piątek, 23 sierpnia 2019

Od Cahira cd. Leonarda

Wstał, zabrał naczynie, podążył za Leonardem w stronę okienka. Kroczył przez środek sali ostrożnie, bacząc, by nie złowić niczyjego spojrzenia, nie zawadzić o nikogo ramieniem, za bardzo nie rzucać się w oczy. Starał się nie przysłuchiwać rozmowom toczonym przy stolikach, które mijał po drodze; wszystkie zasłyszane strzępki zdań, jakie mimowolnie wdzierały się do jego uszu, natychmiast wyrzucał z pamięci. Zostawił miskę w przeznaczonym do tego miejscu, po czym kilkoma zwinnymi krokami wymanewrował pomiędzy blokującą przejście grupą osób i zrównał się ramieniem z Leonardem.
— Nie sądzę, byś musiał spełnić jakieś wyjątkowe warunki — zaczął młodzieniec, upewniwszy się, że szpieg stoi obok. — Kart bibliotecznych tu nie mamy, wystarczy raczej poprosić, okazjonalnie wyjaśnić intencje, jeśli chodzi o jakieś rzadsze okazy. Zresztą, jeśli wpuszczają tam rolnika i pastucha z zabłoconymi buciorami, to z tobą nie powinno być większego problemu.
Cahir porzucił kontemplowanie srebrnej obrączki zdobiącej wskazujący palec przechodzącej obok kobiety, spojrzał na Leonarda. Z tobą nie powinno być większego problemu? Był to pewnego rodzaju pokrętny, zamaskowany komplement? Przyjrzał się twarzy chłopaka, dyskretnie, kątem oka. Podbródek zadarty, oczy chłodne, usta wykrzywione w parodii czegoś, co przy dobrych chęciach można by uznać za blady uśmiech. Na widok tych mało przychylnych rysów, wątpliwości Cahira rozwiały się jak poranna mgła.
— Rozumiem — odparł, przechyliwszy głowę tak, by nie oślepiało go światło.
Rozejrzał się i z przykrością skonstatował, że poranny blask dotarł nawet tu. Przez wysokie szyby teraz wlewało się go tyle, że wydawać by się mogło, że okiennice zaraz pękną pod jego naporem. Cahir ledwie dostrzegalnie zmarszczył nos. Nie przepadał za jasnym światłem, unikał słońca. Tam, skąd pochodził, nieustannie było ciemno, a czarne zorze nocy zdawały się trwać wiecznie.
Nie, pomyślał szybko, to nie tak, kiedyś nawet w Ovenore świeciło dla niego słońce, dawno temu, można by odnieść wrażenie, że w poprzednim życiu. Kilka jego wspomnień jest jasnych. Pamięta na przykład, że jako mały chłopiec każdego poranka bawił się na ulicach, z których unosił się biały, falujący w rozżarzonym powietrzu pył. Wszystko było jasne i blade, dzień był słoneczny i upalny. Tak, dzień. Bo przecież stolica zgasła dla niego dopiero kilka lat później, gdy jego matka zmarła, a on sam stał się częścią przestępczego światka. Gdy zaczął kraść, nie mógł opuszczać swojej siedziby za dnia, gdy włamywał się do cudzych domów, nie mógł działać inaczej, jak ukryty pod atramentowo-czarnym kocem zmierzchu. Tak, to od śmierci matki Ovenore stało się miastem nocy, od tego momentu wszystkie wspomnienia tego miejsca są bure, gęste od cieni, owiane szarą mgłą.
To było dawno, tak dawno... To rzeczywiście musiało być inne życie. Obrazy już zaczęły tracić ostrość, zamazywać się w pamięci. Ale wciąż widzi...
Uliczki. Wszystkie są ciasne, zagracone, duszne i lepkie od brudu. Jest ich mnóstwo, w ciemnościach przeplatają się ze sobą, krzyżują i plączą, tworząc labirynt-pułapkę. Wielokondygnacyjne kamienice strzelają wysoko w niebo, i wszystkie są takie same, wszystkie łypią pustymi ramami strzaskanych okien. Cahir idzie sam, nie, nie idzie, bo skrada się, i nie, nie sam, bo za nim pełzną cienie. Cała plaga. Stolica pełna jest cieni. Płyną cicho, obserwują w milczeniu, choć nie wszystkie. Niektóre odpoczywają w obitych doniczkach, inne śpią po kątach, zwinięte w kłębek, jeszcze inne zbierają się w starych, opuszczonych ruderach, wyglądają z pustych drzwi i okien. Cahir nie patrzy na nie. Czasem zerka na księżyc, mętne wielkie oko pokryte bielmem.
Nagle szczęk, zgrzyt klucza w ciemności, trzask zamka. Drzwi stojącej obok kamienicy otwierają się z przeciągłym skrzypnięciem, z dziury wytacza się mężczyzna. Śpiewa pod nosem coś bełkotliwego, rubasznego, prawie niezrozumiałego, schodzi chwiejnie po dwóch krzywych stopniach na ulicę. Cahir kryje się w cieniu, obserwuje. Szybko orientuje się, że mężczyzna nie ma nic, co warto by ukraść, że jego ubrania to prawie łachmany. Nie rusza się, a tamten mija go, człapie zaśmieconą drogą w głąb miasta. Cahir odprowadza go wzrokiem, przygląda się jego sylwetce, tak ot, z młodzieńczą ciekawością. Widzi, że oprych nie ma jednej ręki. Cahira to nie dziwi. Tu mało kto jest kompletny. Każdej nocy napataczają się na niego psy bez kawałka ucha, co rusz widuje koty z połową ogona, żebraków bez nóg, dzieci bez rodziców, kobiety bez honoru, mężczyzn bez serca.
Czy każda dzielnica nędzy tak wygląda?, pytał samego siebie. W Ovenore każdy był z czegoś obdarty, każdy wydawał się niekompletny. On też czegoś nie miał, choć pozornie wszystko było w porządku. Wewnętrznie czuł, że czegoś mu brakuje, że jego ręce są puste, mimo że przewijało się przez nie tyle błyskotek, tyle rzeczy tak pięknych, tak cennych. Czasem wyciągał klingę i, trzymając ją w obu dłoniach, przeglądał się w niej jak w lustrze. Obojętnie patrzył w puste oczy. Zastanawiał się, czy ogląda już widmo człowiecze, czy wciąż istotę ludzką.
Cahir raptownie otrząsnął się z reminiscencji, rozgonił wspomnienia jak stado uciążliwych wron, nie pozwolił im zbliżyć się do siebie ponownie. Przebiegł wzrokiem po Leonardzie, po sali, upewnił się, że znajduje się w gildii, w Tirie, tam, gdzie powinien być, że przeszłość nie wróciła.
Leonardo przystanął przed wysokimi drzwiami z ładną, wypolerowaną na błysk klamką. Szpieg odruchowo zatrzymał się tuż przy nim, w tym samym momencie, przyjrzał się wejściu. A więc już? A więc to jest biblioteka? Cahir poczuł się niemal rozczarowany. Liczył, że znajduje się ona gdzieś głębiej, że czeka ich długi spacer przez wiele korytarzy, że będą mieli chwilę, by... porozmawiać. Dawno z nikim nie rozmawiał. Co prawda, jeszcze parę minut temu był przekonany, że mu to niepotrzebne, ale teraz, może...
— Och. Więc jesteśmy na miejscu? — upewnił się, choć doskonale znał odpowiedź.

Leonardo? ;D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz