niedziela, 4 sierpnia 2019

Od Cahira cd. Leonarda

Słońce wzeszło wyżej, promienie wpadające przez okna zalśniły jaśniej, zalały podłogę powodzią światła. Blask wdarł się na stół, pokrył jego połowę, oświetlił spoczywającą na blacie upierścienioną dłoń Cahira, błysnął na kamieniach. Gdy szpieg przesunął ją do cienia, onyksy i tanzanity przestały się iskrzyć, z powrotem stały się matowe. 
Wrócił do jedzenia. Uniósł łyżkę mechanicznie, opieszale, bezgłośnie.
— Nie obudziłeś — zapewnił chmurnie młodzieniec. Patrzył na swoją rękę. Pauza, cisza, bezruch. Po chwili dodał dobitniej, z emfazą: — Ale prawda, na przyszłość powinieneś bardziej uważać, jak chodzisz.
Cahir podążył za jego wzrokiem, przyjrzał się dłoni bladej, szczupłej, o ładnej skórze, może tylko nieco zmienionej w okolicach kostek, jakby nieznacznie zabliźnionej. Westchnął w duszy. Pomimo tego mankamentu ani myślał porównywać jej ze swoją. Cahir był świadomy, że jego ręce są rękami ulicznika: naznaczonymi szlakami blizn, stwardniałymi od korda, szorstkimi od trzymania cugli, nieustannie zakurzonymi, pokrytymi pyłem. Jego dłonie od dawna nie były tak ładne, wiedział, że nie zmieni tego żaden pierścień, że świecące kamienie i szlachetne metale jedynie podkreślają ich przeciętność.
Odłożył łyżkę delikatnie, cicho. Gdy uniósł szklankę do ust, promień słońca załamał się w szkle, zalśnił oślepiająco, rzucił migotliwe refleksy na drewniany blat. Gdy znów spoczęła na stole, przechylił lekko głowę, a pasmo włosów zsunęło mu się na oko, przecięło czoło. Od niechcenia przebiegł wzrokiem po sali, potem wrócił spojrzeniem do młodzieńca. Oczy szpiega pozostały chłodne, twarz wciąż miała nieodgadniony wyraz.
— Gwarantuję, że nie powtórzy się to nigdy więcej — zapewnił jedwabistym półszeptem.
I tyle. Dla niego dialog był skończony. Nie zamierzał podtrzymywać go na siłę, pytać, interesować się desperacko, bezsensownie, tylko dlatego, by móc dalej rozmawiać. Takie zachowanie nie leżało w jego naturze. Cahir nie szafował słowami. Poza tym uważał, że temu, co i tak ma zmarnieć, należy pozwolić gnić w spokoju.
Szpieg, choć niewiele mówił, dużo widział. Nie lubił czerpać informacji od innych, jeśli nie było to konieczne, ale chętnie dowiadywał się nowych rzeczy za pomocą własnych obserwacji. Wzrok miał bystry, może nadarzyła się okazja, by go wykorzystać? Nowo poznany miał interesującą powierzchowność, jego osoba mimowolnie zwracała na siebie uwagę.
Młodzieniec siedział inaczej niż Cahir, ba, inaczej niż każda osoba w pomieszczeniu, do nikogo nie dało się go porównać. Jego sylwetka była wyprostowana, dystyngowana, prawie oficjalna. Miał ściągnięte łopatki, klatkę piersiową lekko wypchniętą do przodu, podbródek uniesiony, ramiona delikatnie spięte. Jadł powoli, bez większej chęci. Gdy unosił łyżkę do ust, ruch jego dłoni przywodził na myśl salonową elegancję, subtelną wytworność, jakiś cichy szarm. Gdy Cahir ponownie spojrzał mu w oczy, zobaczył, że mają ładny kształt, że cała jego twarz ma regularne, szlachetne rysy. Błękitna krew, uśmiechnął się lekko pod nosem, wszystko jasne.
Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie, z hukiem. Ciemnowłosy mężczyzna wkroczył do Wielkiej Sali krokiem dziarskim, bardzo pewnym siebie. Skłonił się kilku pannom, pozdrowił kogoś skinieniem głowy, ustawił się w kolejce po śniadanie. Gdy stanął pod oknem, zalał go wodospad blasku, oświetlił ciepły, złoty nimb. Spinka podtrzymująca jego pelerynę błysnęła Cahirowi w oczach, światło, odbijające się od świeżo wypastowanych butów, mimowolnie przykuło jego uwagę. Szpieg uniósł kącik ust. Te buty podobały mu się tak bardzo, że przez chwilę szczerze żałował, że skończył ze swoją starą profesją. Bez pośpiechu wrócił wzrokiem do nowo poznanego, do jego ładnych dłoni.
On z pewnością nigdy niczego nie ukradł, uznał. Nie musiał. Jeśli faktycznie pochodził z dobrego domu, wszystkiego miał pod dostatkiem. Każdego dnia siadał na rzeźbionym krześle przy hebanowym stole, dania wnoszono mu na srebrnych tacach, napoje wlewano do kryształowych szklanek. Spożywał posiłki pod żyrandolem migoczącym milionem iskier, jadł ciasta z wielopiętrowych pater i pił herbatę z serwisu z kruchej porcelany. Codziennie budził się w łóżku z baldachimem, potem ubierano go, uczono, zabawiano i troszczono się o jego komfort, a jego życie było sztuką, wspaniałą i piękną historią samą w sobie.
Szpieg przygryzł wargę. A on? Co on robił w tym czasie, czym zajmował się, gdy był dzieckiem? Ile miał lat, gdy pierwszy raz poszedł kraść? Trzynaście, czternaście? A ile, gdy zrozumiał, że nigdy nie będzie kimś dobrym, jaśniejącym wewnętrznym światłem, że nigdy nie dotknie porcelany i nie będzie jadł ze srebrnej zastawy? Jeszcze mniej. Jak jemu upływał dzień, jeśli akurat nie szlajał się po ciemnych ulicach, nie zajmował domem, nie żebrał i nie oglądał tego, czego nigdy nie powinno widzieć dziecko? O czym wtedy myślał? Snuł marzenia? Teraz już nie pamięta, to było tak dawno... ale chyba tak, chyba śnił swoje sny, jako dziecko lubił drzemać na jawie. Teraz pamięta jedynie, że zawsze pragnął mieć rasowego, szybkiego konia i pędzić na nim nocą, pod gwiazdami, na złamanie karku, przez wielki, ciemny las. Uśmiechnął się krzywo na to wspomnienie. Bo czym ono było w istocie? Śmieszną zachcianką brudnego dzieciaka, cienia ulicy, żywej kałuży mroku. Snem niemającym racji bytu. Bo jak ktoś niegodny pracy w wielkopańskiej stajni, mógł marzyć o choćby dotykaniu grzywy rasowego konia? Jak ktoś, kogo ręce były zbyt spracowane, zbyt nisko urodzone, by czyścić lśniącą sierść gorącokrwistych dzianetów, mógł mieć tak śmiałe, tak zuchwałe pragnienie?
Spojrzał na młodzieńca. Wszystkim jego marzeniom zapewne zawsze stawało się zadość, pewnie wystarczyło tylko, by uśmiechnął się pięknie lub wytwornie skinął palcem. Czy Cahir mu zazdrościł? Może, może nie. Pogodził się ze swoją przeszłością, nie miał o nią do nikogo żalu, zostawił ją za sobą, rozstał się z nią w pokoju, w zgodzie, z szacunkiem. Nie winił za nią innych, koniec końców nikt nie kazał mu wychodzić na ulicę, nikt nie kazał mu kraść, nikt nie uczył go szulerki, tak musiało być, koniec.
Obejrzał szklankę, zerknął na mozaikę świetlistych refleksów. Teraz to wszystko i tak nie ma znaczenia, on i nowo poznany przebywają w gildii na tych samych prawach. Tu pochodzenie nie ma nic do rzeczy.
— Jestem Cahir O'Harrow — przedstawił się po chwili długiego, nieco przeciągniętego milczenia. — Szpieg. Dołączyłem niedawno. Wczoraj wróciłem ze swojej pierwszej misji, dziś wieczorem znowu ruszam w teren. Godzinę temu rozmawiałem z mistrzem, ma dla mnie kolejne zadanie. Nim się go podejmę, potrzebuję kilku map z biblioteki. Niestety nie wiem, gdzie ona się znajduje i co powinienem zrobić, by je uzyskać. Może zechcesz mi pomóc? Moglibyśmy przy okazji raz na zawsze załatwić kwestię tej chwiejnej półeczki.
Nonszalancko uniósł kącik ust, zakołysał zwartością szklanki, usiadł wygodniej.
Decyzja mistrza oczywiście była mu nie w smak, nie chciał tak szybko opuszczać gildii. Wolał odpocząć, rozejrzeć się po okolicy, w końcu rozpakować swoje rzeczy. Tymczasem już za kilka godzin miał ruszać w drogę, znowu gnać na łeb, na szyję, przechwytywać cenne informacje, słuchać plotek, sprawdzać wiarygodność wieści wątpliwej proweniencji. Ponownie będzie musiał przekupić paru ludzi, odwiedzić kilku znajomych, zasięgnąć języka w karczmach i tawernach, a — sądząc po poziomie trudności zleconej mu misji — może i to nie wystarczy. Co będzie, jeśli mu się nie powiedzie? A może tu wcale nie chodzi o to, czy mu się powiedzie, czy nie? Może mistrz w istocie ma zamiar nieco go wybadać, zobaczyć ile jest wart, ocenić jego przydatność. Lub może po prostu chce go czymś zająć, odciągnąć od gildii, zupełnie jakby bezczynny szpieg z taką przeszłością, jakiej posiadaczem był Cahir, mógł w krótkim czasie przysporzyć mu kłopotów. Niby słusznie, pomyślał.
Bo przecież mógł.
Leonardo? ^^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz