wtorek, 6 sierpnia 2019

Od Leonardo cd Cahira

⸺⸺֎⸺⸺

Zaskakująca ilość błyskotek spoczywała na ręce rozmówcy. Na nadgarstku, na palcach, odwracając uwagę od wielu blizn, nieco zrogowaciałej skóry. Pięknie mieniły się w słońcu, jeszcze bardziej satysfakcjonująco wyglądały, gdy cofnął je do cienia, gdy nic nie odwracało od nich uwagi. Młodzieniec należał do osób, które przepadały za oglądaniem ich, jednakże przywdziewanie samemu nie leżało mu blisko zainteresowań. Szczerze uważał, że pierścienie jedynie mu wadziły i nieprzyjemnie krępowały ruchy palców.
Obietnicę przepuścił mimo uszu, skupiając się raczej na miłym głosie i tym, by dokładnie zlustrować otoczenie znudzonym spojrzeniem. Wrzawa, chaos, huk, ludzie gadali, śmiali się, wykrzykiwali w najlepsze, bo pora posiłku była prawdopodobnie jedyną, gdzie mogli w spokoju oddać się konwersacją, nie myśląc ani trochę o czekających na nich trudach kolejnego dnia. Rozumiał to doskonale i pewnie, gdyby nie jego preferencje co do spędzania czasu i natężenia dźwięków, a także tego, z iloma osobami pragnął spędzać czas w jednym momencie, może i siedziałby przy którymś z bardziej zatłoczonych stolików, zamiast jak ten odludek, spędzać posiłek w najmniej oblężonym miejscu.
Za każdym razem, gdy poczuwał własną ułomność, nadchodziło dość mocne ukłucie, nacisk w klatce piersiowej, który nie pozwalał mu oddychać. Głowa podsuwała mu tylko jedno, był w tym wypadku gorszy od innych. Nie umiał obracać się w tłumie, nie lubił tłumu i tłoku. Czuł się wtem przyciśnięty, otoczony i co najgorsze, zagrożony. Nie rozumiał strachu, który oblatywał go za każdym razem, gdy ktoś zapraszał go do miejsca przepełnionymi ludźmi, tym bardziej nie rozumieli jego rodzice. Przyjęcia były wyprawiane, nie dało się temu zaprzeczyć. Były głośne, spore, czasem w pałacyku Montegionów, czasem wyjeżdżali poza znane im tereny, zaproszeni na wystawny bankiet dalekiego kuzyna, czy mężczyzny związanego z nimi interesami. Ludzie przepadali za balami, cieszyli się na myśl o dobrym jedzeniu, dobrym alkoholu i wystawnej imprezie, gdzie każdy mógł pochwalić się perfekcyjnie wykrojonymi sukniami.
Przeklinał rodziców, którzy szaleli za tego typu wyjściami, a oni przeklinali go, odkąd po raz pierwszy wyruszyli na bal wystawiony przez osobę, której, jeśli mieli być szczerzy, nie znali wcale. Grzechem było jednak odmówić, szczególnie gdy miało być to pierwsze wyjście Leonardo, zaprezentowanie go w pięknych ciuchach, z ułożonymi włoskami i pięknymi, wielgachnymi oczętami. Rzeczywiście, wszystko doszło do skutku, cóż jednak z tego, jeśli te wielgachne oczyska stanęły przepełnione łzami, a chłopiec przez cały wieczór płakał, przerażony obecnością takiej ilości osób. Po incydencie, który uznano wtedy za jednorazowy wybryk i głupie widzimisię małego Leosia, wyruszał z rodzicami na wiele zabaw, a każda kończyła się tak samo. Płaczem, nie, rykiem zarzynanego zwierzęcia, które nie chce być w miejscu, w którym się znalazło, a które nie miało innego wyjścia.
W końcu zrezygnowali z intensywnych wyjazdów i uporczywych próbach przemówienia do rozsądku chłopca, przez szczupłe baty, które dostawał po dupsku, za wszystkie przepłakane chwile i zrujnowanie wizerunku rodziny. Doprowadził do tego jednak ostatni incydent, gdzie szesnastoletni już wtedy chłopiec, zaczął szaleć, panikować i burzyć, zresztą jak zawsze, przyjemną atmosferę. Był to ten pierwszy i ostatni raz, gdy zamiast sprania chudego tyłka, ojciec dał mu w twarz, odbijając jej kontur na kilka dni, pozostawiając bliznę pod lewym kącikiem ust i tracąc wszystko w oczach młodego, który już nigdy nie miał zamiaru, choć rozmawiać o potencjalnych bankietach. Starczało mu tych sensacji, starczało mu niepotrzebnego cierpienia.
Ominął wzrokiem paradującego w najlepsze ciemnowłosego mężczyznę, tak pilnie obdarowującego wszystkich uśmiechami, skinieniami głowy i zarażając wszystkich swoją pewnością siebie. Wszystkich, prócz Leonardo, który poczuł się przytłoczony samą jego obecnością i wolał skupić się na pojedynczych jednostkach, albo najlepiej, na boazeriach, zdobieniach i wystroju wnętrza. Raz na jakiś czas zerkał również na nieciekawą papkę, którą tego dnia najwidoczniej miał jedynie zamiar przekładać widelcem z miejsca na miejsce, kręcąc nosem i psiocząc w myślach.
Siedział tak bez celu, mieszał w talerzu i krzywił się delikatnie w grymasie zniesmaczenia, do momentu, gdy nie natrafił oczami na przechadzającego się właśnie blondyna. Gdy nie zaczepił na nim własnego spojrzenia, pozwalając, by bezwiednie podążało krok w krok za nim i przyglądało się, jak zasiada na swoim miejscu, plecami do młodzika. Mógł obserwować go bez umiaru i chyba to właśnie miał na celu, przyglądać się bezwstydnie jego szerokim barkom, tym jak mięśnie pracowały pod skórą i fałdami materiału przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Wychwytywać jego śmiech gdzieś pomiędzy innymi i oddawać się temu zajęciu bez pohamowania. Nic to go przecież nie kosztowało i niczym nie ryzykował.
— Jestem Cahir O'Harrow — zaczął mężczyzna obok niego, wybudzając go z transu, w jaki popadł podczas obserwacji. Nieco zdekoncentrowany i wybity z rytmu, jaki sobie nadał, zerknął w jego kierunku, z rozkojarzeniem wymalowanym na twarzy. Postarał się jednak, by od razu załapać wątek, zaskoczyć i już całkiem wsłuchać się w miły, niski ton, jakim obdarowywał go przez cały ten czas. — Szpieg. Dołączyłem niedawno. Wczoraj wróciłem ze swojej pierwszej misji, dziś wieczorem znowu ruszam w teren. Godzinę temu rozmawiałem z mistrzem, ma dla mnie kolejne zadanie. Nim się go podejmę, potrzebuję kilku map z biblioteki. Niestety nie wiem, gdzie ona się znajduje i co powinienem zrobić, by je uzyskać. Może zechcesz mi pomóc? Moglibyśmy przy okazji raz na zawsze załatwić kwestię tej chwiejnej półeczki.
Zaszczycił Leonarda bardzo ładnym uśmiechem, który natychmiast polubił i któremu nie mógł się przeciwstawić. Może przy innej okazji owszem, jednak nie teraz, gdy dostrzegł go po raz pierwszy i postanowił, że odsunie na bok pychę i egoizm, jakim odznaczał się chłopiec. Na chwilę zaniemówił, starając się ostatecznie powrócić na wyznaczone mu przez siebie samego tory, chwila ta jednak nie trwała zbyt długo, na pewno nie na tyle, by zacząć się niepokoić. Chrząknął cicho, jeszcze raz poprawił się w siedzeniu i własnej posturze, po czym skinął delikatnie głową.
— Nie widzę problemu — odparł łagodnie, starając się opanować głos i chociaż ten jeden raz wyjść na człowieka uprzejmego z własnej, nieprzymuszonej woli. — Pozwolisz tylko, że dokończę... śniadanie — dodał, zerkając z niesmakiem na dziwną potrawkę, którą dzisiaj ich obdarowano i jeszcze raz, tym razem nieco dosadniej chrząknął.
Szczerze dziękował mężczyźnie, że odsunął go od dziwnych rozważań na temat pasterza, którego imienia dalej nie było dane mu poznać. Możliwe, że zapędziłby się o krok za daleko, tego jednak nie chciał. Dziękował również mu za wspomnienie o półce, chociaż w tym wypadku obawiał się potencjalnej reakcji niektórych członków gildii, którzy raczej nie przepadali za zmianami w wystroju wnętrza, do którego zawitali.
— Leonardo Montegioni — dodał jeszcze, przypominając sobie, iż nie chciał wyjść na takiego buca, co opiekun owiec, który, najwidoczniej myśląc, jakie to będzie sprośne z jego strony, nie pozwolił sobie na wyjawienie mienia. Szlachcic jedynie przewracał oczami, gdy przypominał sobie tę dziwną sytuację i koniecznie starał się o niej zapomnieć, bo nie przynosiła mu żadnych korzyści, a jedynie nieprzyjemnie zaprzątała mu myśli.
Do szału człowieka doprowadzą.

⸺⸺֎⸺⸺
[Cahir?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz