poniedziałek, 28 października 2019

Od Xaviera cd. Yuuki

Dziwna obojętność ogarnęła go, gdy niczym urzeczony przyglądał się formie, która stopniowa odrzucała fizyczność swego istnienia i przechodziła w coś, co trudno było nazwać choćby realnym. Wątle ciało dziecka zaczęło się rozpadać, pękać w stawach, łamać w kościach, stopniowo przekształcając się w coś tak paskudnego, tak okropnego, iż wątpliwe, żeby przyznali się do tego nawet sami bogowie chaosu. Skomlała i warczała, klekocząc w niezrozumiałym języku, który powoli nagryzał poczytalność chłopaka, możliwie wciąż tkwiącego w tym samym miejscu, tylko dzięki obecności kobiety i jej niezachwianej postawy. Stała kilka kroków przed nim i paręnaście od płożącego stwora. Mierzyła formę wzrokiem, w którym skrzyło się pewne podniecenie, pragnienie rozrywki, polowania. Szczerzyła kły w upiornym uśmiechu, jako ten drapieżnik, który tylko czeka, aż ofiara na ponów dźwignię się na nogi, aby móc kontynuować zabawę.
— Wyprowadźmy to przynajmniej z domu — zaproponował nieśmiało Xavier, widząc, jak anielica nagle zmienia pozycję, ustawia się bokiem do bestii i oswobadza ręce spod płaszcza. Wokół jej dłoni zaczęła zbierać się magia. Chłopak wyraźnie poczuł, jak jego policzek smuga ciepłe powietrze, zwiastujące nadciągającą pożogę, która może i pożre stwora, ale również istnieje duża szansa, że strawi także drewnianą kwaterę, co możliwie nie spodoba się gospodarzowi.
Bard odruchowo odwrócił głowę, szukając wzrokiem samego zainteresowanego. Dolis również wpatrywał się w potwora, nieco poszarzały na twarzy, lecz o dziwo zachowując stosunkowy spokój. Powolnym krokiem posuwał się w stronę wyjścia, idąc wzdłuż linii możliwych osłon, jak biurko, czy fotele. W dłoni ściskał laskę, marną, lecz zawsze jakąś formę obronny.
Przez chwilę zdawało się, że pochwycił spojrzenie zaniepokojonego Xaviera, lecz w tej samej chwili oboje zostali zdekoncentrowani przez osobliwy świst powietrza, który poprzedzał okropny wrzask. Chłopak zdążył odwrócić głowę, aby zobaczyć, jak dłonie Yuuki pokrywają się ogniem, a bestia rozcapierza swoją paszczę, lub coś, co miało formę otworu w powłoce ciała, wypełnionego przez dziecięce zęby i kościane kształty, które mogły być równie dobrze kłami lub przemieszczonymi z innej części ciała kośćmi, po czym rzuciła się przed siebie. Nie uderzyła jednak w anielice, a przemknęła pomiędzy jej nogami, a następnie z pełnym impetem uderzyła w biurko.
Dwójka mężczyzn odruchowo odskoczyła na bok, uciekając przed rozpędzoną masą, gdzie Xavier w konsekwencji wpadł na okno, obijając nerki o kamienny parapet, a starzec postanowił wykorzystać sytuację i rzucić się do ucieczki. I to właśnie ten nagły zryw zwrócił uwagę istoty, która z bulgotem wygramoliła się spod roztrzaskanych desek, po czym nie zważając na płomienie anielicy, pognała za Dolisem.
Yuuki przeklęła głośno i również wybiegła z pomieszczenia.
W tym samym czasie Xavier, który w całym swym otępieniu, złym samopoczuciu i ogólnym przerażeniu stał nadal w tym samym miejscu, w którym się znalazł po gwałtownym odskoku. Przytulony do okna, próbował zmusić swoje nogi, żeby również za nimi pobiegły, lecz z jakiegoś powodu nie chciały go kompletnie słuchać, jedynie telepały się chorowicie, przykuwając go do podłogi. Tak ścięty w stresie, tkwił w bezruchu przez dobre kilkanaście sekund, póki wzrok jego nie powędrował za okno, na podwórko, od którego dzieliły go jedno piętro. 
Nie zamierzał uciekać, czy zostawić Yuuki samą — nawet jeśli doskonale wiedział, że dałaby sobie radę — lecz zajść stwora od drugiej strony, powstrzymać przed ucieczką, gdyby w końcu zechciał skończyć niszczyć wnętrze domostwa.
I właśnie ta myśl, widocznie bardziej przyjemna dla mentalności chłopaka sprawiła, iż w końcu do jego mięśni wróciło krążenie. Chwyci za klamkę, otworzył okno i powoli zsunął się z parapetu, gładko lądując na nogach. Miał już biec na przód domostwa, gdyby nagle od drugiej strony nie zaszła go kobieta. Wyszła za winkla, widocznie wracając z miasteczka z pełnym koszem zakupów i pętem z dwoma uduszonymi kuropatwami. Zatrzymała się gwałtownie i wlepiła wzrok w barda, który spoglądał na nią z nie mniej głupim wyrazem twarzy.
Chłopak głównie kojarzył córkę Dolisa z jej wręcz zadziwiającej pogody ducha i przemiłego, zawsze serdecznego uśmiechu, lecz wówczas patrzyła na niego przerażona z widocznym niezrozumieniem sytuacji, który wówczas mógł tworzyć w jej głowie przeróżne, niewątpliwie dziwne scenariusze. Xavier od razu podjął próbę uratowania sytuacji, sięgając po jeden z jego możliwie najbardziej urokliwych i czarujących uśmieszków. Uniósł również poddańczo ręce do góry i miał już zamiar usupłać odpowiednie wytłumaczenie, gdy niespodziewanie z drugiej części podwórka dobiegł ich okropny rumor.
Znad zakrętu wyskoczył stwór, który prześlizgnął się po trawie i dysząc ciężko, zatrzymał się na chwilę w miejscu. Skierował swoją paszczę wpierw w jego kierunku, a potem nagle zwrócił się ku Amelii.
Xavier kątem oka dostrzegł również Yuuki, która dosłowną sekundę później od demona, wyleciała od boku budynku, lecz przede wszystkim był świadomy zamiarów, jakie miała bestia. Niewiele myśląc, poderwał się z miejsca i jak przedtem jego widok ściął go ze strachu, tak wówczas bez większego wahania skoczył niemalże przed niego. Zdążył jedynie pchnąć kobietę, po czym nagle poczuł gwałtowne i niezwykle silne uderzenie, które wręcz pozbawiło go tchu. Coś ścięło go z nóg i porwało  ze sobą, możliwie przeciągając go po trawie. Nie był do końca świadom, co tak naprawdę się z nim stało, zwłaszcza że wszystkie jego zmysły zostały upośledzone przez przeokropny ból, który równie dobrze mógł być zębiskami tnącymi jego powłoki ciała, jak i ostrzami rozrywającymi jego duszę.


Yuu?
Pamiętaj, żeby często wymieniać kwiatki na grobie.
Tylko żywe, sztucznych nie lubimy.

niedziela, 27 października 2019

Od Banshee cd. Nagi

Zawrzało niebo, powtórnie szarpiąc gromem poszarzałe niebo i przewalając się ponad dolinami z donośnym hukiem. Momentalnie cała urokliwość tego popołudnia została zamordowana i to na sposób tak bezecny, iż nie mógł się demon powstrzymać przed odwróceniem łba w stronę horyzontu, ciemiężąc sklepienie gniewnym wzrokiem, kompletnie nie kryjąc się ze swą pogardą dla tak podłych kaprysów przypadku. Zdecydowanie nie poczuwał się do okazywania szacunku do sił, które na tak gwałtowny sposób pozbawiły go radości, nawet jeśli były to zaledwie drobne ucieszki z nie mniej drobnych stosowności.
Zeźlenie u kota również pogłębiało wspomnienie drogi (dłużącego duktu skąpanego w słońcu, który przypiekał hebanową sierść zwierzęcia) i bezpowrotnie utraconego czasu, przepadłego na rzecz dotarcia do miejsca, którym nawet należycie nie zdążył się nacieszyć. Zrozumiałe było więc, iż przekleństwa wypełniły umysł w całkiem naturalny sposób, a ich głośne wyrażenie nie byłoby tak wielką zbrodnią, nawet gdyby demon nie postanowił ich w ostatniej chwili zdusić w sobie.
Można było pomyśleć, że przed wypowiedzeniem zbędnych słów wstrzymała go ta ostatnia pozytywna myśl, która tyczyła się bezpośrednio drogi, a która przybrała formę osobliwego towarzystwa.
— Obawiam się, że nie jestem bardziej zajmujący od, chociażby tego kruka, ale kimże bym się okazał, gdybym teraz tak na przekór postanowił zamilknąć — odparł, próbując przemycić w wypowiedź żartobliwy ton. Wstał z ziemi, strzepnął niepożądane źdźbła, a przynajmniej te, które nie splątały się z jego długą sierścią, po czym skierował się w kierunku, gdzie jak zakładał, trawy po chwili powinny zacząć przechodzić w piaszczystą przesiekę. Pozwolił sobie ruszyć pierwszy, jako przez jego ciało przedarcie się poprzez co większe zarośla mogły mu zając niewątpliwie więcej czasu niż kobiecie, nawet jeśli prowadził ją ptak, a nie własny wzrok.
— Nie mi oceniać, czy ze mnie odpowiednio dobry mówca, ale przez lata nasłuchałem się tylu bardów, iż możliwe, że nabyłem, choć odrobinę uroku ich wypowiedzi. Mogę jedynie obiecać, że postaram się zbytnio nie przynudzać, jaki i sprężyć na tyle, aby nie uprzykrzyć całej drogi moim gawędziarstwem.
Pytanie dotyczyło mego ciała, zatem założę, że coś, może przeczucie, może rozsądek, słusznie podpowiedziało, iż w tym wypadku, to co na wierzchu nie pasuje do końca do tego, co w środku. Zapewne rozpoznałaś we mnie kota, lecz musisz wiedzieć, że do bycia nim kompletnie się nie poczuwam. Owszem, jestem puchaty, mam ogon i cztery łapy, lecz brak mi instynktu, który zazwyczaj rozporządza całym życiem takiego stworzenia. Decyzję podejmuje sam, nie kieruje mną żadna wewnętrzna siła, czy inne podszepty natury, a jedynie moralność i moja własna interpretacja dobra i zła.
Czyżby nie brzmiało, to jakoś tak znajomo? Może tak, niech pomyślę — ludzko? Spotkałem się z takimi przekonaniami, ale muszę z pewną ulgą powiedzieć, że są błędne. Proszę nie doszukiwać się we mnie żadnego powinowactwa z rasą ludzką, a nawet żadną do niej podobną. Zdaje sobie sprawę, że wielu uważa, że taki esprit przynależy się tylko wam, lecz musicie pogodzić się z tym, że po tym świecie kroczy jeszcze jedno stworzenie, które ośmiela się z nim odnosić.
Wyskoczywszy w końcu z przebrzydłych traw, który zdążyły upstrzyć go w swych plewach i chwytliwych rozłupkach, stanął na miedzy i cierpliwie czekał, aż kobieta do niego dołączył. Nie mógł się powstrzymać od ponownego spojrzenia na miejsce, gdzie horyzont oblekł się w brudne szarości, próbując dojrzeć tam kolejne przebłyski. Trochę z nadzieją, trochę sobie życząc, starał się oszacować, czy zdążą przed pierwszymi kroplami deszczu.
— Dlatego nazywanie mnie zwierzęciem nie jest odpowiednie. — kontynuował po chwili, gdy już oboje znaleźli się na drodze. Pozwolił sobie podejść do kobiety i dopasowując się do tempa, iść tuż przy jej nodze. — Oczywiście nie zamierzamy nikogo karać za to, że określa mnie w taki, czy inny sposób. Jestem świadom, że czasami po prostu inaczej się nie da, bo przecież jeśliś nie zwierze, ani człowiek, to niby co? 
I tu na pomoc przychodzi, jakże cudowny ludzki wynalazek. Imiona. Ach, zaprawdę uwielbiam ten obrzęd! Nadanie nazwy, uczłowieczenie, umieszczenie w społeczeństwie, wróżba na przyszłe życie. Niegdyś ich kolekcjonowanie zajmowało całe moje istnienie, zbierałem je, jak piórka, jak kolorowe kamyczki, dbałem, jak o drogocenne pieścidełka, jak o... ach. Posiadałem ich naprawdę wiele, lecz obecnie pozostało mi tylko jedno. Banshee. I tak właśnie można się do mnie zwracać.


Naga?
Przepraszam ;;

wtorek, 22 października 2019

Od Romulusa do Alexandra

Położyłem przeczytaną książkę na stół i odchyliłem się na krześle, wyciągając ręce za siebie, aby się trochę rozciągnąć. Przesiedziałem właśnie całą godzinę nad dokończeniem historii, tylko dlatego, że wkroczyłem w ważny moment, pełen akcji i ważnych przemyśleń bohatera, które wyjaśniły całą powieść – i jak tu przerwać czytanie? Chociaż teraz czułem się zmęczony i głodny, a tyłek mi zdrętwiał od ciągłego siedzenia, niczego nie żałuje. Podniosłem się i jeszcze raz się wyciągnąłem w kierunku nieba, przymknąłem oczy i szeroko ziewnąłem. Zerknąłem za okno, było po południu, więc powoli powinienem szykować się do obiadu. Przebrałem się z pidżamy w czarne spodnie i białą koszulę, a po załatwieniu porannej toalety, zastanowiłem się, jak wykorzystać resztę dnia. Po obiedzie mógłbym siąść do trucizn, a raczej do uzupełniania zapasów trującymi roślinami, których nie miałem za wiele, ale najpierw chciałem zajść do biblioteki, aby sprawdzić, co mam do wyboru. Książka, którą właśnie skończyłem, była moja i więcej nie miałem, gdyż zawsze brałem lektury od ojca, a on je wypożyczał z biblioteki miasta specjalnie dla mnie.
Wyszedłem z pokoju i… to było na tyle z mojej wiedzy. Nie chciałem oprowadzania, bo nie chciałem się z nikim integrować i chociaż wiedziałem, że potem będę miał problemy z odnalezieniem się w budynku, nie zmieniłem swego zdania. Teraz musiałem błądzić… ale wiedziałem chociaż, że dzięki mojej orientacji, nie zajdę w miejsce dwa razy i sam zapoznam się z budynkiem, nie ważne ile czasu mi to zajmie. Najpierw wylądowałem na pierwszym poziomie, głównie to w lecznicy. Pozwoliłem sobie na jej szybkie obejście, aby dowiedzieć się, czym Gildia dysponuje, zrezygnowałeś zaś ze zwiedzania laboratorium. Zszedłem na niższe piętro, czyli na parter. Tam wylądowałem w holu i wybierając przypadkowy kierunek i wchodząc do przypadkowego pomieszczenia. Była to Wielka Sala, w której siedziało już kilka osób. Miałem zamiar stąd wyjść, gdy zobaczyłem drugie drzwi, a na nich słabo widoczny z mojego punktu widzenia napis „Biblioteka”. Żwawym krokiem, nie zerkając na nikogo, przeszedłem przez pomieszczenie i wszedłem do miejsca docelowego. Zamykając za sobą drzwi, rozejrzałem się po wielu regałach. Pomieszczenie było spore i mieściło wiele półek i jeszcze więcej ksiąg. Niedaleko drzwi stało biurko z papierami, gdzie pewnie się wypożyczało książki. Najpierw jednak postanowiłem znaleźć ciekawy dla mnie dział.
Najpierw znalazłem się wśród mitów i legend, które omiotłem wzrokiem. Potem trafiłem na regionalne powieści dla zakochanych, na które nie zwróciłem szczególnej uwagi. W końcu jednak znalazłem powieści w sam raz dla mnie. Dotykałem palcem każdą okładkę i czytałem tytuły, gdy któryś mi się spodobał, wyciągałem i czytałem fabułę. Kiedy byłem w trakcie poznawania „Tajemnic Averny”, stałem obok regału, naprzeciwko okna. Zamknąłem książkę i podniosłem wzrok, wtedy zobaczyłem jakiegoś chłopaka. Był ode mnie nieco niższy, miał jasną skórę i ciemne włosy, ale jednak rzecz bardzo przykuła moją uwagę; na parapecie stała doniczka z małą roślinką, która zaczynała usychać. Widać było, że po prostu była zapomniana wśród tych półek i nie za często ją podlewano. Wracając do obcego; nachylał się nad nią, dotknął jednej gałązki i ona bardzo powoli stawała się zielona. Wstrzymałem oddech i długo mu się przyglądałem, aż w końcu się podniósł. Kiedy się odwrócił i zobaczył, że mu się przyglądałem z zachwytem, odwróciłem się na pięcie i zniknąłem wśród półek. Było mi okropnie głupio, dlatego nie wróciłem już w tamto miejsce. Gdy zatrzymałem się wśród magicznych ksiąg, spostrzegłem, że dalej trzymam tę zieloną książkę o tajemnicach Averny. Westchnąłem i znowu spojrzałem na okładkę. Zapatrzyłem się na chłopaka, ponieważ zaimponowała mi jego moc, która ratowała rośliny.
Dalej czując lekki wstyd, że pozwoliłem sobie na tak długie przyglądanie się komukolwiek, przesiedziałem z jakieś piętnaście minut przy stole, z rozłożoną książką przed nosem i czytałem, aby zdecydować, czy warto wziąć tę powieść. Z początku wydawała się nudna, ale potem doszedłem do bardzo ciekawego momentu, przez który zdecydowałem się ją wziąć. Chwytając księgę w dłoń, ruszyłem do biurka z papierami. Byłem wpatrzony w okładkę, a kiedy położyłem ją na meblu i uniosłem wzrok na bibliotekarza, zobaczyłem tego samego jegomościa, który odrodził roślinkę.
- Chciałbym to wypożyczyć – powiedziałem dość cicho, kierując wzrok na stos papieru.

<Alexander?>

poniedziałek, 21 października 2019

Człowiek pozbawiony wszystkiego co posiada, staje się bardzo niebezpieczny - nie ma bowiem nic do stracenia



Mężczyzna 
Pół smok pół człowiek
17 lat | 29.02
Jadownik
Biseksualny
Góry Tiedalu
Romulus

Jego pierwsza przemiana była nagła i bez komplikacji. Potem im częściej używał swego drugiego ciała, tym łatwiej mu było przechodzić ze smoka do człowieka. Po ojcu odziedziczył burzą granatowych włosów i silne, zdrowe i dobrze rozbudowane ciało. Po matce ma złote oczy, które są jego cechą charakterystyczną. Mierzy jakiś metr siedemdziesiąt pięć, waży też coś koło siedemdziesięciu iluś. Zawsze podkradał ojcu ubrania, teraz jego styl opiera się na ciemnych spodniach i jasnych koszulkach. Ma zarysy mięśni i kilka blizn na ciele. Jego skóra jest gładka i posiada masę pieprzyków na ramionach.

~~*~~

Musiał się gdzieś ukryć, zamieszkać i zacząć od nowa. Starając się myśleć trzeźwo i szybko, aby nie marnować czasu, ruszył do Gildii. Nie pytając nikogo o drogę, a tym bardziej o pomoc, która wydawała mu się pod każdym względem zbędna, ruszył, znając tylko miasto i kierunek. Wytrwale szedł przed siebie, nie zatrzymując się ani razu. Nie zwracał uwagi na zmęczenie, czy głód, kiedy były one nie do wytrzymania, odpoczywał do trzech godzin, jedząc to, co udało mu się zakupić ostatnimi monetami; nigdy bowiem nie dopuściłby się kradzieży, a kiedy jeden z kupców oskarżył go o zabranie pieczywa, poczuł się urażony, ale nie pozwolił emocjom wygrać. Chociaż czuł do mężczyzny większy wstręt niż do innych, spokojnie, ale i surowo oświadczył mu, że dał się ograbić komuś innemu. Idąc dalej, starał się zostawić przeszłość za sobą, ale im bardziej chciał tego dokonać, w jego sercu rosła coraz większa nienawiść do świata i chęć zemsty. Wiedział jednak, że na razie nie jest w stanie nic zrobić, dlatego godząc się ze swym losem, dotarł do Gildii. Nie wykazał żadnej ekscytacji czy radości w spotkaniu z przywódcą. Było mu tak naprawdę obojętne, co powie i co będzie o nim sądził, chodziło mu tylko o prowizoryczny dom. Zrezygnował z oprowadzania czy poznawania innych osób, nie czuł potrzeby by marnować swój czas. Nie obchodziło go, czy kogoś tym uraził, nie był już empatyczną osobą i miał nadzieje, że nikt nie postanowi sprawdzić, czy jest dobrym przyjacielem. Mimo wszystko kiedy ktoś go o coś pytał, kulturalnie odpowiadał, a nawet pomagał, kiedy zaszła potrzeba. W głębi duszy stara się nikogo nie zawieść.

____________________________________________________________________________________

____________________________________________________________________________________

Credits: Keyadrel | Hogwart | Fonts | autor ludzkich zdjęć nieznany
Znajdziecie mnie na howrse jako Pandemonium. albo na discordzie (co bardziej preferuje) Pande.#5497
Możecie używać postaci, chociaż wolałabym o wcześniejszym mnie poinformowaniu. Jestem otwarta na przeróżne wątki, jednak proponowałabym skontaktowanie się w tej sprawie. 

niedziela, 20 października 2019

Od Rawena c.d Madeleine

Mad popchnęła Rawena i weszła za nim do środka. Blondyn wyprostował się i poprawił swój krawat, nieco zaskoczony zachowaniem swojej towarzyszki. Uśmiechnął się przyjaźnie do osób stojących przed nim. Usiłował tym choć trochę rozluźnić dosyć napiętą atmosferę między kobietami. Choć mała bardka nie opowiadała mu o rodzinie więcej niż to jak kto ma na imię i o swoich stosunkach z nimi, dało się wyczuć, że nie przepadają za sobą. A po spojrzeniach jakie posyłała mu matka Mad i mężczyzna, którym jak się domyślał zapewne był Nicolas, mógł wywnioskować, że za nim nie przepadają. Tak jakby samo to, że stoi w domu rodziny Zabinich było zbrodnią, lub to, że przyjechał tu jako towarzysz Mad. Ale nie mógł zbytnio się dziwić. Słyszał, że Madeleine miała wyjść za bogatego szlachcica. Aż tu zjawia się on w roli partnera Louise. Logiczne było, że nie będą przychylnie patrzeć na kogoś, kto psuje im plany. Aranżowane małżeństwo dla obopólnych korzyści. Jedna z tych rzeczy za które nie darzył ludzi z wyższych sfer zbytnią sympatią.
- Chyba jednak nici z twoich planów wydania mnie za Nicolasa, matko. - ostatnie słowo zaakcentowała kpiącym tonem. Zupełnie jakby mogła tym wymazać swoje więzi z nią.
- To się jeszcze okaże. Musimy najpierw sprawdzić czy twój "partner" jest ciebie godny. - rzuciła oschle i przeniosła swój przeszywający wzrok na niego. - Jak cię zwą młodzieńcze?
- Nazywam się Rawen Kurokami. - skłonił się delikatnie - A pani jak rozumiem, jest matką mojej ukochanej? To by wyjaśniało skąd Mad ma tę niezie...
- Daruj sobie te frazesy chłopcze. - uciszyła go ruchem dłoni. - Takimi zagraniami nie zdołasz mi zaimponować. Wiedz młodzieńcze, że mężczyzna który, chce starać się o moją córkę musi mieć, rzecz jasna, odpowiednią pozycję społeczną i majątek. - uśmiechnęła się sztucznie i rzuciła porozumiewawcze spojrzenie do mężczyzny w średnim wieku. - Tak jak ty, prawda Nicolasie?
- W rzeczy samej Samantho. Inaczej taki związek byłby wielką hańbą dla rodziny. - rzucił spoglądając z wyższością na blondyna. - Oczywiście, tylko jeśli okazałbyś się kimś z nizin społecznych. - mężczyzna posłał mu lisi uśmieszek. Czuć było, że go tutaj nie chcą, że im zawadza, że jego "związek" z różowowłosą jest im nie na rękę. Pajęcza bardka skwitowała jego słowa prychnięciem, za co dostała karcące spojrzenie od matki.
- Madeleine Louise Mae Zabini, zachowuj się jak na damę przystało. - rzuciła ostro. Niemal zasyczała na córkę. - Przepraszam cię za nią Nicolasie. Moja córka... - Rawen odchrząknął przerywając Samancie w pół zdania. Zdawał sobie sprawę do czego może doprowadzić ten kierunek rozmowy jeśli razem z Mad nie obmyślą żadnej strategii. Najlepszym wyjściem z tej sytuacji będzie odwleczenie rozmowy z nimi na później. Blondyn przywołał na twarz uśmiech i objął rozdrażnioną dziewczynę ramieniem.
- Proszę o wybaczenie, ale może odłożylibyśmy tę rozmowę na czas kolacji? Jesteśmy nieco zmęczeni podróżą, prawda moja droga? - spojrzał Madeleine w oczy i puścił jej szelmowski uśmieszek. Na twarzy dziewczyny malowała się irytacja zachowaniem kucharza przykryta delikatnym, wyćwiczonym uśmiechem. Mężczyzna mógłby przysiąc, że na ułamek sekundy mignęło na niej również coś na kształt poczucia ulgi. Szybko jednak zostało zamaskowane udawanym ziewnięciem.
- Masz rację, dobrze byłoby się choć odrobinę odświeżyć przed posiłkiem. - uwolniła się z uścisku blondyna. Chwyciła za mniejszą ze swoich toreb i ruszyła przodem ignorując matkę i Nicolasa. - Raw, idziesz? - ponagliła go. Rzucił w jej stronę szybkie "Już, już." i zabrał resztę bagaży.
Zatrzymał się gwałtownie przy schodach, sprawiając tym, że wszyscy w pomieszczeniu spojrzeli na niego. Spojrzał na dziewczynę, mówiąc tym nieme "Wybacz". Odwrócił się do matki Madeleine i Nicolasa nim pajęcza bardka zdążyła zareagować.
- Byłbym zapomniał. - blondyn poprawił krawat - Tam skąd pochodzę, to dziewczyna sama wybiera za kogo wyjdzie za mąż. A jak zdążyła już pani zauważyć, moja ukochana podjęła już decyzję. Dlatego byłbym zobowiązany gdyby pani uszanowała wybór Mad. - skłonił się delikatnie i odwrócił z powrotem do różowowłosej dziewczyny. - To jak kochanie, idziemy?
***
Ledwie weszli do pokoju dziewczyny ta zatrzasnęła za sobą drzwi. Wiedział, że była wściekła na niego za to co zrobił. Wiedział, że tak to się skończy, ale czuł, że tak trzeba było postąpić. Teraz musiał przyjąć na siebie tylko złość małej bardki.
- Możesz mi wyjaśnić, co to do cholery było? - warknęła na Rawena. - Miałeś się uśmiechać i ładnie wyglądać, a nie bawić się w obrońcę sierot i księżniczek. - prychnęła na niego. Nie czekała aż odstawi torby na ziemię. Złapała go za krawat i szarpnęła do dołu, impetem zmuszając chłopaka by klęknął i zrównał się z nią wzrokiem.
- Przeprosiłem już, prawda? - uśmiechnął się łagodnie licząc, że w ten sposób ostudzi nieco gniew Mad. - Wiesz, że trzeba było postawić sprawę jasno. Tak może nie będzie próbowała cię z nim wyswatać. - powiedział tym razem już poważniejszym tonem. Tymi słowami zdziałał tyle co nic.
- Zamknij się. - dziewczyna zakleiła mu usta siecią. - Nie masz pojęcia do czego zdolna jest moja matka żeby osiągnąć swój cel. - Mad nie żartowała. Widział to w jej oczach. Zastanawiało go co takiego musiało się wydarzyć, żeby dziewczyna taka jak ona się tym tak bardzo przejmowała.
W chwili gdy Madeleine miała rozkręcić się na dobre w opieprzaniu Rawena, rozległo się łagodne pukanie i drzwi się otworzyły. Stanął w nich mężczyzna w średnim wieku. Sądząc po zmieszanej sytuacją dziewczynie, musiał tam stać jej ojciec.
- Słyszałem, że wróciłaś córeczko. - zatrzymał się w progu - Choć chyba przyszedłem nie w porę... - spojrzał na zakneblowanego blondyna klęczącego przed pajęczą bardką.

<Mad? Może go tam nie zabijesz...>

poniedziałek, 14 października 2019

Od Xaviera cd. Ignatiusa

Świadomość powracała stopniowo, niczym to brzask, który choć powoli, to jednak konsekwentnie rozpraszał mrok nagromadzony na nieboskłonie i w umyśle chłopaka. Ciemność z każdą chwilą zdawała się znikać, przechodzić z czerni w mglistą szarość, z której to sukcesywnie wyodrębniały się właściwe barwy. Rzeczywistość wróciła, ostatecznie odrzucając wyśnione łgarstwa, a tym samym konfrontując umysł i ciało ze wspomnieniami. Ustąpił marazm, organizmem wstrząsnęły boleści, a do podświadomości zdołała przebić się pierwsza myśl, która dotyczyła właśnie przeżywanych udręk. Czuł ćmienie w niemalże w każdym mięśniu, żebra miał poobijane, a po wpół ścierpniętym języku rozchodził się posmak krwi. Głowa pulsowała, żarzyła nienaturalną siecią bieli, która niczym krople deszczu spływające po zakurzonym szkle powoli odsłaniały obraz po drugiej stronie; całkowicie obce ściany, gołe kamienie, nierówno zagruntowany strop, długie, sczerniałe pajęczyny tańczące w blasku pochodni. Wyczuwalna była również wilgoć i zapach pleśni rozkwitającej między wiecznie mokrymi cegłami, wymieszany ze smrodem gnijącego posłania — siana, który choć trochę miał osłonić ciało od chłodu posadzki.
Chłopak przez dłuższą chwilę leżał sztywno, wpatrując się pustym wzrokiem w słabo oświetloną część celi, zanim przemógł się do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Uniósł dłoń i przejechał palcami po ścianie, aż jego palce odnalazły ubytki między kamieniami i wbiły się we wydrążonych zagłębienia. Dźwignął się z posłania, po czym z jękiem przylgnął plecami do muru. Kręciło mu się w głowie, miał nawet wrażenie, iż po tym krótkim wysiłku wszystkie bolączki zagorzały na nowo, lecz w nagłym przypływie sił zdołał powstrzymać chęć powrotu do poprzedniej pozycji. Starał się otrząsnąć i zająć umysł usystematyzowaniem wspomnień, aby móc odpowiedzieć sobie na pytanie, co tak naprawdę doprowadziło go do takiego stanu.
Pewny był jedynie, że przebywał wówczas w dość klaustrofobicznej przestrzeni na wzór niby to celi. Pomieszczenie było całkowicie puste, ogołocone ze zbędnego wyposażenia, które mogło dać jakąkolwiek namiastkę komfortu.
Zamknięty był również w pojedynkę,  co dało mu podstawy do podejrzenia, iż miał na tyle szczęścia, że jeszcze nie wtrącili go do głównego więzienia, a  jedynie zamknęli w areszcie, któregoś z garnizonów, możliwe chcąc kontynuować przesłuchanie, gdy odzyska świadomość. Jak przez mgłę, lecz o tyle kojarzył, że przy pierwszym podejściu, tuż po tym, jak przywlekli go z ulicy, niezbyt był zdolny do jakichkolwiek zwierzeń. Z tego epizodu kojarzył lawinę pytań, bredni, niezrozumiałych słów, a także zarzuty o czynach całkowicie mu obcych. Niewątpliwie najgłupszym oskarżeniem była próba powiązania go z niedawnymi napadami, a tym samym z grupą, która okradła Ignatiusa, a także w pewnym sensie była odpowiedzialna za to, co wówczas przeżywał. Był, jednak zbyt słaby, aby móc odeprzeć którekolwiek z pomówień. Nie tłumaczył się, nie zaprzeczał niczego, milczał, będąc zbyt otumaniony, zagubiony, może nawet przerażony. Patrząc jednak bardziej perspektywicznie, cała ta jego niemoc mogła być na swój sposób zbawienna, bo bogowie tylko wiedząc, co zdolny byłby powiedzieć, choćby ze strachu przed ciężką, metalową rękawicą i słono-cynowym posmakiem w ustach.
Istniała również szansa, że w afekcie nieumyślnie wypowiedziałby o to jedno nazwisko za dużo, czy też niechybnie zdradził swoje powiązanie z Gildią, co najprawdopodobniej w żaden sposób nie uratowałoby go, a jedynie zszargało reputacje nie tylko organizacji, ale przede wszystkim Mistrza. Nie wybaczyłby sobie, gdyby naraził Cervana, Gildie, czy kogokolwiek z jego otoczenia na możliwe nieprzyjemności, tylko dlatego, że był zbyt słaby, aby samodzielnie poradzić sobie z trudnościami. Wystarczyło już, że zawalił przed Ignatiusem i dał się złapać, bo jego magia zawiodła, a on w całej swej żałości nie był w stanie się wybronić na inny sposób.
Nie potrafił ścierpieć tego, że nie zdołał zmusić arkan do współpracy, jakby pod presją napiętej sytuacji, emocje rozpierzchły się, a on nie mógł ich na nowo zebrać i spleść choćby w najbardziej prozaiczne zaklęcie. Może był wówczas zmęczony, strapiony przez skumulowane z całego dnia przeżycia, lecz tego typu przeszkody dla odpowiednio przeszkolonego maga nie powinny służyć za wymówkę. Takie zajścia tylko pokazywały, jak mało potrafił i jak bardzo zgubne mogą być na przyszłość podobne niedomogi. Czuł, że pewnego dnia magia ukryta w jego głosie nie zadziała i wszystko, co osiągnął, przepadnie w jednej chwili.
A właśnie tego bał się najbardziej.
Zimno nagle szarpnęło jego piersią, gdy pod nawałem myśli spróbował uspokoić się głębszym oddechem. Uniósł dłoń, chcąc chwycić za poły płaszcza i otulić się futrem, lecz niespodziewanie palce śmignęły przez pustkę i opadły na jego ramie odziane jedynie w koszulę. Z przerażeniem spostrzegł, iż jego płaszcz zniknął, okradli go tak samo z marynarki, a także jak się po chwili okazało również i z butów. Zniknęło też złoto, bransolety, obręcze, wisiory, czy nawet kolczyki. Przepadło wszystko, co wówczas przy sobie miał i choć spodziewał się, iż zarekwirują mu miecz, czy tobołek z lutnią, tak nie sądził, że obrabują go z ubrań, czy tak intymnych przedmiotów, jak biżuteria, które stanowiły dla niego pewność swoistość. Bez nich czuł się po prostu dziwnie, a w obecnej sytuacji świadomość braku tych osobistych przedmiotów, tylko pogłębia poczucie beznadziejności, w jakiej się wówczas znalazł.
Z piersi na ponów wyrwało mu się jęk, lecz tym razem bardziej nienaturalny, przeciągły, jakby zahaczający o gamę szlochu. Złożył dłonie i ukrył w nich twarz, zakrywając wzrok przed nikłym światłem płomienia, chowając się w bardziej przyjaznym mroku. Mruczał coś pod nosem i począł wodzić dłońmi po buzi. Palce, choć zdawałoby się, iż każdy ich ścięgien zdążył skostnieć od zimna, nadal były w stanie wyczuć fakturę skóry — chociaż bardziej odpowiednie było określenie warstwy brudu, piachu i zakrzepłej krwi, która kruszyła się i obłaziła pod naciskiem jego paznokci, gdy raz po raz gwałtownie przeorywał nimi swoją twarz. Czuł obrzydzenie, nieuzasadniony wstręt do siebie samego i stanu, w jakim wówczas był. Nie musiał mieć przed sobą zwierciadła, aby móc stwierdzić, jak w bardzo żałosnym stanie się wówczas znajdował i jak bardzo nisko upadł.
Uspokoił się, dopiero gdy gwałtowny ból wykrzywił jego twarz, a pod palcami poczuł na wpół ścięty skrzep. Krew z nosa zalała mu usta, po czym spłynęła po brodzie i kropla, po kropli poczęła tworzyć na jego nagich stopach osobliwe wzory. Odruchowo wytarł twarz wierzchem dłoni, możliwe całkiem brudząc się w posoce, po czym przytknął kłykcie do nosa, częściowo wstrzymując krwotok. Wyczekał w bezruchu z kilka chwil, aż w końcu zebrał się do wstania. Z jedną dłonią przy twarzy, a drugą trzymającą wystających cegłówek, począł pomału stawiać kroki. Wpierw nieco niepewnie, jakby stąpał po pokruszonym szkle, lecz po paru ruchach ciało zdążyło się przyzwyczaić na tyle, że pozwoliło mu dowlec się do krat. Oparł na nich całe swój ciężar i na tyle ile pozwalał mu rozstaw prętów wychylił głowę poza celę.
Dość wąski, lecz stosunkowo dobrze oświetlony korytarz rozpełzał się w dwóch kierunkach. Jego lewa strona ciągnęła się przez kilkanaście metrów w prostej linii, po czy ginęła za ostrym zakrętem. Prawa odnoga natomiast była zdecydowanie krótsza i rozwarstwiała się na dwie części. Jedna prowadziła ku przejściu na inne piętra, pozostała jakby rozszerzała się na pokój, może wnękę, w której przebywali strażnicy. Delaney widział ich cienie, majaczące wynaturzenia, tańczące na murach w blasku pochodni, którym ogniem szarpał przeciąg. Dobiegały go również niewyraźne, przyciszone rozmowy, którymi od czasu do czasu wzburzały nagłe, stenorowane śmiechy. Wychylił się nawet bardziej, mocniej przytulając się do krat, pragnąc ustrzyc z nich choćby słowo, lecz wówczas kątem oka dostrzegł ruch w jednej z pozostałych cel, w tej bezpośrednio naprzeciwko jego.
Początkowo uznał, że musiał spłoszyć go szczur, potem zaczął podejrzewać się o omamy, jednak po chwili wzrok przyzwyczaił się do nienaturalnego światła i zdołał z mroku wyróżnić ludzkie kształty, wciśnięte w głębie wnęki. Skulony w kącie siedział jakiś młody chłopak, który możliwie przyglądał się mu już od jakiegoś czasu. Białowłosy od razu natrafił na te jego duże, jagnięce oczy bacznie w niego wpatrzone, trochę z ciekawością, lecz głównie z przestrachem, który raczej napędzała obecna sytuacja, niż taki Delaney sam w sobie. Jednak co najbardziej rzucało się w oczy, to fakt, iż nieznajomy ubrany był w czerwoną komżę, wełnianą i dość ciężką szatę, którą bard rozpoznał nawet z takiej odległości i nie widząc wszytych herbów — młody prawie na pewno musiał być z Kolegium Ognia.
— Ej, ty — zawołał, co musiało tamtego trochę wystraszyć, bo niemalże poskoczył. Można powiedzieć, że Xavier po części rozumiał jego reakcję, a przynajmniej nie oburzył się zbytnio, bo mówiąc szerze, sam się zląkł własnego głosu, który wówczas nabrał jakieś niezdrowe, makabryczne brzmienie. — Tak, mówię do ciebie. Cholera, na Asaima przecież nic ci nie zrobię.
Strach w oczach chłopaka zdawał się rosnąć z każdym słowem barda, lecz ostatecznie coś go jednak przekonało do wykonania polecenia. Podszedł do krat i wychylił się przez nie na tyle, żeby zobaczyć, czy straż nie zainteresowała się nimi. A następnie nagle po prostu odskoczył od metalu i na ponów schował się w cieniu.
Białowłosy prychnął pod nosem, ale nie oponował już, wybitnie nie mając wówczas zdrowia do takich zabaw.
— Co za brednia — sapnął — Nie wiesz przypadkiem, gdzie jesteśmy?
Nieznajomy potulnie podał mu nazwę dzielnicy, która dopiero po chwili walki ze szumami w głowie, cokolwiek mu powiedziała. Jeśli dobrze pamiętał, to znajdował się nieopodal miejsca, z którego go zgarnęli, może nawet parę przecznic dalej. Nie, żeby ta informacja była w czymkolwiek pomocna, ale o dziwo poczuł się z nią odrobinę lepiej.
Skinął głową, dziękując.
— Jak się nazywasz? — zapytał po chwili, lecz w odpowiedzi otrzymał jedynie spojrzenie stręczonego zwierza i gwałtownie spuszczoną głowę. — Dobra, nie musisz mi mówić. I tak mnie, to niezbyt obchodzi.
Gdzieś pomiędzy jego otumanieniem i ogólnym mentalnym rozbiciem, zaczęło wychylać się rozdrażnienie. Nie, żeby próbował cokolwiek tą rozmową osiągnąć, czy uskuteczniał inne terapie swojej poczytalności poprzez bezpłodne dysputy, lecz jakaś jego część pragnęła prowadzić tę rozmowę dalej, niezależnie od ułomności rozmówcy.
— To przynajmniej powiesz, dlaczego tu siedzisz? Nie oddałeś na czas książek do biblioteki? Splagiatowałeś czyjąś pracę? A może zwróciłeś się do profesora, per doktor?
— Nie! — szarpnął się gwałtownie, co wywołało delikatny uśmiech u Xaviera. — Na wszystkich bogów, nie! To nie tak miało być. To nie była moja wina. Przysięgam.
— Wspaniale, ale wiesz, że się raczej nie domyślę, jeśli mi nie powiesz.
— To był przypadek. Za dużo wypiłem, byłem zdenerwowany po całym dniu, a ten karczmarz jeszcze upierał się, że mu nie zapłaciłem i tak, jakoś — machnął ręką w powietrzu, pstrykając palcami. — Ogień. Poszedł sam, momentalnie oblazł wszystko, niż zdążyłem się opanować.
Słysząc to, bard nie mógł się powstrzymać, przed mało kulturalnym parsknęłam. Po dzień obecny pamięta słowa Kruka, który uczących się magów ognia, prześmiewczo nazywał zapałką w pomieszczeniu pełnym prochu. Wystarczyło, że wiatr lekko zawiał i wszystko dosłownie trafiał szlak. Zawsze to bawiło Xaviera, zwłaszcza wtedy gdy powiedzenie odnajdywało potwierdzenie w faktycznym wydarzeniu. Wprawdzie wszyscy magowie w trakcie szkolenia, niezależnie od studiowanych arkan stanowili większe lub mniejsze zagrożenie, ale to magowie z Kolegium Ognia  jakoś tak wybitnie nie są w stanie odnaleźć się w społeczeństwie.
— Dobra, dobra. Nie musisz mi tego opowiadać ze szczegółami — odparł, uciszając ostatnie pomruki, które wydobywały się ust młodego — Więc nie tylko ja trafiłem tu przez magię.
— Zdarzało mi się nadużyć magii, czasem i coś spłonęło, ale na słodką Erishie nigdy jeszcze mnie za to nie wsadzili — możliwe, że ostatnie zdanie wypowiedziane przez Xaviera nawet nie dotarło do niego, jako ta uwaga z pogranicza westchnięcia, a szeptu. Niezrażony ciągnął dalej swoją własną opowieść, grzebiąc się we swej paranoi. — Patriarcha będzie wściekły, omatulu on mnie zabije, najpierw wywali z kolegium, a potem zabije...
Xavier oparł głowę o metalowe kraty, bardziej z przymusu, niż z przyjemności wsłuchując się w biadolenie chłopaka. Zimne i wilgotne odczucie z początku nieco odrzuciło, ale po chwili pręt przyciśnięty do skroni okazał się dość dobry do tłumienia migren. W ogólnym pojęciu Delaney nie czuł się dobrze, osobiście ze swoim zamiłowaniem do narzekania mógłby powiedzieć, że koniec jest już bliski, ale w porównaniu do odczuć sprzed paru minut zdawał się odrobinę żywszy. Obraz się unormował, zmęczenie odsunęło się na nieco dalszy plan, umożliwiając mu normalnie funkcjonowanie, a myśli poczęły sklejać się w pierwsze obserwacje i wnioski. Zaczął nawet zastanawiać się nad możliwymi sposobach na wydostanie się z tego miejsca.
— Chociaż zawsze mogło być gorzej i mogli założyć mi te całe magiczne kajdany...
Białowłosy w pewnym momencie po prostu odsunął jego słowotok w odmęty podświadomości, na ponów zagłębiając się we własnych przemyślenia, lecz usłyszawszy dwa kluczowe słowa, gwałtownie chwycił za jaźń, powracając z nią do rzeczywistości.
— ... lub, co gorsza zamknęli od razu w głównym molochu albo o droga Erishio, od razu wystawili na rynku.
— Co powiedziałeś?
— Na rynku. Stryczek, sznureczek i na pohybel, sam rozumiesz.
— Nie. Jeszcze wcześniej, przed molochem.
— Kajdany? — uśmiechnął się lekko. Uniósł nawet ręce do góry, pozwalając rękawom się zsunąć i odsłonić jego niczym niespętane nadgarstki. — Idioci nawet nie zadbali o tak kluczowe środki ostrożny. Pomyśl tylko, co mógłbym tu dokonać, jak bardzo namieszać, gdybym tylko chciał. Co za brak rozsądku!
Xavier nie mógł powstrzymać się przed popatrzeniem na swoje dłonie. Chude ręce, na których bladościach wiły się czerwone pręgi, fioletowe sińce odciśnięte, jako te znamiona po wymyślnych bransoletach, teraz prezentowały się całkiem nagie, bez ozdób, złota i innych kryształów. Brakowało na nich również dość specyficznej ozdóbki, przeklętego lazurowego pęta, którego nieobecność wywołała u chłopaka dziką euforię.
Zakrył usta, zasysając powietrze, aby tylko wstrzymać śmiech, który tłukł się, w jego klatce piersiowej. Podniósł głowę, spoglądając na młodego maga, który jednak będąc zbyt zajęty sobą, nie dostrzegł tego błysku w jego oczach.
— ... i dlatego właśnie mam podejrzenia, że zaczęli ostro ciąć po kosztach. Rozumiem, że to nie są tanie rzeczy, ale biorąc pod uwagę, w jakich czasach żyjemy, myślę, że każdy garnizon powinien coś takiego posiadać. No, ale nie ważne, bo ciągle gadam i opowiadam, ale w sumie to ty nic mi o sobie nie powiedziałeś. Jak tu trafiłeś?
Bard odciągnął dłonie od ust, z których wydobył się dziwny odgłos. Chłopak popatrzył się na niego, przyjął jakiś dziwny, nieco wystraszony grymas i postawił nawet jedną nogę do tyłu, gdy nagle zamarł, niechybnie natrafiając wzrokiem na spojrzenie Xaviera.
— Opowiem ci wszystko — twarz białowłosego wykrzywiła się w coś na wzór uśmiechu, gdy jadowity lazur zaczął się wokół niego zbierać, żarząc w ciemnościach, niczym paskudna trucizna. — Zdradzę, co tylko będziesz chciał, spełnię każdą prośbę, tylko... Tylko musisz mi pokazać, co takiego mógłbyś tu dokonać.
 
 
 Ignaś?
Coś mi tu chyba zdechło po drodze.
 

niedziela, 13 października 2019

Od Philomeli - Event


Na moment zapadło między nimi jakieś dziwne głuche milczenie, jakby w powietrzu zawisło jakieś ostre narzędzie gotowe do ciosu przeciw temu, kto najmniejszym słowem naruszy panującą ciszę, a może po prostu przemowa mistrza jak i informacje dostarczone przez Xaviera wstrząsnęły nimi na tyle, że uświadomili sobie jak bardzo pod nóż pakują się przyjeżdżając tu bez żadnych gwarancji ze strony władz panujących. Philomela wodziła czujnym wzrokiem po przydzielonych jej towarzyszach raz po raz poprawiając opadające na twarz rozwiane po szaleńczym pędzie kosmyki. Miała szczerą nadzieję, że wszyscy zapomnieli już o jej niefortunnej przygodzie, a przynajmniej wobec zaistniałej sytuacji odsunęli w cień komiczny dość widok sylfy niesionej w zatrważającym tempie przez spłoszonego rumaka gdzieś w  nieznane, a konkretnie to najbliższej sterty siana, w której wylądowała niezbyt miękko raniąc sobie wszystkie odsłonięte części ciała. Na wspomnienie o tym nieszczęsnym przypadku nasunęła nieco niżej rękawy i powiodła spłoszonym wzrokiem po zebranych, dla oderwania myśli od nieprzyjemnego incydentu analizując ich zdolności bojowe. Przede wszystkim dwóch medyków, co zważywszy na obecność, co najmniej trójki indywiduów skłonnych do pakowania się w kłopoty wydawało się uzasadnionym środkiem ostrożności. Poza tym znaczną część stanowiły osoby posiadające niewątpliwe zdolności aktorski i tylko z współpracą mogło być nie najlepiej, a oprócz siebie nie bardzo widziała materiał na dowódcę, skąd jasno wynikało, że będzie to przede wszystkim jej problem. Poruszyła się by zabrać głos i w tym momencie torba ze sprzętem, którym nazbyt może nawet hojnie obdarzył ją Wolter runęła na ziemię z głośnym brzękiem. Etap captatio miała, zatem za sobą i tylko z tą dobrą wolą mógł być niejaki problem. Westchnęła i zaczęła swój wywód:
- Cóż wygląda na to, że przez kilka następnych dni będziemy skazani na swoje towarzystwo, więc chyba przydałoby się przerwać to milczenie, od tak żeby było nam ze sobą jakoś przyjemniej, więc...
- O to, to - wpadł jej w słowo Xavier - praca ze mną to oczywiście zawsze wyjątkowa przyjemność...
- Szczególnie po kilku głębszych - wtrąciła się sylfa krzyżując ręce na piersiach i uśmiechając się zadziornie, jakby głos barda dodał jej animuszu. W istocie sporo w tym było prawdy. Brakowało jej tej pewności siebie, swobody bycia, jak i w ogóle samego towarzysza przygód - wtedy zdecydowanie nie można się z szanownym panem nudzić.
- Robię, co mogę - odparł rozkładając ręce, po czym ponownie wrócił do swojego szkiełka, w którym złocisty płyn lśnił jak płynne światło skupione na moment w górskim krysztale.
- Skoro jednak jesteśmy drużyną to powinniśmy ustalić jakiś plan działania.
Na moment zapanowało pewne poruszenie niewskazujące jednak na to, by ktoś zamierzał podjąć temat. Siedzący najbliżej kobiety Ravi i Xavier szli chyba podobnym torem, bo medyk przerzucał rzeczy w swojej torbie jakby odkrył tam właśnie kopalnie złota, a pieśniarz wpatrywał się z głębokim namysłem w kieliszek, jakby chciał w nim zobaczyć całe złoto, które tu dzisiaj utopił.
- Jak wspominał mistrz Xavier zdołał już zdobyć dla nas nieco informacji... - Zawiesiła tym razem na moment głos spodziewając się wtrętu samego zainteresowanego i tak jak się spodziewała natychmiast podjął wypinając dumnie pierś jak paw przed samiczką.
- Musicie przyznać, że przeszedłem sam siebie i tą protekcję króla też bym zdobył, gdyby nie fakt, że ludzie obecnie absolutnie nie doceniają prawdziwego piękna, tak jak nie potrafią   normalnie, kulturalnie się napić.
- Obawiam się, że otwieranie szkoły dobrych manier musimy odłożyć na później, bo jak wynika z tego, co zostało już powiedziane nie mamy niczyjej protekcji i gdyby nie dopuśćmy bogowie komuś coś się stało jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Wiecie, że możemy nawet zginąć...
- Byłaby to straszliwa strata dla świata, gdyby tak jasne światło zgasło przedwcześnie, zdmuchnięte wichrem nieprzyjaznych losów
- Lepiej odłóż tą szklaneczkę, bo jak na razie mam wrażenie, że to światełko twego rozsądku ledwie miga. Ale do rzeczy. Myślę, że na razie poradzimy sobie bez szczegółowego planu, co nie zmienia faktu, że jakowyś wypadałoby posiadać, więc być może nie wyrzucicie mnie za drzwi, jeśli wyjdę z jakąś propozycją.
- Nie sądzę by ktoś był na tyle odważny żeby próbować – mruknął złośliwie Xavier znad kieliszka – uwierzcie dobrze, że już jesteśmy w karczmie, bo ta panna gotowa zmusić człowieka do tłuczenia się w nocy kilka kilometrów by znaleźć bardziej ustronne miejsce, a potem i tak ląduje się w karczmie.
- Sądzę, że to za sprawą towarzystwa. Z pewnymi osobami zawsze ląduje się nad kieliszkiem – odparła piorunując towarzysza spojrzeniem i starannie ukrywając jak ją w gruncie rzecz cała sprzeczka bawi.
- Bo lądowanie powinno być miękkie i bezpieczne, co znaczy przyjemne. To warto sobie zapamiętać pani lotnik.
- Proszę cię, bo nigdy do sedna nie dojdziemy, ani tym bardziej nie dolecimy. Musimy jakoś dostać się na posesję i dowiedzieć, co się tam dzieje. Mam trochę przydatnego sprzętu, ale wolałabym uniknąć „tłuczenia się” jak to zostało określone po nocach. Sądzę, że dwoje z nas powinno udać się tam żeby zorientować się, jakie może nas tam zastać przyjęcie. Przede wszystkim musimy wiedzieć, jaki jest stosunek właścicielki willi do istot magicznych, bo jeśli raczej nieufny i cały czas ktoś nam będzie patrzył na ręce to nic nie zrobimy i lepiej będzie się opłacało zrobić sobie indywidualną wycieczkę, jeśli wiecie, co mam na myśli – powiodła wzrokiem po zebranych i nie widząc znaku sprzeciwu kontynuowała przybierając już swoją zwyczajną pozę szefowej kompani, którą miała świetnie opanowaną z dyskusji prowadzonych Pod Białym Krukiem. – Jeśli natomiast uda nam się wejść nie wzbudzając podejrzeń to proponuję, aby… ciężko mi kogokolwiek o to prosić… ktoś musiałby udawać głuchoniemego. Może Xavier miałby jakieś zaklęcie, żeby ułatwić to udawanie, ale myślę, że mamy na tyle osób o zdolnościach aktorskich, że uda nam się i bez pomocy magii. Chodzi po prostu o to byśmy mieli kogoś, kto będzie poza podejrzeniem, na kogo nikt nie zwracałby uwagi i nie bał się przy nim na głos myśleć. To by nam się bardzo przydało. Po za tym intryguje mnie ten młyn. Nie podoba mi się on wybitnie.
- No masz – wtrącił Xavier – jeszcze nie widziała, a już się nie podoba.
Westchnęła zrezygnowana i pokręciła głową, jednak uśmiech wciąż nie schodził jej z ust.
- Mam nadzieję, że jednak nie będzie to ostatnie, co zobaczę, jak bardzo nie byłby piękny. W sumie, gdybym zamierzała rozpętać epidemię to na pewno wykorzystałabym wszelkiego rodzaju cieki wodne.
- Jednym słowem lepiej ci nie podpaść, bo mówisz o tym jakbyś miała już jakieś doświadczenie.
- Różne rzeczy się w życiu robiło, ale jeszcze nikogo nie trułam, ale nie sądźcie, że bym nie mogła, ja się bardzo szybko uczę. Ale jeszcze jedna spraw. Myślę, że przydałoby się dowiedzieć, co konkretnie dzieje się z zarażonymi i jeśli Desiderius i Ravi nie mieliby nic przeciwko to zaproponowałabym, żeby, jako pion medyczny, spróbowali może jakoś się bliżej przyjrzeć tej dziwnej chorobie. Tylko wiecie bez niepotrzebnego narażania się. Myślę, że nasza pomoc też się przyda nawet, jeśli znamy się na zielarstwie jak wół na alfabecie.  
Rozejrzała się wokoło licząc, że swoim przydługim wywodem nie uśpiła wszystkich poza Xavierem, który dopóki nie zobaczył dna butelki nie spuszczał z niej oka, i nie zamykał też i ust, co dawało pewność przynajmniej jego przytomności w całym przedsięwzięciu.

<Ktoś?>

piątek, 11 października 2019

Od Yuuki cd. Xaviera

    Nastał moment ciężkiej, grobowej ciszy, która okryła wszystkich niewidzialnym płaszczem, sprawiając, że powietrze stało się dziwnie duszące. Wydawać by się mogło, że niepokój jaki wkradł się do pomieszczenia był niczym zły skrzat, który zacierając podstępnie ręce spoglądał po zebranych osobach, czekając tylko aż ktoś pierwszy wybuchnie. 
     Xavier, który nawet nie zdając sobie z tego sprawy i stojąc pomiędzy Dolisem, a Yuuki, czuł narastającą w nim niepewność, powoli zżerającą go od środka. Tysiące myśli kotłowało się w jego bolącej głowie, jedna głośniejsza od drugiej. Od początku miał nadzieję, że mężczyzna rozpozna w milczącej biedzie zagubione dziecko z Tirie, za którym rozpaczają rodzice i pomoże im bezpiecznie zaprowadzić ją do domu. 
     Jednak nie  wszystko skomplikowało się jeszcze mocniej. Tak, jakby życie po raz kolejny kopnęło ich w tyłek, naśmiewając się z ciemnego kąta.
     Mężczyzna, na domiar złego, obawiał się również reakcji swojej towarzyszki. Nie raz i nie dwa miał okazję poznać jej diabelskie oblicze, dlatego oczami wyobraźni widział już jak naskakuje na biednego Dolisa oskarżając go o coś, na co nie miał wpływu. Dlatego właśnie przygotowany na wszystko stał uparcie w miejscu, nie ruszając się choćby o centymetr. 
     Ku jego zaskoczeniu jednak, Tenebris przez nieubłaganie ciągnące się minuty nie odezwała się ani słowem. Prócz tego, że prawdopodobnie wypalała mężczyźnie dusze nie spuszczając z niego wzroku, stała tak ze skrzyżowanymi ramionami na piersi, milcząc. 
     Delaney w pierwszej chwili odetchnął z ulgą, myśląc, że może jednak nie dojdzie do większej tragedii i jakoś uporają się z tą całą kuriozalną sprawą. Co prawda nie wiedział jeszcze co powinni robić dalej, co z dziewczynką, czy jej rodzice w ogóle żyją i gdzieś egzystują, ale jakiś cień nadziei padający na ich tragiczną sytuację nakazywał mu nie poddawać się. Bywał w końcu w większych opałach, jak nie sam, tak z Yuuki, dlaczego więc teraz mieliby sobie nie poradzić? 
     I nagle w jego rozmyślaniach zrodził się pewien niepokój, który posłał niespodziewany dreszcz wzdłuż jego kręgosłupa. Zbyt szybko spuścił gardę, zbyt szybko pozwolił, aby zbytni optymizm opanował jego umysł i pozwolił nieco się odprężyć. Yuuki nie milczała, Yuuki nigdy nie zdarzało się po prostu milczeć. Zawsze gadała, krzyczała, warczała, fukała na kogoś, ale nie zamykała swojej buzi tak, o.  
     Xavier momentalnie na nowo otrzeźwiał, tym razem cofając się w stronę anielicy i stając przy jej boku. Nie wiedział jeszcze co się dzieje i na co powinien się przygotować, ale z dwojga złego wolał znajdować się przy niezrównoważonej psychicznie Yuuki.
     Dolis również nie wyglądał na kogoś, kto orientował się w sytuacji. Z dość niemrawą miną i niezrozumiałym spojrzeniem przeskakiwał wzrokiem to z Xaviera na Yuuki, to z Yuuki na dziecko trzymane w ramionach Delaney'a. Zapewne wszystko stałoby się nieco łatwiejsze i pozbawione nuty grozy, gdyby ktoś z nich odezwałby się choćby słowem, jednak żadne nie miało takich zamiarów. Z przedziwnych powodów milczeli głucho, tak, jakby ktoś zabronił im przerywać ciszę.
     Nagle jednak stało się coś, czego ani Xavier, ani Dolis ani trochę się nie spodziewali. Cóż, może jedynie Xavier odrobinę spodziewałby się tego po Yuuki, ale nie w takich okolicznościach. Tenebris bowiem bez jakichkolwiek wyjaśnień, zamachnąwszy się złapała kurczowo trzymające się Delaney'a dziecko za kołnierz koszuli, po czym z impetem odczepiając je od mężczyzny rzuciła nim o najbliższą ścianę. 
     Łoskot i odgłos zderzenia ciała z twardym materiałem niczym magiczne zaklęcie przerwały martwy bezgłos, sprawiając, że czas na nowo zaczął płynąć swoim tempem. Szok wymalowany na twarzy Dolisa był niczym w porównaniu z szokiem wymalowanym na twarzy Xaviera. W pierwszej chwili stał tępo w miejscu, ze słowami zastygłymi na ustach wpatrując się w ciało dziewczynki, które opadło bezwiednie na podłogę, zamierając na moment. 
     Na wszystkich umarłych, zwariowała  pomyślał, zbierając się, aby podbiec do dziecka. Czuł, że nie ma więcej czasu na rozmyślanie co skłoniło Tenebris do takiego czynu, choć wszystko w jego głowie wręcz krzyczało, domagając się jakichkolwiek wyjaśnień. Od zawsze wiedział, że jego kompanka jest szalona, jednak nie spodziewał się, że mogłaby skrzywdzić małe stworzenie, którego uwagi dotąd tak pragnęła. 
     Xavier, przytomniejąc, w momencie kiedy już miał stawiać pierwszy krok, nagle poczuł silny i dość bolesny ucisk na ramieniu, który skutecznie zatrzymał go w miejscu, kiedy palce dziewczyny wbiły się w jego skórę. Zły, sycząc pod nosem odwrócił głowę gotowy zbesztać anielice i najchętniej odseparować od świata, lecz powstrzymał go stoicki spokój wymalowany na twarzy Yuuki. 
     Czekaj  nakazała, puszczając go w zaufaniu, że nie rzuci się na nią. I dopiero teraz przyjrzawszy jej się lepiej wreszcie to dostrzegł. Ten charakterystyczny, niezdrowy uśmiech, który powoli unosił kąciki jej bladoróżowych ust. Yuuki może  a raczej na pewno  i była szalona, jednak nigdy nie skrzywdziłaby niewinnego śmiertelnika, zwłaszcza dziecka. To, co leżało pod ścianą stopniowo przestało przypominać niewinne dziecko. 
     Szanowny panie  zwróciła się nonszalancko do Dolisa, zerkając na niego zza ramienia.  Jeśli życie panu miłe, radze się schować. A, i nie odpowiadam za jakiekolwiek wyrządzone szkody materialne.
     Szkody? — Xavier bardzo nie chciał, ale spytał. 
     Yuuki roześmiała się tylko wesoło, błyskając zębami. 
     Skarbie, zabawa dopiero się rozkręca. Szkoda, że nie mam teraz przy sobie żadnego alkoholu, chętnie bym się napiła. 
     Tenebris nie skończyła dobrze mówić ostatniego słowa, a ciałem dziewczynki wstrząsnął okropny, konwulsyjny dreszcz. Warcząc i sycząc wiła się po podłodze, wydając dźwięki na przemian podobne do płaczu i śmiechu. Xavier przyglądając się scenie rozgrywającej się parę metrów przed nim poczuł, jak jego samego przechodzi dreszcz na samą myśl, że jeszcze kilka chwil temu trzymał to coś na rękach. 
     Otrzepał się i skrzywił.
     Uwielbiam demony. 

środa, 9 października 2019

Jak jesteś w piekle, tylko diabeł może ci pomóc.


Alexander Baal-Berith

| 538 lat | 02.05.1249 | Półdiable | Nalaesia | Bibliotekarz |

Aparycja
Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy osobie, która spotka Alexandra jest nietypowy kolor skóry, która jest fioletowa. Kolejną rzeczą na którą z pewnością wszyscy zwrócą uwagę jest para zakrzywionych rogów wyrastających spomiędzy ciemnych loków. Kosmyki sięgające podbródka najczęściej zaczesane są za lekko szpiczaste uszy by nie przeszkadzać diablęciu w patrzeniu na świat swoimi czerwonymi oczami. 
Mimo iż rogi i fioletowy odcień skóry są jego naturalnym wyglądem, Alexander większość czasu spędza pod postacią bardziej człowieczą. Jego skóra jest dużo bledsza przez co nie widać jej prawdziwego koloru. Rogi pozostają ukryte. Jego uszy przybierają bardziej naturalny kształt. Jedynie oczy pozostają niezmienione.

Charakter
Baal-Berith jest dosyć pozytywnym człowiekiem stworzeniem.
Często na jego twarzy dostrzec można uśmiech. Może niekoniecznie zawsze jest to miły uśmiech ale mimo wszystko półdiable jest milsze niż mogłoby na to wskazywać jego pochodzenie. Matka go nauczyła aby nie oceniać księgi po okładce przez co nigdy z założenia nie nastawia się na nikogo negatywnie i stara się wierzyć ludziom jednak gdy ktoś okazuje się nie wart tego, a co gorsza okazuje się być wrogiem, porzuca nauki matki i zachowaniem może przypominać prawdziwego diabła jakim jest jego ojciec. 

Historia
Alexander żyje już wiele lat. Wiele w swoim życiu widział. Z tego powodu nie pamięta zbyt dobrze tak odległych czasów jak swoje dzieciństwo. Głównym widokiem gdy wspomina te czasy są dom przy lesie i  zapach morza. Najważniejsze jednak są ciepły uśmiech oraz matczyne ramiona, które zapamiętał równie dobrze jak morze. Te dwie rzeczy sprawiają, że naprawdę miło wspomina tamten czas.
Dom przy lesie opuścił jakiś czas po śmierci matki. Spędził większość dotychczasowego życia spędził tylko z matką, dlatego też chciał zobaczyć świat. Z tego powodu zaczął  podróżować pod zmienioną postacią. Chętnie wracał do swojego domku w Nalaesi, o który dbał przez te ponad 500 lat, dzięki czemu dalej stoi w tamtym miejscu.

Umiejętności
Najbardziej oczywistą umiejętnością czerwonookiego jest zmiana wyglądu, którą chłopak używa aby móc wtapiać się w tłum. Inną jego zdolnością, która może się wydać pewnikiem w przypadku półdiabła, jest przyśpieszona regeneracja. Dzięki temu, że wszystkie jego rany goją się dużo szybciej niż u ludzi, zazwyczaj udaje mu się uniknąć wizyt u medyków.
Ostatnią nietypową umiejetnością Baal-Berith'a jest wpływ na rośliny. Potrafi przyśpieszyć nieznacznie ich wzrost oraz widocznie poprawić ich stan, dzięki czemu zdarzało mu się pracować jako ogrodnik. Chłopak wyjątkowo mocno chwali sobie tą umiejętność i dość często z niej korzysta dbając o rośliny w swoim pokoju i bibliotece.
Oprócz umiejętności magicznych Alexander ma również wiele innych. W ciągu swojego długiego życia miał wystarczająco dużo czasu by poznać chociażby podstawy wielu dziedzin.


Witam was wszystkich ponownie.
Przedstawiam wam wszystkim to drogie nieszkodliwe diablątko.
Auterem tego artu jest ta o to osóbka. Natomiast kody brałam z horgwackiego kodowania.
Korzystajta ile chceta z pana Alex'a

Edit: Dzień dobry. Wracam do państwa czy coś?

Od Blennena C.D.: Aries


   Cała ta wyprawa nudziła go niemiłosiernie. Nie znajdował sobie wyjątkowych zajęć. Oporządzanie koni, polowanie, przygotowywanie upolowanej zwierzyny do konsumpcji. Niewiele rozmawiał, zamknięty w swoich myślach. W głębi siebie czuł jak bardzo potrzebuje nowych doświadczeń. Jak zależy mu na skoku adrenaliny. Jego czujność nie opadała, wciąż obserwował mijane otoczenie wszystkimi dostępnymi zmysłami. Podobnie zachowywał się jego chowaniec. Leithel czasami zabawiał ich towarzyszkę wyprawy. Zdarzało się, że sypiał u jej boku. Może ze względu na to, że stworzenie czuło potrzebę bliskości, a może nie chciało, by niebieskowłosa takową samotność odczuwała na sobie. Czasami Blennen nie mógł zasnąć, zapatrzony w niebo mrużył tylko oczy. Oglądał gwiazdy, wyszukiwał gwiazdozbiory. Nie potrafił zamknąć oczu na tyle długo, by objęcia morfeusza przygarnęły go subtelnym uściskiem. Jeśli zasypiał – spał czujnie. Szelest, złamanie patyka przez przechadzającego się zająca potrafiły wyrwać go z pięknego snu o niczym. Zazwyczaj też czekał, aż młoda kobieta zaśnie i sprawował swego rodzaju wartę. Jego rytuałem przed zaśnięciem było obejście małego obozu, sprawdzenie czy konie mają wszystko czego im potrzeba, a także czy są dobrze przywiązane. Kolejno siadał przy ognisku i chwytał osełkę, którą ostrzył halabardę. Czasami, gdy mieli chwilę, czas wolny wykorzystywał na ćwiczenia. Nie zdarzało się to nazbyt często, gdyż jemu samemu zależało na czasie. W trakcie podróży zdarzało się, że gdy konie miały jeszcze siłę szli na umór, mimo, że Aries prosiła o przerwę, o odpoczynek. Był surowym obrońcą jej osoby.
   Gdy pewnego razu po ugaszeniu ogniska i wyruszeniu w dalszą podróż dopadł ich biały psopodobny stwór dopadł swojej halabardy i żwawo zeskoczył z wierzchowca. Leithel w tym czasie wskoczył na jego ramię, zwinnie wspinając się. Mimo swoich gabarytów był naprawdę lekki. Stanął jednak w bezruchu opierając broń o ramię, gdy zobaczył, że stworzenie pseudoatakujące nie jest wcale groźne. Ba, wyglądało wręcz jakby znało kartografkę i przejawiało oznaki tęsknoty. Dlatego przypatrywał się bystro i z lekkim zdziwieniem w chłodnych oczach. Ściągając brwi nieco zgiął  kolana i niespodziewanie chwycił rękę dziewczęcia na ziemi, podnosząc ją. Chciał wtedy rzucić stanowczo, że nie czas jest na pieszczoty i tym podobne, ale gdy stworzenie dostrzegło go natychmiast najeżyło sierść i wpatrywało się w niego groźnie, jakby sugerując, że nie powinien był tego robić. Zwierzę miało długie, spiczaste uszy, które nasłuchiwały bacznie wszelkich dźwięków. Wyszukiwały drgnięcia źdźbła trawy lub przesuwanego się kamienia nieopodal. Leithel nie nastroszył się, jedynie obserwował zwinnymi łapkami gładząc swoje futerko, ciesząc się, że nie należy do wyjątkowo walecznych istot, które mogłyby mierzyć się z szeregiem zębów i sporych łap jak i ogona.
- Nie mamy czasu na zabawy, księżniczko. Na koń. Czas nagli. Nie interesują mnie twoje prywatne pobudki. – prychnął zaledwie, machnął halabardą i kątem oka obserwując nieznane sobie zwierzę ruszył wolnym krokiem w stronę swojego wierzchowca.
Poprawił nieco zawinięte puślisko, sprawdził popręg na zapas i wsiadł na konia, delikatnie siadając w siodle. Leithel zszedł z ramienia swego pana i usiadł na zadzie konia patrząc na nowoprzybyłe stworzenie. Mrugał szybko i popiskiwał z ciekawością w głosiku. Koń młodej dziewczyny był nieco niespokojny, tupał i rzucał łbem, ale stał w miejscu. Zapewne sam był zdziwiony nagłym zwrotem akcji. Nie sposób mu się jednak dziwić, coś zrzuciło jeźdźca z łomotem z siodła. Blennen poklepał swojego konia po szyi i obrócił go w stronę wierzchowca Aries. Chwycił za wodze i spojrzał na niebieskowłosą z jednym komunikatem w oczach: „pospiesz się”. Nie zapytał czy wszystko z nią w porządku, czy nic się jej nie stało, czy niczego sobie nie uszkodziła. Przecież nie mogło być źle. Co mogła sobie zrobić? Prawdopodobnie cieszyła się mimo takiego upadku, podnosząc ją usłyszał jedynie zdziwiony dźwięk wydany przez dziewczęce gardło. Nie odniósł wrażenia, że to odgłos bólu. Dlatego też niemal od razu sam zebrał się do dalszej podróży. Nie miał zamiaru zostawać w jednym miejscu dłużej, niż jest to konieczne. Zbyteczne marnowanie czasu. Trzymając wodze wierzchowca dziewczyny bacznie obserwował białe zwierzę, które zwaliło ją z siodła. Nie wiedział czym jest, czy powinien obawiać się nagłego ataku, czy raczej braku możliwości przejścia w dalszą część wędrówki bez zabicia go. Nie chciał być ufny swoim przeczuciom, ale reakcja dziewczęcia i istoty były raczej jednoznaczne. Skoro nie atakowało wolał uniknąć stępienia się ostrza halabardy i ruszyć dalej w drogę. Leithel zaczął się jednak niespokojnie obracać na zadzie wierzchowca i w końcu zeskoczył na łopatki drugiego konia powodując tym samym jego zaniepokojone chrząknięcie i bryknięcie. Wierzchowiec niemal wyrwał wodzę z ręki Blennena, który zdziwiony podążył wzrokiem za swoim chowańcem. Owcopodobne zwierzątko przespacerowało po koniu i zeskoczyło z niego – stając tuż przed nieznanym sobie stworzeniem. Zapiszczał kilkukrotnie i zaczął obchodzić zwierzę dookoła. Spiczaste uszy wraz z głową obracały się posłusznie za poruszającym się kształtem. W końcu Leithel usiadł naprzeciw istoty i zakrył oczy dając do zrozumienia, że wie, iż jest ślepe. Von Rafgarel nie zwrócił na to uwagi, nie czuł potrzeby, po cóż miałby zaprzątać sobie głowę takimi zbędnymi przymiotami. Leithel jednak poruszył żwawo i wesoło ogonem w prawo, lewo i znów w prawo. Nie był wrogo nastawiony, gdzieżby. Jego inteligentne oczy zwróciły się ku kartografce. Zamlaskał przyjemnie i podszedł bliżej do ślepego zwierzęcia. Otarł się o jego bok, tak że gałązka na jego ciele zadrżała wesoło, jakby tanecznie. Wiedział, wyczuwał, ale wszelkie sygnały dla wojaka były raczej trudne do zrozumienia. Puszysta biała sierść zafalowała, gdy Leithel odsunął się od nieznanego magicznego stworzenia. Zawirował wkoło nóg Aries i tym samym dał znać istocie, że wszyscy we troje od początku podróżowali razem, a von Rafgarel wcale nie ma złych zamiarów względem niebieskowłosej. Ponownie wskoczył na zad konia i przespacerował się po nim, by kolejno przeskoczyć na wierzchowca, na którym siedział jego czarnowłosy wiarus. Usadowił się wygodnie na zadzie i pisnął raz jeszcze, tak, że gałązka kolejny raz zatańczyła na jego boku. Gdyby mógł uśmiechałby się przyjaźnie i zachęcająco.
- Nie mamy czasu, wsiadaj na konia, albo odjadę bez ciebie. Dosyć mieliśmy już postoju, czas w drogę jeśli ci na niej zależy. – burknął i teatralnie puścił wodze wolnego konia, który nie przejął się tym gestem nazbyt.

Arogancko popędził konia do wolnego stępa i zaczął oddalać się wolnymi krokami od rozproszonej kartografki, która to właśnie jego wybrała na pomocnika i towarzysza wyprawy.


[Aries?]

niedziela, 6 października 2019

Od Ignatiusa cd. Xaviera

W małej kuchni, do której przeszli, gdy w końcu udało im się przekonać Ignatiusa, by nie śledził strażników i Xaviera, panowała nieprzyjemna cisza. A cóż innego by mogło, poczucie winy przyduszało chłopaka jak szubieniczny sznur i uniemożliwiało wypowiedzenie choćby słowa. Tak samo opuściły go siły, adrenalina związana z ucieczką opadła, oddała zmęczeniu należne miejsce. Trudy podróży, dzień spędzony w hałasie i tłumie, pogonie, wszystko skumulowało się, co widać było po drżących już od ciągłego przemieszczania się nogach sekretarza i przygarbionej postawie. Ba, od rana nie zjadł porządnego posiłku, Irina by go chyba zbiła chochlą jakby się dowiedziała.
Jednak nawet nie drgnął, gdy żołądek upomniał się o swoje głośnym burczeniem. Ot, zaczerwienił się, bo cisza spotęgowała ten dźwięk, zakłopotanie było jak najbardziej na miejscu, ale jego wzrok pozostał wbity w jasny, drewniany blat kuchennego stołu. Nie śmiał nawet spytać, czy jego "gospodarze" mieli cokolwiek do jedzenia.
I kiedy fizycznie czuł się jak wrak, który marzy o choćby jednej, króciutkiej drzemce, myśli mu na to nie pozwalały. Galopowały natomiast po całej głowie, spędzając mu sen z coraz cięższych powiek. Zapewne gdyby nie one, zasnąłby już dawno, ale nie wiedział, czy powinien sobie na to pozwolić, czy nie.
Był tylko pewien, że zawalił. Zawalił na całej linii i nawet nie ważył się choć trochę usprawiedliwiać przed samym sobą z własnych decyzji. Powinien posłuchać Xaviera. Poczekanie do rana i odpoczynek były tym dobrym wyborem. A teraz bard był w drodze do więzienia, a sekretarz siedział i nie wiedział, co ze sobą począć. Co z niego w ogóle za współtowarzysz?! Sierota, egoista i niedojda, co najwyżej. Będzie musiał białowłosego za to przeprosić. Haha... Przeprosiny to raczej mało... Zdecydowanie za mało. Nawet jakby padł przed nim na kolana czy się pokłonił. Takiego pozostawienia na pastwę losu i straży raczej mu nie wybaczy. Jakby ich relacje już dotychczas nie były wystarczająco pokomplikowane...
Mistrz będzie zawiedziony.
Ta nagła myśl sprawiła, że czarnowłosy na chwilę wstrzymał oddech. Nie tylko Mistrz będzie zawiedziony. Straci w oczach całej Gildii. Co to za sekretarz, który nawet głupich dokumentów nie potrafi odebrać i dowieźć na miejsce. Ba, traci je jeszcze tego samego dnia i traci towarzysza podróży. Wszystko, te banalne zadania, które mieli wykonać, wszystko runęło w gruzach w ciągu kilku godzin, a on nie zrobił nic, by to powstrzymać. Nie, poprawka. Zrobił, ale jak zawsze podjął złe decyzje. Miał tyle opcji do wyboru i zamiast, tak jak mówił Xavier, poczekać chwilę i zastanowić się, poszedł na żywioł.
Czując rosnącą w gardle gulę schował twarz w dłoniach i wziął głęboki wdech. Uspokój się, nakazał sobie próbując odgonić natrętne myśli. Naprawimy to, powtórzył w głowie niczym mantrę. Wyciągniemy Xaviera, odzyskamy nasze rzeczy i zgodnie z planem wrócimy do domu. I nikt się nie dowie. A jeśli tak, bo w sumie będą musieli spisać sprawozdanie, to i tak będzie nieważne, bo odzyskają to, po co przyjechali. Tak, jak już zadręczał się najgorszą możliwą wersją wydarzeń powinien też zerknąć na tę pozytywną. I wierzyć, że to właśnie ten scenariusz okaże się być tym prawdziwym. Musiał o to zadbać.
Brzdęk!
Omal nie spadając z krzesła Ignatius podskoczył, gdy ktoś nieszczególnie delikatnie postawił przed nim nieduży talerz gulaszu i sztućce. Zamyślony nawet nie spostrzegł, kiedy sługa szlachcianki przygotował posiłek, który parował teraz tuż przed nim.
- Smacznego - wymamrotał i stanął za plecami siedzącej naprzeciw dziewczyny.
Jak długo tak siedzieli, że zdążył to ugotować? Ignatius zerknął na tę nietypową parę, a potem na stojący przed nim talerz. Skłamałby, gdyby powiedział teraz, że nie jest głodny. O nie, to niedawne burczenie było jawnym tego dowodem. Podziękowawszy więc cicho skupił na moment całą swoją uwagę na posiłku. Głupi i lekkomyślny ruch, nie wiedział, czy może im ufać, ale w tym momencie coś ciepłego było jego małym marzeniem. Zresztą nie wyglądali jakby mieli złe zamiary, jakkolwiek naiwnie by to zabrzmiało.
- Co planujesz teraz zrobić? - zapytała nagle nieznajoma, gdy skończył i odsunął na bok puste naczynie.
- Muszę wyciągnąć mojego towarzysza z więzienia... - odrzekł niewiele myśląc, uważnie przy tym przyglądając się rozmówczyni. Nosiła tę samą co wcześniej, jasną, zdobioną suknię. Rozpuściła natomiast włosy, które okalały teraz jej drobną twarz i delikatnymi falami spływały po ramionach.
Jakie były jej zamiary? Nie wyglądała na złą osobę. Towarzystwo osiłkowatego mężczyzny, którego ramiona zdobiły misterne i zawiłe tatuaże, za jej plecami utwierdzała chłopaka w tym, że ona sama nie stanowi zagrożenia. Przynajmniej nie fizycznego.
- Pozwól, że teraz ja zapytam...- dodał po chwili namysłu. - Z kim mam przyjemność? Nie ukrywam, po całym dniu przygód wolałbym wiedzieć, z kim jeszcze przychodzi mi rozmawiać...
-  Olivia Farren, pierworodna córka kupca z Geremell. - Wyuczona formułka wypłynęła z jej ust, gdy tylko zamilkł. - A to Evan, mój przyjaciel i sługa. - Wskazała na stojącego za sobą mężczyznę, a ten lekko skinął głową. - My natomiast wiemy już, jak ty się nazywasz. Musisz mi wybaczyć, szukając śladów złodziei znaleźliśmy kilka waszych rzeczy i pozwoliliśmy sobie je przeczytać. Cóż, na tyle na ile się dało...
Chłopak westchnął, gdy Olivia przesunęła w jego stronę jedną z książek, które dzisiaj kupił i dwie mniejsze kartki, które rozpoznał niemal od razu.
- Przepustki! - krzyknął i niemal od razu tego pożałował, podrażnione jeszcze gardło zapiekło go nieprzyjemnie i zmusiło do lekkiego kaszlnięcia.
Odruchowo uderzył się pięścią w pierś chcąc się pozbyć wrażenia przyduszenia, jednak nie zdołało to zmniejszyć ani trochę jego ulgi, że tak ważne w tym momencie dokumenty, potwierdzające legalność ich pobytu w stolicy się znalazły. Przynajmniej do chwili, w której nie złapał ich w palce i nie zdał sobie sprawy, że są kompletnie przemoczone, a spora część napisów zmyła się, pozostawiając tylko ciemne plamy. Na jego przepustce ostały się jedynie imię i nazwisko, pieczęć oraz data pobytu. U Xaviera natomiast widniało tylko nazwisko, które wraz niemal całkowicie się rozmazało i powód przybycia. Przeklęty mokry śnieg...
- Wątpię, czy strażnicy uwierzyliby w autentyczność tych dokumentów. Tym bardziej, że sami zaczęliście przed nimi uciekać i miały dzisiaj miejsce trzy ataki złodziei. - Słowa blondynki nieszczególnie go pocieszyły, odzyskany na chwilę entuzjazm zniknął jak za dotknięciem różdżki.- Dlatego mam dla ciebie propozycję. Jeśli mi pomożesz, ja pomogę ci wyciągnąć twojego przyjaciela, niejakiego Delaneya z więzienia.
- Jak niby mam ci pomóc? - wtrącił Ignatius dość oschle. - Nawet z własnymi problemami nie umiem sobie poradzić.
- Goniłeś złodziei, prawda? Wiesz, w którą stronę uciekli.
- Zgubiłem ich, kiedy wspięli się na dach... A stamtąd mogli pobiec w każdym kierunku.
- Wyrzucają niepotrzebne im rzeczy po drodze, by móc przemieszczać się szybciej - spostrzegła dziewczyna i nachyliła się lekko w stronę sekretarza.
- A co jeśli w pewnym momencie przestają, bądź ktoś odłącza się, by porozrzucać inne zbędne przedmioty gdzieś indziej? Gdyby popełniali tak głupi błąd, jak zostawianie poszlak straż już dawno by ich złapała.
- Nie zapominaj, że straż gubi ich zanim dobiegną do budynku, na który się wspinają. Ty i twój przyjaciel jesteście najprawdopodobniej jedynymi, którzy wiedzą, gdzie znajduje się jedno z miejsc, w których "znikają".
Ignatius zmrużył oczy, ale nie oderwał spojrzenia od Olivii. Miała rację. Kiedy strażnicy odpadli z pogoni był jedynym, który gonił uciekinierów. Potem pokazał tylko Xavierowi, gdzie ich zgubił, zresztą ten go też w okolicy tego miejsca znalazł. A patrol, który pojmał barda najpewniej nawet przez ułamek sekundy nie zastanawiał się, dlaczego jak dwa słupy soli stali i wpatrywali się w ścianę, dopóki nie zostali zauważeni. Czyli pójście w to miejsce było dobrą decyzją, nawet jeśli zakończyło się niekoniecznie pozytywnie.
- Złodzieje są bardzo zuchwali. Zaślepieni kolejną udaną kradzieżą zapewne nie pomyśleli nawet, że ktokolwiek może pamiętać, gdzie mu zniknęli. Albowiem zgaduję, że ty również zgubiłeś ich tylko dlatego, że rzucili w twoim kierunku swoją "bombą"? - Chłopak niepewnie i ze wstydem skinął głową. - To ciekawe, większość osób, które uległy temu czemuś nie pamiętała niczego z okresu otumanienia i parunastu minut przed tym i...
Jej słowa przerwał wiszący na ścianie zegar wybijając północ. Oboje spojrzeli w jego kierunku, dziewczyna raczej z lekkim poirytowaniem, że czas śmiał przerwać jej analizy, czarnowłosy zaś z widocznym w oczach zmęczeniem. Słowa Olivii go intrygowały, bez wątpienia wiedziała o całej sprawie znacznie więcej niż on i z chęcią słuchałby jej dalej, ale... po ciepłym posiłku, chwili spokojnego siedzenia czuł się jeszcze bardziej senny niż wcześniej.
- Panienko, biorąc pod uwagę, że chciałaś kontynuować śledztwo o świcie zalecałbym położyć się już spać. Sypialnia jest gotowa, zarówno dla pani jak i naszego gościa. - Ignatius nawet nie zauważył, kiedy Evan opuścił pomieszczenie, a teraz wrócił do niego trzymając w dłoni mały świecznik.
- Oczywiście, dziękuję. - Olivia wstała i poprawiła tren sukni.
Iggy również powolnie się podniósł, z zaskoczeniem stwierdził, że pomimo zrobienia tego powolnie nogi i tak ugięły się pod nim i tylko to, że opierał się jedną dłonią o stół powstrzymało go przed wywróceniem się. Niespokojnie rozmasował skroń wolną ręką. Tak, jak najbardziej potrzebował chwili przerwy. Bez słowa powędrował więc wraz ze szlachcianką za Evanem na piętro. Nawet się nie rozglądał, mdłe płomienie dogasających świec dawały zbyt słabe światło, by móc się dobrze przyjrzeć otoczeniu.
- Pozwól, że dokończymy tę rozmowę rano... - zwróciła się dziewczyna do Ignatiusa kiedy zatrzymali się przy otwartych drzwiach do jednej z sypialni. - Nie nalegam na twoje dołączenie do nas, jednak, tak jak już powiedziałam. Mamy ten sam cel, chcemy odnaleźć złodziei i odzyskać nasze należności. Ja posiadam wiele informacji na temat sposobów ich działania, natomiast ty posiadasz informacje na temat tego, dokąd mogli uciec. Razem moglibyśmy ich z łatwością odnaleźć... - przerwała na chwilę, jakby zastanawiając się, ile może mu jeszcze powiedzieć. - Decyzja należy do ciebie, dobrej nocy.
Nim zdążył zapytać o cokolwiek zamknęła za sobą drzwi, a sługa odprowadził go do drugiego pokoju. Tam zdjąwszy tylko płaszcz padł na łóżko. Normalnie ściągnąłby jeszcze marynarkę, ale nieszczególnie już o to dbał w tym momencie.
Co miała na myśli mówiąc o swojej należności? Cóż, z pewnością znaczyło to, że również została okradziona. Jednak w takim razie dlaczego nie zajęła się tym jej rodzina, tylko sama, sądząc po posiadanych informacjach, od dłuższego czasu śledziła złodziei? Czemu król nie interweniował, tylko umywał ręce, skoro okradani byli również bogatsi kupcy oraz ich rodziny? Oczywiście nie wiedział, do jak zamożnego rodu należy Olivia, jednak nie wierzył, że posiadając własnego sługę mogłaby być jedynie córką drobnego kupczyka z jakiejś wioski. Zresztą sama wspominała, z którego miasta pochodzi, tylko teraz nie mógł się skupić na tyle, by przypomnieć sobie, gdzie ta miejscowość konkretniej się znajduje.
- Będę ją musiał spytać o to rano - wymamrotał pod nosem i przewrócił się na bok.
Sumienie, dotychczas zagłuszone rozmową, znowu zaczęło go bezlitośnie kąsać kiedy tylko przymknął oczy. Czy zasługiwał na wygodne łóżko? Nie, zdecydowanie nie. Xavier siedział teraz w jakiejś zimnej celi chociaż nic złego nie zrobił, a Iggy, jako winowajca i źródło obecnej sytuacji, otrzymał od losu posłanie i niewielki, choć ciepły posiłek. To nie było sprawiedliwe, powinno być zupełnie na odwrót. Fakt, wszystko wyszło zupełnie przypadkiem, gdyby pobiegł prosto zostaliby złapani obaj, ale... Ugh, bard nigdy mu tego nie wybaczy, nieważne, czy dowie się o tym, czy też nie...
Teroise westchnął męczeńsko, próbując odepchnąć od siebie te myśli. I zanim, w ramach kary, zdecydował się na nocowanie na podłodze, zmogło go zmęczenie i zasnął.

Xavier?
Sama gadanina, ale zawsze coś
Chyba przegięłam

Od Cahira cd. Leonarda

Cahir nie poruszył się. Stał swobodnie, w nieco nonszalanckiej pozie, z biodrem lekko wypchniętym do przodu i dłońmi wbitymi w kieszenie bryczesów. Kamienie na jego pierścieniach były na tyle duże, że palce wsunięte miał tylko do połowy, a kciuki całkowicie wyjęte. Nie wyglądał na zmieszanego; pewna niezręczność sytuacji, w jakiej się znalazł, zdawała się go nie dotyczyć, jakby nie był jej uczestnikiem, a jedynie biernym, dość nieuważnym obserwatorem.
Oczy Cahira od kilku minut nie skupiały się na niczym konkretnym. Raz błądziły po ścianach, raz bez zainteresowania przebiegały między niecodziennymi tytułami książek ustawionych na pobliskim regale, innym razem spoczywały na jakimś bliżej nieokreślonym punkcie zawieszonym w powietrzu, z nieobecnym, zadumanym wyrazem. Rzadko skupiały się na Leonardzie. Zahaczały o niego co jakiś czas, w regularnych, choć dość długich odstępach. Cahir mimowolnie spostrzegł, że wraz z upływem czasu Leonardo wygląda na coraz bardziej skonfundowanego. Szpieg odniósł wrażenie, że chłopak zaczął mówić szybciej i bardziej nieskładnie niż wtedy, gdy rozmawiali we Wspólnej Sali.
Wreszcie zdecydował się przyjrzeć mu dokładniej.
Leonardo co jakiś czas niespokojnie przenosił ciężar ciała z nogi na nogę. Plecy miał sztywno wyprostowane, mięśnie szczęki napięte, zęby jakby lekko zaciśnięte. Butny wyraz twarzy ustąpił miejsca jakiejś nieokreślonej niepewności. Podbródek nie był już zadarty, oczy nie spoglądały śmiało, jakby rzucając wyzwanie: były odwrócone, skupione na czymś, znajdującym się daleko poza Cahirem. Szpiegowi wydawało się nawet, że pod oczami chłopaka znajduje się bladoróżowy cień.
Nie do wiary.
Cahir stłumił ciche westchnienie, wyjął jedną rękę z kieszeni, uśmiechnął się możliwie najłagodniej.
— Bardzo chętnie przyjmę każdą pomoc — zapewnił miękko, gładko. Grzecznie odwrócił wzrok, by dalej nie deprymować Leonarda.
Choć pilnował się, by tego nie okazać, w głębi duszy cieszył się, że blondyn wyszedł z inicjatywą wspólnego szukania map. Cahir chciał spędzić z nim trochę czasu, lecz wiedział, że zapewne nie zdobyłby się na to, by prosić go o pomoc. Był na to zbyt dumny. Nigdy nie prosił, nigdy nie szukał wsparcia, jeśli się dało, radził sobie w pojedynkę. Szpieg nie miał złudzeń: gdyby Leonardo nie wyciągnął do niego ręki, ich drogi teraz najprawdopodobniej by się rozeszły.
— Szukam trzech map — zaznaczył Cahir, unosząc do góry jeden palec. Promień światła wpadł przez okno, odbił się, zapalił bladobłękitną iskrę na tanzanicie. – Nalescii, Sorii i Ovenore. Myślę, że nie powinniśmy mieć problemów z ich dostaniem. O ile mi wiadomo, nie są trudno dostępne, muszą gdzieś tu być, czy to w starszym, czy w uaktualnionym wydaniu.
Rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie było małe. W zasięgu jego wzroku znajdowało się przynajmniej kilka wielopiętrowych regałów. Książki na ich półkach ściśle do siebie przylegały, były ciasno stłoczone. Gdy postąpił o kilka kroków w głąb pomieszczenia, zobaczył w jego kącie sterty woluminów piętrzące się na podłodze, wieżę wzniesioną z podręczników, kolumnę z idealnie ułożonych na sobie opasłych tomów encyklopedii. Na koniec dostrzegł mały drewniany stół, suto zastawiony niedbale zrolowanymi zwojami pergaminu. Na naprzeciwległej ścianie wisiał rząd półek szczelnie wypełnionych foliałami.
Uśmiech spełzł z ust Cahira.
— Może się rozdzielimy? — zaproponował, starając się objąć wzrokiem miejsce, które będą musieli przeszukać. – Ja pójdę na lewo, ty przejrzysz regały po prawej. To powinno nieco skrócić czas poszukania...
Cahir spojrzał na Leonarda, tym razem jawnie, wprost, nie kątem oka, nie w powściągliwy sposób. Wciąż zdumiony był niepewnością, zmieszaniem blondyna. Na stołówce nie sprawiał wrażenia kogoś, kogo łatwo pozbawić rezonu. Ten zrównoważony ton, to wyniosłe spojrzenie, oszczędne ruchy, naturalne opanowanie... Czyż nie tak zachowuje się ktoś, kto chce zademonstrować światu swoją pewność siebie? Ktoś, kto jest przekonany o własnej wartości? Ktoś, kto nie potrzebuje nikogo i niczego; o nic i o nikogo się nie troszczy? Teraz, gdy nimb kontenansu opadł, Cahir, nie spuszczając wzroku z chłopaka, rozważył przelotnie w duchu, czy arogancja Leonarda nie była jedynie iluzją, pozą, jaką młodzieniec przybierał w konfrontacji z nieznajomymi, tymi, na których należało zrobić odpowiednie wrażenie.

Leonardo? c: