czwartek, 1 sierpnia 2019

Od Desideriusa cd Philomeli

⸺⸺※⸺⸺

Gildię spowijała senna aura. O tak wczesnej porze większość przedostatni raz przerzucała się na drugą stronę i jedynie nieliczni zaczynali powoli wyczołgiwać się spod kołder i pokoi. Przed wyprawą za Esther, Desiderius mógłby spokojnie podpisać się pod tą pierwszą grupą. Spałby spokojnie, marząc o niebieskich migdałach i wspominając przenikliwe oczy w marach nocnych. Nie zrywałby się o tak wczesnej porze, jednak życie na tobołkach ze zbirami pod ręką, gdy robota czekała, nauczyło go budzić się skoro świt. Jego zegar biologiczny poddany został całkowitej transformacji. Jadał teraz rzadko, wstawał wraz ze słońcem, a zasypiał najpóźniej ze wszystkich, nie licząc nocnej straży. Wiedział, jak szkodliwy jest ten tryb życia, jednak jego oczy same rozwierały się, gdy tylko pojawiały się pierwsze smugi światła. Zasłanianie okien nie pomagało, nauczył się czuć poranek. Żołądek nie domagał się posiłków, czasem nawet je odtrącał, zbyt skupiony na tym, by nie boleć, czy nie posiadać bagażu większego, niż było mu to potrzebne.
Nawet jeśli kładł się pierwszy, żyjąca gildia nie pomagała mu zasnąć. Wsłuchiwał się we wszystkie szmery, ruchy i dopiero kiedy ostatnia osoba przestała szwendać się po korytarzu, usypiał, wcześniej jeszcze wiercąc się przez kilka minut w niepokoju. Nie groziła mu już przecież dłoń Alexandra. Nie obawiał się ataku znienacka przez grupę złodziei. Mimo wszystko, mózg kazał mu czuwać, a wkrótce Coeh zrozumiał, że zrodził się w nim nieopisany strach przed obietnicą, jaka została mu złożona na parę chwil przed śmiercią.
Kiedy chodził, rana na brzuchu, mimo że goiła się już dość długo i nie wyglądała tak źle, wciąż uporczywie go ciągnęła, krępując ruchy. Garbił się jeszcze częściej, niż wcześniej, a jego dłoń mimowolnie zawsze odnajdywała drogę do boku, który cierpliwie badała, w strachu, że znów doświadczy ciepłej, lepkiej cieczy. Bał się szmerów. Bał kroków stanowiących z drugiego końca korytarza. Bał się wielu nowych rzeczy i coraz mniej starych.
Nie pluł sobie w twarz, że wyruszył na tę wyprawę, jednak żałował, że nie pozostał w gildii, nawet jeśli wtedy trawiłyby go wyrzuty sumienia. Wolał kurcz żołądka wywołany myślą, niźli ostrzem długim na trzydzieści centymetrów, który rzeczywiście znalazł się u jego boku. Bolało piekielnie. Psychicznie, fizycznie. Mimo to zgłosił się do misji w Ovenore. Wiedział, że zielarz się tam przyda. Liczył jedynie na to, że do momentu podróży, dojdzie do siebie na tyle, by być w stanie dotrzeć tam o własnych siłach, ostatnim czego chciał, była prośba o pomoc, która wydałaby jego słabostkę.
Próbował wyrobić w sobie odporność na ból, ćwiczył prostowanie się i przechadzał po terenach należących do gildii. Wczesna pora była w tym wypadku dobrym kompanem, nikt bowiem nie miał okazji go dostrzec, jeśli trwał samotnie pośród śniących. Z dnia na dzień plecy coraz pilniej zbliżały się do stanu sprzed ataku, a Coeh szalał z radości, wybierając się na coraz dłuższe spacery.
Tego dnia dobił nawet do ptaszarni, miejsca gdzie od dawna ukaz go nie zastał, a które wspominał dość ciekawie. W szczególności osóbkę, która przebywała tam najczęściej, ćwierkając razem z ptaszętami, które to z kolei za samym Desideriusem chyba nigdy nie przepadały. Zdziwił się, gdy usłyszał pierwsze dźwięki harfy. Tego dnia go uprzedzono, co nieszczególnie mu się spodobało i już miał odwracać się na drgających nogach, gdy rozpoznał melodię i zamarł w bezwzględnym dla niego bezruchu.
Po latach pełnych miłości, w jednej chwili znienawidził pieśń, której słowa uderzyły w niego z taką siłą, aż zatoczył się i oparł plecami o zimny kamień, z którego zbudowany był murek przy ptaszarni. Były jak lodowata woda wylana prosto na twarz, bez ostrzeżenia, bez chociaż dźwięku świadczącego o obecności kogoś, kto mógłby wylać całe wiadro na jego osobę. Srebrne oczy błądziły bez ładu i składu, a oddech stawał się coraz płytszy.

Tamtego dnia przechadzał się wraz z Esther i Alexandrem przez jeden z festiwali. Szczęśliwy był to dzień, ludzie pachnieli radością (i może odrobinę bimbrem), dzieci dostawały korzenne ciasteczka, cuksy karmelowe i słodkie, lepkie napoje, które po wylaniu się na ręce albo co gorsza ubrania, stawały się prawdziwą zmorą dla mam i babć. Nie sposób doprać było bowiem brunatnej substancji, często więc ciuchy szły do kosza, dokładnie tak było z najnowszą koszulą Desideriusa jeszcze gdy był małym dzieckiem. Płakał nad nią okrutnie, bo wiedział ile kosztowała rodziców i bardzo podobał mu się haftowany kogucik na niebieskiej kieszonce.
Chodzili wspólnie, pod rękę, śmiejąc się głośno i radośnie, aż Alexander odłączył się od dwójki, by zakupić dla nich wszystkich prażone orzechy i kasztany. Muzyka trąbiła, dudniła, na ogół radosna i skoczna, chociaż niektóre pieśni powinno się śpiewać z odpowiednim dla nich patosem. Cóż to jednak obchodziło zalanych po czubki uszu przechodniów, którzy chcieli od trubadura rozrywki i coraz to nowszych piosenek, podczas gdy repertuar powoli się kończył.
— Rozmazałeś się na policzku! — Esther starała się przekrzyczeć zawodzenie muzyka, a Desiderius pospiesznie wzruszył ramionami. Był to drugi raz, gdy nosił na sobie makijaż i podobało mu się jeszcze bardziej, niż poprzednio. Co prawda Alexander unosił brwi, dostrzegając to i uważał malunki na twarzy za głupie widzimisię, jednak chyba w tej jednej kwestii zdanie białowłosego nie obchodziło Coeha.
Zamiast zająć się rozpływającymi ozdobnikami na buźce, zanurzył palce w papierowym woreczku, sięgając po kolejną ciągutkę, które od kilku minut zalegały mu na zębach i sklejały i tak rzadko otwierające się, usta.
Muzyka zmieniła rytm, wciąż była radosna, jednak zdecydowanie mniej intensywna, wręcz dziwnie spokojna. Słowa. Słowa były bolesne, a mimo to mało kto zdawał się zwracać na nie uwagę.
Spojrzenie Desideriusa mimowolnie zaczęło lawirować między ludźmi, doszukując się znajomej twarzy. Alexandra nie było już jakiś czas i chociaż nie chciał się przyznawać, zaczynał martwić się o pyskatego chłopaczynę. Esther natomiast wsłuchiwała się z uwagą w występ barda, bujając się leniwie wraz z płynącą muzyką. Lubił sztuki śpiewane. Nie tak bardzo jak teatr, jednak cenił każdy sposób wydobywania z siebie kreatywności i chęci przekazania jakiejś treści.
— Na bogów, jeśli ta pieśń nie jest o was — powiedziała w pewnym momencie. Coeh spojrzał na nią z pytaniem w oczach, ta jednak nie odezwała się więcej, tym samym nakazując mu albo wsłuchać się w treść albo porzucić temat i zapomnieć, że cokolwiek mówiła. Podjął się pierwszej rzeczy i zamarł do stopnia, gdzie dopiero dłoń białowłosego wybudziła go z letargu, transu, gdzie słyszał jedynie melodię. Spojrzał na podstawione mu pod nos pudełko z orzechami, a później na ciepłe oczy chłopca, który uśmiechał się. Uśmiechał się tylko dla niego.
— Wyglądasz idiotycznie — wyszeptał ze śmiechem, wskazując uwagę na rozpływający się makijaż. Coeh ponownie, jedynie wzruszył ramionami, czując jednak, jak wszystko podchodzi mu do gardła. Nie lubił takich momentów. Zdarzały się rzadko i mało co tłumaczyły jeśli chodziło o uczucia, jakimi darzył Alexandra. Jedynie mąciły mu w głowie i psuły wizje.
— Dzięki — odparł głosem przypominającym obraną z jakiejkolwiek roślinności pustynię. Był suchy, szorstki i nieco pretensjonalny. Alexander nigdy się do tego nie przyznał, ale uwielbiał działać Coehowi na nerwy i uwielbiał oglądać, jak jego mimika się zmieniała, co było kwestią jedynie kilku sekund od rzucenia uwagą. — Idę się napić — dodał prędko, odtrącając paczkę od siwego.
To nie była ich pieśń, Esther się myliła.

To była ich pieśń i dlatego szczerze jej nienawidził w tym, jak i każdym innym momencie. To była pieśń tak piekąca, jak rana w dniu, gdy ją otrzymał. Bolało bardziej, gdy myślał, kto owe obrażenie mu zadał. Zaciskało żądne krwi łapska na wątłym ciele i zgniatało je, kość po kości, organ po organie, aż łzy cisnęły się do smutnych oczu Coeha. Spazmy rozchodziły się jeszcze długo po tym, jak harfa i głos Philomeli zamilkły, zginając mężczyzną w pół i starając się wyprzeć resztki czegokolwiek z żołądka. Nie jadł niczego, do wyplucia czekała już jedynie żółć.
Czuł się potwornie, za długo siedział już poza domem, zbyt nadwyrężał zmęczone ciało. Mimo to wyprostował się i zaciskając kły zadecydował o odpoczęściu w ptaszarni. Wspiął się po schodkach, walcząc z chęcią poddania się i polecenia jak długi w tył, a następnie zapukał do drzwi.
— Bardzo ładny występ, Philomelo — skłamał jak z nut, uśmiechając się pod nosem i prostując tak bardzo, jak tylko potrafił. Grymas bólu przemknął po jego twarzy. — Mogę się wprosić? Smutno tak, gdy jest się samotnym, a cała gildia jeszcze śpi — dodał z przekąsem, kręcąc nosem. Usiąść. Chciał tylko usiąść, nic więcej, nic mniej.

⸺⸺※⸺⸺
[Philomelo?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz