czwartek, 15 sierpnia 2019

Od Leonardo cd Cahira

⸺⸺֎⸺⸺

Naprawdę trudno było powiedzieć, kogo tak właściwie najbardziej pragnął oszukać. Samego siebie, siedzącego obok mężczyznę, czy jednak może pana kuchcika, który mimo wszystko spędził trochę czasu nad tą breją. Pragnął jedynie dowiedzieć się, czym pierwotnie papka miała być i może co właściwie się w niej znajdowało. Często wzbudzało to u niego nie lada zdziwienie, w końcu przez ostatnie kilka lat udawało mu się niejednokrotnie zjadać coś gorszego, od nieapetycznie wyglądającej, lecz wciąż ugotowanej i jakoś tam doprawionej mazi. Niechęć łapała go jednak w najmniej oczekiwanych momentach, a wspomnienie zastawionego dżemami i croissantami stołu niespokojnie wybijała męczący rytm o tył jego głowy.
Powinien był już dawno zrozumieć, że wszystko, co dobre, stało już daleko za nim, było piekielnie palącą w gardle przeszłością. Czekała go jedynie przyszłość, pewnie mniej ciekawa i trudniejsza do okiełznania, bo oczekiwano się od niego, by teraz dokonał tego samotnie, bez wsparcia osób trzecich, które do szesnastego roku życia pilnie instruowały go w pracach, jakie wykonywał. O ile można było to pełnoprawnym zajęciem nazwać. W końcu przez większość czasu był wyręczany, kończąc, będąc szczerym, jak ostatnia ofiara losu, niebędąca w stanie dobrze zarządzić własnym dobytkiem.
Rodzice nawet nie wiedzieli, jak bardzo skrzywdzili go tak uporczywym trzymaniem pod kloszem, jak gdyby cały świat miał mu się zwalić na głowę, gdyby tylko wychylił się ze swojej bezpiecznej przystani. Potężnego pokoju z podwójnym łożem, nad którym stał stabilny, mahoniowy baldachim z aksamitnymi, ciężkimi zasłonami. Lubił te ciemne, ciężkie, które doskonale uniemożliwiały słońcu wtargnąć w niechciane miejsce.
Nie chciał aż tak bardzo rozwodzić się nad nieprzyjemnym posiłkiem, jednak nie był w stanie przemóc się do jego wyglądu i zwyczajnie nie chciał ryzykować, pakując porcję do ust. Przez cały ten czas przekładał śniadanie sztućcem, licząc na to, że przyjmie może nieco inną formę, bliższą temu, co zapragnąłby pochłonąć. Najwidoczniej jednak zawartość talerza nie miała najmniejszego zamiaru ukrywać swojej prawdziwej formy i wręcz jeszcze mocniej rozlewała się po talerzu, błyskając się w promieniach słońca, które na domiar złego zaczęło razić pod kątem, który oślepiał Montegioniego.
W końcu zdeterminowany jak nigdy wcześniej, wpakował kawałek do ust, dochodząc do wniosku, że nie ma zamiaru chodzić przez resztę dnia o pustym żołądku, bo było to chyba gorsze, niż zmuszenie się do pochłonięcia tego czegoś. Ku jego rozczarowaniu, mylił się i wkrótce po tym, jak zawartość widelca znalazła się w jego ustach, pożałował wszystkich decyzji, jakie podjął kiedykolwiek i jakie zaprowadziły go do akurat tego miejsca. Wspominanie świeżych wypieków również nie pomagało, a z każdym kolejnym ruchem żuchwą, rozdrobnieniem pokarmu na coraz to mniejsze części, które w zatrważającym tempie rozchodziły się po każdej części jamy ustnej, nie pozostawiając żadnego z kubków smakowych bez szkody, było coraz gorzej. W końcu udało mu się to wszystko jakoś przełknąć i stwierdził, że tyle ekscesów na tamten dzień mu starczy. Wolał godzić się na zasysający sam siebie żołądek niż na późniejsze odbijanie się nieszczególnie przyjemnym zapachem i wspomnieniem posiłku.
— Niestety. Nie polubiliśmy się jakoś szczególnie z umiejętnościami tutejszego kuchcika — odparł martwo, nawet nie przyglądając się rozmówcy, chociaż w jego głosie zabrzmiał uśmiech. Zdecydował się w końcu na oddanie walkowerem. Odsunął od siebie talerz, kręcąc głowa, bo nigdy nie sądził, że tutejsza potrawka będzie w stanie rozłożyć go na łopatki i sprawić, że nie zdecyduje się na zapełnienie żołądka.
Dziwował się wszystkim tym, którzy w międzyczasie napychali usta, zagryzali to chlebem i gawędzili w najlepsze, jakby wcale nie mieli przed sobą czegoś, co zapewne stało bardzo blisko trutki na szczury, o ile tym nie było. Westchnął jedynie, rozmyślając nad tym wszystkim i dochodząc do wniosku, że może to dobre towarzystwo i zajmujące rozmowy przekonują ich do pochłonięcia tego czegoś. Może również zwyczajnie byli głodni, bo pracowali ciężej od Leonarda, a jak to się mawiało, jak człowiekowi dobrze kiszki marsz grały, to by i największe świństwo zjadł, byle przestało go tak ssać.
— Nie ma co czekać i się modlić nad tym... jedzeniem i tak nie jestem głodny — skwitował, podnosząc się z siedzenia i sięgając po talerz dystyngowanym ruchem. Napiął się jak struna, wyprostował, zadzierając nieco podbródek, wyobrażając sobie te wszystkie ciężkie księgi, które pakowali mu na czubek głowy, niszcząc przy okazji skrzętnie układaną fryzurę. Przypomniał sobie smagnięcia linijką po dłoniach, nieznośne spojrzenie nauczycielki. Przyjął ponownie mało entuzjastyczny wyraz twarzy, okraszony ledwo widocznym uśmiechem, który mimo wszystko przypominał raczej szyderczy grymas, niż przyjazny dla oka wyraz świadczący o przyjemności, jaką sprawiała mu obecność drugiej osoby.
Nie czekając długo na towarzysza, pomknął w stronę okienka, gdzie zwracało się naczynia, rzucił je, jakby co najmniej parzyło, po czym wyciągnął z kieszeni w koszuli chusteczkę, by pospiesznie przetrzeć dłonie. Nie był to już haftowany materiał, lecz pierwsza lepsza ścierka znaleziona na bazarku. Nie miał cierpliwości doszukiwać się czegoś, w czym rozsmakowała się jego matka, wziął też najtańszą, jaką mieli, bez zastanowienia zapłacił i pędził dalej, by zaopatrzyć się w to, co było mu niezbędne do przeżycia. Pamiętał jak trudne były dla niego pierwsze tygodnie, szczególnie że obudził się w środku głuszy, głębokiego lasu, który nie był mu przyjazny. Do tego nagusieńki, bez choćby skrawka materiału przy ciele, z pustym żołądkiem i roztrzęsionym spojrzeniem. Pamiętał do dziś, jak sucho miał w gardle i jak bardzo bał się wszystkiego, co go otaczało, jak długo szukał czegokolwiek, co mógłby zjeść i jak bardzo przestraszył kobietę, która akurat zbierała jagody w okolicy. Wtedy pierwszy raz błagał kogoś o pomoc i również pierwszy raz pomocy owej nie otrzymał, bo spłoszona damulka spietrała i dała nogę tak prędko, jak tylko zdołała go dostrzec.
— Nie sądzę, byś musiał spełnić jakieś wyjątkowe warunki. Kart bibliotecznych tu nie mamy, wystarczy raczej poprosić, okazjonalnie wyjaśnić intencje, jeśli chodzi o jakieś rzadsze okazy. — Zaczął mruczeć, gdy mężczyzna znalazł się w odpowiedniej do tego odległości, dającej Leo pewność, że drugi go usłyszy. — Zresztą, jeśli wpuszczają tam rolnika i pastucha z zabłoconymi buciorami, to z tobą nie powinno być większego problemu. — Skrzywił się, przypominając sobie zarówno Ratignaka, jak i blondyna, którego nagle zgubił gdzieś z pola widzenia. Nie miał zamiaru się nad tym rozwodzić, szkoda było mu nerwów na takie fraszki.
Męczące go do tej pory światło, teraz z zaciekłością padało na plecy Cahira, otulając go przyjemną dla oka, pomarańczową łuną. Znacząc miejsca na koszuli, wskazując budowę ciała dla wprawionego w tym oka. Skrząc się w końcówkach włosów, czasem nawet wdzierając się na policzki, gdy odpowiednio przekrzywił głowę, czy przenikając zielone tęczówki, przyozdabiając je żółtymi refleksami.
Nawet ładnie. Pomyślał prędko.

⸺⸺֎⸺⸺
[Cahir? uwu]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz