sobota, 24 sierpnia 2019

Od Adonisa cd Elry

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

Biblioteka nie była pomieszczeniem najlepiej oświetlonym. Słabe, rozmyte smugi światła dziennego padały nieregularnie, jedynie tam, gdzie znajdowały się okna. Dało dostrzec się w nich tańczące w przestrzeni drobiny, unoszący się kurz, włosy i pajęczyny, podkreślane przez coraz to intensywniejsze błyski wskazujące na to, że dochodziło południe. Charakterystyczny zapach starych ksiąg, zżółkniętych stronic zalęgł mu w nozdrzach, przypominając na każdym kroku, gdzie się znajduje, również, że powinien zachowywać odpowiednie dla tego miejsca maniery. Bał się, że podniesienie głosu przewróciłoby jeden z regałów. Były niezwykle wysokie, pięknie zdobione, chociaż co do tej kwestii nie był pewien, bowiem musiał dość długo przyglądać się krawędziom mebli, by dostrzec cokolwiek w panującym półmroku.
Miejsce to wydawało mu się niczym mistyczna kraina, może również dlatego, że w rzeczywistości było ono zazwyczaj niedostępne dla osób podobnych do niego. Dzieci ulicy nie posiadały tego przywileju, nie zerkano na nie przychylnie, gdy wchodziły do miejskich czytelni, a i traktowano je, jakby przenosiły groźne choroby. Odkąd tylko pamiętał, wyganiano go z większości obiektów publicznych. Nikogo więc nie dziwiło, że młodzież taka jak on długo trwała niewyedukowana. W tym wszystkim również i Adonis, który, chociaż był zafascynowany medium, jakim była książka i historiami, jakie mogła skrywać, przez długi czas nie był do niej dopuszczany. Sprawą dla niego wstydliwą nie było koniecznie to, prędzej fakt, że do piętnastego roku życia nie znał alfabetu, a do osiemnastego nie potrafił przeczytać niczego, poza charakterystycznymi szyldami nad budynkami. O ile zapamiętywanie ich treści i tego, która gdzie pasowała, można było nazwać czytaniem.
Przed ciemnymi, niczym dobra, południowa i do tego mocna jak diabli kawa, oczami często malowały się urywki poprzedniego życia, jak lubił to mianować, szczególnie, teraz gdy zdołał jakoś wyjść na prostą. Doskonale widział piekarnię znajdującą się na rogu jednej z głównych ulic wychodzących z rynku, centrum tamtejszego miasteczka, a jednocześnie jego ówczesnego życia. Nie była ona jedyną w mieście, nie była również najlepszą, czy najbardziej prestiżową. Budynek był zwykły, prosty, mała, wąska kamienica wetknięta jak plomba między dwa potężne budynki. Żona piekarza zawsze dbała, by szeroko otwarte okno, z którego wydobywał się przepyszny zapach świeżego chleba, od którego Adonisowi uszy wręcz się trzęsły, zapraszał nie tylko aromatem, jak i wyglądem. Ilość bibelotów wiszących na dekoracyjnym płocie stojącym tuż pod parapetem nigdy nie była przesadzona, a kobieta wyraźnie pokazywała konkurencji, że ma gust co do tych spraw. Lubiła też rośliny, niekoniecznie te kwitnące, prędzej zielone, może nawet i przypominające bardziej dzikie trawy.
Ze strony młodego chłopca było to, można by rzec, niegrzeczne, bo przychodził tam raz w tygodniu, licząc na choćby najmniejszy kawał chleba. Robił to z wielu względów. Po pierwsze, posiadał nieopisany sentyment do tego miejsca. Nie wiedział czemu, melancholia dopadała go za każdym razem, gdy siedząc w zatęchłej, wilgotnej uliczce, kryjąc się przed patrolem nocnym, który zgarniał bezdomne dzieciaki czy też przed później grasującymi poszukiwaczami niewolników, których można odsprzedać do domów rozkoszy, rozmyślał w sposób dość płytki nad piekarnią na rogu ulicy. Po drugie, kobieta, żona piekarza, była dla niego niezwykle życzliwa i prawie zawsze udawało mu się wybłagać od niej kawałek chleba. Przy dobrej porze i humorze, miewał nawet takie szczęście, by otrzymać coś świeżego, jeszcze z rana tego samego dnia, zamiast czerstwą piętkę.
Jak później się dowiedział, kobieta niedawno przed jego pierwszym pojawieniem się straciła syna. Mężczyzna wyruszył w podróż, kierował się na wschód, z którego nigdy już nie powrócił. Sprawa ta wzburzyła Adonisa na tyle mocno, by po pierwszym udanym napadzie na wóz przewożący skarby któregoś szlachcica, gdy zaciągnął się do jednej z grasujących w mieście szajek, ruszył do piekarni kupić bochenek chleba. Przepłacił za niego okrutnie, ignorując słowa staruszki, stanowiące o tym, że nie mogą przyjąć tych pieniędzy. On natomiast nie słuchał, ignorował wszystko, dziękując za wszystkie lata, podczas których utrzymywali go właściwie przy życiu, całując stare, spracowane dłonie kobiety, wręcz wypłakując się, gdy podawał rękę piekarzowi. Miał wtedy szesnaście lat i był o rok młodszy od ich syna w momencie, gdy ruszył w nieznane.
Ludzie ci, chociaż obcy, byli mu tak bliscy i zawdzięczał im tak wiele, iż jeszcze wielokrotnie przychodził spłacić dług wdzięczności, czego i tak nigdy nie osiągnął, a niedawno pojawił się również na pogrzebie piekarza.
Tęsknił bardzo za zapachem świeżego chleba uciekającym przez uchylone okno, tak pięknie przyozdobione haftowanymi serwetkami i pluszowymi kurczętami.
Teraz jednak zamiast ciepłego powietrza spowitego pysznym aromatem, musiał pogodzić się z nieco chłodniejszą atmosferą i wonią ksiąg przeplataną delikatnymi, zdaje się, perfumami kobiety, która zniknęła gdzieś między półkami. Całkiem natomiast do rzeczywistości przywołał go jej powrót, który nastał i tak dość prędko po jej zniknięciu. Jedyne co różniło poprzedni obrazek od obecnego, to trzy, potężne tomiszcza, które dzierżyła w dłoniach i znad których łypała mądrym okiem.
— Żebym ja jeszcze wiedział, jaki to gatunek, to bym z radością wam go opisał — parsknął, przypominając sobie o zgiętej karteczce znajdującej się w kieszeni jego płaszcza. Poprawił ponownie uchwyt na rzeźbionej główce, starając się odwrócić swoją uwagę i nie wiedział do końca, czy od zalegającej gdzieś z tyłu głowy myśli, czy może jednak od stojącej przed nim kobiety. — Pozwolę panience ponieść jedną, nie więcej i proszę się ze mną nie spierać, bo nie mam w zwyczaju odpuszczać — dodał z uśmiechem, po czym podszedł do jednego z krzeseł, by oprzeć o nie laskę. Zaczepił wystający łeb wilka o drewno, by mieć pewność, że nie upadnie, po czym stanął stabilniej na nogach, upewniając się, że proteza nie przesunęła się pod jego kikutem i gdy był już pewien swego, przejął od kobiety dwa tomiszcza, nie pozwalając jej nawet pisnąć słówkiem.
Prawdą było to, że potrafił poruszać się bez laski. Nie była mu ona potrzebna, a towarzyszyła mężczyźnie tylko dla pewności i uspokojenia pewnych wewnętrznych, nieuzasadnionych lęków, którymi pałał. Stabilność, którą zachowywał bez niej, wciąż mu nie wystarczała, dlatego chwytał za przyrząd i korzystał z niego, dla własnego spokoju ducha, a do tego własnego przekonania, że po prostu z wyważonym przedmiotem pod dłonią wyglądał dostojniej i poważniej.
— Co do tego, czy coś więcej. Niektórzy i znam to z doświadczenia, mają wrażliwsze żołądki, niż na to wyglądają — rzucił, parskając cichym śmiechem na wspomnienie jednego z największych osiłków w grupie, którego trzymały największe problemy i to nawet po zjedzeniu zwykłego jajka, których najwidoczniej to nie trawił. Przyprawiały go o tak silne bule brzucha, iż przez kilka najbliższych dni, o ile nie tygodni, nie nadawał się do właściwie niczego. Stukot jego protezy był cięższy, niż dotychczas, co najwidoczniej spowodowane było większym ciężarem, który musiał na nią napierać. Wciąż jednak poruszała się gładko i bez niepotrzebnych szczęków ze strony mechanizmu, które przeżył i tak dość sporo.

⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[Elro?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz