem dorosłym mężczyzną, który z łatwością chwyci ich dwójkę i zatrzyma, tylko srelem, który ledwo za nimi nadążał. Bieg pod górę był wyczerpujący, a moi rodzice byli już doświadczeni w takiej wędrówce. Konie już dawno zniknęły nam z oczu, a ja z ledwością dołączyłem do rodziców, którzy stanęli przed lasem.
- Podbiegły na górę – oznajmił nam ojciec. - Newt, masz tu zostać – zagroził mi palcem.
- Nie! Tato, mamo! Nie możecie tam iść, lawina zawali wam się na głowę! To niebezpieczne! - matka kucnęła i mnie przytuliła.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze – powiedziała łagodnym głosem. - Idź do domu, wrócimy – pocałowała mnie w czoło i wstała. Chociaż krzyczałem za ich plecami, by nie szli, oni zniknęli za drzewami, idąc w góry. Obawa, że nie uda mi się ich uratować, jeszcze bardziej wzrosła, gdy z nieba zaczął padać śnieg. Tak jak piętnaście lat temu. Dokładnie tak samo!
Stałem w miejscu parę minut, nie wiedząc, co zrobić. W końcu nie wytrzymałem i ruszyłem ich tropem, wołając ich. Nikt mi nie odpowiadał, biegłem ciągle przed siebie, potykając się o każdy kamień i wystającą gałąź. Mimo to nie miałem czasu na odpoczynek, w każdej chwili mogła wybić godzina lawiny. Nie mam pojęcia, jak długo szedłem w górę, ale gdy obejrzałem się do tyłu, nasz dom zdawał się bardzo malutki. A rodziców dalej nie widziałem. Robiło się coraz zimniej, zaczął pojawiać się śnieg, czułem, jak cały zamarzam: w końcu nie wziąłem żadnego płaszcza, a tym bardziej butów czy rękawiczek. Mimo to szedłem dalej, musiałem ich uratować. Nagle z lasu zaczęły wybiegać nasze konie, zszedłem im z drogi, kryjąc się za krzakiem, miałem nadzieję, że za nimi zobaczę rodziców, ale się myliłem. Zamiast tego zobaczyłem orła, szybującego po niebie. Zacząłem ich wołać, ale nikt się nie odzywał. Spokój całkowicie uciekł z mojego ciała, klęknąłem i zacząłem bezsilnie płakać.
- Newt! - usłyszałem znajomy głos. Podniosłem głowę i zobaczyłem matkę, a za nią ojca. - Co tu robisz! Miałeś zostać w domu! - pobiegłem z ich kierunku.
- Musicie stąd uciekać! Zaraz smok znowu zaryczy i spowoduje lawinę! - mówiłem szybko, ciągnąc matkę w kierunku domu.
- Synu, co ty gadasz? - odezwał się ojciec. - Mówisz, jakbyś znał przyszłość.
- Bo tak jest! - wrzasnąłem i w tym samym momencie usłyszeliśmy głośny ryk smoka. - Szybko! - gdy smok jeszcze ryczał, ciągnąłem matkę w dół lasu, prawie się potykając. Ojciec wziął mnie na ręce i zaczęliśmy uciekać, miałem nadzieję, że zdążymy.
Poczułem trzęsienie ziemi, które zwaliło nas z nóg.
- Lawina! - krzyknąłem przerażony, pomagając rodzicom wstać. Znowu zaczęliśmy biec, śnieg wokół nas zaczął sypać się w dół, wiedziałem, że za nami spada ogromna warstwa śniegu. Nie umiałem biec szybciej, dlatego rodzice ciągnęli mnie za ręce. Zobaczyłem przed nami ogromny cień, twarz matki odwróciła się w moim kierunku, w jej oczach widziałem strach. Nagle razem z ojcem się zatrzymała i mocno mnie przytuliła. Serce zabiło jeszcze mocniej, praktycznie wystukując niemożliwie szybki rytm.
- Kochamy cię – to były ostatnie słowa, jakie powiedzieli. Lawina zawaliła nam się na głowę.

*

Coś chwyciło mnie za ramię i pociągnęło, czułem ból na całym ciele. Jęknąłem, zmuszając się do otwarcia oczu. Blask słońca oślepił mą twarz, a po chwili mokry jęzor zaczął wylizywać moje policzki. Próbowałem wstać, ale zamiast tego zacząłem krzyczeć. Wszystko, co się zdarzyło od samego ranka, po lawinę, dało o sobie znać w jednej sekundzie. Tego było za dużo jak na siedmioletnie dziecko. Usłyszałem czyjeś głosy, potem dotyk na ciele. Ktoś mnie podniósł, położył na czymś, a potem podrzucano do góry. Czułem dobrze znany mi zapach drewna i koni, byłem na jakimś wozie. Lekko otworzyłem oczy, zobaczyłem obok siebie ciemne włosy oraz zakrwawioną twarz matki z sinymi oczami i złamanym nosem. Szybko odwróciłem głowę i zobaczyłem podobny widok: ojciec zalany krwią, z jakąś gałęzią wbitą w szyję. Znowu zacząłem krzyczeć i płakać jednocześnie, ale nie z bólu, jaki teraz odczuwałem, ale przez to, że nie udało mi się ich uratować, chociaż znałem przyszłość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz