wtorek, 30 kwietnia 2019

Od Newt'a cd. Elry

Stołówka opustoszała. Kucharka zniknęła, została tylko Irina, czekająca, aż opuszczę swoje miejsce, by mogła wytrzeć stolik, umyć ostatnie naczynia i pójść do swego pokoju. Co jakiś czas mierzyła mnie wzrokiem, unikałem jej. Wiedziałem, że powinien już wyjść z kuchni i zrobiłem to po kolejnych pięciu minutach, gdy zdałem sobie sprawę, że Elra jednak dzisiaj nie przyjdzie na kolacje. Wcześniej sądziłem, że się spóźni przez pracę w archiwum, ale najwyraźniej coś musiało jej wypaść. Przez cały czas powtarzałem sobie, co mi opowiedział Theo, by przypadkiem nie zapomnieć, ale najwidoczniej niepotrzebnie. Wziąłem talerz i wstałem od stolika. Ujrzałem na twarzy kobiety ulgę, kiedy wyszedłem ze stołówki. Skierowałem się do swego pokoju, kiedy na drodze stanął młody stajenny. Chwycił mnie za nadgarstek i pociągnął do stajni. Na jego twarzy malowało się przerażenie i bezradność, po drodze zdołałem z niego wycisnąć tylko informacje, że coś złego się dzieje z koniem, który nie dawno prawie zaatakował kobietę. 
Theo wprowadził chorego konia do boksu. Nie rzucał się, tym razem był jakoś dziwnie otępiony. Ponoć miał problemy ze wstaniem, jakby mu tylne kończyny odjęło. Wszedłem powoli do zwierzęcia, leżało na słomie i ciężko oddychało. Uklęknąłem przy nim, zauważyłem, że strasznie się ślinił, a razem z tym z jego pyska wypływała pasza. Poczułem silne deja vu. Wstałem i okrążyłem konia, obserwując go z każdej strony. Na zadzie znalazłem ropiejącą ranę po ugryzieniu.
Klacz z dzieciństwa nagle przestała chodzić i miała dokładnie takie same objawy, jak Phanthom (koń z gildii). Dowiedziałem się od opiekuna, że takie objawy ma się od wścieklizny, którą łatwo było się wtedy zarazić przez ugryzienie, bo wzrosła populacja chorych lisów. Nie mylił się, co do swej diagnozy, szybko znalazł ranę na jej przedniej nodze, która paskudnie się goiła, mimo wyczyszczenia. Następnego dnia, opiekunka zachorowała, gdy klacz jakiś miesiąc temu ją ugryzła. 
- To wścieklizna – stwierdziłem pewny i spojrzałem na młodszego kolegę, który stał w drzwiczkach boksu i obserwował wymęczonego konia.
Zastanowiłem się nad raną i prawie od razu przypomniałem sobie zwierzę, jakie skryło się w naszym sadzie.
- Wąż go musiał ugryźć – stwierdziłem, przypominając sobie, jak ostatnio je wystraszył do tego stopnia, że jednemu udało się przeskoczyć płot.
- Musimy iść po lekarstwo – odezwał się. Pokiwałem głową i wyszedłem z boksu.
- Sprawdzisz, czy żadne z koni nie ma podobnych objawów? Albo śladów ugryzienia? - zapytałem. Theo pokiwał głową i od razu ruszyliśmy w swoje strony. Najpierw zawitałem do medyków, potem do zielarzy, nikt nie miał lekarstwa na wściekliznę, bo od dłuższego czasu nie było żadnych podobnych chorób w pobliżu. Miałem zamiar pójść do Mistrza, po drodze pytałem każdego napotkanego, czy nie ma dostępu do potrzebnego leku, za co byłem mierzony zdziwionym wzrokiem.
Sam Teroise przyznał, że w gildii nie ma lekarstwa i należy je przywieźć. Gdy obiecał wysłać kogoś z samego rana, przerwałem mu i powiedziałem, że sam pojadę do miasta, natychmiast. Wiedziałem, co kupić, już się spotkałem z tą chorobą u koni, dlatego Mistrz pozwolił mi na wyprawę. Idąc do swojego pokoju, coś mi nie dawało spokoju. Czułem, że coś przeoczyłem. W pokoju spakowałem potrzebne rzeczy, a gdy wyszedłem z lokum, mniej więcej o północy, nagle dostałem olśnienia. Natychmiast pobiegłem do Elry.

<Elra?>

poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Od Xaviera - event

To dobrze wyglądało, jedynie w mojej głowie.
Lecz, jednak jakby się ktoś skusił, to życzę miłej lektury.
Mogą wystąpić jakieś dziwne błędy, ale nie mam już siły to edytować. 
Enjoy~

 ***

Ponad dwie dekady przeminęły, gdy w dzień w dzień, co świtanie słał pozdrowienia blademu licu odbijającego się w tremie, czemu też nie sądził, że któregoś poranka może się to niespodziewanie odmienić i w zwierciadle ujrzy kogoś całkiem obcego. Obcego, lecz na swój sposób bratniego, bo chociaż znane rysy zanikły, sylwetka przybrała dziwne kształty, a dłonie nabyły specyficznej delikatności, to jednak oczy pozostały takie same. Błyszczące jadowitym turkusem, przybrane w biały falban, gęstych rzęs, wtenczas nieco wystraszone, lecz niezaprzeczalnie zaintrygowane dziwami, które malowały się w lustrze. Chwytały każdy nowy element, lecz w szczególności upodobały sobie delikatny materiał koszuli, który niegdyś leżał idealnie dopasowany, teraz począł się nieschludnie marszczyć tuż przy klatce piersiowej, jak na złość podkreślając pewne wypukłości.
Niby kobieca pierś nie była dla barda obcym zjawiskiem, a na pewno niczym tak niezwykłym, ażeby na ich widok oblewał się dziewiczym rumieńcem, to jednak te, ewidentnie należące do niego, wywoływały u chłopaka jakieś dziwne podniecenie. Wprawdzie próbował opanować zbereźne myśli i głowę zainteresować kształtnymi biodrami czy chociażby delikatnymi, wąskimi stópkami, to jednak umysł bezwiednie powracał do biustu, który z każdą chwilą kusił coraz bardziej. Nawet dłonie zaczęły krążyć coraz bliżej, kręcąc w powietrzu dziwne spirale, ni to chcąc odgarnąć coś w przestrzeni, ni dotknąć delikatnej skóry. Chłopak zdecydowanie nie wiedział co ze sobą począć, a przy tym przeżywał większe dylematy moralne, niżby mogło się wydawać. Musiała minąć dłuższa chwila, zanim zdoła się doprowadzić do porządku za pomocą kilku sesji głęboki wdechów i wydechów.
Dopiero wtedy stanął ponownie przed lustrem, teraz nieco bardziej pewnie i spojrzał swojemu kobiecemu wizerunkowi w oczy. Mruknął coś pod nosem, a następnie rozcapierzył palce u dłoni, lecz gdy już palce muskały mleczną skórę, coś z impetem zabębniło w jego drzwi.
— Mistrz wzywa do Wspólnej Sali! — huknął głos za wrót, zagłuszając przekleństwo barda.
Jakimś sposobem chłopak znalazł się kilka metrów od lustra, przytulony do ściany i nadzwyczaj zdyszany. Na policzkach mienił się różany rumień, a ciało szarpało się w rwanych oddechach, które udało mu się dopiero uspokoić do paru strasznie dłużących się sekundach. Przeklną wówczas raz jeszcze i impulsywnie złapał za garb swojego futra, które wówczas zwisało z ramy łóżka. Nie zarzucił go jednak na siebie, ale z całą siłą cisnął w tremo, zakrywając ciemnym materiałem przeklęte zwierciadło.

niedziela, 28 kwietnia 2019

Od Marceline - Event

przeplot formy żeńskiej z męską jest celowy

Miała przedziwny sen. Była facetem, którego goniła staruszka z pochodnią i widłami. Nie mogła wzlecieć w powietrze, jakby straciła swe moce. Musiała biec, co jej nie zbyt wychodziło, przez co niedołężna kobieta była coraz bliżej, aż w końcu zamachnęła się ostrymi widłami i…
Marceline wybudziła się ze snu. Otworzyła szeroko oczy i spojrzała na zasłonięte okno, lekko wychylając głowę do tyłu. Zobaczyła… wschód słońca? Zmrużyła oczy zdziwiona tym zjawiskiem. Dlaczego przespała noc?
Podrapała się po głowie i przeszła do siadu. Czyżby się nie obudziła, gdy słonce zaszło? Nie, to nie możliwe. Zawsze się budziła… Dopiero w tej chwili sobie przypomniała, że coś kazało jej wracać do łóżka i zasnąć. To nie była żywa istota, tylko jakaś siła wyższa, jakby czar. Tylko… po co?
Czuła się inaczej. Było jej jakoś lżej, jakby straciła na wadze. Nie zauważając jednak żadnej zmiany wokół siebie, zrzuciła kołdrę na łóżko i podleciała do łazienki. Tam przemyła twarz i może gdyby mogła się zobaczyć w lustrze, zauważyłaby coś, co całkowicie zmieni jej dzisiejszy dzień. Niestety to było niemożliwe, dopiero gdy chciała załatwić swe potrzeby fizjologiczne, zauważyła pewną zmianę, od której zaczęła krzyczeć. Jej głos rozniósł się nie tylko po pokoju, ale także po korytarzu.
- Co jest?! - zestresowana próbowała uciec od tego, co wyrosło w jej miejscu intymnym. Podleciała do góry, plecami i głową uderzając o sufit. - To sen! Tak, to na pewno sen. Nie możliwe, by… - nawet nie chciała tego wymówić. W końcu to nie możliwe, by narządy kobiece zmieniły się w męskie… Nagle odechciało jej się sikać, zamiast tego położyła dłonie na swoich piersiach; przynajmniej tak myślała, że je tam znajdzie, ale zamiast nich napotkała płaską klatkę piersiową. Miała ochotę znowu krzyknąć, ale się powstrzymała. Popatrzyła na swe dłonie, długie smukłe palce zmieniły się w nieco grubsze i bardziej męskie. Potem przejechała nimi po całej twarzy: grubszy, nieco kartoflany nosek, krzaczaste brwi, kwadratowa szczena i krótkie włosy… Jak proca wystrzeliła z łazienki, pomknęła do okna i przez nie wyleciała. Nie wiedziała gdzie lecieć, chciała uciec od… bycia mężczyzną? Okrążyła gildie dwa razy, chyba chciała znaleźć kogoś, kto jej powie, że nie wybudziła się ze snu, ale na nikogo nie natrafiła. Wróciła do pokoju i na szybko przeanalizowała całą sytuację.
- Czyli tak. Mam dzide, przez którą muszę zmienić majtki, bo mnie ciśnie, nie mam piersi, więc lżej mi oddychać i jakimś magicznym cudem zmieniłam się w faceta, a wszyscy, w tym Teroise, śpią – gdy na chłodno wszystko przekalkulowała, uspokoiła się. Usiadła w powietrzu i zaczęła się zastanawiać, jak to możliwe, niestety po jakimś kwadransie nie udało jej się nic wymyślić, prócz zwykłego żartu primaaprilisowego. Tak, to musiało być to, w końcu dzisiaj był dzień żartów, jest po północy. - Jednak to mi nie mówi, kto mi to zrobił! - krzyknęła rozeźlona. Położyła się i zaczęła się zastanawiać. - W sumie… nie wiadomo, kiedy taki następny raz mi się trafi – mruknęła cicho do siebie. Wtedy zrozumiała, jak spędzi dzisiejszą noc.

*

Postanowił wybrać się do Derboth, najbliższego miasta, kiedy słońce zaszło. Dotarcie tam zajęło mu tylko godzinę. Na jego skraju znajdował się średniej wielkości budynek o szarych ścianach i ciemniejszym dachu. Był dwupiętrowy, grała w nich głośna muzyka, a bramkarz niestety wpuszczał do środka tylko mężczyzn. Marceline wielokrotnie próbowała się dowiedzieć, dlaczego kobiety nie mają tam wstępu, ale za każdym razem była wyrzucana na zbity pysk. Teraz miała okazję odwiedzić „Czarny Raj”.
Mężczyzna stojący na wejściu uważnie mu się przyjrzał.
- Kogoś mi przypominasz – stwierdził, uważnie mu się przyglądając.
- Wątpię, jestem nowy – dopiero wtedy chłopak zdał sobie sprawę, że jego głos również się zmienił, obniżył się o parę tonów. - Mogę wejść? - zapytał zniecierpliwiony.
- Ta – mruknął i otworzył drzwi. Marshall, jak się postanowił nazwać, wszedł do środka. Zobaczył z siedem stanowisk dla tańczących striptizerek, wokół których znajdowali się adoratorzy, śliniący się na ich widok i nie mogący oderwać wzroku od pół nagich ciał. Marshall wszedł głębiej i usiadł na kanapie, zamawiając sobie jakiś alkohol. Gdy go dostał i powoli sączył, uważnie przypatrywał się temu, co tu widział. Masa kobiet lekkiego obyczaju i jeszcze więcej korzystających z ich usług.
- Czyli to zwykły burdel? - zapytał zawiedziony sam siebie. Miał nadzieje znaleźć tu coś lepszego, niż tańczące baby na stołach, obnażające się przed jakimiś gamoniami, którzy są zbyt głupi na znalezienie sobie kobiety i muszą płacić za przyjemność.
- Witaj, nigdy nie widziałem cię w tym mieście. Jesteś nowy? - usłyszał pytanie. Odwrócił głowę w kierunku rozmówcy. Wysoki, przystojny o czarnych włosach wampir, ze świdrującymi błękitnymi oczkami. Michael?! Co on tu robi?! Wiele pytań narodziło się w jej głowie. Co jej chłopak robił w tym miejscu? Czy tak bardzo rzadko się spotykali, że postanawiała się zabawiać z jakaś inną? Nie, to nie było możliwe. - Halo, niemy jesteś? - Michael pomachał dłonią przed jego twarzą, Marshall ocknięty z szoku spojrzał na niego i zacisnął pieści pod stołem.
- Zamyśliłem się – oznajmił zimno i przysunął szklankę do ust.
- Jestem Michael, mówią mi Misza. A ty to…?
- Marshall – odpowiedział bez chwili zwłoki. Misza usiadł obok niego, tak samo jak on, unosił się w powietrzu, dlatego żaden z nich nie dotykał kanapy zadkiem, jedynie się o nią opierał. - Jesteś tutaj stałym bywalcem? - zapytał, chcąc się dowiedzieć, dlaczego tutaj się znalazł.
- No coś ty, mam dziewczynę. W każdej chwili mi da, poza tym nie kręcą mnie jakieś elfki czy sukkuby, a tym bardziej te zwykłe – machnął ręką i położył dłoń na oparciu mebla, tuż za karkiem Marshalla. Dziewczyna poczuła ulgę, chodź z drugiej strony była zażenowana tym, co usłyszała.
- To co tu robisz?
- Miałem dość odwiedzania tych starych karczm, które znam na wylot. Stwierdziłem, że spróbuje czegoś nowego i powiem ci, że dupy to nie urywa – powiedział, wskazując na widok, jaki mieliśmy przed sobą. Marshall mu przytaknął. - A ty co tu robisz? - spojrzeli na siebie. Długo zastanawiał się nad odpowiedzią, może nawet za długo. A wiesz, byłem babą, ale nagle urósł mi penis, więc postanowiłem zobaczyć miejsce, do którego kobiety nie mogą wejść.
- Z ciekawości, nie znam za bardzo tego miasta – powiedział w końcu.
- Może cię oprowadzić? - słysząc to, na chwilę zadławił się napojem.
- Nie trzeba, jutro wyjeżdżam.
- Tak szybko?
- Pilne sprawy – kłamał jak najęty i na chwilę nastała cisza.
Potem nie wiadomo jakim cudem, wlali w siebie kilka szklanek wódki. Zaczęło się od spokojnego i kulturalnego picia, które potem zmieniło się w wyzwanie. Gdy alkohol wstąpił do ich umysłów, zaczął się zakład „kto więcej wypije i będzie trzeźwy”. Mega głupie, ale charaktery obydwu nie pozwoliły na przegraną. Mimo wszystko nie wlewali w siebie ile wlezie, pomiędzy szklankami prowadzili konwersację, która z każdym łykiem stawała się coraz bardziej szczera.
- Wiesz co? Kogoś mi przypominasz – powiedział, opierając głowę o rękę.
- No kogo?
- Sam nie wiem… ale ten ktoś musi być bardzo ładny – powiedział lekko mrużąc oczy. Marshall będąc trochę pijany, pozwolił się objąć. Czuł się, jakby dalej był Marceliną, jednak został przy swojej roli, dlatego nie widział niczego złego w tym, że się do siebie zbliżyli. W końcu postanowili przestać pić, wyszli na zewnątrz. Księżyc zniknął, a za jakiś czar słońce miało wznieść się na niebo. Marshall wiedział, że powinien wracać, ale jego „nowy” kolega postanowił go chwilę przetrzymać.
- Czyli wkrótce wyjeżdżasz? - odezwał się. Wampir pokiwał głową, a Michael nagle pociągnął go w ustronne miejsce. Popchnął do ściany i przyłożył ręce przy jego głowie. Marshall w mgnieniu oka wytrzeźwiał.
- Co ty… - jego twarz przysunęła się do niego. - robisz… - wyszeptał, czując na sobie jego oddech. Był wyższy.
- Chce się pożegnać – oznajmił i złączył ich usta w długim pocałunku. Marshall zbity z tropu, zdał sobie, że jest jego dziewczyną, więc odwzajemnił pocałunek. Nie było w tym nic złego…
Do czasu, gdy wampir zdał sobie sprawę, że nie jest Marceliną, tylko obcym facetem! Gdy tylko chłopak się od niego odsunął, zamienił się w nietoperza.
- Ja muszę lecieć – ruszył do góry.
- Do zobaczenia Marshall! - usłyszał, nim zniknął za budynkami.

*

Wszedł do pokoju tak, jak wyszedł, czyli przez okno. Wpadł do łazienki i tam się zamknął. Nie chciał myśleć o dzisiejszej nocy, która z jednej strony była najzabawniejsza i najlepsza ze wszystkich, a z drugiej najgorsza. Mogła poczuć, jak to jest być facetem, odwiedzić miejsce, do którego nie miała wstępu (jakby to było godne zainteresowania). Niestety dowiedziała się też, że jej chłopak nie był do końca z nią szczery. Marceline zaczęła na chama szukać wyjaśnić, jakiegoś haczyka, który sprawi, że się uspokoi: i znalazła dwa. Po pierwsze, w pewien sposób całował ją, a nie nowo poznanego chłopaka. Po drugie, to był tylko nie winny pocałunek na pożegnanie, nie świadczący o niczym.
Chociaż się uspokoiła, chciała, by Mistrz i Aaron jak najszybciej odczynili ten czar.

poniedziałek, 22 kwietnia 2019

Od Krabata - Event


Raz na jakiś czas każdemu zdarza się dobry dzień. Raz na jakiś czas nawet najgorszy mruk otwiera oczy i ma ochotę uśmiechnąć się do promieni słońca kładących się złocistym cieniem na jego twarzy. Raz na jakiś czas nawet Krabat miewał taki dzień i tego poranka miał wrażenie, że taka wyjątkowa chwila właśnie nadeszła. Wyskoczył ze swego leża nad wyraz zadowolony z siebie, pewien, że nic mu tego dnia nie zepsuje nastroju. Zatarł dłonie i uśmiechną się do siebie. Domek ogrodnika był niewielki, ale w zupełności odpowiadał jego potrzebom przede wszystkim zapewniał spokój i samotność, zresztą było tu wszystko, czego młody mężczyzna jego pokroju mógł oczekiwać. Znalazło się nawet miejsce na miednice z wodą gdzie mógł przemyć twarz by strząsnąć z powiek resztki snu. Srebrzyste strumyki wody przelewały się między jego palcami i z rozkosznym pluskiem opadały z powrotem na gładką taflę i dalej w głąb. Przejechał dłonią po włosach, jakby chciał w ten sposób poprawić znacząco ich stan, choć ruch ten pozwolił jedynie, jako tako ogarnąć panujący wśród nich nieład po niezbyt spokojnym śnie. Jego noce nigdy nie były spokojne. Zmrużył oczy pozwalając by resztki wody ściekły mu po brodzie i ponownie je otwierając spojrzał w wiszące na ścianie lustro. To, co ujrzał przed sobą wprawiło go w nie lada zdumienie. Oto bowiem ze srebrzystej powierzchni patrzyły na niego ogromne ciemne oczy kobiety o włosach doskonale odpowiadających jego czuprynie i brzydkiej szramie przecinającej śniadą twarzyczkę. Cofnął się niepewnie próbując znaleźć odpowiednie słowa. Był przecież pewien, że jest sam. A tu obcy i to kobieta. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował był taki skandal z jego nazwiskiem i to jeszcze nie dopuśćcie bogowie prawdziwym nazwiskiem. Jeszcze raz zerknął na tajemniczą nieznajomą w lustrze. Jak mógł jej nie pamiętać. Ani się nie upił ostatniej nocy, ani nie prowadził żadnych eksperymentów. Przecież nawet teraz słyszał jedynie swój przyspieszony oddech. Tylko swój… uniósł dłoń bacznie obserwując lustro. Kobieta dokładnie powtórzyła jego ruch. Dotknął twarzy – była gładka i miała kobiece rysy. Niezbyt owocne jak dotąd śledztwo przerwało mu natarczywe pukanie. Podszedł do drzwi i przelewając w swój głos cały niepokój i niezadowolenie zapytał niezbyt uprzejmie:
- Czego? – Jednocześnie wyjrzał przez szparę uchylonych drzwi. Na zewnątrz stał niezbyt rosły mężczyzna z długich włosach. Młodzieniec uśmiechnął się i kłaniając szarmancko oznajmił.
- Bardzo miło panią widzieć – dopiero teraz Krabat zdał sobie sprawę, że zaskoczony widokiem nowej osoby nazbyt szeroko otworzył drzwi. Warknął coś w odpowiedzi i ponownie skrył się za deski po czym odzyskując nieco animuszu ponownie zapytał.
- Masz jakąś sprawę czy będziesz tu tak stać i podziwiać moją urodę, chłopcze?
Nieznajomy wybuchł śmiechem.
- Jaki tam chłopcze, to ja Philis, nie poznajesz mnie Krabacie. No nie patrz już tak na mnie. Przecież ta cała zamiana płci to nie moja wina, choć nie powiem żeby mnie to specjalnie martwiło.
- Przyszłaś tylko po to, żeby mi to powiedzieć
- Nie, przyszłam żeby ci powiedzieć, że mistrz wzywa nas do wspólnej sali, żeby wyjaśnić nam co się konkretnie stało i co zamierza z tym zrobić, a później masz zajrzeć do Soreli. Dopadła mnie na korytarzu i zanosząc się niemal łzami – Krabat uniósł lekko brwi, opis podawany przez sylfę nie bardzo wydawał mu się pasować do młodej arystokratki – no dobra trochę przesadzam, ale błagała żebyś do niej przyszedł i mówiła, że nie wyjdzie z pokoju dopóki tam nie zajrzysz.
- Aha – stwierdził i już miał zamknąć drzwi, gdy rozmówca chwycił go za ramię.
- To, co mam jej powiedzieć?
- Powiedz, że mi przekazałaś, a zresztą mów, co chcesz.
Kiedy wreszcie został sam jeszcze raz spojrzał w lustro. Byłby całkiem ładną kobietą, gdyby nie te blizny na twarzy. Ciekawe, co by ojciec powiedział widząc go w takim stanie. Pewnie ciąłby go jeszcze raz swoim nożem, ale tym razem skutecznie już za samo to, czym się tutaj zajmuje. Wreszcie uśmiechnął się do siebie z rezygnacją.
- Bądź co bądź w tym stanie nikt go nie rozpozna. Tylko… - zerknął na swoje szaty nie bardzo nadające się dla damy – żegnajcie stare problemy witajcie nowe.
***
Zaraz po zebraniu udał się do komnaty Soreli. Zawdzięczał wiele tej młodej damie, ale nie na tyle by czuć się do niej jakoś specjalnie przywiązanym. Pomagał jej, bo miał na to akurat ochotę. Miał na to ochotę, bo miał szczególnie dobry dzień i postanowił sobie ze nawet nagła zmiana płci tego nie zmieni. Zapukała zbyt delikatnie jak na siebie, raczej po kobiecemu, co nieco go zirytowało, ale ponowne uderzanie w drzwi tylko po to, by udowodnić sobie swoją męskość skrytą pod tą delikatną, filigranową postacią, zdało mu się jeszcze większym absurdem.
- Kto tam – odezwał się męski głos zza drzwi. W pierwszej chwili Krabat pomyślał, że pomylił pokoje, ale zaraz przypomniał sobie, że przecież ten iście diabelski psikus dotknął wszystkich mieszkańców gildii i uspokoił się nieco.
- To ja Krabat
- Nie kłam – dobiegł go drżący głos z wnętrza – wcale nie jesteś Krabatem, nie jesteś nawet mężczyzną
- Pewnie – odburkną przez drzwi – tak jak ty nie jesteś kobietą. Mam ci pomóc czy sterczeć tu przed drzwiami.
Przez chwilę rozmówca milczał, po czym odezwał się nieco już spokojniej.
- Masz rację nikt tak nie zrzędzi, możesz wejść
- Dzięki za pozwolenie łaskawco – burknął pod nosem, po czym nacisnął klamkę i wszedł do wnętrza. To, co tam zobaczył zdecydowanie nie sprzyjało utrzymaniu należytej powagi. Prawdę powiedziawszy z trudem powstrzymał się, by nie buchnąć śmiechem. Oto bowiem stała przed nim Sorelia czy raczej chłopiec, który był kiedyś Sorelią odziany w prześcieradło jak antyczni mędrcy z miną arcygłupią i jednocześnie wyrażającą bezgraniczne zakłopotanie.
- O co chodzi – zapytał najbardziej naturalnym tonem na jaki mógł się zdobyć.
- Potrzebuję czegoś do ubrania. Wszystkie sukienki są na mnie za małe. Jak ja wrócę w tym stanie do miasta. Wiedziałam, że to zły pomysł zostawać tu na noc.
- Hej, hej paniusiu, od narzekania to ja tu jestem, zresztą zaraz coś ci skombinuję.
- A może zamienimy się ubraniami, wyglądałabyś całkiem nieźle w moich sukienkach. Zresztą w ogóle jesteś całkiem niezła.
- No dzięki bardzo, do reszty mi nie odbiło w przeciwieństwie, do co poniektórych.
- No, co ty, skoro ja mogę chodzić w takich łachach.
- Nie marudź, bo nic ci nie przyniosę
Trzeba przyznać, że w obliczu przeciwności Krabat potrafił zachować zimną krew jak nikt inny. Co innego w przypadku małych niedogodności, kiedy to z kolei narzekał jak nikt. Teraz jednak sytuacja wymagała działania. Ścisnął mocniej paskiem spodnie, które opadały mu ciągle nieznośnie, grożąc zrobieniem z siebie nie lada widowiska, gdy wylądują na ziemi, poprawił koszulę dziwnie wydętą w okolicach piersi, choć miał nadzieję, że uda mu się pod tym luźnym strojem ukryć kobiece kształty i ruszył z powrotem do siebie. Wrócił nieco później niosąc komplet ubrań. Nie miał jednak ochoty spędzić reszty dnia w towarzystwie rozhisteryzowanej arystokratki, więc rzucił tylko ubrania na jej łóżko i oznajmiwszy żeby w razie, czego szukała go w kuchni udał się w gruncie rzeczy do jadalni poszukać czegoś mocniejszego do przepłukania gardła.
***
Siedzenie przy barze nawet mając na pocieszenie niezgorszą flaszeczkę okazało się mniej zabawne niż przypuszczał, Tym bardziej, że nie było tam prawie nikogo, do kogo mógłby przepić, czy komu mógłby pożalić się na swój nędzny żywot. Wreszcie zaś miał wrażenie, że alkohol w ogóle mu nie smakuje. Kiedy przyłapał się na oglądaniu paznokci i poprawianiu swojego stroju miarka się przebrała. Zaczęło mu się robić duszno od bezczynności. Wyszedł, wiec na zewnątrz i zaczął nerwowo dreptać w te i z powrotem. Od tego kręcenia w kółko zaczęła go boleć noga. Nie podobało mu się bycie kobietą. Był znacznie słabszy niż normalnie, obfite kształty zdawały się krępować mu ruchy, ubrania na nim wisiały. Mógł, co prawda próbować zdjąć czar na własną rękę, a raczej mógłby, gdyby, choć trochę potrafił czytać. Mógł poszukać wiedźmy na własną rękę, ale kto mu zagwarantuje, że nie pogorszy jeszcze sprawy i jak dajmy na to, jako żaba będzie dochodził swoich praw. Nie będzie czekał z założonymi rękami: Poszuka Cervana i dołączy do nich. Może nie jest jakimś tam magiem, ale jego siła na pewno się przyda. Zdecydowany ruszył do bram gildii. Nie zdawał sobie jednak sprawy jak trudna to będzie droga. Dopiero, gdy dotarł do lasu odetchnął. Miał dość tych pogwizdywań i rubasznych żartów chłopstwa. Co zaś najgorsze niektórzy mężczyźni budzili w nim nawet żywsze uczucia, a kobiece stroje przyciągały niezdrową uwagę pod kontem ewentualnych poprawek. W lesie był bezpieczny. Tu jednak ogarniał go obcy dotąd dla niego niepokój. Co się ze mną dzieje – myślał czując nabrzmiałe pod powiekami łzy. Jeśli do wieczora nic się nie zmieni to do reszty zniewieścieje – nie żeby miał coś przeciwko niewiastom pod warunkiem, że on sam nie był jedną z nich. Podniósł się z kolan, na które nie wiedzieć, kiedy opadł, otrzepał kurz, wytarł rozpaloną twarz i dziarsko ruszył przed siebie z nadzieją jednak, że wkrótce na kogoś się natknie. Nie obraziłby się gdyby był to książę z bajki na białym rumaku.

czwartek, 18 kwietnia 2019

Od Ophelosa CD Leonarda

Ostatni płatek polnego kwiatka opadł na trawę, a łodyżka z jednym listkiem została odrzucona w niepamięć. A więc decyzja podjęta, pytania nie usłyszał, więc prawdopodobnie nie miało ono już wcale dotrzeć do jego uszu, przynajmniej nie tego, naprawdę ładnego, dnia.
Nogi zaczynały drętwieć, kark ciągnął niemiłosiernie, a cień powoli przesuwał się dalej i dalej, wystawiając mężczyzn na słońce. I choć wcale nie było gorąco, tak mrużenie oczu w obserwowaniu i pilnowaniu owiec nie pomagało.
Jedna zabeczała odrobinę głośniej, Chryzant prawie poderwał się na nogi, chcąc złapać wolną ręką za kij, co i tak pewnie nie pomogłoby mu w pojedynku z odrobinę większym wilkiem. Powinien był mieć przy sobie jakiś mniejszy sztylet, tak dla pewności, bo przecież bieganie z ogromnym, ciężkim mieczem nie należało raczej do jego ulubionych czynności.
I choć drapieżniki raczej nie miały czego tu szukać, zwierzyny do łowów w lesie pewnie miały pod dostatkiem, tak przezorny zawsze ubezpieczonym, zwłaszcza, że wiosna powoli się zaczynała, tak i pewnie można było spodziewać się jagniąt.
Drgnął, pokręcił głową i ponownie rozłożył się na trawie, opuszczając brodę, zamykając oczy i pykając fajką, oczywiście tak, by paniczowi, dalej siedzącemu jak na szpilkach, nie chuchać dymem prosto w nos. Mógł to zrozumieć, w końcu jego siostra po prostu zabierała mu fajkę i chowała gdzieś w ogromnym dworku, mając już dosyć gęstego dymu.
Dzięki Bogom, że miał ich całą kolekcję.
Leżeli, lub jeden leżał, a drugi siedział ze sztywnymi plecami, jak dokładniej to ująć, w tej spokojnej sielance, zbytnio sobie nie przeszkadzając, nie wchodząc w drogę. A miło było mieć jakiegokolwiek towarzysza przy sobie, nawet naburmuszonego oraz nie mówiącego ni słowa. Bo przynajmniej słyszał czyjś oddech, raz wolniejszy, raz odrobinę szybszy, głośniejszy czy cichszy. Po prostu był, a to całkowicie Ophelosowi wystarczało, uspokajało go, może i usypiało, jak morskie fale rozbijające się o brzeg czy szum drzew połączony ze świergotem przekrzykujących się ptaków.
I choć taka sielanka mogłaby trwać w nieskończoność, tak pastuch nagle zacisnął mocniej powieki, zmarszczył czoło, wziął dwa odrobinę płytsze oddechy, a fajka zaplątała się pomiędzy nagle bezwładnymi palcami. Chryzant zasnął, odpłynął, a koszmary w zatrważającym tempie pochwyciły go w swoje sidła i w takim samym wybudził się, gwałtownie siadając i prostując się jak Leonardo. Siadł sztywno, z każdym mięśniem napiętym, byleby móc w każdej chwili się poderwać. Jakby w gotowości, by bronić się przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, które w końcu wcale nie miało czekać, aż zakończy swoją popołudniową drzemkę. Musnął palcami czoło, odsunął plączące się na nim loki i poprawił uchwyt na fajce. 
[Z nią się zawsze zgadzać trzeba]

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

— Ładnie.
Tyle. Nic więcej. Żadnego słówka, reakcji. Jedynie monotonne kiwanie głową, wszystko poprzedzone długą, nawet pokwapić się można było o stwierdzenie, że zbyt długą, chwilą ciszy. Nic więcej, nic mniej. Po prostu zwyczajne ładnie, które chyba miało wynagrodzić wszystko inne, a tymczasem pozostawiło po sobie brzydki posmak, wręcz niesmak i obrzydzenie, osadzające się na języku i wkrótce rozpływające po całym, napiętym, wyprostowanym ciele, które nie rezygnowało ze swojej postawy ani na sekundę. Świadome, że po prostu nie powinno się rozluźniać, czy siadać niezgrabnie. Nie tego go przecież uczono, nie po to spędzono godziny, jeśli nie dni, tygodnie, miesiące i lata, by teraz w jednym, głupim momencie po prostu się zapomniał i usiadł. Z postawą mówiącą „Jakim mnie Boże stworzyłeś, takim mnie masz”.
Nie okazywał zdenerwowania, nawet nie drgnął, choć w środku buchał, parował, buzował, do tego stopnia, gdzie krew niebezpiecznie się gotowała. Gdzie żyły pojawiały się, znajdowano je coraz bardziej widoczne, a puste, beznamiętne spojrzenie się zaostrzało. Wlepiał je w te przeklęte i głupie owce, które nic nie robiły, jedynie leniwie mełły trawę w tych równie durnych pyskach, ledwo chwiejąc się na chudych kulasach. Pozwalał, by stopniowo jaśniało, by wybielało nawet źrenice.
Mętno, prawie biało, jak za mgłą.
Wybudziło go głośne beczenie, sprawiło, że zmarszczył brwi, ściągnął je porządnie i dosadnie wydmuchał powietrze nosem. Z charakterystycznym świstem.
Wyciągnął chusteczkę, gładką, jasną ze zdobieniami i przetarł nią koniuszek, starając się zadbać o to, by uspokoić w tym czasie oddech i przywrócić oczy do formy poprzedniej. Nikt przecież nie chciał źle, a on opanować się mógł coraz skuteczniej.
Nie chciał, by płatki zaczęły spadać szybciej, a przecież z każdą kolejną poważniejszą przemianą właśnie to się działo.
A im dłużej tak trwał, tym trudniej było powstrzymać roślinę od rozpadania się na kawałeczki...
Czytał grę. Czytał i wiedział doskonale, że mężczyzna chciał usłyszeć podobne zapytanie. On jednak nie miał zamiaru otwierać ust, twierdząc, że dowie się na własny sposób, bez zbędnego upominania się o mienie, którego zresztą i tak by nie zapamiętał.
Bo po co? Było mu to przecież zbędne do szczęścia.

⸺⸺֎⸺⸺
[Niech się dzieje wola nieba]

Od Benjamina cd. Annabelle

Wyjmowanie kawałków szkła, choć nie należało do najprzyjemniejszych doznań, nie wzbudziło u Bena żadnej gwałtownej reakcji. Nawet nie pisnął. Tylko siedział spokojnie i raz po raz spoglądał to na ścianę, to na jakąś szafkę. Byle nie zatrzymywać zbyt długo wzroku na siedzącej przed nim lekarce. To było dość duże wyzwanie… Odwracać się od tak ładnej osóbki, która zdecydowanie przydałaby mu się w roli żywego manekina.
Jego umysł zajęły myśli „czy mam jakieś różowe materiały? Czy mam jakiś róż? A może powinienem iść na zakupy?” na tak długo, że nawet nie poczuł, kiedy cały zabieg się zakończył. Otrząsnął się, dopiero gdy usłyszał głos dziewczyny.
 Och, już koniec. Bardzo dziękuję… – uśmiechnął się do lekarki, podziwiając opatrunek, który zrobiła. Jak dobrze, że skorzystał z jej pomocy… Gdyby tylko podarowała mu parę niezbędnych materiałów, o które prosił, pewnie skończyłby z dłońmi niewygodnie zawiniętymi w bandaże. Albo… Nie, teraz i tak to było nieważne. Tak samo, jak plany szybkiego załatwienia problemu i ucieczki. Żal byłoby tak po prostu wyjść. Noc wydawała się spokojna, lekarka mało pochłonięta pracą, a pomysłów na ozdobne suknie przybywało coraz więcej… Nikt go nie popędzał, nie wyrzucał, więc, czemu by nie zostać na dłużej? A może uda mu się zaprzyjaźnić z dziewczyną… Lub chociaż z jej kotem.
Na co dzień Benjamin nie przepadał za zwierzętami. Wyrządzały za dużo problemów. Obecność podobnego futerkowca w jego pracowni byłaby tragedią, do której nie chciałby dopuścić. Sama myśl o wszechobecnej sierści lub łapkach, które depczą po świeżo wyprasowanych ubraniach, doprowadzała go do bólu głowy. Dlatego jedyne, na co mógł sobie pozwolić, to kwiatek doniczkowy. Na szczęście, to nie pracowania, tutaj nic nie groziło jego materiałom. Dodatkowo ubrania, w których przyszedł, nadawały się jedynie do kosza na pranie. Dzięki temu mógł, chociaż tę krótką chwilę pogłaskać kotka.
– Oczywiście, następnym razem pomyślę i postaram się nie popełniać tego błędu… Albo nie pokażę się pani na oczy. – widząc mało przychylną reakcję na jego „żart”, szybko się poprawił. – To… Nie było poważne… Znam się dobrze, zapewne jeszcze będziemy musieli się spotkać... A skoro już po wszystkim, czy mam podać jakieś dane osobowe?

wtorek, 16 kwietnia 2019

Od Emmanuela CD Elra

Chyba nigdy w swoim życiu nie czułem się tak zdezorientowany niż w tamtej chwili. Ale że jak to trzeba było poczekać, zanim się zalało białą herbatę? Ale jak to inaczej się każdą parzy? Patrzyłem na - jak się dowiedziałem - Elrę z tępym wyrazem twarzy, przetwarzając nowe informacje, które otrzymałem. Na wszystkich bogów, cały czas psułem herbatę od Timmy'ego. 
Jakby tego idiotę obchodziło, co robisz.
Odpowiadałem na jej pytania nieco z automatu, nadal trawiąc to poczucie winy oraz wstydu. Przytuliłem się do Syriusza, żeby dodać sobie otuchy i w milczeniu przyglądałem się uważnie temu, co kobieta robiła. Nie chciałem jej rozpraszać, ponieważ wydawała się niezwykle skupiona na każdej czynności, którą wykonywała, a sam chciałem wyciągnąć cokolwiek z tej "lekcji parzenia herbaty". A trzeba było posiedzieć z kuzynem w tej jego komnacie tajemnic i patrzeć, co robił, a nuż bym się nauczył i uniknął takiej gafy oraz bezczeszczenia herbaty.
Trzymałem psa z dala od niej, przypominając sobie jej reakcje, kiedy tylko weszła do kuchni i spojrzenie spoczęło na zwierzęciu. Chociaż teraz wydawała się o nim zapomnieć całkowicie pochłonięta swoim zajęciem. Zastanawiałem się, czy trzeba było wszystko wykonywać tak dokładnie, jak to robiła. Cóż, musiałem przyznać, że rzetelność popłacała, bo napar pachniał prześlicznie i smakował znakomicie. 
— Siorbnij lekko. — Posłusznie wykonałem polecenie. — Trochę napowietrzysz ciecz, która rozleje się równomiernie na języku. Smak dopiero wtedy jest nieziemski. Pyszne, prawda? — Kiwnąłem głową i odwzajemniłem uśmiech znad filiżanki. — Mam jeszcze kilka czarnych, zieloną, niebieską... Jeśli chcesz, mogę potem Ci przygotować, albo i pokazać jak to robić. Herbata to nie tylko napój, nie robi się tego z myślą o zaspokojeniu pragnienia, nie pije się go w biegu, to nie przystoi.. Herbata to przyjemność, którą należy się cieszyć. To… pewnego rodzaju sztuka, tak samo jak obrazy czy rzeźba. A jak z każdą sztuką, potrzeba do tego serca i chęci nacieszenia się z rezultatów.
Ponownie skinąłem głową, przyznając jej rację i rozkoszowałem się smakiem herbaty.
— Przepraszam za skrzywdzenie herbaty — powiedziałem w końcu skruszony. Trzeba będzie jeszcze Time'a przeprosić, jeżeli nasze drogi zejdą się ponownie. Pewnie oberwę po łbie albo machnie dłonią, mamrocząc, że nic się nie stało. — Naprawdę nie wiedziałem. Od herbatkowania miałem kuzyna i moja wiedza kończyła się na tym, że zalewałem wszystko wrzątkiem — dodałem, nieśmiało unosząc wzrok na Elrę. — Co do propozycji to bardzo chętnie. Nie chciałbym popełnić w przyszłości znowu takiego błędu. Zwłaszcza niebieska brzmi intrygująco, nigdy nie piłem.

Od Serine cd. Willibalda

Wpisy Willibalda zostały usunięte z bloga, dostępne są tylko odpisy Serine

~*~

Słońce stawało się już coraz bardziej widoczne na niebie, a czerwień z żółcią powoli przestawały toczyć spór o to, które z nich będzie bohaterką dzisiejszego wschodu. Ja natomiast - po całej nocy spędzonej na zimnie, próbując odzyskać moją przynależność - zaczynałam tracić jakiekolwiek chęci do pozostania w tym miejscu. Siedziałam na stołku, który zapewne należał do jednego z mieszkańców wioski - ponieważ los tak chciał, że stał akurat obok jednego z domów - i nawiązywałam kontakt wzrokowy z psiskiem, które już zmaltretowało mój woreczek. Dzielnie powstrzymywałam moje powieki przed zwolnieniem się z warty. Ubranie miałam brudne, gdzieniegdzie lekko postrzępione i okropnie bolało mnie całe ciało. Upadek z dużej prędkości na ziemię nie może się nigdy skończyć tak jak w opowieściach o tych odważnych bohaterach, którzy spadając z konia zrobili jeszcze trzy salta w powietrzu i lądując na gruncie obiema nogami, wychodząc ze wszystkiego bez szwanku - a szkoda. No i w tym momencie wpadł mi do głowy fenomenalny pomysł, którego kompletnie nie przemyślałam, co wiązało się z nieuniknionymi konsekwencjami - jednak koniec końców wyszło mi to na dobre. Jak wiadomo - moje moce stoją u mnie pod znakiem zapytania. Wiem tylko o dwóch, lecz i one nie są jakieś porywające. Więc czemu by tak nie spróbować odnaleźć czegoś nowego w sobie? Tak więc zrobiłam - dwa małe różki przyozdobiły moją głowę, a ja kierowana wyjątkową determinacją, ruszyłam na łowy. Pies zainteresowany tym niecodziennym zjawiskiem porzucił chwilowo zainteresowanie skradzionym przedmiotem i teraz bacznie mnie obserwował. Zlazłam niezdarnie z krzesła i zajęłam pozycję na zmarzniętej ziemi. Następnie oparłam się na łokciach tak, że moje ciało niemal w całości znajdowało się w pozycji leżącej. Zwierze chwilę później rozpoczęło serię niespodziewanych ruchów. Ledwo udawało mi się namierzyć wzrokiem jego obecne położenie, ponieważ miałam wrażenie że widzę go w różnych miejscach na raz. "Brawo Serine" - to było pierwsze co mi się nasunęło. Udało mi się wywołać w psie jakąś nadzwyczajną radość. Przeturlałam się na plecy i westchnęłam rozczarowana. Pokazałam wspaniały szczyt moich umiejętności. Psisko najwyraźniej nie było zadowolone z przebiegu sytuacji, ponieważ nie minęła chwila, a poczułam szarpanie za spodnie. Usiadłam więc, ponownie nawiązując z nim kontakt wzrokowy. Już miałam próbować przemówić mu do rozumu, jednakże przerwał nam hałas otwieranych drzwi. Mój mały oprawca na ten dźwięk uciekł spłoszony, zostawiając mój mieszek, a ja kątem oka ujrzałam postać, która najwyraźniej była co najmniej zaskoczona moim widokiem. Niewiele się zastanawiając, poderwałam się, uprzednio łapiąc ukradzioną mi rzecz i najzwyczajniej w świecie zwiałam. Miałam konkretny problem ze schowaniem tego, co wyhodowałam na głowie, więc lepiej było się w tym stanie nikomu nie pokazywać. Zarzuciłam na głowę chustę, udając że wszystko jest w porządku. Przysiadłam na przewróconym drzewie, żeby zorientować się na jakim gruncie stoję. Wyrzuciłam wszystkie monety z woreczka, próbując je policzyć. Wyglądało na to, że na najpotrzebniejsze rzeczy mi starczy, a nawet jeśli uda mi się dobrze utargować to i jakiejś reszty mogę się dopatrywać. Zaistniała sytuacja wymuszała na mnie również porzucenie nieuczciwego życia - przynajmniej na jakiś czas. Wiązało się to oczywiście z podjęciem się normalnej pracy. Przechadzając się po budzącej się okolicy, zauważyłam że ludzie wydają się być o wiele bardziej zorganizowani. O tej porze zazwyczaj większość osób wyobrażałaby siebie w łóżku, a tu natomiast można było zauważyć rozkładające się jeden po drugim stragany, z niejednego domu unosił się wspaniały zapach, mający świadczyć o nadchodzącym śniadaniu, a co po niektórzy wypuszczali swoje zwierzęta na świeże powietrze. Moją uwagę przykuła dziewczynka, mocująca się z dość masywnym stołem, na którym zapewne miały prezentować się jej - a raczej jej rodziny - towary. Towary te, jak udało mi się dojrzeć, były zdecydowanie tym, co było mi niezbędne. Wyczułam tutaj pewną okazję, więc niewiele się zastanawiając, zaproponowałam swoją pomoc. Dziewczynka spojrzała się na mnie, wzrokiem jakby widziała jednocześnie jakiegoś diabła, jak i anioła - najwidoczniej chusta na głowie nie była aż tak pomocna jak mi się wydawało. Mimo to moja propozycja została przyjęta, a za to udało mi się zdobyć nowe ubranie za połowę ceny. Gdy miałam już odchodzić, dziewczynka zaskoczyła mnie serią pytań.
- Co masz na głowie? Czemu to masz? Czy to boli? Czy jesteś jakąś złą postacią? Czy ja też mogę takie mieć? - Brzmiało to mniej więcej tak. Zrobiłam głęboki wdech i usiadłam na schodku obok dziewczynki. Zdjęłam chustę, pokazując rogi w pełnej okazałości.
- Wyglądam jak jeleń, nie? - Zaśmiałam się, co zdecydowanie rozluźniło atmosferę.
- Jestem Bairre, a ty? - Wysunęła do mnie rękę, posyłając mi szeroki uśmiech. Nie chcąc przedłużać sytuacji, przedstawiłam się. Miałam przejść do odpowiadania na jej pytania, jednak przerwał nam ktoś, kto wydawał się bardzo zdenerwowany. Chwilę później dowiedziałam się że tą osobą była ciocia małej Bairre. Nie zapowiadała jednak niczego dobrego, ponieważ widziałam jak zbliża się do mnie z wymalowanym na twarzy przerażeniem, krzycząc coś co brzmiało mniej więcej jak "demon! demon!". Chwyciła dziewczynkę za rękę, ta jednak wyrwała się, przytulając się do mnie mocno. To zajście najwyraźniej zdezorientowało nie tylko mnie, ponieważ chwilę wcześniej rozwścieczona kobieta stała teraz w bezruchu. To co usłyszałam później, zaskoczyło mnie jeszcze bardziej.
- Ciociu, krew demona w niej jest bardzo słaba, ale odziedziczyła niektóre zdolności. - Mówiąc to, ścisnęła mnie jeszcze mocniej.
- Zostawmy to na chwilę, chodźcie do środka w takim razie, zanim ktoś to zauważy. -  W ten sposób znalazłam się w pomieszczeniu wypełnionym ziołami, skórami i walającymi się wszędzie kartkami. Bairre usiadła naprzeciwko mnie, a jej ciotka zaczęła przeglądać różne szufladki, najpewniej wypełnione czymś szklanym, co sugerował dźwięk. Sytuacja była conajmniej niecodzienna, jakże było więc moje zdziwienie gdy poczułam, że starsza kobieta zaczęła dotykać mnie po szyi i porożu. Chwilę później poczułam również, że zaczyna ono zanikać. Ostrożnie podniosłam rękę, dotykając się po głowie. Poderwałam się z krzesła zaskoczona i jednocześnie przerażona całym zajściem. Najpierw jestem nazywana demonem, a potem sami stosują na mnie jakieś dziwne specyfiki? Reakcja obecnych osób była tak błyskawiczna, jak mój chwilowy atak paniki. Kobieta, wcześniej nazywana ciocią, przedstawiła mi się jako Alex. Wywiązał się między nami dialog, z którego mogłam wywnioskować, że kobieta przygarnęła małą Bairre, uprzednio dowiadując się o jej nietypowych zdolnościach. Mianowicie ma dar różnicowania różnych stworzeń pod względem gatunkowym. Natomiast sama kobieta ma wrodzone umiejętności magiczne i trudzi się zielarstwem oraz zgłębianiem magii. Ze względu na katastrofy, Alex postanowiła prowadzić normalne życie wśród społeczeństwa, sprzedając między innymi materiały, skóry czy właśnie zioła. Dodatkowo posiadają swoją własną, skromną hodowlę, składającą się z owcy, dwóch kóz i sześciu kur, jeśli kogokolwiek by to bardziej interesowało. Kobieta ze względu na moją znikomą wiedzę o sobie samej, zgodziła się przyjąć mnie pod swój dach, w zamian za usługi, o które w obecnym położeniu było niezwykle trudno. W ten sposób z osoby żyjącej można by rzec dziko, stałam się czymś na wzór gosposi. Bairre uporczywie dopytywała mnie o jakiekolwiek wspomnienia, które byłyby bezpośrednio powiązane z moim pochodzeniem, jednak na nic się to nie zdało. Wytłumaczyła mi, że pyta o to, ponieważ poprzez odrzucenie przez jednego z rodzica, moje więzy krwii automatycznie stawały się bardziej powiązane z tym drugim. Jako że ojciec zapewne nawet nie miał okazji odrzucić swojego dziecka, to od matki zależało czy zachowam więcej cech sukkuba, czy człowieka. Natomiast istnieje szansa, że poprzez odnalezienie w sobie głęboko ukrytych wspomnień, niektóre cechy mogą przybrać na sile. Podczas słuchania dziewczynki, miałam w głowie masę sprzecznych myśli. Z jednej strony intrygująca wydawała mi się myśl móc choć trochę bardziej przybliżyć się do swoich pobratymców, a z drugiej - była to zdecydowanie przerażająca myśl. Bycie sukkubem wiąże się z wieloma obowiązkami i powinnościami, których raczej na pewno nie powinno się wyrzekać. W pewnym momencie i ciotka Alex przyłączyła się, przedstawiając mi pewną myśl, którą będzie na pewno zgłębiać, a która może mi pomóc osiągnąć wcześniej przedstawiony mi cel. Nie skupiłam się na tym całkowicie, natomiast mój wzrok przykuła owca, stojąca beztrosko na trawie. Co było w niej intrygującego? Nie wiem, chyba to że po prostu była owcą. Gdy miałam dalej wysuwać wnioski, dlaczego ta owca jest tak diabelsko ciekawa, rozległo się pukanie do drzwi, co zdecydowanie oznaczało rozpoczęcie życia handlarzy, kupców i innych ludzi mocno zaangażowanych w sprawy rynkowe. Podczas gdy moje nowe współlokatorki kończyły przygotowywać ich "wystawę", zajęłam miejsce gdzieś pod domem, przypatrując się wciąż rozkwitającemu ruchowi.

Willibald?

Od Rawena c.d. Annabelle

Blondynowi nie za bardzo podobała się myśl o pani doktor w roli przynęty. Nie przekonywało go nawet mówienie różowowłosej o swoich umiejętnościach i tym, że wtedy dała się podejść. Jednym jest poradzenie sobie z dwójką nieporadnych i niewyszkolonych zbójów, a drugim stawienie czoła zorganizowanej bandzie, która z całą pewnością była o wiele lepiej wyszkolona w walce niż podrzędni rabusie. I prawdopodobnie gotowej odbierać życie ludziom stojącym im na drodze. Tu należało postępować ostrożnie i z wyczuciem. Nawet Rawen zastanowiłby się nad walką z więcej niż dwoma wyszkolonymi wojownikami. A co dopiero pchać się prosto paszczę lwa. Brakowało mu informacji o tej szajce. Nie wiedział ilu ich na prawdę jest. Nie wiedział jak bardzo byli niebezpieczni. Ani nawet czy to oni. Jedynymi pewnikami jakie miał było tylko to, że samych cyrkowców było ośmiu, w tym dwóch komediantów, bard, żongler, trzech linoskoczków i połykacz ognia, oraz to, że pojawiali się oni na dzień przed porwaniami. Westchnął i pokręcił głową żeby się dobudzić. Nie chciał, ale musiał przyznać, że to jest najszybszy i najprostszy sposób na przekonanie się o ich winie. Ale też najniebezpieczniejszy.
- Heh, niech będzie, ale zrobimy to po mojemu. Nie mogę pozwolić by piękności twojego pokroju przydarzyło się coś złego. - uśmiechnął się szelmowsko do pani doktor i chapnął spory kęs jajecznicy rozłożonej na kromce chleba. - Jako, że nie mamy czasu na przygotowywanie gruntu i rozpracowanie cyrkowców, wyruszę dzień przed tobą i spróbuję dołączyć do nich, żeby zapewnić ci wsparcie od wewnątrz. Choć może bezpieczniej by było gdybyś przybyła jednak kilka dni po mnie, tak dla pewności, że nie powiążą nas ze sobą. W każdym razie, ja miałbym wtedy już jakiś obraz sytuacji i miałbym na ciebie cały czas oko. W razie gdyby się okazało, że to nie oni za tym stoją, mogę się dyskretnie urwać, a gdyby to jednak byli oni, to razem dojdziemy do ich kryjówki. - ziewnął przeciągle. Jednak takie nocne dochodzenia i ganianie w tę i nazad od wioski do wioski, to za wiele by odespać w kilka godzin. - I jak się pani widzi ten plan, pani doktor?
Annabelle spojrzała na blondyna znad talerza analizując wszystko co powiedział.
- Myślę, że ten plan jest dobry, ale panie kucharzu, pozostawia on jedno pytanie, które sprawia, że jednak może się on nie powieść. Czy my mamy te kilka dni zanim ci cyrkowcy sprzedadzą porwanych? - mężczyzna dojadł posiłek i podrapał się po brodzie żeby zebrać myśli. Faktycznie, czas stanowił problem. Czyżby jednak niewyspanie dawało się bardziej we znaki niż myślał? Potrząsnął głową na rozbudzenie się i w głowie odtworzył plan jeszcze raz. Nie ważne jak go w głowie obracał, czas dalej pozostawał problemem. Teoretycznie byłby tam na miejscu o wiele wcześniej i mógłby już zacząć ich rozpracowywać nie narażając przy tym pani doktor. Podobnie było ryzyko związane z próbą wstąpienia do cyrkowców. Mógł powołać się na niewłaściwe nazwisko i w najlepszym wypadku by się odwrócili przestraszeni albo zabili go uciekając przy tym z ofiarami, grzebiąc tym samym szanse na uratowanie ich. Może przez zmęczenie za bardzo starał się kombinować. Starał się przypomnieć sobie co staruszek mówił mu o infiltracji i przenikaniu do różnych środowisk. "Obserwuj cel, poznaj jego zwyczaje i nawyki." Na to stanowczo miał za mało czasu, dalej. "Wkup się w łaski, jak nie czymś co możesz na powrót ukraść, to swoim talentem dzieciaku." To także odpadało, jedyne co mógł zaoferować to papierosy i zdolności kulinarne, a i tak pewnie by nie wystarczyło. "Jeśli to nie podziała, graj kogoś niegroźnego, ale nie na tyle by uznali cię za ofiarę, po prostu bądź jak każdy inny. Nikt się nie spodziewa, że zwykły szarak go obrobi."
- W takim razie, zrobimy tak. Teraz pójdę do kolejnej wioski na ich trasie i wtopię się tłum, z kolei ty wyruszysz kilka godzin po mnie. Tak też powinno się udać, a zaoszczędzimy przy tym trochę czasu. - posłał dziewczynie lekko zmęczony uśmiech. Wstał żeby zabrać z pokoju swoje rzeczy. - Nie szukaj mnie na miejscu, będę cały czas obserwował cię z ukrycia. I jeszcze jedno, uważaj na siebie doktórko.
- Rawen, to chyba ty powinieneś na siebie uważać. Słyszałam od Raviego jaki czasem poobijany potrafisz przyjść. - pokręciła głową ze śmiechem i pożegnała blondyna.
***
Wczesnym popołudniem, po kilku godzinach intensywnego marszu kucharz dotarł do obrzeży osady osady. Zanim jednak do niej wkroczył musiał stosownie się przygotować, tak by nawet pani doktor musiała się namęczyć by go rozpoznać w tłumie. Wyciągnął z torby niewielki niezbędnik zawierający brzytwę, buteleczkę ze startym mydłem oraz buteleczki z barwnymi proszkami. Rawen z żalem zgolił swoją bródkę, po czym zabrał się za nadawanie swoim złotym puklom tymczasowej, brązowej barwy. Zgarnął włosy do tyłu i spiął je tak by odsłaniały twarz. Narzucił na siebie spłowiały czarny płaszcz, luźną koszulę przewiązaną w pasie i podobne spodnie. Z głębi torby wyciągnął jeszcze swoją starą  fajkę z białego drewna i owiniętą czarną wstążką.
Po tak przeprowadzonych przygotowaniach, kucharz wkroczył do osady. Jak się zdążył zorientować, przybył akurat przed wędrowną trupą.

Od Alexandra cd. Emmanuela

     Alexander siedział skryty od kilku godzin za regałami, próbując uporządkować zbiory biblioteki należącej do gildii Kissan Viikset. Mimo tego, że rezydował w niej już od kilku dni nie poświęcił książkom tyle czasu ile powinien. Zamiast tego wolał spożytkować swoją energię i czas roślinom, dzięki czemu ich widok oraz zapach witały wszystkich odwiedzających. A rodzaje tychże mogły naprawdę zaskoczyć nieświadomych jego umiejętności gości. W końcu rzadko widuje się na początku wiosny kwiaty kwitnące latem. 
     Słysząc nieznany głos wychylił głowę zza regału, którym aktualnie się zajmował bu móc zobaczyć młodego chłopaka owiniętego w bury koc. Uśmiechnął się na ten widok bo dni zaczynały być coraz cieplejsze. Ba, nawet zdarzyło mu się wyjść na zewnątrz bez okrycia gdy chciał zajrzeć do ogródka, a tu w jego skromnych progach pojawił się ktoś tak opatulony jakby była co najmniej minusowa temperatura.Wyszedł zza mebla, w trakcie ich wymiany zdań, stając na przeciwko.
- Naprawdę? Niezbyt znam się na tych stworzeniach. - odpowiedział zainteresowany wzmianką o słabych sercach tych gryzoni.
     Jakby się tak zastanowić dłuższą chwilę to jego jedynym kontaktem z tego typu stworzeniem był Zygfryd. Jednak on to całkowicie co innego. W końcu był zającem i to dzikim. Nie wiadomo jak do tego doszło ale Alexandrowi udało się przekonać do siebie dzikie zwierze na tyle by to codziennie wyłaniało się z lasu by spędzić z chłopcem jakiś czas. Czerwonooki uśmiechnął się do siebie na wspomnienie swojego przyjaciela.
- Może przesadzam, ale po prostu w moich oczach są bardzo delikatne.- odpowiedział mu szatyn.
     Półdiablę w tym czasie zdążyło powrócić za regały by rozejrzeć się za bajką o którą został po proszony. Z tego co powiedział mu hodowca domyślił się, że bajka o Jasiu i Małgosi z góry jest skreślona. Ale co w takim razie mogłyby polubić króliki? Może jakieś bajki o księżniczkach lub zwierzętach. Z tą właśnie myślą bibliotekarz sięgnął spomiędzy książek tę o Małej Syrence oraz tę o kocie noszącym buty.
- Wydaje mi się, że te można spróbować z tymi dwoma. Może je przyjmą jakoś lepiej.
     Alexander uśmiechnął się podając je chłopakowi. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że może warto byłoby udać się z młodzieńcem do tych stworzeń. Tak dawno nie miał do czynienia z tymi małymi futrzakami...
- Mógłbym iść z tobą zobaczyć twoje króliki? - spytał po dłuższej chwili.

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Od Ignatiusa cd. Xaviera

Chciał odwarknąć Xavierowi na ten bezczelny przytyk w stronę jego młodego wyglądu. To było ostatnie, czego miał w tym momencie ochotę słuchać. Był już wystarczająco przybity, a i na dogryzanie sobie nie było teraz czasu. Co oni? Dzieci, by w codziennie raczyć siebie nawzajem kąśliwymi uwagami? W życiu. Zwłaszcza teraz, gdy sytuacja była dla niego w stu procentach poważna i tylko to powstrzymywało dziewiętnastolatka przed rozpętaniem burzy. To i fakt, że Xavier kontynuował swoją wypowiedź przedstawiając sensowny plan.
W dzielnicy przemysłowej faktycznie mogliby znaleźć kilka wskazówek. Mniej lub bardziej ważnych, ale jednak. Ignatius rozłożył swoją mapkę i sprawdził jak daleko mogą znajdować się od siebie cele ich podróży. Nie były położone szczególnie blisko, ale nie zamierzał narzekać. Narobił im problemów to teraz musiał się nimi zająć.
Nie tracąc więcej czasu wraz z Xavierem opuścili karczmę i bocznymi uliczkami udali się w kierunku, z którego nie tak dawno przyszli. Nie odezwali się przy tym ani słowem. Ignatius tylko ledwo powstrzymywał się, aby to nie wyrwać się przodem na poszukiwania i nie zostawić barda za sobą. Zdawał sobie sprawę, że dla własnego bezpieczeństwa nie powinni się już rozdzielać. Przynajmniej dopóki nie odnajdą dokumentów, chyba, że los nie da im innego wyboru. Nie żeby chłopak tego oczekiwał czy o tym marzył.
Kiedy dotarli na miejsce natychmiast zaczęli szukać drugi wejścia na dach budynku, gdzie Iggy po raz ostatni widział uciekinierów. Fakt, że nim tu dotarli niemal całkowicie się ściemniło nieszczególnie im pomagał. Niebo było czyste, ale księżyc nie był jeszcze na tyle wysoko, by jakkolwiek pomóc, noc dopiero się zaczynała. Znajdowali się też w jednej z mniejszych uliczek, zaułku można by wręcz rzec, nie było tu więc żadnych latarni. Chociaż to mogło wyjść im na korzyść, jak tak dłużej sekretarz myślał.
Nie zniechęciło to w każdym razie czarnowłosego, podczas, gdy Xavier szukał wejścia na dach, cofnął się kawałek do miejsca, w którym, z tego co pamiętał, oberwał nieszczęsnymi "pociskami" złodziei. Śnieg nie zdążył zasypać jego śladów, więc odnalazł to czego szukał niemal od razu. Zacisnął wargi podnosząc z ziemi fragmenty ciemnego, cienkiego materiału z jednej strony pokrytego zielonkawym pyłem. Przyszło mu na myśl, by powąchać przedmiot dla absolutnej pewności, że to to, czego szukał, jednak w tym samym momencie głosik z tyłu głowy przypomniał, że nawet mała ilość tego szataństwa miała wpływ na człowieka.
- A gdyby tak dać to jakiemuś zielarzowi? - mruknął sam do siebie przyglądając się znalezisku i schował je po chwili do kieszeni. - Może umiałby określić, co to za rośliny.
Wyprostował się i otrzepał ręce nie przestając się rozglądać. Chyba powinien już wracać do Xaviera, lepiej było nie kusić losu. Obrócił się na pięcie w stronę zaułku, gdzie powinien kręcić się bard. Panująca wokół cisza przerywana jedynie szczekaniem psów w innej części miasta. Stolica wydawała się przez to dziwnie spokojna i bezpieczna zupełnie jakby nie było tu żadnej złodziejskiej szajki.
- Chyba znalazłem wejście - mruknął Xavier nawet nie spojrzawszy na zbliżającego się do niego sekretarza. W skupieniu przyglądał się ścianie budynku, a gdy Ignatius stanął obok niego wskazał kilka dziur między cegłami, które, niby przypadkiem, tworzyły prosty do przebycia szlak na górę.
- Czyli faktycznie wszystko mają idealnie zaplanowane - westchnął czarnowłosy próbując rozgrzać zmarznięte ręce. - Musimy wejść na....
- Stać w imieniu króla! - Ignatius zesztywniał, gdy jego wypowiedź przerwał nowy głos. Nie widział reakcji Xaviera, ale mógł przysiąc, że jego towarzysz tak jak on sam stał teraz jak ostatni słup soli w myślach przeklinając, że strażnicy miejscy akurat teraz zdecydowali się tu zajrzeć. - Podajcie swe mienie i powód przebywania w stolicy!
- Zakładam, że jednak za artystę z dobrego domu cię nie wezmą. Sam wspominałeś coś o latarniach - prychnął cicho Ignatius zerkając kątem oka na białowłosego. - Wizja spędzenia nocy w ciepłym sierocińcu wydaje mi się przyjemniejsza niż więzienie bądź łąka za murami Sorii.
- Daruj sobie w tym momencie - odparł Xavier, który zerknął w tej samej chwili na chłopaka.
Jak nigdy się nie dogadywali i nie mogli zrozumieć tak w tym momencie, gdy skierowali na siebie spojrzenia od razu wiedzieli, co muszą zrobić. Pięknymi oczami mogli się definitywnie nie wybronić. Gdy jeden ze strażników ponownie poprosił ich o przedstawienie się, jak jeden mąż, pędem rzucili się do najbliższej uliczki. Krzyk, który podniosły wówczas straże dodatkowo zmotywował ich do biegu. 
Przodem oczywiście puścił się Ignatius, ale co raz odwracał się, by sprawdzić czy Xavier za nim nadąża. Wiedział, że ten jest od niego wolniejszy i nie chciał go zgubić, zostawić na pastwę królewskiej straży. Stracić dokumenty a potem jeszcze towarzysza? Nigdy by sobie tego nie wybaczył. A Xav chyba jeszcze bardziej, w końcu i tak miał go dość. Po powrocie do gildii słuchałby jego uwag na każdym kroku. Inni też na pewno by się dowiedzieli jakie kłopoty na nich ściągnął. Weź zaufaj komuś takiemu.
Ignatius potrząsnął głową i skupił się na biegu. Musieli ich zgubić jak najszybciej, choć odpoczął trochę po ubiegłym biegu, wiedział, że daleko nie zabiegnie. Nie po ciemku i nie w zaułkach, których nie znał za dobrze, a na wyjęcie i oglądanie mapy nie było czasu. 
Zakręcił gwałtownie w kolejną uliczkę. To był jedyny plan jaki przyszedł mu do głowy. Nagłe zmiany kierunku biegu myliły. Gdyby jeszcze znalazł za jakimś rogiem jakąś kryjówkę, beczkę, skrzynię, szparę między budynkami, cokolwiek wystarczająco dużego by zmieścić dwie osoby. Umknęliby na pewno. Rozejrzał się gorączkowo. Nic, nic, te beczki są pełne i za bardzo na widoku, nic. Zakręt za zakrętem, nie patrzył gdzie biegnie, w coraz większej panice szukał tylko kryjówki. Czy pech naprawdę musiał się tak go trzymać!? Za jakie grzechy musiał to przeżywać?!
Ledwo wyhamował, gdy nagle dostał szansę. Większe rozwidlenie zamajaczyło się przed nim i gdyby się dobrze nie rozejrzał to byłby pobiegł w prawo. Ale te skrzynie przy jednym domostwie, które stały parę metrów dalej w uliczce po lewej mogły im uratować skórę. Jakby udało mi się niezauważenie pociągnąć Xaviera, pomyślał Ignatius i przyczaił się na rogu budynku. Jeśli tylko strażnicy nie siedzieli mu na ogonie i mieli cały czas na widoku.  Bo jeśli tak, to nie było szans na schowanie się.
Chłopak słyszał zbliżających się ludzi, dziwiło go, że mieszkańcy stojących przy tej ulicy domostw tak po prostu to ignorowali. Krzyki, szczęk zbroi? Raczej ciężko nie usłyszeć. Chociaż było to trochę oczywiste, sami nie chcieli mieć kłopotów. Jakże im w tej chwili zazdrościł. Czuł się teraz jak ostatni tchórz i rzezimieszek, a nawet nic nie ukradł.
Kiedy nagle ktoś przysłonił mu usta chciał krzyknąć, ale owa dłoń stłumiła wszelki dźwięk. Szarpnął się, gdy nieznajomy pociągnął go za sobą przez otwarte drzwi do małego, ciasnego pomieszczenia oświetlanego jedynie blaskiem kilku świeczek. Gdy znaleźli się w środku napastnik natychmiast puścił go by z trzaskiem zamknąć jedyną drogę ucieczki i zaciągnąć blokującą ją zasuwę. Wytrąciło to nakręconego do granic możliwości sekretarza z równowagi, bo niemal od razu zachwiał się i upadł na drewnianą podłogę. Zaległa cisza, którą po chwili przerwały odgłosy przebiegającej obok pogoni.
- Twojego towarzysza na pewno właśnie złapali, biegliście prosto do ślepego zaułku a i strażnicy byli zaraz za nim - odezwał się nieśmiały kobiecy głos, kiedy to Iggy zerwał się z podłogi i odruchowo skierował do drzwi nie zdejmując dłoni ze swojej katany. - Na twoim miejscu bym nie ryzykowała wyglądając. Mogą cię zauważyć. 
Te słowa sprawiły, że Ignatius zatrzymał się na chwilę, jakby przekonany usłyszanymi słowami.  Jednak nie skłamałby, że wpływ na to miała również masywna sylwetka, która zastąpiła mu drogę. Odwrócił się więc od drzwi i zamrugał przyzwyczajając wzrok do mdłego światła, a jego spojrzenie padło na osobę, którą już raz dzisiaj widział. Młoda szlachcianka w kwiecistej sukni uśmiechnęła się smutno i niepewnie, jakby chcąc go uspokoić. 
Tylko jak być spokojnym? Stracił dokumenty, przepustki, pieniądze! A teraz jeszcze przez jego głupotę i chęć sprawdzenia dachu, Xavier trafił najpewniej w ręce straży. Bycie spokojnym to ostatnie, co mógł w tym momencie zrobić.

Xav? *chowa się*
Ta końcówka jest słaba IKnow

niedziela, 14 kwietnia 2019

Od Emmanuela CD Elra

Absolutnie ciebie nie słucha.
Kobieta wydawała się tonąć w papierach, kiedy pospiesznie wertowała po kolei każdy dokument, upewniając się, że nic nie zginęło i wszystko było w idealnym stanie. Najwidoczniej Syriusz swoją obecnością wzbudzał w niej bardzo duże zdenerwowanie. Ale hej! Na herbatę się zgodziła, coś mi się udało osiągnąć tego dnia. Vivi byłaby dumna, chociaż pewnie Timmy się przewraca we śnie, bo „jak to ktoś niewtajemniczony pije moją herbatę?!” Aż widziałem przed oczyma to komiczne oburzenie wymalowane na jego twarzy pokrytej sadzą oraz farbami. 
— ...Na ciebie. Pójdę wcześniej i przygotuję tą herbatę, na którą się zgodziłaś — odpowiedziałem, marnie kryjąc wesołość. W sumie po co ją kryć? Dobry kompan do herbaty zawsze jest powodem do radości. Obróciłem się, żeby ponownie skierować się do pierwotnego celu mojej przechadzki i dopilnowałem, żeby pies poszedł za mną. Brunetka zdecydowanie nie czuła się komfortowo w towarzystwie Syriusza. A to taki kochany psiak! Cóż, nie wszyscy mieli dobre wspomnienia ze zwierzakami, może i ona nie miała najlepszych.
W kuchni ukłoniłem się pani Irinie, szczerząc się szeroko i powiedziałem szybko, że chciałem tylko zaparzyć herbatę. Podczas przygotowań naparu zwierzę kręciło mi się pod nogami, jednak zgrabnie je wymijałem, nic sobie z tego nie robiąc. Póki jakoś wyjątkowo mocno mi nie przeszkadzał ani nie rozrabiał, to nie miałem zamiaru go wyganiać. Jeszcze złapałby następną osobę i kto wie, jakby się to skończyło? Kij wiedział, kijem nie byłem, więc nie wiedziałem, jak powiedział bardzo niemądry człowiek.
Znalazłem imbryk i dwie filiżanki, które wypełniłem cudownie pachnącym napojem, więc zawsze można było się gdzieś przenieść poza kuchnię. Na przykład do ogrodu. Ładna pogoda malowała się za oknem, czemu by nie?
— Pójdziemy później na spacer, więc nie strasz naszej dzisiejszej towarzyszki, okej? — powiedziałem do psiaka, nachylając się nad nim i przebiegłem ponownie dłońmi po jego sierści. Szczeknął szczęśliwie, dlatego uznałem to za odpowiedź twierdzącą. — Dobry piesek. 
To tylko głupi pies, zlituj się.
I ja, i Syriusz nadstawiliśmy uszy, obracając głowę, gdy tylko usłyszeliśmy kroki. Uśmiechnąłem się do kobiety, ciesząc się, że przyszła i przytrzymałem psa w miejscu, ponieważ już był gotowy do niej pomknąć.
— Przyszłaś. — Zaraz po tych słowach odkaszlnąłem, gdyż powiedziałem to zdecydowanie zbyt głośno i może nie powinienem brzmieć tak szczęśliwie. Nie wiem, Tom zawsze mówił, że to dziwne. — Herbata jest jeszcze zbyt gorąca, żeby ją pić, ale powinna niedługo ostygnąć. Swoją drogą nie przedstawiłem się, co chyba jest nieuprzejme z mojej strony. Nazywam się Emmanuel, a ty? — Potok słów zaraz wyrwał się z moich ust, gdy wstawałem z klęczek, żeby nie mówić do kobiety z poziomu Syriusza.
Emmanuel, zwolnij.

sobota, 13 kwietnia 2019

Od Emmanuela do Elry

O, to jest interesujący wybór.
Zanuciłem pod nosem „Vivi” i odtrąciłem fiolkę z niebezpiecznymi ziołami na bok. Może „odtrąciłem” to złe  słowo. Odstawiłem delikatnie, żeby nie kusiło mnie ani losu. Przysięgam, gdyby nie etykietka ze słowem „PARZY” napisanym wielkimi, jaskrawoczerwonymi literami, pewnie wziąłbym to za herbatę, której swoją drogą szukałem. W sumie były podobne wyglądem, acz zapach tego pierwszego był odrzucający.
Po dłuższej chwili tępego wpatrywania się w zawartość skrzyni znalazłem w końcu niewielkiego rozmiaru blaszane pudełko. Wyjąłem je i potrząsnąłem nim, wsłuchując się w niewyraźny dźwięk przesuwających i uderzających o ścianki liści. Westchnąłem ciężko.
— Dlaczego musiało zostać tak mało? —  burknąłem, tuląc przedmiot do siebie. Niby mogłem napić się innej herbaty, ale ta akurat była niezwykła. Mieszanka autorstwa Timmy’ego. Licho wiedziało, co on tam dodawał i może nieświadomość była zbawienna, co nie zmieniało faktu, że smak miała nieziemski. A inne smakowały tak jakoś… obco. Brr, może kiedyś się do nich przekonam. Kiedyś. Na razie pocieszę się jednym ze swoich ostatnich toastów.
Narzuciłem koc na ramiona i wyszedłem ze swojego pokoju, udając się prosto do kuchni. No, może nie do końca prosto. Miałem iść bezpośrednio do niej, ale usłyszałem czyjś nerwowy głos oraz szczeknięcie. Zaintrygowany zacząłem stawiać kroki ku źródłowi hałasu, dzięki czemu mogłem zrozumieć, co, jak się okazało, kobieta mówiła. Bardzo nerwowym tonem. 
Brunetka próbowała obejść bądź uciec od psa, trzymając z dala od niego papiery, które wydawały się dla niej ważne. Widać było, że nie wiedziała za bardzo, co powinna zrobić ze zwierzakiem, które próbowało zachęcić ją do zabawy z nim, nie rozumiejąc, że kobieta nie miała zdecydowanie na to ochoty. Nie był to też wyjątkowo duży pies, raczej bardzo, ale to bardzo uparty. 
— Syriusz, chodź tutaj! — zawołałem, a pies natychmiast zwrócił łeb w moją stronę, przez co jego długie uszy zakołysały się zabawnie. Psiak zaraz wystrzelił jak z procy w moją stronę, szczekając donośnie, na co roześmiałem się i kucnąłem, żeby go pogłaskać. Zwierzę zaraz to wykorzystało, kładąc łapy na moich kolanach i próbował jęzorem dotknąć mojej twarzy. — Okej, okej, spokojnie. Jeżeli dama nie chce się z tobą bawić, nie powinieneś naciskać — powiedziałem rozbawiony, przeczesując palcami ciemną sierść Syriusza. — Ale może pozwoli się pani zaprosić na herbatę? Syriusz tym razem będzie grzeczny, obiecuję. — Tym razem skierowałem słowa do „ofiary” psiaka, która trzymała w swoich dłoniach dość sporo dokumentów. Miałem po cichu nadzieję, że się zgodzi. Jedną z ostatnich herbat wypadałoby z kimś wypić.

<Elra? Herbata zawsze dobra>

Od Ophelosa CD Leonarda

— Leonardo Montegioni.
I skinął głową, może i wywołując odrobinę szoku, który ulotnił się w szarym spojrzeniu pastucha. Bo jednak jego towarzysz się ruszył. Sztywno co prawda, ale jednak, szyja okazała się nie być przyklejona do niewidzialnej miotły.
A Ophelos odpowiedział mu tym samym, uśmiech zastępując odrobinę delikatniejszym, być może i wytworniejszym wyrazem twarzy. Imię ładne, bardzo ładne, w dodatku eleganckie, może nieco z odrobinę przesadzonym patosem.
Uśmiechnął się pod nosem, cicho prychając do siebie. W końcu jego wcale nie było lepsze, ba, jeżeli nie gorsze. 
Westchnął, przykładając ustnik fajki do warg, muskając go delikatnie, z pewną sensualnością jakby miał do czynienia z ustami wyczekującego kochanka, podczas gdy rozmarzone siwe spojrzenie obserwowało spokojne zwierzątka powolutku skubiące trawę. I w umyśle coś trzeszczało niebezpiecznie, głośno i nieprzyjemnie, wystarczająco, by wzdłuż kręgosłupa przeszedł niepozorny dreszcz. Bo nazwisko coś mówiło, a na horyzoncie świtały jakieś historie o szlachetnej rodzinie, tak nie rysowało to nic konkretnego. A więc mężczyzna zignorował je, zastępując uczucie dymem między policzkami, który równie szybko ulotnił się co niepokojące myśli. 
Noga nadal zarzucona była na nogę, a stopa kiwała się, raz w dół i w górę, raz w prawo i lewo, wybijając rytm znany jedynie pastuchowi, którego powieki opadły wraz z brodą, muskającą klatkę piersiową mężczyzny, a jasne loki przysłoniły twarz. Powtórzył imię drugiego mężczyzny pod nosem.
— Ładnie — mruknął w końcu, oczywiście z dosyć dużym opóźnieniem, jak każda jego czynność.
Bo gdzie miał się spieszyć, jak już niewiele od niego wymagano, jak nie musiał już przewidywać kolejnego kroku czy ruchu swojego przeciwnika, nie wymagano od niego całkowitego skupienia, dopóki ilość owiec się zgadzała?
I choć w takcie byłoby przedstawienie się ze wzajemnością, tak Chryzant nie miał na to ochoty. Zresztą, nie czuł potrzeby, by poznano jego mienię, jeżeli nie został o to zapytany, jeżeli drugiej osoby nawet nie miało to choć odrobinę zainteresować. Uważał, że już nie tak tajemniczy towarzysz jego dzisiejszej sielanki wolał czy nie chciał zaprzątać sobie tym głowy. Zerknął w drugie szare oczy, doszukując się jakiejkolwiek czytelnej emocji prócz chłodu, może i w ten sposób rzucając Leonardowi małe wyzwanie.
Zapytasz? Nie zapytasz?
Włożył fajkę w usta, a wolnymi dłońmi zerwał pobliski polny kwiatek, od którego zaczął powolutku odrywać płatki.
[nie najgorzej]

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Nie ukrywał, nieco denerwował go ten uśmiech, tak samo, jak denerwował go fakt, że mężczyzna bezpardonowo wlepiał w niego oczyska, lampiąc się jak sroka w gnat. Dlatego też mocno się krzywił, kręcił nosem, marszczył i starał jak najbardziej zaprezentować swoje niezadowolenia zastałą sytuację, jednak najwidoczniej to wszystko było bezskuteczne.
Przynajmniej tyle dobrego, że starał się jak najbardziej odsunąć fajkę do mężczyzny, byle nie zasmradzać mu i tak już wystarczająco skażonego żywota.
— Me ciało miewa się jednak bardzo dobrze, nawet jeżeli czasem bywa nieposłuszne czy pokraczne — rzucił chwilę później, jakby dopiero po odpowiednio odliczonym czasie był w stanie przyswoić, przemielić i ułożyć odpowiedź na zadane pytanie.
Również skrzywił się, wyjątkowo się skrzywił, na co rozjuszony panicz ponownie parsknął, tym razem cichutko, ale to bardzo cichutko, jakby mając już dość reakcji na... Jego reakcje, ot co.
— Przepraszamy, że tak bezceremonialnie, ale chyba nie złapaliśmy waszego mienia? — spytał w pewnym momencie, wybijając go momentalnie z rytmu, który nadał poruszającym się niespokojnie palcom. Bo wciąż miał trawę, bo wciąż marszczył brwi i przyglądał owieczkom, które tak spokojnie obijały się na pastwisku, ciesząc oko i duszę.
Zerknął na niego, co prawda niechętnie, ale jednak. Skrzywił się nieznacznie, możliwe nawet, że chrząknął, by oficjalnie wypuścić biedne źdźbło, otrzepać ze znudzeniem rękę z resztek rośliny i soku w niej zawartego, wszystko z niewypowiedzianym obrzydzeniem i brzydkim, ale to naprawdę brzydkim grymasem, któremu towarzyszyło dość pocieszne zmarszczenie szpiczastego nosa.
Jednakowoż finalnie zwrócił się do mężczyzny, jeszcze raz przeleciał po nim nieco znudzonym wzrokiem, cicho westchnął, ale wyciągnął dłoń, bo chyba tak należało.
— Leonardo Montegioni — odparł, kiwając delikatnie głową, która jak dotąd ustawiona w ścisłym i dość sztywnym pionie, sprawiała już wrażenie lekko drżącej. Tymczasem wciąż, dało się ustawić na niej stos ksiąg bez obaw o to, czy przypadkiem nie spadną z hukiem na drewnianą posadzkę, wywołując zamęt w całym, ogromnym pomieszczeniu.
Echo roznosiłoby się jeszcze długo.
Mężczyzna drgnął. Źrenice nagle się zmniejszyły. Wolna dłoń zacisnęła na materiale.
Spokojnie. Spokojnie.
Tak bardzo chciałby spokoju.

⸺⸺֎⸺⸺
[turrrum turrum]

Od Emmanuela do Alexandra

Przechodziłem przez bibliotekę niezliczoną ilość razy w drodze do hodowli, ale nigdy nie zatrzymałem się w niej na dłużej. Jakoś sam widok książek ułożonych na regałach oraz ich zapach sprawiały, że wzbierała we mnie tęsknota i spadała na mnie lawina pytań, na które odpowiedzi mogłem się tylko domyślać. Co robią, gdzie są, czy są zdrowi, czy się uśmiechają, czy wszystko u nich okej...
Pewnie poginęli w jednym z kataklizmów.
Wzdrygnąłem się na tę nieprzyjemną myśl i spiorunowałem wzrokiem sufit, bo w sumie nie miałem kogo piorunować wzrokiem, a na coś musiałem łypnąć okiem z niezadowolenia.
Nieśmiało wetknąłem głowę do wnętrza pomieszczenia, rozglądając się dookoła. Hiacysiowi znudziła się ostatnia bajka, którą mu czytałem, a więcej książek nie miałem, w wymyślaniu opowiadań dobry też nie byłem, więc trzeba było znaleźć coś nowego. Właściwie co się dziwić? Mi też pewnie by się znudziła opowieść o Jasiu i Małgosi, gdyby czytano mi ją każdego dnia, ale kopać mnie swoją łapką już nie musiał. Niby małe te króliki, a tyle siły w nóżkach mają, że niezłego sińca po sobie zostawiają. 
— Halo? Jest tu ktoś? — spytałem, nieco śmielej wkraczając do świątyni książek i dalej szukałem wzrokiem osoby, która była odpowiedzialna za to pomieszczenie. Wiedziałem, że jest jakiś bibliotekarz, pewnie nawet parę razy mignął mi przed oczyma, ale nie zwróciłem na niego szczególnej uwagi. Ogółem byłem beznadziejny w interakcjach międzyludzkich, więc wolałem ich unikać, dopóki nie byłem zapędzany do ostateczności. 
— Jestem tutaj.
Podskoczyłem, wydając z siebie bliżej niezidentyfikowany dźwięk, gdy nagle tuż obok mnie wychyliła się nieznajoma osoba zza jednego z regałów. Spojrzałem na mężczyznę przestraszony, starając uspokoić swoje nerwy oraz serce, które zerwało się do biegu z przerażenia. Po dobrej chwili parsknąłem nerwowym śmiechem. Spokojnie, Emmanuel, nikt nie chce cię zamordować.
Jeszcze.
— Przepraszam, nie spodziewałem się tego — wyjaśniłem zażenowany, po czym odchrząknąłem, troszkę się prostując. — Jest pan bibliotekarzem? — Otrzymawszy twierdzące skinienie głową, kontynuowałem. — Zna pan może jakieś dobre bajki dla królików? Hiacynt odgryzie mi palce, jeżeli opowiem mu po raz kolejny o dzieciach wędrujących do piernikowej chatki. 
Spojrzał na mnie badawczo, na co zareagowałem lekkim uśmiechem, oczekując na odpowiedź.
— Bajek może nie, ale mam dobry przepis na pasztet z królika.
Brzmi pysznie.
Uśmiech mi zrzedł i mrugnąwszy,  obdarzyłem go spojrzeniem spod przymrużonych powiek. Tym razem dla odmiany to bibliotekarz się wyszczerzył szeroko ze śmiechem.
— Mogę ci ją dać, gdy będzie niegrzeczny.
Okej, czyli to był żart. Odetchnąłem w duchu z ulgą.
— ...Doceniam, ale pozostańmy przy bajkach. Horrory nie są dobre dla młodych królików, mają bardzo słabe serduszka. 

<Alexander?>

Od Emmanuela do Tilly

Przewróć się.
Wzruszyłem ramionami i podciągnąłem koc, który spoczywał na moich ramionach, stawiając ostrożniej kroki przed sobą. Pogoda była naprawdę ładna, nawet jeśli jakieś chmurzyska przewinęły się po niebie, grożąc deszczem, który ostatecznie nie nadchodził. Tym lepiej dla Perły, zawsze grzęzła w błocie, gdy zdarzyło jej się kicać tam, gdzie nie powinna.
Phi, kiedyś się w nim utopi.
Nie odpowiedziałem, jednak zanotowałem z tyłu głowy, że będzie trzeba coś na to zaradzić, bo rzeczywiście mógłby nadejść taki dzień, że się utopi. Mam nadzieję, że nie rozerwą mi tej notatki. I że taki dzień nigdy nie nadejdzie, bo bardzo kochałem Perłę i byłoby mi oraz jej przyjaciołom bardzo smutno, gdyby odeszła w taki męczący sposób.
Minąłem ogród, uważając, żeby nie zahaczyć swoim nakryciem o żadną roślinę. Znając moje cudowne szczęście, którąś bym zabił przy nieco mocniejszym szarpnięciu i miałbym kolejne istnienie na sumieniu, złość zielarzy, a szepty śmiałyby się ukontentowane z mojego nierozgarnięcia. Dobra, Emmanuel, skupienie, ponieważ znowu za dużo myślisz, a to niezdrowe. 
Jak wszystko w nadmiarze. Znowu się gubisz.
Mrugnąłem nieprzytomnie, rozejrzałem się po otoczeniu i musiałem im przyznać racje. Poszedłem w kompletnie przeciwnym kierunku, niż zamierzałem. Chyba w przeciwnym kierunku, mógł to być inny przeciwny kierunek. Obróciłem się parę razy wokół własnej osi, nie do końca pewny strony, w którą powinienem się udać. Nadal nie umiałem się przyzwyczaić do ogromu całego terenu i prawdopodobnie się nie przyzwyczaję. W ogóle nie darzyłem specjalną sympatią dużych przestrzeni. Ale duże przestrzenie mają koty. Ta miała naprawdę ślicznego kota. Albo kotkę. Raczej kotkę.
Natychmiast przestałem się kręcić i kucnąłem kilka metrów od zwierzątka, wlepiając w nie zachwycony wzrok. Leżało zwinięte w kłębuszek i korzystało ze słoneczka.
Pogłaszcz ją.
— Podrapie mnie — wymamrotałem pod nosem, owijając się bardziej kocem. Jakoś chłodniej się zrobiło.
Głos się roześmiał, jakbym plótł bzdury.
Wcale cię nie podrapie.
— Niegrzecznie jest głaskać kotów, których się nie zna. Bardzo tego nie lubią. — Chociaż przyznam, kusiło mnie strasznie, miała takie ładne futerko. Niecodzienne, bo srebrne, ślicznie mieniło się w promieniach słońca. Nagle otworzyła jedno oczko, którym spojrzała na mnie. Oczko też miała w pięknym kolorze, acz dreszcz przeszedł mi po plecach. Koty przeważnie tak nie patrzyły. Uśmiechnąłem się ciepło, nadal nie ruszając się ze swojego miejsca. — Dzień dobry. Odpoczywasz od właściciela? — Jeżeli miała właściciela, to był prawdziwym szczęściarzem. Albo była. Hm, wypadałoby w końcu kogoś poznać.
Och, na litość boską, mógłbyś dać się po ludzku skrzywdzić.
Mógłbym, ale nie chcę.

<Tilly? c:>

Od Kai CD Nagi

Kobieta zatrzasnęła za sobą drzwi do pokoju, wzdychając głośno i jęcząc, gdy tylko zorientowała się, jak niegrzecznym z jej strony było nagłe wybiegnięcie z pokoju, tak bez ani jednego me czy be. Po prostu, nogi same ją poniosły, a umysł chwilowo się wyłączył, by powrócić do sprawności dopiero na korytarzu, gdy już za późno było, aby powrócić.
A szkoda, bo przecież towarzystwa drugiej osoby nigdy za wiele, miło mieć możliwość odezwać się do kogokolwiek, zwłaszcza gdy nocne mary męczyły coraz bardziej, a nim to nastąpiło i tak trzeba było zasnąć, co Kai uznawała za połowę sukcesu. Czyż to starość i miała skończyć jak babka, która w niektóre dni spała po dwie czy trzy godziny a może i wcale?
Toż to nieszanowanie swego ciała, narządów i zdrowia umysłu.
Podeszła w kilku krokach do nieuporządkowanego nadal biurka, musnęła drewno opuszkami i zmrużyła oczy, gdy tylko zauważyła dwie, zdecydowanie wyraziste kreski, które gest ten zostawił na meblu. Powinna była tu posprzątać już od dłuższego czasu, a jednak pokój nigdy nie należał do jej ukochanych miejsc. Dusiła się w nim wręcz i starała przebywać jak najkrócej, bo przecież kojarzył się po prostu z nieprzespanymi nocami. 
A więc decyzja w końcu zapadła, Montgomery pochwyciła za szmatkę leżącą gdzieś na uboczu i, nawet jeżeli mięśnie ciągnęły niemiłosiernie, a stawy piekły, czy skroń pulsowała, zaczęła sprzątać, krzątać się po całym pomieszczeniu, ba, i biegać, ścierając kurze, układając dokumenty, ścieląc łoże, prostując zasłony. I choć do jej uszu dobiegły dwa puknięcia o drewniane drzwi, a po nich cisza, chwilowo zignorowała je, nadal skacząc w pedantycznym szale.
Kto wie, może posprzątanie pokoju miało służyć i oczyszczeniu umysłu z najróżniejszych spraw, które zamiast być jakkolwiek istotnymi, zalegały w nim i kurzyły się, obchodząc w pajęczyny może i trujących pajęczaków. Kobieta skrzywiła się odrobinkę, po czym rozpromieniła jak słońce, w końcu decydując się na otworzenie drzwi, nawet jeżeli nie spodziewała się żywej duszy tuż za nimi. Miast tego, przed drzwiami stało naczynie z parującym naparem oraz mały, papierowy pakunek, zawinięty starannie, ładnie, iście po mistrzowsku, nawet jeżeli prosto i skromnie.
A Kai mogła tylko złapać się za głową, powyciągać włosy i burknąć pod nosem, gdy do umysłu dotarło, że przecież uciekła z pokoju kobiety, gdy cały proces uzdrawiania i dbania o nią jeszcze się nie zakończył, ba, pewnie i porządnie się nie rozpoczął. Pozostało jedynie podnieść cały prezent, uśmiechnąć się pod nosem i zatrzasnąć za sobą drzwi, by następnie w spokoju móc nacieszyć się cudownie słodkim i korzennym naparem czy maścią chłodzącą kojącą ból.
Po czym zasiąść do, już czystego, biurka, wyjąć małe pudełeczko, którego zawartość zdołała już kilka razy zabrzęczeć. Do tego po chwili dołączyły jeszcze nitka oraz mały nożyk. I zaczęło się naplatanie, splatanie, bawienie się w misterne tworzenie rzeczy małej, aczkolwiek według gustu Montgomery bardzo ładnej. I w końcu powstała, bransoletka z dzwoneczkami przeplatanymi ciemnozielonymi, ozdobnymi koralikami, które kiedyś, hen hen dawno, wpadły jej w oko w którymś z portów, który dane jej było ujrzeć. Zakupiła je bardzo chętnie, aczkolwiek leżały w pudełeczku i, jak wszystko, kurzyły się w nim, bo nie znalazła dla nich dobrego zastosowania.
Aż do tego momentu. I nawet jeżeli Nadze nie byłoby dane ujrzeć odcieniu koralików, mogła pod opuszkami poczuć ich misternie wyrzeźbione wzorki czy usłyszeć melodyjny, wysoki dźwięk dzwoneczków. A więc bransoletka.
I Kai więc, podobnie jak swoja cudotwórczyni, ruszyła w wędrówkę po korytarzu, choć odszukanie pokoju kobiety nie należało do zadań trudnych, bo w końcu to właśnie z niego uciekła. I gdy już dotarła przed drzwi, stanęła przed nimi z bruzdą w czole, zastanawiając się, jak ułożyć swój mały okaz wdzięczności, by Naga bez problemu go znalazła. Położenie na podłodze raczej odpadało, nie daj Bogom, bransoletka jeszcze zostałaby przez kogoś kopnięta, podeptana czy odrzucona na okropną odległość. Było już późno, a więc i czekanie na otwarcie wrót do pokoju mogło skończyć się fiaskiem. Pozostawało więc jedynie zawieszenie bransoletki z dzwoneczkami na klamce, mając nadzieję, że zostanie ona odnaleziona, w końcu wydawała jakikolwiek dźwięk, a może i towarzysz kobiety mógłby jej pomóc.
Montgomery zapukała dwa razy, a następnie odwróciła się na pięcie, by w pośpiechu udać się do pokoju wraz z szerokim uśmiechem malującym się na jej twarzy.

Od Nagi do Banshee



Okupowanie pozycji egzorcystki wiązało się z dużą odpowiedzialnością, oczywiście. Złe duchy, które miała za zadanie wypędzać były szczególnie złośliwe i dokuczliwe, co nikogo nie powinno dziwić, zważywszy na fakt, iż bez ich ziemskiej skorupy jedyne zajęcie, jakim się mogli imać było uprzykrzanie życia innym, którzy mieli o wiele więcej od nich. Może kierowała nimi zwyczajna zazdrość, szalejąca w ich postaci, może miały to już w naturze. Jakikolwiek powód by za tym nie stał, wszystkie miały możliwość odkupienia swych grzechów. Kobieta zajmowała się dokładnie tym. Była szczęśliwa, że może pomóc tym biednym zmorom, tułającym się po ziemi, jednak zdawała sobie sprawę, iż jest niczym więcej jak tylko pośrednikiem, więc nie czuła większej dumy ze swojego zawodu niż, powiedzmy, piekarz, kowal czy pisarz. Jeśli by o tym pomyśleć, większość stanowisk było służalczych, gdyż służyło dla dobra społeczeństwa.
Lecz teraz, w ten piękny dzień, Naga nie musiała się tym frasować. Powietrze dawno nie było tak czyste i świeże. Przez długi czas napotykała na swojej drodze smród zgnilizny, co rusz dawało się jakiś odczuwać. Jednak owe popołudnie było wyjątkowe, bowiem pachniało jedynie nadchodzącą wiosną i młodą trawą. Być może widząc tak dobrą pogodę nawet złe duchy postanowiły ją uszanować, gdyż Bogowie od dawna nie dali im tak klarownego nieba i ciepłego Słońca. Wielka kula zawieszona na sklepieniu rzucała promienie na ziemię od samego rana, toteż gleba zdawała się wystarczająco nagrzana, by można na niej spokojnie usiąść. Tak też kobieta uczyniła, opierając się o szorstką korę niewielkiego drzewa, którego gołe gałęzie nie rzucały cienia lub rzucały też bardzo nikły, toteż skóra na twarzy mogła się cieszyć przyjemnym łaskotaniem jasnych wiązek. Czarny ptak skakał niedaleko, jego właścicielka nasłuchiwała jego szmerów, by mieć pewność, że się nie oddali. Cieszyła się, że tak dobrze rzuciła na niego zaklęcie, bowiem nie musiała cały czas znosić okropnego fetoru, jakie czyste grzechy ze sobą nosiły. Pomyślała, że w dzień taki jak ten, najgorszym okrucieństwem byłoby zakłócenie owej harmonii poprzez słaby urok, który wypuszczałby te wyziewy do powietrza.
Wiatr niósł słodkie zapachy świeżego nektaru, do którego przystawiały się pracowite pszczoły, a ich brzęczenie było jedno z bardziej uspokajających jakie słyszała. Jednak do nurtu woni wczesnej wiosny wskoczyły niespodziewane nuty. Drewno nie było w istocie nadzwyczajne, w końcu postać kobiety znajdowała się na obrzeżach małego lasku przy Gildii, lecz przesycone one było korzennymi przyprawami, podtrzymanymi przez ostrość alkoholu. Dusza się zbliżała. Dusza nie byle jaka, albowiem dusza wytrawna, tak samo jak wytrawne wino, którym pachniała. Kobieta trzymała swe powieki opuszczone, nie chcąc przejmować się nieznajomym zapachem, gdyż była to kolejna postać, która prawdopodobnie dołączyła niedawno do prędko rozwijającej się Gildii. Czasu było wystarczająco, nadejdzie chwila, gdy pozna nową osobę, pomyślała.
Ślepe lica nie mogły zostać na dłużej przymknięte, gdy nagle agresywne krakanie rozdarło spokój, a pióra zatrzepotały, uderzając o siebie, chcąc wznieść masywny tułów w powietrze. Naga wyprostowała się, sięgając szybko rękami w stronę czarnego ptaka, chcąc go prędko pochwycić. Słyszała odgłos szarpaniny, zaraz potem koci syk. Złapała miękkie, zaatakowane ciało, wyszarpała je z objęć drapieżnika. Pazur niespodziewanie przejechał jej po dłoni, pozostawiając za sobą długą szramę, gdy zaczepił się o skórę.
— Ostrożnie! — zawołała, przyciskając do siebie rozdrażnione zwierzę. — Czy wiesz, jakie nieszczęścia by się stały, jeśli wyciekłyby grz…
Ostry odór poraził jej nozdrza, wymieszany z wcześniejszym korzennym zapachem. Cała mieszanka przyprawiała o mdłości, wykrzywiała twarze w zniesmaczeniu. Jakby całe wino zastąpiono truchłem, skażając trunek nieodwracalnie.
Żadne zwierzę, nawet mięsożerne, nie miało zbrukanej duszy. Wszystkie te stworzenia postępowały zgodnie z zasadami natury, kierując się instynktem, nie naginając ni przekraczając granic. Ludzie kiedyś również tacy byli, lecz zatracili się w pożądaniach, w swej mądrości stali się głupcami, toteż zaczęli zbaczać z wytyczonej ścieżki.
Egzorcystka wypuściła powietrze, wymiatając z siebie zalążki frustracji, niepokoju.
— Jeśliś nie zwierzęce, a ludzkie masz wnętrze, na cóż zostajesz przy popędach łowcy? Kruczysko to nie mięsem wypełnione, nie krew w nim płynie a nikczemność i występek, toteż żołądka Twego nie wypełni.  
Banshee?

piątek, 12 kwietnia 2019

Od Nagi do Alexandra


Jej ślepota nie była przekleństwem, ni klątwą, ni żadną karą zasłaną przez Bogów. Jakże by mogli karać ledwie narodzone dziecko? Nie, nie byli okrutni, w to kobieta wierzyła całym swym sercem i duszą. Była więcej niż wdzięczna za pokazanie jej owego świata, niekoniecznie przez obraz i kolor, lecz dźwięk, zapach i dotyk. Nie frasowała się swoim ubytkiem, bowiem miała pełno rzeczy, którymi mogła się w pełni zachwycać. Drugą sprawą był fakt, iż nie znała ziemi w pełni swej chwały, więc nie mogła powiedzieć, iż czegoś jej brakowało.
A jednak, gdy wychwytywała szelest cienkiego papieru czy ciche skrobanie stalówką po szorstkiej stronnicy nie mogła powstrzymać tego płomyka ciekawości, który w niej narastał. Obawiała się go, bowiem jednego dnia mógł wywołać istny pożar w jej wnętrzu, wypalając wszystko, nad czym tak pieczołowicie pracowała przez te długie lata, w czasie których stąpała po tej ziemi. Jej plony mogły wyschnąć, położyć się na glebie, gdy to zachłanne, parzące języki zlizały z nich ostatnią kroplę wody, przegoniły ostatni cień życia. Lecz jednocześnie dodatkowo rozjaśniał przestrzeń, dawał życiodajne światło, pomagał spojrzeć lepiej na niektóre rzeczy. Owy ogień fascynował, kusił. Nie wiedziała czy wyszedł spod ręki samych Bogów, czy może demonów, złych zjaw błąkających się po tym świecie. Jednak by się o tym przekonać musiała podejść bliżej, dotknąć go opuszkami palców, poczuć jego moc.
Właśnie z tym zamiarem popchnęła ciężkie, drewniane skrzydła prowadzące do biblioteki - ostoi świata, przekazywanego za pomocą obrazu, koloru, tego wszystkiego, co było poza jej zasięgiem. Zastałe powietrze buchnęło, wylatując z pomieszczenia, rozruszane przez nagły ruch drzwi. Wkroczyła powoli do środka, albowiem wchodziła na nieznany teren, toteż nie chciała o nic zahaczyć, niczego potrącić.
Wpierw dotarły do niej dusze, zawsze tak chętne do bycia pierwszymi, wpychając się przed wszystkim innym. Niektóre rozpoznawała, niektóre zdawały się jej kompletnie nowe, jednak wszystkie były charakterystyczne. Na przykład ta, na lewo od niej.
Nie była nieskazitelna, o nie, lecz również nie cuchnęła jak dusze tych, co dopuszczali się czynów najgorszych. Woń rozkwitłego kwiatu roznosiła się pięknie, a jednak spadła na miękkie płatki nuta dymu, zgnilizny nawet. Jakby położono malusieńki kawałek odrąbanego mięsa na żarzące się drewno i stos wysuszonych ziół. A może żywych jeszcze roślin? Tego nie była w stanie powiedzieć. Ale wiedziała, że nikt w Gildii nie posiadał podobnego zapachu. Dla egzorcystki to właśnie były twarze, których nie mogła dostrzec.
Dopiero potem szły wonie ziemskie, wcześniej stłamszone, teraz jednak wolne, ukazujące pełny obraz sytuacji. Czuć było starym, rozkładającym się papierem, skórą, w którą okryte są niektóre okładki, stare księgi czy tusz drukarski. Kurz również latał po pokoju, drażniąc nieprzyjemnie w nos. Szum kartek, przyciszonych szeptów czy szuranie krzesłami po podłodze: to wszystko bezpośrednio wskazywało na jedno miejsce - bibliotekę.
A jednak dość wyraźnie przebił się zapach mokrej ziemi, świeżych liści, rozkwitłego kwiatu.
— Czyżby to rósł nagietek lekarski? — zapytała osobę siedzącą za biurkiem, na którym niechybnie stała donica ze wspomnianą rośliną, wskazując na nią palcem. — Jeśli odpowiedź potwierdziłaby moje śmiałe przypuszczenia czy mogłabym uszczknąć kilka kwiatów z łodygami i liśćmi? Niewiele, albowiem czas ich bożego kwitnienia za kilka miesięcy, jednak me zapasy prędko się skończyły i teraz nie jestem w posiadaniu ani jednego fragmentu.

Alexander?