środa, 31 lipca 2019

Od Narcissi cd Krabata

⸺⸺✸⸺⸺

Krabat był wielkim, kuśtykającym i wydającym się dość ślamazarnym, kawałem mięcha i kości. Tego Narcyza była już bardziej, niż pewna, bo i ślepy by to zauważył. Nie spodziewała się jednak, że tak potężny i, idąc dalej skojarzeniami, raczej powolny, mężczyzna, jest w stanie tak prędko mówić, o myśleniu nie wspominając. Nie sądziła również, że może być aż tak skrupulatny i nie obawiając się tego słowa wcale, pedantyczny. Wręcz obsesyjny. Nie widziała przecież, by ktokolwiek, kiedykolwiek z taką uwagą traktował, właściwie to świeży i czysty, kieliszek. W pewnym momencie zaczęła się nawet zastanawiać, czy ten przypadkiem nie obawia się zawrzeć z nią jakiegokolwiek kontaktu, jakby co najmniej miała go ugryźć, prędko jednak odwołała tę myśl i kazała jej na nowo wstąpić do szeregu, rugając się za taką głupotę po cichu.
Znała go bardzo krótko, jednak było tego czasu na tyle, by prędko wyzbyła się niektórych stereotypów o Księciu Złodziei. Rabusie kojarzyli się bowiem z przyjmowaniem właściwie wszystkiego, co miał człowiek, czy też natura do zaoferowania, on natomiast zdawał się narzekać na wszystko. Pewnie, nawet gdyby obsypano go złotem, począłby psioczyć, że czuje się przez ową sumę przytłoczony i pewnie za chwilę zlecą się do niego wygłodniałe sępy, tylko czyhające na to, aż obolała noga się podwinie, a Ratignak poleci jak długi, zahaczając przy okazji łbem o blat zawalony monetami, ściągając na siebie kilka ciężkich sztabek.
Była również zaskoczona, że mężczyzna opróżnił własny kieliszek prędzej, niż zdołała właściwie sięgnąć po swój, o usadowieniu się przy jego boku nie wspominając. Właściwie równie dobrze mogli sterczeć tak godzinami i to jedynie ona wyszła na głupią, bo przez cały ten czas stała i jak zahipnotyzowana spoglądała na usta mężczyzny, który, gdy nie gadał, to pił, a gdy nie pił, to gadał i to wszystko wyglądało aż nazbyt intensywnie, jak dla Aigis, która później tłumaczyć musiała się Kha'sisowi tym, że mężczyzna posiadał bardzo ładny kształt warg. Przypominał jej te należące do najszczerszych kobiet w Thiedalskich domach rozkoszy przy północnym wybrzeżu. Bies uznał to za bardzo niekorzystny komplement i jeden z gorszych, który przyszedł kobiecie kiedykolwiek do głowy, ta jednak zdawała się nieszczególnie tym przejmować. Wiedziała swoje i spodziewała się, że usta Księcia...
Do diabła z nim, pomyślała i jednocześnie w jej głowie zabrzęczał głos należący do Khardiasa. Mnie w to nie mieszaj.
Cofnęła się nagle o krok, może dwa, gdy mężczyzna nagle, z niezwykłą szybkością, porwał się na równe nogi i odsunął od stolika, tym samym pozostawiając kieliszek sam sobie. Był pusty, szkody brak. Zastanawiała się, czy wypił dużo i czy rzeczywiście, był człowiekiem wylewnym, czy jednak tym, którym to alkohol rozwiązuje język. Głos jednak zdecydowanie miał bardziej rześki, a i ruchy nieco żywsze. Szczególnie gdy dłoń kierowała się prosto w stronę kobiety, znacząc zaproszenie. Cóż, może raczej wstęp do kolejnego, aż nazbyt długiego monologu o warzywach, który cały spędziła w napięciu, skupiając się na zrozumieniu tego, o czym mówił, a nie ruchu warg. Musiała przyznać jedno, patrzenie na Ratignaka było o wiele łatwiejsze i przyjemniejsze, niż słuchanie go. Upewnił ją jedynie gest palców, które prędko przebiegły po bliznach na policzku. Nie powinno ją to interesować, a jednak pragnęła poznać prawdziwą historię stojącą za szramami. Każda bowiem jakąś miała. Sama doskonale o tym wiedziała i może dlatego w pewnym momencie zaczęła uznawać, że blizny posiadają duszę, zupełnie jak każdy z nich.
Nie kazała Krabatowi czekać długo, zaraz po komplemencie odnośnie pyska Kha'sisa, którą to przyjął z niezwykłym zadowoleniem, podeszła do własnego kieliszka, ujęła go między zgrabne palce i pochłonęła na raz, w sposób, którego nie powstydziłby się niejeden bywalec karczmy. Przetarła usta wierzchem dłoni, krzywiąc się nad obrzydliwym smakiem bimbru, którego nie mogła ścierpieć, jednak czas ją naglił, a nie miała zamiaru odmówić alkoholu. Rzec można, że należał on do małych słabostek kobiety. Zaraz po grawerowanych ostrzach, wysokich, skórzanych kozakach i dobrych, kremowych ciastkach.
— Na litość boską, kto to pędzi — bąknęła pod nosem, utrzymując grymas na twarzy. Niekoniecznie wiadomo było dlaczego, czy przez sam trunek, czy może jednak rozgniewane oczy Khardiasa, które płonęły żywym ogniem za każdym razem, gdy piła, bo wiedział, że potrafiła sobie w tej kwestii pofolgować aż za bardzo. — Miłe z waszej strony, ale zapewniam, ma cztery łapy sprawne, poradzi sobie sam — dodała, doprowadzając się raz jeszcze do ładu i chrząkając pod nosem. Alkohol przyjemnie rozgrzewał jej gardło. Stwierdziła, że po robocie z chęcią napije się jeszcze raz i może uda się namówić do tego Krabata. Patrząc na jego rozmyślania w tym stanie, pragnęła niezwłocznie zagłębić się w stan jego świadomości po dostarczeniu sobie kilku procentów do krwi.
— I będę zaprawdę wdzięczna, nie jest tego, co prawda dużo, jednak wiadomo, w dwójkę zawsze prędzej i raźniej — dodała z uśmiechem wymalowanym na pełnych ustach.
Khardias czasami nie wiedział, a może raczej nie rozumiał sposobu pojmowania rzeczywistości przez kobietę, bo jeśli cały wóz załadowany walizkami to nie było dla niej dużo, obawiał się, gdy tylko przyszło mu rozmyślać nad tym, ile tak właściwie „wiele” znaczy dla Narcissi. Zrobiło mu się nawet żal Krabata, chociaż nie wyglądał na człowieka, któremu kilka toreb w tę czy we w tę zrobiło różnicę.
No, może kilkanaście.
— Wóz stoi niedaleko, chwila moment, szybki spacerek. Pewnie jak przyniesiemy pierwsze pakunki, to zdążą już przydzielić mi izbę i względnie ją przygotować. Mam nadzieję, że macie tu magiel — mruknęła, kierując się w stronę drzwi wyjściowych. — Może i dobrze, że nie będę musiała się odpłacać i tak zbyt wiele długów ze sobą dzierżę — mruknęła cicho, starając się zwrócić uwagę na drugą część wypowiedzi, dodaną prędko, w celu zmylenia pozorów — do tego nie mam ręki do roślin, kiedyś przesadziłam paprotkę. Zgniła po dwóch dniach. Nie wiem jak to możliwe. Paproć rośnie przecie wszędzie, to jak mech, cholerstwo jedno, a jednak. Prawda? Mówiłam, nie znam się na roślinach.
Percivala zawsze bawiło to, jak koniecznie starała się usprawiedliwić każdy swój mankament, czasem zrzucając winę na innych, a czasem na rzecz, na którą żaden nie miał wpływu. Nigdy nie potrafiła ładnie śpiewać, twierdziła wtedy, że to piosenki nie są napisane pod nią. Nie potrafiła otwierać zamków, bo zwyczajnie jej wytrychy były źle wyprofilowane. Koń się jej nie słuchał, a cała wina zostawała zrzucona na słabo zapięte siodło.
Mało kiedy przyznawała się do własnego błędu, lecz starała się coraz częściej i chociaż płaciła za to ogniem w gardle i zaciskającą się na nim gulą, powiedziała mężczyźnie prawdę, a Kha pochwalił ją, rozsiewając dookoła spokojną, rozradowaną aurę.
Może miał nadzieję, że w ten sposób rozczarowanie ilością bagaży przejdzie obok rolnika w dyskretniejszy sposób.

⸺⸺✸⸺⸺
[Krabat?]

wtorek, 30 lipca 2019

Od Leonardo cd Cahira

⸺⸺֎⸺⸺

Mężczyzna nie był zadowolony. Widać było, że obecność Leonardo nie należała do rzeczy, których oczekiwał, pragnął, czy chociaż miał zamiar trawić, a wszystko wymalowało się w przenikliwych oczach, teraz lekko zmrużonych, gdy przyglądał się szlachcicowi. Jakby jego widok nieco oślepiał, ranił biedne gałki oczne. Czasem czuł się niewyraźnie. Niekoniecznie chodziło tu o samopoczucie, prędzej o dosłowne znaczenie tego słowa. Gdy patrzył w lustro, też niejednokrotnie mrużył oczy, marszczył brwi, jakby starając się wyłapać jak najwięcej szczegółów, co, najwidoczniej, nie było mu, jak i innym dane.
Leonardo stwierdził, po dokładnym przyglądnięciu się, że nie lubi oczu mężczyzny, do którego się przysiadł. Były oczami lisa, chytrymi, przebiegłymi, gotowymi do zaatakowania i uważnie lustrującymi wszystko i wszystkich. Ludzie o takich oczach prawie zawsze go zawodzili i sprawiali przykrość, nawet jeśli wydawało się, że tego jednego uczucia zwyczajnie nie da się wzbudzić u młodego gniewnego. Wolał więc uważać na nocnego marka, przynajmniej póki nie rozgryzie, co stoi dokładniej za wyrazem oczu, chociaż obawiał się dość mocno, że tym razem nie będzie dane mu rozpoznać się w prawdzie.
Stwierdził również, że najwidoczniej obaj nie przepadają za tutejszymi posiłkami, przypominającymi bardziej bezkształtne papy bez konkretnego zapachu i brązowawej barwie. Obawiał się coraz bardziej, że wkrótce będzie musiał dołączyć się do owiec Chryzanta, gdy okaże się, że trawa będzie cenniejsza od wymysłów tutejszych kucharzy.
Nie dziwił się już również, dlaczego żadna nie chciała Rawena. Widząc jego popisy, wolałby na ich miejscu związać się ze ślepym, jednorękim bandytą z wadą wymowy, byle potrafił zrobić coś, co nie zawierało w sobie włosów i nie wyglądało, jakby dopiero co opuściło cudzy układ pokarmowy. Oczywiście, w dość sporej mierze przesadzał, to też trzeba mieć na uwadze, szczególnie przy osobnikach podobnych do Leonardo, którzy przez większość swojego życia smakowali się w dość bogatych przysmakach z każdego zakątka świata i nigdy nie zaznali prawdziwego głodu. Zawsze podstawiane prosto pod nos, zawsze w szokujących ilościach z przedziwnymi dodatkami. Nie miał jednak zamiaru narzekać na połączenie bazylii z truskawką, zajadał się wtedy, ile wlezie, brzydząc się jednak oblizać palce, które za każdym razem wycierał w świeżą chusteczkę, następnie rzucaną na podłogę. Prosty sygnał należy ją wyprać i najlepiej, żeby zniknęła w momencie zetknięcia się z podłogą.
Wiedział, że ludzie nienawidzili takich jak on. Wiedział również, że nie obchodziło go to, co mówią i myślą inni.
Nie potrzeba było mu tak trywialnych zmartwień ni wtedy, ni teraz. Może dlatego tak trudno było mu normalnie spojrzeć na tych, którzy go otaczali i może dlatego tak rzadko pozwalał im podejść bliżej, niż go nauczono.
— Skoro jestem czwarty, z pewnością należałoby w końcu to zrobić — odpowiedział cicho, miękko, dość leniwie. Zbywająco. Mówił dokładnie tak, jak wyglądał. Był przystojny, a jednak jego ułożenie ciała świadczyło o wszystkim. Raczej mu się nie chciało. — Wybacz, że cię obudziłem. Powinienem być ostrożniejszy.
Leonardo nie lubił jego oczu, jednak zdecydowanie zauroczył się w jego głosie i chyba tyle mu wystarczyło, by nie poderwać się z miejsca, a zostać, może nawet zamienić z nim nieco dłuższą, niż zazwyczaj z innymi konwersację. Problem z Montegionim był taki, że lubił ludzi, jednak jego uwagę potrafił przykuć tylko jeden, konkretny typ.
Osoby, które zawierały w sobie przynajmniej jedną, intrygującą cechę.
Blondyn był charyzmatyczny i działał Leonardowi na nerwy całym swoim istnieniem, arogancją, odwagą, jaką posiadał, będąc zwykłym ogrodnikiem.
Pastuch w rzeczywistości miał tajemnicę. Nie zawsze był pastuchem i wiedział o tym doskonale. Mówił zbyt czysto, zbyt dźwięcznie.
Nowo poznany miał dobry głos, ładną buźkę i był cichy. Książki sprzątnięte były bezszelestnie, chociaż brzmiało to niezwykle ironicznie. Nawet teraz gdy jadł, sztućce nie odezwały się ni razu, jakby w obawie przed tym, który je dzierżył.
Wolał nie przyznawać się, że był czwartą osobą, lecz pewnie pięćdziesiątym zrzuceniem. Młody szlachcic zdecydowanie zbyt często zahaczał o półkę ramieniem, czy stopą, gdy spieszył się do pokoju. Wzruszył ramionami.
— Może tym razem uda mi się ją przekonać, że to złe miejsce dla tak chwiejnej półeczki — odpowiedział cicho, poprawiając się w miejscu i przyjmując nienaganną pozycję, wyliczoną co do centymetra. Chłodny pręt wciąż trwał przy jego plecach, a stos książek spoczywał na głowie. Nauczycielka czaiła się z linijką, czuł jej oddech na swoim szczupłym karku, gdzie włosy sterczały dęba, w obawie przed kolejnym atakiem ze strony kobiety. Odetchnął zbyt głośno. Drewno smagnęło chłopca po kostkach, zacisnął mocniej wargi i powieki, jednak nie drgnął nawet o centymetr. Uśmiechnęła się pobłażliwie, po czym pozwoliła mu zdjąć podręczniki i iść na krótki spacer, byle zdążył przyjść przed obiadem i znaleźć czas na dokładne umycie dłoni.
Gdy znalazł się pod ulubionym świerkiem, zaklął cicho, zacisnął palce na ręce i ściskając ją mocno pomiędzy udami, rozpłakał się, przeklinając dzień, w którym się urodził.
— Nie obudziłeś — odparł ponuro, ostrożnie odwracając głowę i wbijając wzrok w przestrzeń przed sobą. Siedź prosto, powtarzał sobie, zerkając na twardszą skórę, która okrywała wierzchnią część szczupłej dłoni. Naprawdę uwłaczającym było myśleć o bliznach i mieć przed oczami tę jedną rzecz, która nie była bohaterska, ani nawet warta uzyskania śladu. — Ale prawda, na przyszłość powinieneś bardziej uważać, jak chodzisz — dodał, nieco ostrzej, niż poprzednio, zanim wpakował łyżkę napełnioną dziwną papką do ust.
Nie było aż tak źle. Tym razem przynajmniej nie dawało kwasem i nie śmierdziało octem. Kucharze chociaż raz się postarali albo zwyczajnie mieli już dość krzywych spojrzeń kierowanych w stronę kuchni, które pojawiały się właściwie każdego dnia i nietypowych plotek wymienianych między członkami gildii.
Nagle każdy mięsień w jego ciele się napiął. Wystarczyło zreflektować się i zrozumieć, że w rzeczywistości smakowało dobrze, bo nie wąchał samej potrawy, a zanurzał się w zapachu bijącym od mężczyzny. Niewyraźnym, dość słabym, jednak wciąż istniejącym. Uznał to za paskudne przewinienie i niepotrzebne rozwodzenie się nad głupotami. Nie powinien dekoncentrować się w tak idiotyczny sposób. Prędko odsunął od siebie talerz, pilnując w głowie jednego zdania. Nie jestem głodny, nie jestem głodny, nie jestem głodny. Jeśli mnie o to zapyta, odpowiedz prosto. Nie jestem głodny. Nie wiedział, czemu tak mozolnie próbował to sobie wklepać, jak jeden z wierszy, których miał nauczyć się, gdy jeszcze był małym chłopcem. Mówili, że ma umieć je wyrecytować, nawet w środku nocy, tuż po zbudzeniu. Nie rozumiał, po co mu to, jednak uczył się ich i nie miał zamiaru się przeciwstawić. Dość było mu smagnięć linijką po wątłych dłoniach.
Coś jednak podpowiadało mu, że mężczyzny wcale to nie obchodzi. Cóż. Przez te wszystkie lata wyuczono w nim jednak manierę szukania drugiej opcji. Nic przecież nigdy nie było pewne.

⸺⸺֎⸺⸺
[Cahir?]

Od Ophelosa CD Narcissi

— Arogancki i do tego z dworku. — Podniósł na to wzrok znad popręgu, zostawiając jednak komentarz bez swojego słowa. Przynajmniej na razie, w końcu słuchający i cierpliwi zostają wynagrodzeni, a przynajmniej taką zasadę wyznawał. Wiele rzeczy, przemyśleń, szczęść czy nieszczęść przychodziło w swoim własnym tempie, a poganianie zazwyczaj tylko niepotrzebnie kusiło los. — Ulubiony typ chłopca, zdecydowanie.
Żachnął się, zakrztusił własną ślinę, mocniej zaciskając dłonie na skórzanym pasku. Zamrugał kilka razy, autentycznie zaczynając sprawdzać, czy słowa dziewczyny aby na pewno były prawdziwe, sprawdzone i potwierdzone przez nią. Nie raz przecież zaglądała, ba, bezpardonowo wchodziła do pokoju, w którym nadal pod grubą kołdrą spoczywały dwa, nagie ciała z poplątanymi nawzajem kończynami. Oczywiście, w takim przypadku rozsuwała zasłony, kilka razy zdażyło się jej i zrzucić pierzynę na podłogę, gdy godzina pobudki kochanków przekraczała granice dobrego smaku.
Ale przecież nie wszyscy pochodzili z dworków, choć z rolnikiem, z tego, co wiedział i co pamiętał oczywiście, w łożu nigdy nie spoczął.
Czy aroganccy?
Zazwyczaj, tak, ci działali na niego jak mocny magnes, przyciągając gołębie czy naiwne serce rycerzyka ku swoim ciałom, zaprzeczyć temu punktowi nie potrafił, choć tak, jak w poprzednim przypadku, nadal wisiało nad nim pytanie, czy aby na pewno każdy kochanek był osobą arogancką, chłodną, okropnie zdystansowaną, z tak srebrnym i oceniającym spojrzeniem, które, jak miał wrażenie, jeszcze chwilę temu spoczywało na jego barkach?
Nie, zdecydowanie nie.
Choć, stety lub nie, musiał się zgodzić, złotoskóry spełniał oba kryteria. Przynajmniej na samym początku, bo arogancję w stosunku do Ophelosa udało im się ostatecznie, wspólnymi siłami raczej, wypracować. 
— Wiesz, zawsze mogło być gorzej. — Nawet nie zauważył bursztynowych oczu zawieszających na nim wzrok, podczas gdy wsadził nogę w strzemię.
Odbił się raz, drugi, w końcu i trzeci, by za ostatnim usadowić się z już wyuczoną lekkością w siodle. Niezbyt wygodnym, niezbyt miękkim, jednak wystarczającym na drogę, którą miał pokonać ku słodkiemu, rodzinnemu domu. Chwycił wodzę w jedną dłoń, wzruszył ramionami w odpowiedzi do kuzynki. Możliwe, nie zaprzeczał.
— Panienka Yvonne prawdopodobnie wciąż nie ma bladego pojęcia, jak wygląda Percival. Tu przynajmniej wie, że przemyka mu koło nosa przyzwoity smakołyk.
Rumieniec już jakby przykleił się do twarzy mężczyzny na stałe. Ten opuściwszy wzrok, prychnął i pokręcił głową, choć w sercu po raz kolejny już napuszył się jak paw, nawet jeżeli aktualnie był mierną imitacją Chryzanta sprzed kilku lat. Niby uczesany, niby z pięknym mieczem u pasa i na końskim grzbiecie, a jednak nadal brakowało charakterystycznego, srebrnego błysku oraz szarmanckiego uśmiechu. Zerknął na kuzynkę, ponownie kręcąc głową.
— Czy ja wiem, smakołykiem może byłem dwa lata temu, teraz mierna ze mnie przystawka. Przepocony, nieuczesany, niezdarny — prychnął, puszczając jej słabawy, nadal jednak ciepły, dosyć wesoły uśmiech. — Wiesz, jaką okropną mam kondycję? Siedzenie i obserwowanie owiec zdecydowanie mi jej nie poprawiło, a poranne noszenie słomy czy przebieranie tego nieszczęsnego obornika to jedna wielka beznadzieja, w dodatku śmierdząca, jak bardzo bym tych puchatych zwierząt nie uwielbiał — prychnął, wykrzywiając buźkę. Poprawił rękawicę. — A kondycja, jak wiemy oboje doskonale, nie tylko przydaje się na polu bitwy z mieczem u pasa, przyznasz mi rację, prawda? — Tu uśmiechnął się sugestywnie, uniósł brwi, może jednak w srebrnym oku coś błysnęło. — Aczkolwiek, wydaje mi się, że ta przerwa jednak wyszła mi na zdrowie. Choć, przyznaję, turnieju bym już nie pojechał, a jeżeli podjąłbym rękawicę, to dosyć szybko bym odpadł. — Pokręcił głową, już na dobre przerywając tok negatywnych myśli.
Bo chociaż stracił wiele, czy to w swoich umiejętnościach, czy to w postaci fizycznej, tak głowa wyciszyła się, odcinając się od smutków. Od brutalności, która potrafiła przedrzeć się do snów w najmniej spodziewanym momencie, od krwi i ciał, przemykających się po cichutku, by następnie rozpętać chaos w gorszym momencie. Ophelos w końcu mógł odetchnąć, zrobić sobie przerwę. Przerwa jednak wskazywała na to, że w końcu do tego wróci. Może nie samej świetności, sławy oraz honorów, lecz zdawał sobie sprawę, iż miecz po prostu dobrze leżał w jego dłoni. Wręcz naturalnie, jak gdyby przedłużenie kończyny.
— Ale, naprawdę, szczerze i przysięgam w tym momencie na swoją głowę, lepszej decyzji dla siebie podjąć nie mogłem — szepnął ku niej, tym razem obdarowując Narcyzię uśmiechem od ucha do ucha. — Odpocząłem, koniec przerwy, wracam ku powołaniu. Przynajmniej na razie.
[ kocham ich elo ]

Od Krabata cd. Narcissy

Jeśli cokolwiek mogło w tym momencie zaskoczyć i wytrącić z równowagi to tak nagłe i tak wylewne podziękowania. Przez chwilę siedział na miejscu gapiąc się na rozmówczynię wzrokiem zdradzającym dość nikłe powinowactwo z istotą bądź, co bądź w jakimś tam stopniu rozumną. W pewnej chwili miał nawet ochotę się uśmiechnąć, ale postanowił poprzestać jedynie na lekkim uniesieniu warg oszczędzając sobie i innym widoku paszczy bazyliszka. Zamiast tego obrócił się z powrotem w stronę swojej niedopitej szklanki, z której w czasie krótkiego monologu kobiety zdążyło już wywietrzeć nieco procentów podobnie jak z głowy Krabata. Westchnął swoim zwyczajem i wymruczał nie wiadomo czy to do siebie, czy do niedopitego trunku, czy w ogóle gdzieś w przestrzeń, bo że do nowoprzyjętej członkini to najmniej prawdopodobne:
- I cały monolog o ludzkiej niewdzięczności wzięło w łeb, bo się nagle jaśnie pani dobre maniery przypomnieć się musiały.
Po czym na głos już zapytał:
- Panienka pije, czy tylko się przygląda. Wiem, że klamoty, bibeloty tam czekają do po przestawienia, ale trzeba się zahartować nieco, żeby kurz w gardle nie osiadał. A zresztą do diabła z wymówkami. To już jest szczyt żeby ciężko pracujący dorosły człowiek potrzebował jakichś tam powodów żeby się napić. Ciągam cały dzień worki, mogę pod wieczór pociągnąć z kieliszka. A, że jeszcze dzień to, co tam. To wieczór się spóźnia, a nie ze ja jestem za wcześnie. Wszyscy się spieszą jakby się gdzie paliło, a się przecie nie pali, bo jakby to był naprawdę, jaki pożar toby do mnie nie przyłazili tylko latali w kółko bez sensu. To jak polać.
Nie czekając na odpowiedź wyciągnął drugi kieliszek i począł powoli i z rozmysłem wlewać weń złocisty płyn. Następnie wyciągnął z kieszeni białą chusteczkę, swój nieodłączny atrybut, i począł powoli aczkolwiek bardzo dokładnie przecierać flaszkę, potem kieliszki, aż wreszcie położył dokładnie wyczyszczone szkło przed towarzyszką starając się nie dotykać go więcej dłońmi. Na koniec przeciągnął jeszcze strzępkiem materiału po blacie usuwając ostatnie ślady swej bytności w tym miejscu i uspokojony opadł z powrotem na krzesło.
- Właściwie to niespecjalnie jest, co opijać. Pogoda pod psem, bo albo upał, że wielbłądy zaglądają do chaty pytać o drogę do oazy, albo leje tak, że dziwota, iż się wszyscy w żaby nie pozamieniamy, a już najgorzej jak wieje ten wiatr, co głowy urywa. Inna rzecz, że innym naprawdę dobrze by taka operacja zrobiła, ale, po co się uczciwych ludzi przy tym czepiać – w jego tonie pobrzmiewała wyraźnie nuta wskazująca, że siebie zalicza raczej do tych uczciwych – Niby nie ma, za co pić, ale jest, po co. Panienka pewnie zwróciła uwagę na tą diablicę w kobiecej skórze, która mnie zagadnęła. No to właśnie z nią szczególnie bez kieliszka rozmowy nie zniosę. Ostatecznie ona ma swój rytuał, zawracać mi głowę przy każdej możliwej okazji to i ja mogę mieć swój.
Zdumiewające jak szybko alkohol ubywał z kieliszka rolnika, choć ten wyraźnie nie przykładał do niego absolutnie żadnej wagi i niemal nie przerywał swego monologu. Była to jedna z niewielu jego niezwykłych umiejętności, przydatna głównie w karczmach, lub też w przypadku, gdy niezwykle pilnym było wywiedzenie się, co też konkretni goście popijają, jako że w ferworze dyskusji pociągnięcie z niekoniecznie swojego kieliszka nie wydawało się tak niezwykłym – pomijając fakt, że najpewniej towarzyszyłby temu szereg zabiegów, w którym główną rolę zagrałyby jego szmateczki. Naprawdę zadziwiające, że nikt nie chciał bardziej wykorzystać tych jego talentów, a bardziej znaczy w tym przypadku w ogóle przynajmniej raz. Odstawił wreszcie pusty kieliszek i zerknął na nią nieco przyjaźniej.
- No to do roboty, bo nas zima zastanie, a zimą to nie ma, co robić. Zimno, ciemno i do chałupy daleko. Jak ja nie lubię zimy. – narzekał w najlepsze, choć jego wyraz twarzy zdecydowanie nie korespondował tym razem z tonem, jakim mówił. Nie znaczyło to, że był nieszczery, tylko powinien jeszcze dodać, że nie lubi tak samo wiosny, lata i jesieni. To, jeśli chciałby być ścisły, ale na tym mu akurat nigdy nie zależało, jeśli nie chodziło o jego przekochane warzywka. Odchrząknął i starając się przybrać jak najbardziej przyjazny wyraz twarzy wyciągnął szarmancko dłoń w stronę kobiety.
- Pani pozwoli, jeśli nie będzie to zbyt wielkim kłopotem pospieszyć się z tym trunkiem, to pomogę się urządzić. Obiecuję, że nie będę w zamian żądał plewienia grządek, bo po pierwsze ja nie mam czasu uganiać się za dłużnikami po gildii, jak mi pomidory wysychają, a po drugie nie mogę brać odpowiedzialności jak przez jakiegoś domorosłego ogrodnika cała gildia będzie wcinać sałatę jak króliki, bo geniusz wyrwie sadzonki razem z chwastami. I proszę się nie zrażać moją… moim dość nietypowym rozumieniem uprzejmości… naprawdę nie jestem tak zły jak mnie malują, tylko życzliwość zazwyczaj zbyt drogo mnie kosztowała.
Przeciągnął bezwiednie po szramach znaczących jego twarz.
- Ma pani jakieś bagaże. Tego tam stwora do bagaży nie liczę. Jego na pewno nieść nie będę, choć swoją drogą ma całkiem sympatyczną mordkę.

<Narcissa?>

Od Desideriusa cd Krabata

⸺⸺※⸺⸺

Absolutnie nic nie szło po jego myśli, o ile jakąś w ogóle posiadał w obliczu obecnej sytuacji. Przeklinał się w myślach, wrzeszczał jak głupi, bo przecież wszystko, czego potrzebował do obezwładnienia istoty, zawierało się w jego kieszeniach, wystarczało jedynie sięgnąć palcami do materiałowego woreczka i rozrzucić proch na wszystkie strony. Padłoby uśpione, a może i samego Desideriusa to uspokoiło, tymczasem sterczał, jak ostatni dureń i palant, nie będąc w stanie choćby poruszyć małym palcem lewej ręki. Wizja kłów przypominających bardziej powleczone lepką trucizną brzytwy, niż zęby, które pewnie z chęcią zakotwiczyły się w szyi, czy też piersi Coeha, skutecznie odwlekała go od idei rzucenia się na bestię i przynajmniej próby ugłaskania stwora. Jeszcze bardziej bał się o Krabata, który wcale się na to wszystko nie pisał, a jak widać, znowu spotkała go tak okrutna przykrość. Znaczy się, Coeh nie wiedział, czy znowu, jednakże spoglądając na jego reakcję, wywnioskować można było, iż na jego drodze spotykały go jeszcze mniej interesujące wydarzenia, a ślamazarny jaszczur robił mu w całym tym spektaklu dość nikłą różnicę. Kolejny statysta, a jedyne co różniło go od innych, to to, że mógł narobić szkód nieświadomie. Co bowiem było po takich stworach, ich złość była uzasadniona. Trzymane w klatce zwyczajnie się bały i starały zawalczyć o bezpieczeństwo i terytorium, Coeh więc doskonale rozumiał ich motywację w podobnych momentach. Dlatego może nie zdziwił go aż tak bardzo widok bestii rzucającej się bez skrupułów na wymachującego łapskami Krabata. Wyglądał, jakby conajmniej próbował się odgonić od stada irytujących go much, czy innych, mało ciekawych owadów, a wszystkie takie zachowania dawały wystarczający powód do zaatakowania. Zbyt wiele ruchów w zbyt krótkim czasie skutecznie pobudzało instynkty. Zdecydowanie nie tak wyraźnie, jak widok kłów zatapiających się w ramieniu i przeraźliwe wrzaśnięcie, które poruszyło trzewia Desideriusa, jednak wciąż, było to wystarczające.
Sparaliżowało go doszczętnie, widok, jak mężczyzna przypominający raczej dąb, czy też, mniej hiperbolizując, niedźwiedzia, zostaje powalony przez takie chuchro jak obślizgła, śmierdząca zdechłym capem, gadzina, zdawał się zapętlić i trwać w nieskończoność. Wciąż przed oczami malowała mu się upadająca sylwetka i błysk wielu ślepi.
Paskuda na szczęście się ulotniła, dla pewności, chodziło o pudełkowego zbiega, nie Krabata i dopiero w tym momencie Coeh odzyskał zdolność poruszania się. Nożyce upadły, wydając z siebie brzęczący, czysty dźwięk, a zaraz za nimi poleciał zielarz, kierując się jednak mocniej w stronę rolnika. Palce prędko zbadały kieszonki i sakiewki, jakby dopiero teraz sobie o nich przypominając i nim Krabat dobrze zdołał dokończyć swój wywód odnośnie bycia pechowcem, czy latania za stworem, dłonie Coeha już majstrowały przy jego ramieniu. Nakładały przygotowaną kilka dni wcześniej maść, rozgniatały liście i pracowały tak pieczołowicie, jakby zależało od tego, co najmniej życie władcy.
Desiderius miał wyjątkową słabość do wpadania w maniakalne transy, z których wybudzały go jedynie nieliczne zachowania i reakcje. Najczęściej stan owej paniki podbudowywało poczucie winy i chęć odkupienia grzechów, a i tym razem nie było inaczej. Czuł palący się żar zaklęty głęboko w jego klatce piersiowej, uciskał on płuca i przyprawiał o zawroty głowy, a mimo to nie pozwalał mu na przerwanie pracy, dopóki nie był pewien, że rana jest odkażona, zabezpieczona i oblepiona masą środków leczniczych. Sapał, jakby co najmniej przebiegł maraton, a wraz z odłożeniem ostatniego opatrunku na ciele mężczyzny, cała precyzja godna chirurga zniknęła, ponownie wprawiając dłonie zielarza w nieokiełznane drgania. Dopiero wtedy zauważył, jak pilnie zaciskał szczęki i jak bardzo zaczynały boleć go zęby. Również dopiero wtedy odważył się spojrzeć na twarz Ratignaka i wiedząc, że stracili już zbyt wiele czasu, a także że nie ma wystarczająco dużo siły, by wbijać w niego rozbiegane spojrzenie, runął w kierunku drzwi, ignorując całkowicie nożyce, które miały mu się już raczej na nic nie zdać. Mógł uczynić z nich pożytek, gdy jaszczur przebywał w pokoju.
Teraz mógł jedynie polegać na sile szczupłych, długich nóg i wrzaski kolejnych członków gildii. Mógł jedynie rzucać prędkie przeprosiny w stronę przepychanych przez jego obrzydliwie chude ręce ludzi i błądzić srebrnym spojrzeniem za stworzeniem, gdzieś z tyłu głowy wciąż myśląc o Krabacie i zastanawiając się, czy odpowiednio zabezpieczył ranę. Miał nadzieję, bo przeraźliwy krzyk wciąż rozbrzmiewał w jego głowie, pobudzając jego bebechy i przyprawiając o chęć zwrócenia posiłku.
Ogon wciąż migał mu gdzieś przed nosem, nie był jednak na tyle blisko, by zdołał po prostu go dosięgnąć. Musiałby postawić kilka dobrych susów i rzucić się za stworzeniem, a i tak nie miałby pewności, że jego dłonie uchwycą długi ogon. Inną kwestią to, czy ogon w ogóle utrzymałby się na właścicielu, czy może jednak odpadł bez najmniejszego pardon. Coeh za dużo myślał, a za mało działał. Dlatego tak wiele rzeczy umykało mu między palcami. Dlatego tak wiele rzeczy tracił i przeklinał to szczerze.
Ogon zanurkował w jednej z pracowni, na co Coeh jedynie warknął, jednak wpadł za nim, spocony, zasapany i zmęczony. Półki. Pełno półek. Zasyp półek, zasyp zakurzonych rupieci. Masa niepotrzebnych rzeczy, a gdzieś między nimi paskudny stwór.
Poprawka.
Masa niepotrzebnych rzeczy, a stwór przysiadający idealnie pośrodku szczupłej, zapadniętej piersi Coeha, który, ponownie sparaliżowany, nie był w stanie nawet wysilić się na krzyk przynajmniej imitujący ten Krabatowi.
— Bogowie, wiem, zgrzeszyłem, ale, cholera, nie tak i nie teraz — szeptał, odchylając głowę jak najbardziej od pyska dziwnego jaszczura. Był gotowy na wiele rzeczy. Niejednokrotnie zasypiając, rozmyślał nad wieloma scenariuszami własnej śmierci. Początkowo je numerował, później jednak zgubił gdzieś rachubę, wolał również nie niepokoić samego siebie.
Myślał o ciemnym zaułku. Paskudna, gęsta i gorąca noc otulałaby go, podobnie jak ramiona rzezimieszka podrzynającego mu gardło. Albo o upadku z wysokości, najlepiej z najwyższej wieży w Thietijskim Pałacyku, przy którym lubił się pokręcić, gdy był mały. Przeraźliwie zimny dzień na środku lodowego pustkowia. Zatonięcie statku pasażerskiego. Trucizna w herbacie, pysznej, ostatniej herbacie malinowej z ociupinką kardamonu. Nieszczęśliwy wypadek na drodze, potrącony i stratowany przez orszak. Płonący budynek gildii, a w środku on, obolały, pełen strachu i niechęci do ewakuowania się. Siedzący na łóżku, skulony.
Uważał je wszystkie za w pewnym sensie, romantyczne. Naczytał się dramatów, sądził, że śmierć jest piękna, pełna tragizmu i że jest symbolem cierpienia w miłości. Obrzydliwe kłamstwo, którym próbował wmówić sobie, że tak naprawdę się nie nienawidzi.
A ostatnio najczęściej śnił o nowym pomyśle, który wydawał mu się najatrakcyjniejszym. Pachniał brutalnością, krwią i błyskał się beznamiętnym spojrzeniem, podczas gdy silne, duże dłonie leniwie oplatały jego szyję jak boa. Starał się wymówić imię oprawcy, ramiona jednak były tak mocno zaciśnięte, by nie był w stanie wydobyć z siebie choćby jęknięcia. W snach tych spoglądał z rozmarzeniem na długie włosy opadające kaskadami na ramiona mężczyzny. Oplatał szczupłymi palcami te jego, starał się je odsunąć, chociaż wcale tego nie chciał. Przyglądał się z umiłowaniem bliźnie przechodzącej przez oko, rozdziawiał usta w bezdźwięcznych stęknięciach o pomoc. Tak było w tych pięknych snach.
W jeszcze cudowniejszych, Rafgarel nie przestawał go całować.
Był gotowy na wiele rzeczy, na wiele scenariuszy, jednak żaden z nich nie reflektował bestii, której oddech skwierczał za każdym zetknięciem się z powietrzem i chyba po raz pierwszy Coeh stwierdził, że nie jest gotów, by umrzeć.

⸺⸺※⸺⸺
[Krabacie?]

Od Narcissi cd Ophelosa

⸺⸺✸⸺⸺

I chociaż każdy wzdrygnąłby się na dźwięk tego niepokojącego, może nawet i nieco nieludzkiego śmiechu, który wyrwał się prosto z krtani blondyna, ona pozostała w bezruchu, przypominając raczej zaklęty posąg, obdarowany kamienną twarzą. Wykrzywioną w delikatnym uśmiechu, który odsłaniał proste, bialutkie ząbki, skutecznie odwracając uwagę od małej blizny, która przecinała górną wargę w mało znaczącym miejscu, bliżej prawego kącika. Wyginał się teraz ku górze, nadając jej typowego dla niej, nieco szelmowskiego wyglądu. Wystarczyło jednak go opuścić, by w chwilę zmieniła się w kobietę ponętną i gotową do mamienia każdego kolejnego frajera, czy może też oburzoną szlachciankę wprawioną w furię na tyle silną, by skróciła o głowę kolejnych, którzy odważyliby się wejść jej w paradę ze swoimi nieszczególnie wymuskanymi komplementami. Słyszała takich już wiele, w pewnym momencie godząc się z ich istnieniem, jednak wciąż wygrażając moralnym barbarzyńcom, którzy nie znali tak zwanej cienkiej granicy smaku. Narcissa zdołała również zrozumieć, że ta ledwo widoczna linia, nawet jeśli miałaby rogi i bodła każdego prosto w tłusty zad przy przejściu nad nią, nie miałaby i tak zbyt wielkiego wpływu na to, jak ją traktują.
Zdarzało jej się przez to przeklinać swoją płeć. Żałować i obarczać świat winą za to, jaką ją uczynił, a na bogów bluzgać mocniej, niż na osoby, które jej to piekło wyprawiły. Wolałaby być mężczyzną, nigdy się z tym nie kryła. Czy to w sposobie obycia, rozmów, czy też zwykłego doboru towarzystwa. Zwyczajnie wiedziała, że ten jeden atrybut między nogami, zamiast na piersi, sprawiłby, że życie byłoby łatwiejsze i nigdy nie spotkałaby się ze strachem spowodowanym wizją wyjścia o zbyt późnej porze.
Co prawda będąc mężczyzną, niebezpieczeństwo również istniało. Mogli ją wtedy bowiem złapać, obrabować, skatować, na koniec jednak zabić. Każdego bowiem, którego napotykała, mogła skwitować jedną, krótką zasadą, która co prawda nigdzie spisana nie była, a jednak trwała w świecie rozbojów i obijała się tam głośnym echem. Tych, którzy się do niej nie stosowali, czekała jeszcze większa i bardziej sroga kara od czających się w najgłębszych lochach, największej twierdzy więziennej w Nalaesii tortur. Kobiet i dzieci zwyczajnie się nie zabijało, bez względu na to, jaką motywację posiadał bandyta. Co się z tym wiązało, każda pokaleczona, pokrzywdzona i stracona mentalnie, musiała nieść brzemię do końca swego życia, licząc się z faktem, że każdy kolejny dzień wiązał coraz to większą wagę do i tak już dość masywnego tobołka.
Wolała umrzeć na brudnej, śmierdzącej moczem i szczurzymi odchodami kostce brukowej, niż liczyć się z czającymi się w głowie demonami. Wiedziała, że każda rana cięta, która rozkwitała na jej, dawniej złocistej i przypominającej miód, skórze, paliła mniej niż piekło, w które mogli wrzucić ją napotkani na drodze ludzie, gdyby podjęła się życia, jakiego od niej oczekiwali.
Dlatego wspinała się na schody, o wiele wyższe, bardziej strome i śliskie, niż te, które czekały na każdego szlachcica, który chciał zaprząc się do wojska. Nie żałowała ni chwili spędzonej na lekcjach, nigdy nie odmówiłaby każdej z blizn, które zdobiły jej ciało. Wszystko, co zrobiła, wiedziała, że zrobiła słusznie. Każda podjęta przez nią decyzja była tą, której dobyłaby się przy każdej okazji. Bez względu na to, ile razy nie cofnięto by wskazówek na tarczy jej zegarka. Zrobiła to wszystko i wszystkiego była dumna, pewna. Czasem nawet arogancka i zbyt zuchwała. Świadoma jednak była tego, jak silną ją to uczyniło i że wszyscy inni, którzy rzekomo stali z nią na tym samym poziomie, w rzeczywistości znajdowali się dwa szczeble niżej.
Nigdy nie przetrwaliby tego, czego zdołała doświadczyć przez lata treningów, zmagań, walk i nikt nie mógł jej tego odebrać. Tej świadomości wyższości nad każdym z kolejnych łajdaków, którzy spoglądali na nią, jak na idiotkę, niewyżytą dziewkę, która jedynie myśli, że jest w stanie zwojować w świat. W rzeczywistości naprawdę była tego zdolna.
— Jeżeli byłby kapłanem, to zdecydowanie wartym grzechu.
Ten jeden raz naprawdę miała ochotę dziękować mężczyźnie za to, że przerwał jej monolog, na dodatek akcentem tak niezwykłym, by rozpromieniła się prawie natychmiast. Głęboka bruzda w mgnieniu oka zniknęła z jej czoła, a oczy przypominały w tym momencie dwa rozjarzone na granatowym niebie świetliki. Radośnie harcujące w środku lasu stworzenia, którym nic nie wadziło. Albo bursztyny podstawione pod światło w najcieplejszy i najjaśniejszy dzień w roku, w samo południe, gdy niebo było bezchmurne, a powietrze osnute jedynie delikatnym aromatem pól lawendy, łagodnie muskało nos i spieczone poliki.
Doskonale wiedziała, że z kuzyna niejednokrotnie wychodziła szelma i okrutny wręcz absztyfikant, lecz równie dobrze wiedziała, że wychował się w kręgach, gdzie takie zachowania należało tępić, nie pochwalać. Parsknęła więc kilkukrotnie, marszcząc nos i splatając palce, podczas gdy ciało mimowolnie zgięło się w pół. Mina Kha'sisa i aura, którą w tym momencie emanował, niekoniecznie kobiecie pomagała, wręcz przeciwnie. Nie odzywał się, wiedziała jednak, jak mało pochlebiające jej zachowaniu słowa, czają się na zazwyczaj pełnych uwag, jednak niezwykle cichych, wargach biesa. Słyszała brzęczące w uszach syknięcia, ciche „Nie przystoi, Narcisso”, a mimo wszystko szczerzyła się od ucha do ucha i chichotała, jak głupia nastolatka, którą momentami dalej się poczuwała.
— Obstawiam, że jest jakimś szlachcicem po sposobie noszenia się i wypowiadania, wystarczająco ich w życiu spotkałem, by to zauważyć. Na bogów, na nic nie liczę, nawet nie zapytał mnie o imię — dodał, a czoło miał zmarszczone, jak świeżo ususzona rodzynka. Już ja zadbam, żeby się dowiedział, pomyślała prędko, zakładając ręce na piersi i rzucając mu nieco zawiedzione spojrzenie, bo jednak spodziewała się po kuzynie czegoś więcej, niż czajenia się z podstawowymi informacjami. Przynajmniej tego powinien się jednak trzymać, bez nazwiska przecież raczej mało mógł zdziałać. — Zresztą, jest arogancki i nadęty jak większość z nich, naprawdę, spotykałem ciekawszych mężów. I nie przepada za moją fajką, zawsze na nią narzeka — rzucił dość głośno, z doskonale zrozumiałą dla blondynki żywotnością. Prawdą było, że nikt nie przepadał za fajką Chryzanta. Niekoniecznie dlatego, że szkodziła zdrowiu, prędzej temu, że była stara i kojarzyła się prędzej ze zgrzybiałymi starcami, niż młodymi, rześkimi chłopcami. A już na pewno nie takimi jak sam Ophelos.
— Dobrze, dobrze, ma na imię Leonardo, czasami, od niechcenia raczej czy litości przesiaduje ze mną, gdy wyprowadzam owce. Nie rozmawiamy za dużo, ale miło nie spoczywać w całkowitej samotności. Aczkolwiek podtrzymuję, ten chłopiec, jak go określiłaś, pewnie nadal nie wie, jak się nazywam.
Narcyza, jak to na Narcyzę przystało, w tym momencie spojrzała na obiekt zainteresowania jej kuzyna, który, o dziwo przypatrywał się dwójce z uwagą, jednak gdy tylko napotkał przenikliwe spojrzenie blondynki, momentalnie odpuścił. Nieco ją to zasmuciło, zdołała bowiem dojrzeć potencjał w młodych, chociaż niezwykle przygnębionych oczach i spodziewała się, że prowadzone z nim bitwy na spojrzenia, mogłyby prędko przeistoczyć się w zacięte wojny. Pragnęła tego. Młodzieniec, Leonardo, nie był w jej guście, więc mogła jedynie wzruszyć ramionami nad młodą twarzyczką, która doświadczyła raczej nielicznych przykrości w życiu.
— Arogancki i do tego z dworku — zacmokała pod nosem, zerkając z powrotem na plecy kuzyna, ściągając na dosłownie chwilkę uśmiech z pełnych, soczystych wręcz warg. — Ulubiony typ chłopca, zdecydowanie — kontynuowała, podchodząc do łba konia, którego dosiąść miał Ophelos i przykładając dłoń między jego chrapy. Miękko, gorąco. Nigdy za tym nie tęskniła. Próbowała kiedyś przekonać Kha'sisa do tego, by ostał się jej wierzchowcem, ten jednak kręcił nosem, twierdząc, że nie był to dobry pomysł. Nie nalegała, wiedziała, że każdy miewał swoje granice, a tych Khardias przekroczyć zdecydowanie nie chciał. Nie, gdy jego oczy ciemniały w ten sposób, przepełnione strachem, bólem i nutą żalu. Obawiał się, okrutnie się obawiał i obwiniała za to jeden z wieczorów spędzonych w karczmie na obrzeżach stolicy, gdy nasłuchali się o historiach powiązanych bezpośrednio z upadkiem z wierzchowca.
— Wiesz, zawsze mogło być gorzej. — Brązowe, teraz już łagodne oczy padły prosto na skupioną, może i nieco zaczerwienioną twarz Chryzanta. — Panienka Yvonne prawdopodobnie wciąż nie ma bladego pojęcia, jak wygląda Percival — dodała z uśmiechem. — Tu przynajmniej wie, że przemyka mu koło nosa przyzwoity smakołyk.

⸺⸺✸⸺⸺
[A idź pan z wami]

Od Cahira cd. Leonarda

Wielka Sala wypełniona była po brzegi. Zewsząd dobiegał gwar, śmiech i brzdęk naczyń. Wschodzące słońce świeciło mocno, jaskrawo, pomarańczowo. Jego blask wlewał się przez przestronne okna, tworzył na posadzce kałuże światła.
Cahir jadł bez apetytu, mechanicznie, po żołniersku, jakby posiłek był kolejnym zadaniem, jakie zostało mu powierzone. Siedział sam przy niewielkim stoliku, ustawionym niemalże na samym końcu pomieszczenia, z dala od okien. Jego sylwetka była sztywna; mięśnie miał napięte, spojrzenie czujne i taksujące. Blada dłoń co jakiś czas bezwiednie wędrowała w stronę paska, muskała palcami kord, jakby dotyk jego drewnianej rękojeści był w jakiś sposób kojący, miły, przyjazny.
Zrugał samego siebie, szybko się opamiętał, przestał zachowywać jak szpieg na służbie. Tu nie musisz być czujny, pouczał samego siebie, tu możesz zachowywać się swobodnie. W tym miejscu zbyt wielka ostrożność nie była wskazana, mogła zwrócić na niego uwagę innych. Cahir nie chciał niczyjej uwagi.
Odetchnął głęboko, rozluźnił ramiona, założył nogę na nogę, rozparł się na krześle, może nieco zbyt demonstracyjnie i teatralnie. Choć zmienił pozę, nie potrafił powstrzymać się od dalszego obserwowania osób jedzących posiłek.
Jego wzrok wyłowił z tłumu but, z jakiego wystawał krótki sztylet, prześlizgnął się po pasie, na którym wisiał miecz, dostrzegł świecący się na czyjejś długiej szyi urokliwy medalik z kameą, otarł się o pierścień i dwa sygnety, skoczył na drugi koniec sali, zobaczył słabo pilnowaną sakiewkę. Cahir, nawykły do zwracania uwagi na fanty osób przebywających w jego otoczeniu, czynił to bezwiednie, samoistnie, z przyzwyczajenia. Skrzywienie zawodowe, uznał, wracając do jedzenia.
Zanurzył łyżkę w gęstej papce. Smakowała raczej nijako, do tego była już na wpół zimna. Zmusił się do przełknięcia kolejnej porcji. Był głodny.
Choć prawie wszystkie miejsca były już pozajmowane, a głodnych wciąż przybywało, Cahir miał nadzieję, że nikt się do niego nie dosiądzie i że ten poranek przyjdzie mu spędzić wyłącznie we własnym towarzystwie. Nie był w nastroju do pogawędek, nie miał specjalnej ochoty bliżej poznawać osób przynależących do gildii. Uważał, że z samotnością mu do twarzy, sądził ponadto, że szpieg nie powinien mieć znajomości, które nie oferowałyby mu żadnych korzyści. Było mu dobrze z samym sobą, a przynajmniej on był o tym przekonany. Można by nawet powiedzieć, że pozostawanie na uboczu, granie tajemniczego i nieuchwytnego, całkiem mu się podobało.
Wzdrygnął się, gdy krzesło, gwałtownie odsunięte, zaszurało o podłogę.
— Już dawno mówiłem, że przydałoby się ten regał przestawić — mruknął głos młodzieńczy, czysty. — Jesteś czwartą osobą, która je strąciła i która doprowadzi Elrę do szewskiej pasji.
Powieka Cahira drgnęła lekko, oczy zmrużyły się minimalnie w wyrazie cichego, ledwie dostrzegalnego niezadowolenia. Podniósł wzrok na osobę, która się do niego dosiadła.
Zobaczył oczy. Poznał je od razu, choć wcześniej oglądał je przez zaledwie kilka chwil. To były te same, które widział minionej nocy. Wtedy były jasne, świecące w mroku jak oczy kota, migotliwie błyszczące jak dwie srebrne monety, gdy po ich powierzchni pełga światło księżyca. Teraz nie świeciły, były prawie zwyczajne, prawie ludzkie – Cahirowi wydawało się, że nawet teraz może dostrzec w nich jakiś magiczny pierwiastek.
Szybko zrozumiał, że to tę osobę obudził potykając się o regał, że to ona wychyliła nos ze swego pokoju, by za chwilę trzasnąć drzwiami z takim impetem, że Cahir potem dziwił się, że z sufitu nie posypał się tynk.
Powinien przeprosić. Zaraz przeprosi. Za nieuwagę. I za nieudolność. Kto to widział, by szpieg robił wokół siebie taki raban? W innych okolicznościach mógłby przypłacić to głową, w innych okolicznościach z pewnością nie uszłoby mu to na sucho, w innych...
— Skoro jestem czwarty, z pewnością należałoby w końcu to zrobić — wymruczał aksamitnie, trochę od niechcenia. — Wybacz, że cię obudziłem. Powinienem być ostrożniejszy.
Gdy przyjrzał się młodzieńcowi, przez chwilę miał wrażenie, że znów czuje przejmujący, dotkliwy chłód, jaki uleciał z jego pokoju i owionął korytarz, gdy ten rozchylił drzwi.
Ale tylko przez chwilę.
Leonardo? ;D

poniedziałek, 29 lipca 2019

Od Krabata cd. Desideriusa


Powoli opuścił na ziemię niepotrzebną już skrzynkę nie spuszczając z oczu bestii i tylko od czasu do czasu spojrzenie uciekało mu w stronę rozedrganego zielarza, ale w przeciwieństwie do nieproszonego gościa w postaci stworzenia wątpliwej urody, nie posiadał trzeciego oka by je w stronę swego towarzysza na stałe skierować. Nie dysponował nawet zezem rozbieżnym żeby wszystko mieć na oku, a wyraźnie tego odeń oczekiwano. Stanowczo za mało mi płacą – przemknęło mu przez myśl, choć prawdę powiedziawszy sam przystał na pełnienie funkcji rolnika. Skąd miał wiedzieć, że pełnienie zadań tragarza, dekoratora wnętrz, porządkowego w kanałach, ochroniarza pewnych rozpieszczonych panienek, których wolał nie wspominać po imieniu w myśl zasady nie wywołuj wilka z lasu będzie w pakiecie. A już zupełnie miarka się, gdy przyparty do muru, czy w zasadzie szafki z ziołami, bo pomieszczenie uparcie nie chciało spełniać wymogów poetyczności zielarz z nożyczkami do cięcia liści, jako jedyną obroną zapewniać zaczął o swych wróżbiarskich zdolnościach. W gruncie rzeczy zachowywał się jak każdy normalny człowiek w podobnej sytuacji, ale Krabat nie był na tyle uczłowieczony, aby to rozumieć, a przynajmniej nie miał ochoty na tyle się ze swoim zludziowieniem ujawniać, by oszczędzić sobie narzekań.
- Wiedziałem, wiedziałem, odezwała się wróżka. To może wyjaśnisz mi czemuś zachował te jakże cenne informacje dla siebie?
Łypnął okiem w stronę stwora i powoli odsunął się stając w drzwiach. Ze stoickim spokojem przyglądał się jak sześciooka poczwara pochłania kolejne rośliny z bezcennych zbiorów zielarza i ktoś mógłby wręcz stwierdzić, że wyłącznie ze względu na fakt, iż to nie o jego uprawy ulegają właśnie zagładzie cała sytuacja w ogóle nie trafiała do jego przekonania, ale w jego bezruchu była pewna metoda. Zielarz być może znał się na różnych okazach fauny i flory, ale sadząc z jego zachowania raczej nie miał praktycznego doświadczenia w obcowaniu z niespodziankami wyskakującymi nagle z niepozornej drewnianej skrzyni, które raczą panoszyć się w jego skromnym gabineciku jak u siebie.
- W obecnej sytuacji – oznajmił jedynie nie okazując, ani krzty zdenerwowania, choć zwierzak nijak do gustu mu nie przypadł – wolę, aby topił te swoje zębiska w jakichś tam badylach niż we mnie.
Najwidoczniej jednak sympatie i antypatie rolnika dotyczące żywienia zwierząt egzotycznych najmniej w tym momencie interesowały Desideriusa, którego spojrzenie kierowane sponad lśniących złotych nożyc wciąż wyrażało ten jeden apel zamykający się w prostym stwierdzeniu: „Zrób coś z tym”. Pytanie tylko, co Krabat znający się na dzikiej faunie jak kot na pszczelarstwie, wilk na gwiazdach tudzież głuszec, na ariach operowych miałby zrobić z bladoskórą, oślizgłą bestyją, o której nie wiedział niczego poza tym, że gustuje w ziółkach i posiada niezbyt rzadki dar grania ludziom na nerwach. Oderwał na chwilę wzrok od obiektu zainteresowania, który nie niepokojony przez nikogo zabierał się za podgryzanie ksiąg z recepturami i okraszając sobie tą niecodzienną przekąskę podgryzaniem gałązek stojącego na biurku niewielkich rozmiarów drzewka.
- Oby to było coś na uspokojenie, bo temu tam nie brak raczej wigoru. I nie patrz tak na mnie, co ja mam zrobić. Przestań trząść tymi nożycami, bo takie kły jak ma nasz przedstawiciel dzikiej fauny to raczej nie należą do roślinożercy. A jak znam moje szczęście to pewnie jeszcze jakieś jadowite to diabelstwo. Ja tu przyszedłem zanieść kilka skrzyń. Nikt mnie o dodatkowych atrakcjach nie informował. Czy ludzie naprawdę nie mogą o takich rzeczach wcześniej informować. Ale oczywiście…
Nawet nie zdawał sobie sprawy jak w czasie tego monologu wymachuje rękami. Ciężko powiedzieć czy to doszedł do głosu jego choleryczny nieco temperament, który jakiś czas pozostawał w uśpieniu czyniąc z niego niemalże flegmatyka, czy też udzieliła mu się panika ogarniająca w zatrważającym tempie zielarza. Głupio zrobił, ale jak to sam powtarzał, najlepiej się człowiek uczy na własnych błędach, bo cudze tak nie bolą. Dość, że jego przydługawą wypowiedź przerwał iście niedźwiedzi ryk, kiedy te drobniutkie ostre ząbki piekielnie ostre jak nożyce Desideriusa i cuchnące równie jak ich niezbyt urodziwy właściciel wbiły się w jego przedramię. Choć wrzask mógł spokojnie postawić na nogi nie tylko całą gildię, ale całe miasto wraz z cmentarzem na sprawcy zamieszania nie zrobił absolutnie żadnego wrażenia i kiedy tylko zagradzające mu przejście cielsko Krabata zwaliło się na ziemię wskoczył mu na pierś, machnął długim oślizgłym ogonem i zacierając zbyt cienkie łapki pognał korytarzem. Rolnika na moment zaćmiło z bólu, ale tylko na krótką chwilkę. Był przyzwyczajony do bólu jak i do trucizn, jaką stwór wręcz zapewne ociekał. Kiedy wiec zdało mu się, iż pewien odejścia intruza Desiderius zdecydował się odkleić od półek wysapał podnosząc się powoli.
- Jakby to kogoś interesowało to nic mi nie jest. Czy ja już wspominałem, że mam wyjątkowe szczęście? A teraz jeszcze bieganie… niektórzy to przechodzą czyściec na ziemi. 

<Desiderius?>      

niedziela, 28 lipca 2019

Od Madeleine

Wszechobecna cisza zaczynała być już męcząca dla skrytobójczyni. Kompletnie nie wiedziała co ze sobą zrobić, jak zabić nudę. W końcu doszło do tego, że zaczęła prowadzić jednostronną dyskusję ze swym oślizgłym przyjacielem. Jakby ktoś spisał jej wywody, mogłaby z tego wyjść całkiem niezła historia, patrząc na to, że dziewczyna po chwili zaczęła bredzić i zmyślać historie, aby tylko coś więcej się w nich działo. Jednak to nie było wystarczające. Już po kilku minutach Madeleine zaczęło niezwykle irytować to, że wąż jej nie odpowiadał i tylko ona musiała się wysilać. Wręcz zrzuciła go z łóżka, a sama rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu swych małych przyjaciół. Jakby na zawołanie, zza obrazu wyszła niewielka czarna kulka, potocznie znana jako pająk. Różowowłosa szybko podeszła do ściany i przystawiła do niej dłoń, na której zaraz to znalazł się jej nowy towarzysz rozmowy. Usiadła ponownie na łóżko, a stworzonko położyła sobie na piersi. Uwielbiała to, że potrafiła rozumieć jego mowę. Dzięki temu nawet nie musiała wymyślać tematu. Pająk sam zaczął rozmowę z nią. Niestety to też nie zajęło dziewczynę na długo. Po kilkunastu minutach Zahir - jak się przedstawił - odszedł w tylko sobie znane miejsce, a Louise znowu dopadła nuda. Westchnęła i położyła się na wznak. Patrzyła się tępo w sufit do momentu, gdy do jej głowy nie wpadł pewien pomysł. Dziewczyna lekko uniosła się na łokciach i przechyliła na lewą stronę. To tam stała szafka nocna, w której znajdowała się specjalna szuflada. Miała nawet zdobienia informujące o tym. Może nie do końca zamierzone, ale były tam. Madeleine chwyciła za rączkę i wysunęła lekko drewnianą powłokę. W środku można było ujrzeć całą kolekcję noży należących do różowowłosej. Panował tam nienaganny porządek. Było to chyba najczystsze miejsce w pokoju Mad. Nie trzeba było długo czekać na moment, gdy cały asortyment znalazł się rozsypany na łóżku, a szuflada wydała z siebie głośny trzask przy pośpiesznym zamykaniu. Po chwili przez pomieszczenie przeleciało jedno z ostrzy, momentalnie wbijając się w drzwi znajdujące się naprzeciwko. Potem kolejne. I kolejne. Zaczęły one tworzyć swego rodzaju wzór. Dziewczyna nie była jeszcze pewna, jaki konkretnie ma on być. W ostateczności zaczęła wychodzić z tego uśmiechnięta buźka. Nagle drzwi otworzyły się, a w głowie Madeleine pobrzmiewał krzyk:
- Co się tutaj dzieje?!
- Nuuuuda! - odkrzyknęła tylko, nawet nie racząc spojrzeć, kto przybył.

<Ktoś?>

Od Ophelosa CD Narcissi

Poklepała go po policzku, na co blondyn zareagował kilkoma, zszokowanymi mrugnięciami i pytającym wzrokiem. W umyśle jednak uśmiechnął się szeroko, przymknął powieki, może i zamruczał jak kot, bo przecież tak dawno nie czuł czyjejkolwiek bliskości, cudzej, ciepłej dłoni na własnej skórze.
A to wszystko było tak bardzo uzależniające, skorzystał więc z okazji i przysunął swój policzek odrobinę bliżej, chcąc zasugerować, by dłoń została tam chwilę dłużej.
— Ty też wyglądasz wręcz świetnie, kuzynie.
W odpowiedzi napuszył się jak kot, skinął głową i pokazał zęby w uśmiechu. Nie spodziewał się takiego stwierdzenia, w końcu, choć świeżo ogolony, tak pod oczami można było dostrzec odrobinę zmęczenia, a loki były już zdecydowanie, oj zdecydowanie za długie. Zaczynały się niesfornie kręcić, tańczyć swój własny taniec, miast posłusznie siedzieć na głowie, co niezwykle go irytowało, gdy tylko spoglądał w lustro. Tyle dobrego, że wilgotność powietrza nie osiągała takiego samego poziomu, co na Wyspach.
A może powinien był zapuścić je jeszcze dłuższe, takie, jak nosił na królewskim dworze?
— Co do tego, ile tu już jestem, na pewno nie tak długo, by znać imię chłopca, do którego tak ślicznie się uśmiechałeś. No, co tam starasz się ukryć, co? Wiesz, że starej Narcyzi nie oszukasz, przyznaj się. — I kolejny szok przeszedł przez ciało, powieki szybko opadły na dół, równie prędko unosząc się ku górze. Podskoczył, syknął cicho, gdy sprzedała mu kuksańca, nie zdołał jednak powstrzymać rumieńca malującego się na policzku. Opuścił pokornie wzrok, ściągnąwszy brwi. — Jakiś paniczyk, szlachcic? Może rabuś. Albo... Na siły wyższe, nie mów, że kapłan, Ophelosie, nie przystoi!
Nie powstrzymał niekulturalnego, krótkiego rechotu, który opuścił usta tylko na dźwięk takiego pomysłu. Zakrył wargi dłonią, chcąc zahamować dźwięk. Zerknął rozbawionym spojrzeniem raz to na Narcyzię, raz na Leonarda, który, rzeczywiście, mógłby być kapłanem żyjącym w celibacie. W końcu nie na codzień widywał persony noszące czarne szaty, w dodatku zapięte tuż pod samą brodę, jakby ujrzenie kawałka skóry przez drugą osobą skazywałoby na wieczne męki, a może jednak samo poznanie istoty dobra i zła oraz odpowiedzi na inne pytania dręczące wszystkie istoty myślące od zarania dziejów.
— Jeżeli byłby kapłanem, to zdecydowanie wartym grzechu — mruknął, jak najciszej, by słowa dotarły jedynie do ucha kuzynki oraz demonicznego biesa, puszczając szelmowski uśmieszek z błyskiem w srebrnym oku, po czym splótł ręce na klatce piersiowej. Wolał nie dodawać, iż nie pierwszym.
Wyprostował się jakby odrobinę bardziej, łapiąc się na tym, że szybko weszło mu w nawyk chłopskie garbienie się. A zdecydowanie nie powinno, gdy miał zrobić jakkolwiek dobre wrażenie (nadal nie wiedział co prawda na kim, choć wszyscy wokół niego wiedzieli doskonale), a tym bardziej, gdy stał z rycerskim mieczem u pasa.
— Obstawiam, że jest jakimś szlachcicem po sposobie noszenia się i wypowiadania, wystarczająco ich w życiu spotkałem, by to zauważyć. — Tu zmarszczył czoło, przestąpił nerwowo z nogi na nogę. — Na bogów, na nic nie liczę, nawet nie zapytał mnie o imię.
Odwrócił się do swojego konia, jeszcze raz sprawdzając wystarczająco już sprawdzony popręg. Ophelos wolał po prostu uniknąć tego spojrzenia swojej kuzynki, zniecierpliwionego i oczekującego czegoś więcej, wiercącego ogromne dziury w jego plecach.
— Zresztą, jest arogancki i nadęty jak większość z nich, naprawdę, spotykałem ciekawszych mężów. I nie przepada za moją fajką, zawsze na nią narzeka — żachnął się w końcu, dzięki bogom, że wystarczająco cicho, bo sam nie do końca wierzył w wypowiedziane zdanie oraz jego sens. Wzrok Narcissi nadal palił plecy, może i dosłyszał jej ciche parsknięcie śmiechem. — Dobrze, dobrze, ma na imię Leonardo, czasami, od niechcenia raczej czy litości przesiaduje ze mną, gdy wyprowadzam owce. Nie rozmawiamy za dużo, ale miło nie spoczywać w całkowitej samotności — odpowiedział w końcu, odwracając się do niej, nadal jednak utrzymując dłoń przy paskach od siodła. — Aczkolwiek podtrzymuję, ten chłopiec, jak go określiłaś, pewnie nadal nie wie, jak się nazywam — prychnął, lekko oburzony tym faktem. 

[ Narcyziu, co to za insynuacje! ]

Od Narcissi cd Ophelosa

⸺⸺✸⸺⸺

Odsapnęła nieco głośniej i jedynie nieliczni zdołaliby się domyślić, ile ulgi w tym jednym oddechu zostało zawarte. Ulgi związanej zarówno ze szczęściem ze spotkania Chryzanta, a raczej świadomości, że rzeczywiście, mężczyźnie nic się nie stało, sterczał tak przed nią, cały i zdrowy, oraz tej nieco prostszej, sprowadzającej się do uciechy z utrzymania równowagi. Ostatnim, czego chciała, to poobijanie, zarówno siebie, jak i kuzyna, gdyby jednak jego mięśnie odmówiły posłuszeństwa i wraz z błędnikiem pozwoliły, by skończyli na ziemi. On z potłuczonym tyłkiem, ona z prawdopodobnie przestawioną żuchwą, z którą od zawsze miewała poważne problemy i gdyby ktoś ją o to pozwolił, z pewnością miałaby kłopot, by odpowiedzieć na zapytanie o ilość razów, kiedy skończyła ze szczęką nie na tym miejscu, co trzeba. Wszystko to jednak miało jakoś mniejsze znaczenie, gdy tak przytulała się do zdecydowanie większego ciała kuzyna. To, jak wiele radości sprawiała jej jego bliskość, nie sposób było określić, a najlepszym przykładem było zachowanie i mowa ciała kobiety, która momentalnie poczuła się jak filigranowa dziewczynka. Może też dlatego zawisła na blondynie, jak gdyby ważyła o dwadzieścia kilogramów mniej.
— Błagam, nie rzucaj się tak na ludzi trzymających wyciągnięty miecz z pochwy, nie chciałbym, by jakiś narwaniec czy fajtłapa zrobił ci krzywdę. Zwłaszcza gdy dopiero co sama przykładałaś ostrze do jego tchawicy, tak bardzo nie po rycersku — mruknął, gdy głowa znalazła się w odpowiedniej odległości, by móc dokładniej przyglądnąć się buźce blondynki. Może i jego uwaga należała do tych trafnych, zresztą, jak prawie zawsze, Narcyza jednak nie mogła oszczędzić sobie przewrócenia oczami z iście królewską dramaturgią.
Wszystko jednak ucichło i złagodniało wraz z momentem, gdy srebrne oczęta ponownie przybrały tak miłowany przez nią wyraz, a miecz zniknął, uspokajając ją już całkowicie. Kto wiedział, w dzisiejszych czasach ufać nie można było nikomu, a już w szczególności członkom własnej rodziny. Fakt ten niezwykle dawał jej o sobie się we znaki, a uczucie bezradności nurtowało ją na tyle, by jedna niespokojna myśl zdołała skutecznie ostudzić zapał młodej wojowniczki. Więzy krwi. Od zawsze wadziły jej we wszystkich popełnianych uczynkach i podejmowanych decyzjach. Odkąd tylko zdołała spamiętać, stanowiły głęboką, zabrudzoną skazę, na dotychczas, wręcz perfekcyjnym diamencie. Była to prawdopodobnie jedyna kwestia, która na Aigis działała jak mocno zaciągnięte wodze przy pysku karego ogiera, którego nozdrza płonęły żywym ogniem. Za każdym razem, kiedy myślała o którymkolwiek, na jej głowę wylewany zostawał potężny kubeł lodowatej wody. Idee zaczynały się kotłować i o ile dotychczas miała w świadomości zwykły bałagan, następnie pojawiał się chaos i nieunikniona jatka pomiędzy wieloma stronami, które to prawie od zawsze toczyły bój w mentalności kobiety. Trudne było to dla niej okrutnie, cóż jednak mogła poczynić, jeśli nie westchnąć i pozwolić sobie na tę słabostkę, bo pomimo walk i szlifowań charakteru, nawet zakon nie zdołał z niej wyplewić moralnych zagwozdek. Nie podołali zadaniu, a wewnętrzna postać Narcissy najwidoczniej już na zawsze miała pozostać skłócona i rozerwana na bardzo wiele, trudnych do rozwikłania i zrozumienia części.
Może dlatego niektórym tak trudno było pojąć jej zachowania i zaakceptować podjęte decyzje. Często przecież wydawały się absurdalne, zawsze jednak pogodzone z sercem Aigis. To właśnie liczyło się dla niej najbardziej, jednej rzeczy bowiem odpuścić nie potrafiła. Samej siebie, a raczej ujmy na własnym, stawianym we własnym zakresie, honorze.
— Dobrze ci w tej formie, wyglądasz naprawdę zjawiskowo, mój drogi. — Tak, jak w tamtym momencie Kha'sis zdecydował się napuszyć, Narcyza nie doświadczyła jeszcze nigdy. — Pozwolisz jednak, że większość mojej uwagi poświęcę tej niesfornej panience, która również prezentuje się bardzo dobrze. — Tutaj z kolei to Narcyza ostała się z uśmiechem na ustach, podczas gdy Khardias nieco się obruszył.
Nastała cisza. Krótka, jednak dość sporo mówiąca o tym, co siedziało w głowie kuzyna. Narcissa rozumiała wszystko, idealnie wręcz.
— Dobrze was widzieć, bardzo dobrze. Ciężko mi to przyznać, ale tęskniłem, Narcyziu — szepnął. — Będziesz mi miała wiele do wytłumaczenia, w tym, od kiedy, do cholery, tu jesteście i dlaczego was jeszcze nie spotkałem, podczas gdy inni nie reagują na was jak na nieznajomych.
Blondynka poklepała mężczyznę po policzku, chichocząc przy okazji pod nieco zadartym noskiem, na którego to mostku ostawała się maleńka blizna. Pamiątka po wyprawie na dalekie południe, gdzie prócz rabunku doświadczyła raczej małej ilości przygód, co spotkało się z dezaprobatą ze strony młodej dorosłej.
— Ty też wyglądasz wręcz świetnie, kuzynie — odpowiedziała, podpierając biodro dłonią i pozwalając sobie, na przestąpienie z nogi na nogę. Miecz cicho brzdęknął, gdy przypadkowo zahaczyła o niego stalowym okuciem rękawicy. Zdecydowała się ją na chwilę zdjąć, zbędna bowiem była w tamtym momencie i jedynie wadziła kobiecie. Kha kiwnął głową, przyznając jej rację i musiała przyznać, że była w ciężkim szoku, bowiem już od dawna bies nie pozostawał tak spokojnym i opanowanym, jak w tamtym momencie. Co prawda dostrzegała leniwe ruchy ogona, które najwidoczniej koniecznie starał się powstrzymać, faktem było jednak, że zachowywał się, jak na tresowanego borzoja przystało. Chociaż ten jeden raz nie było przecież konieczne ukrywać swojej prawdziwej formy i charakteru.
— Co do tego, ile tu już jestem, na pewno nie tak długo, by znać imię chłopca, do którego tak ślicznie się uśmiechałeś. No, co tam starasz się ukryć, co? Wiesz, że starej Narcyzi nie oszukasz, przyznaj się — mówiła cicho, wręcz konspiracyjnie, sprzedając mu lekkiego kuksańca w, mogła sobie przyrzec, nieco większy i bardziej miękki, niż poprzednio, boczek. — Jakiś paniczyk, szlachcic? Może rabuś. Albo... Na siły wyższe, nie mów, że kapłan, Ophelosie, nie przystoi! — syknęła z rozbawieniem, pozwalając na to, by skóra przy oczach się zmarszczyła, podobnie jak czoło, a policzki zostały uwydatnione przez uwypuklające się pod wpływem szerokiego uśmiechu mięśnie. Pokazała prawie wszystkie ząbki, opierając się przy okazji na ramieniu mężczyzny.
Czasami nie panowała nad tym, co konkretnie wypływa spomiędzy pełnych, tego dnia wyjątkowo niepociągniętych czerwoną szminką, ust. Szczególnie gdy to, co mówiła, odnosiło się bezpośrednio do kuzyna, z którym, jeśli miała być szczera, od zawsze wymieniała raczej delikatne przytyki i wzbudzające śmiech uwagi, bo chyba właśnie to definiowało większość związków rodzinnych na tym poziomie. Przepadała za Chryzantem i ceniła go bardzo, a radość i rozbawienie można było w jej wypadku uznać za delikatne zamaskowanie rzeczywistej troski, jaką darzyła blondyna. Ostatnią bowiem rzeczą, jakiej chciała, było utracenie go, jak i kogokolwiek innego z rodziny.
Spokojnie mogła powiedzieć, że ta jedna rzecz, była największym lękiem, który nawiedzał ją po nocach i spędzał sen z powiek, nawet jeśli te były już wyjątkowo ciężkie.

⸺⸺✸⸺⸺
[Tobie też wyszło na dobre]

Od Feliksa CD Elry

— Zaniesiesz ten stos do gabinetu Ignatiusa, proszę? Dziękuję. 
Spojrzenie błękitnych oczu popłynęło na zbiór dokumentów, ułożonych w perfekcyjną wieżę, na którą wskazała smukła dłoń. Skinął głową, podchodząc do nich i próbując przemyśleć, jak unieść je, by żadna nieszczęsna kartka, będąc niesforną, nie opadła na ziemię, psując cały przyjemny dla oka ustalony porządek.
— Tak, jak najbardziej, już niosę — odpowiedział, ostatecznie sięgając po kartki.
Z Elrą Magrattą pracowało mu się doskonale, temu stwierdzeniu zaprzeczyć po prostu nie potrafił. Nie rozmawiali o tematach, które nie powinny nękać ich umysłów, gdy wypełniali kolejne dokumenty. Nie pytali siebie o przeszłość, teraźniejszość czy przyszłość, próbując na siłę poznać swoje wnętrza, co powinno być raczej naturalnym postępem rzeczy, a nie czymś sztucznym, wymuszonym. Traktowali siebie na równi (choć podział obowiązków równy zdecydowanie nie był), jako odrobinę chłodnych ku sobie współpracowników, a nie przyjaciół na siłę, którzy zostali nimi, bo nie mieli innego wyboru, gdy ich biurko wylądowało obok tego drugiego. Oczywiście, nie zaprzeczał, że relacja ostatecznie może pójść w stronę trochę cieplejszą i bardziej zaufaną, wolał jednak tym głowy sobie nie zaprzątać, w końcu był tu nadal stosunkowo nowy.
Zwłaszcza nie teraz, gdy stosy papierów piętrzyły im się na biurkach, a członkowie gildii, ci zasłużeni szczególnie, nie pomagali, źle uzupełniając wszystkie raporty, choć przecież powinni być już w tym wszystkim doświadczeni. 
Kobieta wstała od biurka, zdecydowanie za prędko, jak na swój aktualny stan. Feliks drgnął w jej kierunku, gdy tylko zachwiała się, podpierając się o drewniany blat, przymykając oczy. Po chwili jednak wyprostowała się, może i nadal zbyt chaotycznie, i zerknęła na czarnowłosego. 
— Za chwilę wrócę, muszę iść po kilka książek — oświadczyła, po czym po prostu wyszła z pomieszczenia, zostawiając go samemu sobie.
Westchnął, ściągając gęste brwi. Nie podobało mu się to, zdecydowanie nie podobało, nie miał jednak zamiaru również narzucać kobiecie swojej woli, gdy ta, ewidentnie i niezaprzeczalnie, pomocy nie chciała (z potrzebowaniem jej sytuacja prezentowała się zdecydowanie inaczej). Oczywiście, gdyby sytuacja przekroczyła wszelkie granice, miał zamiar wkroczyć. Jedynie w ostateczności, ale jednak. Pozostawało więc obserwować zachowanie kobiety, nie spuszczać z niej jednego oka, podczas gdy drugie nadal analizowało linijkę po linijce, zakreślając błędy, które wkradły się do dokumentu.
Miał jedynie nadzieję, że talent do wielozadaniowości nadal gdzieś w nim drzemał.
Sięgnął po stos papierów, w dłoniach sięgający mu do czubka nosa. Szedł uważnie, aczkolwiek żwawo, nie chcąc, by zajmować czas pracy jedynie noszeniem i przenoszeniem, podczas gdy Elra siedziała przy biurku. Co to, to nie, za zadanie postawił sobie pomoc kobiecie i zdjęcie choć odrobiny zmartwień z jej barków, tak więc i miało się stać.
Krok zwolnił jedynie przy schodach, stwierdzając, że prócz rozrzucenia papierów, wolał nie ryzykować złamania, i tak złamanego już kilka razy, nosa. Pobrudziłby w końcu koszulę. 
Papiery zostały doniesione, Ignatius posłał mu jedynie zszokowane spojrzenie, gdy kładł je na biurku sekretarza. Feliks wzruszył w odpowiedzi ramionami.
— To jeszcze nie jest wszystko, prawda?
— Tak.
Sekretarz westchnął, może i odrobinę się załamując, na co Feliks odpowiedział oczywiście tym samym. Ciężkim westchnięciem.
Powrót do archiwum był zdecydowanie prostszy, przyjemniejszy i szybszy. Mężczyzna uchylił drzwi. Ujrzał Elrę nadal trzymającą nos w papierach, nieruszoną herbatę oraz nieruszone śniadanie.

sobota, 27 lipca 2019

Od Desideriusa — Za wszystkie grzechy

[Poprzednia część]

Dom zdawał się nie zmienić od ostatniego czasu, gdy miał okazję w nim zagościć. Prócz nieco mocniej rozrośniętego bluszczu, który leniwie wspinał się po chłodnych ścianach postawionych z kamienia. Budynek był postawiony niedawno, jednak nikt, kto tej tajemnicy nie znał, nie byłby w stanie podać liczby, która byłaby, chociaż zbliżona do faktycznej ilości lat, jaką mógł się pochwalić. Efekt ten szczerze przypadł do gustu Esther, sprawiając jej niezwykłą uciechę, w końcu dość długo pracowała nad zaklęciami, które finalnie sprowadziły jej mały domek na krańcu świata do stanu, którego oczekiwała. Antyczny, przypominający architekturę z poprzedniego wieku, a wciąż znajdujący się w wybitnej formie, również przez różne ulepszenia wprowadzone przez miłośniczkę aromatu magii. W chwilach takie, jak te, czasem przez myśl przechodziła mu krótka wiązanka o własnej słabości, cichego pożałowania tego, iż nie ostał się z kobietą, nie przełknął gorzkiej pigułki, która świadczyła o tym, jak brutalna potrafiła być rzeczywistość, a zamiast tego spakował manatki, co, będąc szczerym, sprawiło dość sporą uciechę samej czarodziejce. Decyzję w końcu podjęli wspólnie i mimo że przy rodzinie nosili obrączki, a między sobą wymieniali korespondencję, by choć trochę wiedzieć, co u tej, rzekomej, drugiej połówki się dzieje, prawdą było, iż to wszystko nie miało znaczenia. Serce Esther należało bowiem do kogoś, kogo nazwiskiem nie było marne Coeh, a sam Coeh również starał się o odszukanie tej właściwej osoby.
Wielką ulgą dla samego Desideriusa było, gdy dowiedział się, że kobieta nie chciała związywać się z nim w żadnym stopniu, zresztą, ze wzajemnością. Nie dlatego, bo jej nie lubił, czy zwyczajnie mieli się za wrogów. Prawdziwą była bowiem przyjaźń, która dwójkę łączyła, a która, dość opacznie, odebrana przez obie rodziny została jako coś więcej, jako zaloty, co wydawało się absurdalne. Przecież nie trwali w tym, tylko oboje, a prócz nich znajdował się również białowłosy, zdecydowanie bliższy sercu Coeha, co jednak nie było wiadome. Nie w otoczeniu innym niż to obejmujące trójkę młodych ludzi, wręcz nierozerwalnie blisko siebie. Wszelkie festiwale, wyjścia, rozboje, czy prace. Większość czynności dzielona była na trzy, czasem nierówne części. Jednak prawie zawsze było to trio. Esther, Desiderius i Alexander.
Bolesnym było zauważyć, jak zaczynają się od siebie oddalać, jak wszystko powoli się rozbija wraz z postanowieniem o zamążpójściu Esther, o przygotowaniu do ślubu i pierwszych, dość niepokojących postępkach Alexandra. Jeszcze boleśniejsze było rozstanie, odsunięcie się od ust. Niepozwolenie na to, by Desiderius dotknął spragnionymi wargami tych drugich, które cenił nader wszystko i które smakowały go najczęściej. Zwyczajnie, beznamiętne, obdarowując go pustym, rozżalonym spojrzeniem i zdecydowanym pchnięciem z jego lewej strony. Gwoździem natomiast, który zatopił się bez problemu w Desideriusowej trumnie, była świadomość, że tego najważniejszego nie było na ślubie, że zwyczajnie się nie pojawił. Nie był również na jego urodzinach.
Nie pojawił się, już tak właściwie, nigdy. Nigdy na niego nie spojrzał. Nigdy nie odezwał się choć słówkiem. Zniknął na zawsze, a Coeh nie był już nawet pewien, czy mężczyzna żyje, jak się ma, co u niego słychać. Nie odpowiadał na listy, co w końcu zmusiło Desideriusa, do zaprzestania słania ich. Nie mieszkał już pod tym adresem, a rodzinna mieścina Coeha kręciła jedynie głową, twierdząc, że zniknął z dnia na dzień i nawet jego własny ojciec nie wie, gdzie młody Alexander mógł się podziać. Więc odpuścił. Pozostawił to, samo sobie, starał się zapomnieć i zerkał przed siebie, ignorując całkowicie obijające się po głowie wspomnienie młodego mężczyzny, któremu oddał swoje najpiękniejsze chwile.
Zaprzestając nerwowych rozmyślań, Coeh zsiadł z klaczki, znalazł się bowiem tuż pod gankiem staroświeckiego dworku. Ściągnął kaptur z głowy, upewnił się również, czy sztylet, który podarował mu Zeth, trzymał się przy pasie, po czym postawił pierwszy krok na kamiennych schodkach. Drzwi przed nim skrzypnęły i rozwarły się na oścież, nim zdołał do nich podejść i zastukać metalową kołatką, która przypominała zwiniętą fretkę. Zareagował prosto, instynktownie, prawie od razu odskakując od wrót i sięgając do najbliższej sakiewki, gdzie trzymał swoje prędko rosnące ostrorośle. Na jego szczęście, dość prędko okazało się, iż używanie ich nie było potrzebne, bowiem na końcu korytarza pojawiła się dobrze znana mu sylwetka młodej kobiety. Wiecznie młodej kobiety, co jednak mogło zaniepokoić co poniektórych adoratorów spod niektórych herbów.
Na ich nieszczęście, czarodziejki w okolicy rodzinnego miasta Coeha, miewały dość nieciekawą reputację, co często sprowadzało ich do konieczności wysłuchiwania niezbyt gustownych uwag na temat Esther. Początkowo Desiderius, jak i Alexander reagowali na nie nerwowo, krzywiąc się, czasami nawet pragnąć, odegrać się na kanciastych pyskach z wybrakowanym uzębieniem. Czarodziejka jednak skutecznie to ukracała, łypiąc na nich nieprzychylnym spojrzeniem. Nic dziwnego, że wkrótce i z ich strony zagościła obojętność. Ignorowali przytyki, odwracali się plecami, nie słuchali. Uważali to za płytkie, za głupie, za niepotrzebne. Znaczy się, Desiderius uważał. Okazało się, niestety, iż Alexander dość sporo rzeczy brał do siebie. Nie jest trudno więc wyobrazić sobie zdziwienie, jak i rozczarowanie, jakie to wymalowane były na twarzach Coeha i Esther, gdy pewnego dnia, na głównym rynku, znaleźli zakutego w dyby blondyna, podciągniętego do odpowiedzialności za popełnione czyny, to jest dotkliwe pobicie jednego z tutejszych mężczyzn lubujących się w trunkach o nieco większym procencie. Ślęczał tak prawie dwa tygodnie i przez te dwa tygodnie, jak i następne trzy, ni zielarz, ni czarodziejka, nie odezwali się do niego słowem, stosując własną, o wiele dotkliwszą karę.
— Dobrze cię widzieć, Desideriusie — odetchnęła z uśmiechem na ustach, gdy nareszcie znaleźli się na wyciągnięcie dłoni i objęła go czule, przy okazji całując polik zielarza. Odpowiedział tym samym, opierając zapadnięty policzek na skroni czarodziejki pachnącej fiołkami i bzem.

Poczuwał się zaskakująco niezręcznie, gdy kobieta decydowała się ponownie łypać na niego nieco karcącym spojrzeniem. Doskonale znał wzrok, jakim tak często go darzyła, a jednak nie zdołał do niego przywyknąć, bez względu na to, ile zdołał przecierpieć w takim stanie rzeczy.
Była to chyba już nieodłączna część relacji, jaka łączyła go z drogą Esther i jeśli miał być szczery, to mimo niepokoju, jaki wzbudzała u niego mimika panienki, nie wyobrażał sobie ich bez tej konkretnej cechy. Nawet jeśli czasem kończyło się w sposób przypominający bardziej związki łączące matkę z synem, który zdołał narobić porządnych szkód w czasie jej nieobecności.
Wciąż błądziła po pokoju, stukając niskimi obcasami o nowiusieńką starą, zjedzoną przez korniki podłogę. Jej szczupłe dłonie zaplecione na wysokości pasa tylko wzbierały w Coehu poczucie, że rzeczywiście, kobieta musiała być zdenerwowana i coraz bardziej przepełniona obawą. Nie rozumiał jednakże, co było powodem jej rozgorączkowania, w tym samym czasie bojąc się zapytać o istotę sprawy. Znał temperament damy, nie miał zamiaru przyprawiać ją o kolejne zmartwienia, a tym bardziej narażać się na jej gniew, który wiedział, że urosnąć może do gargantuicznych wymiarów.
Sytuacje stresowe nigdy nie miały być jej dobrymi znajomymi. Rozprawiała się z nimi źle, a one doprowadzały do migren, które zdolne były męczyć Esther przez kilka dni po incydentach, jakie miały miejsce.
Może nie widział jej przez kilka lat, jednak wciąż potrafił dokładnie określić jej emocje i wiedzieć, kiedy może, a kiedy nie powinien wciskać się z butami w jej życie.
— Esther, przyjadą, spokojnie — odezwał się w pewnym momencie, odsuwając przy okazji od biurka, o które opierał się od dobrych parunastu minut. Dama przystanęła, nie zerkając na niego ani przez chwilę, jedynie gorączkowo wyglądając przez zasnute firanką okno.
— Nie w tym rzecz, Desideriusie — odparła chłodno, przesuwając się delikatnie w lewo, by dokładniej przyjrzeć się ruchowi, który zaistniał gdzieś z dala od budynku, w gąszczu.
Drgnęła i nim młody zielarz mógł się oglądnąć, kobieta wręcz wybiegła z pomieszczenia, pozostawiając go samego, w cichym pokoju, przepełnionego dezorientacją. Mimo wszystko uznał, że jeśli domniemana rodzina kobiety przybyła, powinien ruszyć za nią, tak, jak na gospodarza przystało i powitać bliskich, których w rzeczywistości widział może dwa razy w życiu.
I o dwa razy zbyt wiele.
Mimo wszystko zszedł po skrzypiących schodach, uważając na trzeci stopień od góry, bo tym razem jednak nie miał zamiaru narazić się na skręcenie kostki i powolnym, dość niepewnym krokiem podążył w stronę wrót wejściowych, ozdobnego ganku, którym tak długo się zachwycał.
Dom, w którym ostała Esther był zaprawdę piękny i każdy detal, jaki dało się znaleźć, był w stanie zaprzeć dech w piersiach niewinnego Coeha. Wysokie, ciepłe pomieszczenia, przyjemna nawet dla gołej stopy podłoga. Udało mu się nawet przyjrzeć uważniej poręczy, która schodziła wraz ze schodami do przestronnego przedpokoju, ciemnej balustradzie, zdobionej poskręcanymi w abstrakcyjne kształty żłobieniami, które gdzieniegdzie zdołały przypomnieć liście i ulubione rośliny kobiety. Nie chciał wiedzieć, ile czasu na te fraszki poświęcił artysta odpowiedzialny za ich estetykę, tak samo, jak nie chciał wiedzieć, ile ważył żyrandol podwieszony nisko pod sufitem i jak wiele szkód zdołałby uczynić, gdyby nie daj los, spadł, wyrył dziurę w heblowanej, ciemnej podłodze.
Otworzył z trudem ciężkie, potężne wrota, które nie chciały ulec naciskowi ze strony mężczyzny. Przeklął w duchu, czując, jak pilnie potrzebował zadbać o swoją muskulaturę. Z dnia na dzień coraz bardziej przypominał marną trzcinę poruszaną przez wiatr, którą tak łatwo złamać i zerwać z tego świata, szczególnie po długiej przeprawie, którą odbył i podczas której zrzucił kolejne kilogramy, co zaniepokoiło nawet niego.
Nie był w stanie określić, co było powodem tak złego stanu zdrowotnego u jego osoby.
Chłodne, rześkie powietrze z impetem uderzyło prosto w blade lica mężczyzny, nieco go obudziło, rozdrażniło, przyprawiło o chęć przetarcia twarzy, bo poczuł się, jakby ktoś właśnie zdecydował się zdzielić go po zapadłym poliku.
I nie wiedział, czy to sama pogoda, czy jednak coś innego sprawiło, że dotarła go świadomość, jakby właśnie spadł grom z jasnego nieba. Uderzyło go to wszystko okrutnie, przyprawiło o ból głowy, zawroty i migreny, które jeszcze chwilę temu miały pochwycić Esther.
Nie dostrzegł bowiem orszaku, nie odnalazł wzrokiem wielu koni, kilku wozów i starszych ludzi dosiadających rumaków. Nie usłyszał rozbawionych dzieciaków, nie spojrzał na tak podobną do dobrze znanej mu kobiety, siostrę. Brakowało gwaru, szumu i zbliżającej się w stronę domu masy ludzi należącej do rodziny Esther. Nie było muzyki, ani tamburynów.
Była tylko ona, dość głośno wykłócająca się ze słaniającym się na nogach mężczyzną. Rannym mężczyzną, który z widocznym zdenerwowaniem wskazywał na budynek i resztkami sił starał się utrzymać własnego konia w ryzach, gdy ten szarpał się niemiłosiernie, wierzgał i zdawał się mieć ochotę uciec z dala od nich wszystkich.
Nie był w stanie usłyszeć ich rozmowy, jednak odczuwał nieodzowne wrażenie, że cała konwersacja rozchodzi się właśnie o niego.
A gdy mężczyzna spojrzał w jego stronę, był już tego pewien.
Desiderius zastygł w bezruchu, z przerażeniem czającym się w srebrnych oczach.
Powodem strachu nie była jednak postura mężczyzny. Rosłego człowieka o szerokich ramionach, aczkolwiek szczupłym ciele. Posiadacza krótkich, skrzących się w świetle, białych włosów, które gdzieniegdzie zabarwione były intensywnie kontrastującą czerwienią, nawet i czernią. Nie była to jednak wariacja na temat fryzury, jaką obdarzony był jegomość, a krew, czysta, agresywnie bijąca w oczy, krew, którą Desiderius wręcz poczuł, niebezpiecznie kręcącą go w nosie.
Równie brudne były jego ubrania, postrzępione szaty, które widocznie zakładane były już wielokrotnie na mniej ciekawe wypady. Szeroki pas osłaniający biodra mężczyzny szczególnie mocno pokiereszowany w okolicy lewego boku, przesiąknięty farbą, przykuwający uwagę już z bardzo daleka. Pas, do którego umocowanych było wiele sakw, parę sztyletów i jedna, długa szabla, odbijająca promienie prosto w twarz Coeha.
Ten cały wizerunek pokiereszowanego zbója nie zrobił na zielarzu wrażenia, nie przyprawił o ciarki.
Niepokój bowiem przyniosło spojrzenie, wciąż pełne, zielone i czyste, a jednocześnie jeszcze brudniejsze, niż całokształt człowieka, którego kiedyś znał tak dobrze i którego nigdy nie posądziłby o taką przyszłość.
Esther pociągnęła go za rękaw, zachęciła do wystąpienia w stronę Coeha, do zawitania w jej progi, jednak mężczyzna nie ruszył się ani o milimetr, wciąż decydując się na to, by wbijać to pełne beznamiętności spojrzenie w stojącego na ganku człowieka. Był świadom, że jeszcze kiedyś się spotkają, nie oczekiwał jednak, że dojdzie do tej przyjemności w tak okrutnych okolicznościach.
Stracił poczucie czasu, to też po chwili trudno było mu określić ile już tak stali, wpatrując się w siebie nawzajem, bo oto przeszłość powróciła, przybyła, jak bumerang, by przypomnieć im o błędach, jakie zdołali popełnić. Nie poczuwał gniewu, którym większość natychmiast tchnęłaby w stronę kobiety, która sprowadziła ich obu do tego jednego, konkretnego miejsca w czasie i przestrzeni.
Nie wiedział, co chciała osiągnąć, pewien jednak był faktu, iż nie chodziło o nich. Nigdy nie miała zamiaru wściubiać się między ich sprawy i grzebać w relacjach. Miała coś zupełnie innego na myśli, gdy sprowadzała dwójkę do jednej sytuacji.
Nie sądził jednak, że posunie się do kłamstwa, by być w stanie ich ściągnąć, bez obaw, że któryś ucieknie się od wypełnienia jej próśb. Widocznie nie znał kobiety już wcale, a lata, które minęły, bezpowrotnie odebrały mu te osoby, z którymi spędził tak wiele czasu i którym oddał tak wiele uwagi, cierpliwości, jak i zaangażowania.
Wzdrygnął się, gdy dostrzegł, jak białowłosy wyrywa się z uścisku kobiety. Dopiero wtedy przywrócono go do rzeczywistości i oderwano od złudnego świata wyobraźni. Dopiero wtedy zdołał ruszyć przed siebie, wcześniej wciskając do ust małe, czerwone nasionko i rozgryzając je prędko.
Drugi poruszał się wolno, kulał, Esther z łatwością byłaby w stanie go powstrzymać, a jednak stała, beznamiętnie zerkając na oddalającego się człowieka, by za chwilę odwrócić spojrzenie i wbić je prosto w pędzącego prędkim, skocznym krokiem Coeha.
— Alexandrze — rzucił głośno, wymijając kobietę, która mimo chłodu, który okalał twarz, kurczowo zaciskała dłonie i nerwowo obkręcała sygnet wokół serdecznego palca. Ignorancja z jego strony była porażająca i przerażająca, wymuszająca na Desideriusie jeszcze szybsze tempo. — Xander! — Głośno. Głośniej. Jeszcze głośniej.
Przystanął, momentalnie odwrócił się w jego stronę, obrzucił go bezlitosnym, lodowatym spojrzeniem.
Dopiero w tym momencie zdołał dostrzec trzy, długie blizny, które przedzierały się na ukos twarzy mężczyzny, nadając mu jeszcze smętniejszego wyglądu. Drgnął, niespokojnie drgnął, pełen obaw co do tej zmiany. Nie spodziewał się takiego widoku. Nie spodziewał się, że dostrzeże go w takiej postaci, że ta piękna, delikatna twarz zostanie tak pokiereszowana przez czas.
Co cię spotkało, jak wiele się zmieniło pod moją nieobecność?
— Dalej je nosisz? — spytał, parsknął, charknął. Nawet głos zmienił barwę. Z ulotnej, pięknej melodii, prosto na skrzywione, obdrapane dźwięki, których słyszeć chyba nigdy nie chciał.
— Jesteś ranny — odparł, ignorując słowa, których znaczenie znał doskonale. Nie chodziło o ubrania. Nie chodziło o makijaż. Nawet o tę samą fryzurę, czy sakiewki, które od niego dostał. Nie chodziło o kaptur, który wyjątkowo spoczywał na ramionach, a nie głowie Coeha. Spojrzenie stawało się coraz intensywniejsze. Atmosfera gęstniała, by za chwilę przypominać coś, co z łatwością można by było dzielić mieczem upasanym przy boku blondyna.
— Nie sądziłem, że mi nie ufasz, Desi. — Nawet jeśli roześmiany, to wcale nie był przyjemny w odbiorze. Przyprawił o ciarki, doprowadził do wykrzywienia się twarzy rozmówcy. Sam wkrótce również doprowadził swoją piękną buźkę do grymasu.
— To nie kwestia zaufania, znam cię, tyle mi wystarczało. Teraz jedynie utwierdzasz mnie w przekonaniu, że podjąłem słuszną decyzję — odparował oschle, kątem oka zerkając na sparaliżowaną Esther, której mimika wyrażała jedynie ból i przerażenie. — Proszę cię, puść ją i daj sobie pomóc. — Twarz blondyna nie miała ochoty uraczyć go choćby cieniem aprobaty pomysłu.
Koniec końców usłyszał jednak odetchnięcie pełne ulgi za jego plecami, a mężczyzna, mimo że pełen oburzenia, przystanął na propozycję.
Jak bardzo musi cię boleć, jeśli zgodziłeś się mnie usłuchać?
Zaoferował mu ramię, przyjął je, oparł się całym ciałem, obarczył go przeklętym ciężarem, które ledwo unosił, jednak zebrał się w sobie, powołał na wszystkie siły, jakie miał do dyspozycji. Koń został przekazany kobiecie, a ledwo trzymająca się na nogach dwójka poczęła zbliżać się chwiejnie w stronę domostwa.

Zawsze mówiłeś, że nie zapiszesz się w losach świata, że zapomną o tobie i zawiśniesz w eterze, bez konkretnego celu, bez przyświecającej idei i wybrzmiewających przemówień zawierających twoje mienie. Nieszczególnie mnie to obchodziło. W przeciwieństwie do ciebie, nigdy nie sięgałem po sławę. Nigdy nie chciałem, by pisano o mnie w książkach od historii, jednak rozumiałem twoją potrzebę zaistnienia. Odznaczenia się czymś, bo wiedziałem, jak bardzo przerażała cię myśl, że zostaniesz zapomniany. Sama śmierć nie przerażała cię tak bardzo, jak świadomość, że twoje wspomnienie odejdzie w niepamięć. Że twój grób obrośnie chwastami, a ludzie zaczną omijać go bez obarczenia go, chociaż krótkim spojrzeniem.
Rozumiałem cię doskonale, w końcu sam kiedyś bałem się myśli, że pewnego dnia obudzę się, a wszyscy, których kocham i kochałem, po prostu zapomną. Tak prosto. Tak zwyczajnie.
Potem pojąłem, że jesteśmy tu gośćmi. Że każdy nas musi przyjść, wykonać to, co uważa za słuszne, nacieszyć się tym wszystkim i znaleźć jeszcze czas na to, by się pożegnać. Pogodziłem się już z tym dawno i staram się wynieść z życia tyle radości, ile tylko mogę, bo w końcu i tak przecież ostaniemy się w pył, a ludzkość pomknie do przodu, ignorując stratę kolejnej jednostki.
To jednak chyba nie jest ważne.
Spytałeś mnie kiedyś, jak myślę, co jest po śmierci? Co się dzieje?
Nie odpowiedziałem, nie wiedziałem, co mógłbym ci wtedy wyznać. Teraz już wiem doskonale.
Ci, których kochamy i którzy kochają nas. Właśnie ci będą za nami tęsknić. Reszta mnie nie obchodziła, nie obchodzi i obchodzić nie będzie.
Wiem, że dla ciebie jest to o wiele bardziej skomplikowane. Że ty dążysz do swoich celów, sięgasz po swoje ideały i dbasz, by podjąć swoje marzenia, doskoczyć do ambicji. Szanuję to, wspieram cię w nich i widzę, że dopiąłeś swego, że spełniłeś się w pewnym stopniu.
Przyznaję, że przysłuchiwałem się z uwagą legendom i plotkom o Wilku Południa. Białym mężczyźnie o beznamiętnym spojrzeniu. Srebrnym Kojocie. Mógłbym wymieniać długo, bo każdy określał cię inaczej. Każdy region miał swoje nazwy, swoje opinie. Podejrzewałem, że to ty.
Teraz jestem pewien.
Brawo, udało ci się. Mówią o tobie. Plotkują. Szepczą. Boją się. Jednak w końcu nie zależało ci na tym, jak mówili. Chciałeś tylko by mówili. Obojętnie, czy w kontekście obrońcy kraju, pogromcy złych mar, czy może jednak wroga ojczyzny. Szkoda jedynie, że stałeś się tym ostatnim. Rabusiem. Mordercą. Istotą, którą trudno było nazwać już człowiekiem.
Zrobiłeś tak wiele zła, uczyniłeś tyle niedobrego i przelałeś tyle krwi przez swoje zabliźnione palce. Skrzywdziłeś tylu ludzi, pozbawiłeś ich szansy, by dosięgnęli tego, co zawsze chciałeś osiągnąć. Może skróciłeś o głowę przyszłego pana, który zapewniłby pracownikom godne warunki? Może to dziecko, którego ostatnim obrazem był twój dwuręczny miecz, może właśnie ono miało być tym, który wymyśli lek na chorobę, która dręczyła twoją matkę?
Zmieniłeś losy świata na tylu płaszczyznach. Odznaczyłeś się tak rozległym okrucieństwem.
A mimo to, mimo wszystkich win, które na siebie rozlałeś, mimo farby, która splugawiła stronę poświęconą tobie. Mimo tego wszystkiego, chcę, byś wiedział, że tęskniłem. Tęskniłem, gdy zniknąłeś.
I będę tęsknić, gdy odejdziesz na zawsze.
Będę głosem zapewniającym ludzkość, iż Srebrny Kojot w rzeczywistości miał serce, jednak w swojej drodze zbłądził. Gdy spytają, skąd mogę to wiedzieć, odpowiem szczerze i prędko. Bo sam tego serca doświadczyłem. Bo sam tego serca dotknąłem i zasmakowałem.
Nie wierzę, nawet nie łudzę się, że ponownie dane będzie mi spotkać Alexandra. Szesnastoletniego chłopaka, którego poznałem i w którym zakochałem się na zabój. Nie wierzę w to, odrzucam tę myśl i wiem, że ty popełniasz dokładnie to samo.



Tak oto i nastała, część kolejna, równie nudna, co poprzednia. Jakoś się przeczołgujemy przez to wszystko, mamy nadzieję, że jakoś da się to czytać i potrafi zainteresować uwu
Do następnego, tak myślę i liczę na to, że następne nadejdzie niedługo.