niedziela, 18 sierpnia 2019

Od Desideriusa cd Philomeli

⸺⸺※⸺⸺

Ku jego zadowoleniu, zezwolono mu na wtargnięcie do ptaszarni i rozgoszczenie się, na ile to było możliwe w ciasnym pomieszczeniu przepełnionym pierzem. Odetchnął w tym wszystkim z ulgą, prawie od razu się uśmiechnął, nieśmiało stawiając pierwsze kroki w miejscu, w którym najwidoczniej sokolniczka czuła się dość dobrze, starając się odnaleźć w nim to, co sama mogła w nim widzieć. Przesuwał zmęczonymi, ponurymi oczami po otoczeniu, odkrywał kolejne to detale, których dotychczas nie miał okazji odnaleźć. Był tu raz, pamiętał to doskonale, to pospieszne zbieranie swoich rzeczy, to prędkie poprawianie wszystkich kartek, niezgrabny uchwyt na masce. Wtedy wierzył jeszcze w głupoty, we własną głupotę i myśl, że uda mu się osiągnąć coś więcej cytując dramaty i odgrywając krótkie scenki. Że ktoś zdoła go zauważyć, jakiś starszy właściciel teatru pochwyci go pod własne skrzydła i pozwoli mu rozwinąć się na deskach, na które, myślał, że był stworzony. W rzeczywistości od zawsze piekielnie się myląc i pędząc dokładnie nigdzie, bo dane było mu jedynie badać rośliny. Jak wszyscy Coehowie, osiem pokoleń wstecz. Jak matka, jak babka, prababka i wuj. Jak ojciec, dziad i pradziad, jak ciotka, kuzyni i osoby, których spokrewnienia już nawet nie pamiętał. Płynęło to w krwi jego i jak bardzo się nie starał, pozbyć farby z organizmu zwyczajnie się nie dawało. Wychodził z założenia, iż z przeznaczeniem nie należało się bić, wojna ta bowiem prawie zawsze przegrywana była przez stronę beztroskiego buntownika, który uważał, że wie lepiej, co jest dla niego najkorzystniejsze. Nie wiedział. Nigdy nie wiedział i nigdy miał się nie dowiedzieć. Żałował jedynie, że pojął to tak późno i że tyle lat przyszło mu zmarnować na ćwiczeniach, oddawaniu się czemuś, co nigdy nie miało być mu pisane i straceniu niektórych bliskich mu osób.
Nie miał zapomnieć tego okrutnego spojrzenia, jakim darzył go ojciec. Nie mógł przestać myśleć o Alexandrze, który, nawet jeśli mówił, że go wspiera, w rzeczywistości myślał o czym innym i pewnie również z tego powodu cierpiał strasznie. Łgać w żywe oczy drugiemu, byle nie skrzywdzić jego uczuć. Teraz Coeh był pewien, że wolałby wtedy usłyszeć gorzką, okrutną prawdę, od słodkiego kłamstwa, wolał, żeby wytknęli mu prosto w twarz, że nie powinien się za to zabierać. Cierpiałby wtedy krótką chwilę, pozbierałby się wkrótce po tym i powrócił do przynależnego mu zawodu, przeznaczenia, o wiele prędzej. Tymczasem nakazano mu cierpieć przez lata i czekać, by dopiero po dekadzie pojął, jak wielkim złudzeniem było wszystko, czego doświadczył i ile czasu zmarnował na bezsensownym gonieniem za niedoścignionym.
Teraz mógł jedynie udawać, że nie cierpiał z tego powodu, machać ręką i wmawiać zarówno wszystkim innym, jak i samemu sobie, że nic nie sprawia kłopotu, że ma cię jak najlepiej i że nie należy zaprzątać sobie nim głowy.
Kobieta dużo mówiła i jeszcze więcej robiła, przeskakując z miejsca na miejsce, doszukując się filiżanek i ziół, czy nawet zamykając drzwi w celu powstrzymania ptaszyska od popełnienia ucieczki. Zbieg nie wydawał się tym przedsięwzięciem zbyt ucieszony, brak mu najwidoczniej było ruchu i świeżego powietrza, Coeh nie miał jednak zamiaru czegokolwiek wypominać. To Philomela była tą, która znała się na ptakach. On mógł doradzić w doborze herbaty, czy maści na skaleczenie. Mógł powiedzieć, co ile i jak podlewać kwiaty. Nie miał natomiast takiej wiedzy, by wypowiadać się o swoich pierzastych przyjaciołach, dlatego pozostawał cicho, jedynie obserwując kobietę, jej ruchy i starając się zignorować wciąż szarpiący go ból. Nie miał najwidoczniej zamiaru ustać, przynajmniej nie w tamtym momencie.
W samej ptaszarni panował niemały zamęt. Wciąż zdarzało się, że któryś pikował, skrzeczał zbyt głośno, albo sprawiał Philomeli niemały kłopot, dlatego nie zdziwił się wcale, gdy zdołała zrobić sobie krzywdę. Natomiast gdy spytała o pomoc, nieśmiało doszedł do niej, by przejąć filiżanki i poradzić przy przygotowywaniu herbat. Nie było to zajęcie trudne, jednak wciąż niebezpieczne, szczególnie z wrzątkiem. Oparzenia bywały trudne, a w opinii Coeha gorsze od skaleczeń. Tam dało się zawsze zaszyć, następnie jakoś uchronić przed warunkami zewnętrznymi, zaklajstrować w jaki sposób, tymczasem przy bąblach im mniej kontaktu z materią obcą, tym lepiej. Dlatego opatrzyć kogoś oparzonego, to zawsze było niemałym problemem i wrzodem dla Desideriusa, który wciąż się uczył, co w takich momentach powinien począć. Były rośliny, były maści, te jednak czasem nie wykazywały oczekiwanego przez zielarza efektu. Często mała pomyłka w proporcjach okazywała się zgubna dla całej mikstury, a niejednokrotnie zdarzało się, że nie tak świeża roślina, jak powinna być, nie pozwalała na uzyskanie przyjemnego, chłodzącego efektu, wyczekiwanego przez osoby pokrzywdzone.
Przyglądał się z uwagą drobnym dłoniom, które rozlewały wrzątek po naczyniach, chociaż zastanawiał się, czy aby na pewno woda była ugotowana, nie usłyszał bowiem wcześniej charakterystycznego gwizdka. Nie miał jednak zamiaru spierać się z kobietą i pozwolił jej zrobić napar po swojemu, jak to miała w zwyczaju, bo a nuż się okaże, że przygotowywała go lepiej od niego.
Musiał raz, czy też dwa odgonić się od jednego z uporczywych stworzeń, które szczególnie upodobało sobie jego kaptur jako godne przycupnięcia miejsce, może przy tym wszystkim prawie rozlał herbatę, ale przynajmniej na chwilę zapomniał o ciągnących go szwach i promieniującym bólu, który pulsował w nierównym rytmie, doprowadzając mężczyznę do białej gorączki, szewskiej pasji i jeszcze kilku, niezbyt ciekawych określeń.
— Dziękuję za herbatę i jedynie kawałek, myślę, że przyszedłem gdzieś w połowie — odpowiedział nareszcie na jej wcześniejsze pytanie, przyglądając się z uwagą filiżance. Nie miał szczególnej ochoty podnosić ponurego, szarego jak burzowe chmury spojrzenia, wolał przysiąść w tym momencie z oczami wbitymi w napar, zastanawiając się nad mało istotnymi sprawami i podziwiając bursztynowy odcień napoju. — To okrutna, ale i zarazem piękna ballada — zauważył nagle, marszcząc delikatnie brwi, pozwalając nabrać jego czołu nieregularne kształty. — Ale ciężka, zdecydowanie ciężka do zaśpiewania, proszę przyjąć więc wyrazy uznania — dodał, wymuszając uśmiech i przytulając mocno palce do coraz cieplejszej filiżanki. Przepadał za tym uczuciem, za rozchodzącym się gorącem, nawet jeśli był środek lata i paskudne upały. — I proszę, tylko nie pan, przejdźmy na „ty”, jeśli łaska — zaśmiał się słabo, wiedząc, że nagły impuls mógł doprowadzić do szarpnięcia i okrutnego bólu, a tego przecież nie chciał. Okrutnie tego nie chciał.
— Jak ty tu funkcjonujesz. Ja bym zwariował z tymi stworzeniami — mruknął, zerkając na trzepoczące wszędzie skrzydła, zwracając uwagę na harmider i hałas temu towarzyszący, a i charakterystyczny, nieciekawy zapach.

⸺⸺※⸺⸺
[Philomelo?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz