Świadomość
powracała stopniowo, niczym to brzask, który choć powoli, to jednak
konsekwentnie rozpraszał mrok nagromadzony na nieboskłonie i w umyśle
chłopaka. Ciemność z każdą chwilą zdawała się znikać, przechodzić z
czerni w mglistą szarość, z której to sukcesywnie wyodrębniały się
właściwe barwy. Rzeczywistość wróciła, ostatecznie odrzucając wyśnione
łgarstwa, a tym samym konfrontując umysł i ciało ze wspomnieniami.
Ustąpił marazm, organizmem wstrząsnęły boleści, a do podświadomości
zdołała przebić się pierwsza myśl, która dotyczyła właśnie przeżywanych
udręk. Czuł ćmienie w niemalże w każdym mięśniu, żebra miał poobijane, a
po wpół ścierpniętym języku rozchodził się posmak krwi. Głowa
pulsowała, żarzyła nienaturalną siecią bieli, która niczym krople
deszczu spływające po zakurzonym szkle powoli odsłaniały obraz po
drugiej stronie; całkowicie obce ściany, gołe kamienie, nierówno
zagruntowany strop, długie, sczerniałe pajęczyny tańczące w blasku
pochodni. Wyczuwalna była również wilgoć i zapach pleśni rozkwitającej
między wiecznie mokrymi cegłami, wymieszany ze smrodem gnijącego
posłania — siana, który choć trochę miał osłonić ciało od chłodu
posadzki.
Chłopak
przez dłuższą chwilę leżał sztywno, wpatrując się pustym wzrokiem w
słabo oświetloną część celi, zanim przemógł się do wykonania
jakiegokolwiek ruchu. Uniósł dłoń i przejechał palcami po ścianie, aż
jego palce odnalazły ubytki między kamieniami i wbiły się we wydrążonych
zagłębienia. Dźwignął się z posłania, po czym z jękiem przylgnął
plecami do muru. Kręciło mu się w głowie, miał nawet wrażenie, iż po tym
krótkim wysiłku wszystkie bolączki zagorzały na nowo, lecz w nagłym
przypływie sił zdołał powstrzymać chęć powrotu do poprzedniej pozycji.
Starał się otrząsnąć i zająć umysł usystematyzowaniem wspomnień, aby móc
odpowiedzieć sobie na pytanie, co tak naprawdę doprowadziło go do
takiego stanu.
Pewny
był jedynie, że przebywał wówczas w dość klaustrofobicznej przestrzeni
na wzór niby to celi. Pomieszczenie było całkowicie puste, ogołocone ze
zbędnego wyposażenia, które mogło dać jakąkolwiek namiastkę komfortu.
Zamknięty
był również w pojedynkę, co dało mu podstawy do podejrzenia, iż miał
na tyle szczęścia, że jeszcze nie wtrącili go do głównego więzienia, a
jedynie zamknęli w areszcie, któregoś z garnizonów, możliwe chcąc
kontynuować przesłuchanie, gdy odzyska świadomość. Jak przez mgłę, lecz o
tyle kojarzył, że przy pierwszym podejściu, tuż po tym, jak przywlekli
go z ulicy, niezbyt był zdolny do jakichkolwiek zwierzeń. Z tego epizodu
kojarzył lawinę pytań, bredni, niezrozumiałych słów, a także zarzuty o
czynach całkowicie mu obcych. Niewątpliwie najgłupszym oskarżeniem była
próba powiązania go z niedawnymi napadami, a tym samym z grupą, która
okradła Ignatiusa, a także w pewnym sensie była odpowiedzialna za to, co
wówczas przeżywał. Był, jednak zbyt słaby, aby móc odeprzeć
którekolwiek z pomówień. Nie tłumaczył się, nie zaprzeczał niczego,
milczał, będąc zbyt otumaniony, zagubiony, może nawet przerażony.
Patrząc jednak bardziej perspektywicznie, cała ta jego niemoc mogła być
na swój sposób zbawienna, bo bogowie tylko wiedząc, co zdolny byłby
powiedzieć, choćby ze strachu przed ciężką, metalową rękawicą i
słono-cynowym posmakiem w ustach.
Istniała
również szansa, że w afekcie nieumyślnie wypowiedziałby o to jedno
nazwisko za dużo, czy też niechybnie zdradził swoje powiązanie z Gildią,
co najprawdopodobniej w żaden sposób nie uratowałoby go, a jedynie
zszargało reputacje nie tylko organizacji, ale przede wszystkim Mistrza.
Nie wybaczyłby sobie, gdyby naraził Cervana, Gildie, czy kogokolwiek z
jego otoczenia na możliwe nieprzyjemności, tylko dlatego, że był zbyt
słaby, aby samodzielnie poradzić sobie z trudnościami. Wystarczyło już,
że zawalił przed Ignatiusem i dał się złapać, bo jego magia zawiodła, a
on w całej swej żałości nie był w stanie się wybronić na inny sposób.
Nie
potrafił ścierpieć tego, że nie zdołał zmusić arkan do współpracy,
jakby pod presją napiętej sytuacji, emocje rozpierzchły się, a on nie
mógł ich na nowo zebrać i spleść choćby w najbardziej prozaiczne
zaklęcie. Może był wówczas zmęczony, strapiony przez skumulowane z
całego dnia przeżycia, lecz tego typu przeszkody dla odpowiednio
przeszkolonego maga nie powinny służyć za wymówkę. Takie zajścia tylko
pokazywały, jak mało potrafił i jak bardzo zgubne mogą być na przyszłość
podobne niedomogi. Czuł, że pewnego dnia magia ukryta w jego głosie nie
zadziała i wszystko, co osiągnął, przepadnie w jednej chwili.
A właśnie tego bał się najbardziej.
Zimno
nagle szarpnęło jego piersią, gdy pod nawałem myśli spróbował uspokoić
się głębszym oddechem. Uniósł dłoń, chcąc chwycić za poły płaszcza i
otulić się futrem, lecz niespodziewanie palce śmignęły przez pustkę i
opadły na jego ramie odziane jedynie w koszulę. Z przerażeniem
spostrzegł, iż jego płaszcz zniknął, okradli go tak samo z marynarki, a
także jak się po chwili okazało również i z butów. Zniknęło też złoto,
bransolety, obręcze, wisiory, czy nawet kolczyki. Przepadło wszystko, co
wówczas przy sobie miał i choć spodziewał się, iż zarekwirują mu miecz,
czy tobołek z lutnią, tak nie sądził, że obrabują go z ubrań, czy tak
intymnych przedmiotów, jak biżuteria, które stanowiły dla niego pewność
swoistość. Bez nich czuł się po prostu dziwnie, a w obecnej sytuacji
świadomość braku tych osobistych przedmiotów, tylko pogłębia poczucie
beznadziejności, w jakiej się wówczas znalazł.
Z
piersi na ponów wyrwało mu się jęk, lecz tym razem bardziej
nienaturalny, przeciągły, jakby zahaczający o gamę szlochu. Złożył
dłonie i ukrył w nich twarz, zakrywając wzrok przed nikłym światłem
płomienia, chowając się w bardziej przyjaznym mroku. Mruczał coś pod
nosem i począł wodzić dłońmi po buzi. Palce, choć zdawałoby się, iż
każdy ich ścięgien zdążył skostnieć od zimna, nadal były w stanie wyczuć
fakturę skóry — chociaż bardziej odpowiednie było określenie warstwy
brudu, piachu i zakrzepłej krwi, która kruszyła się i obłaziła pod
naciskiem jego paznokci, gdy raz po raz gwałtownie przeorywał nimi swoją
twarz. Czuł obrzydzenie, nieuzasadniony wstręt do siebie samego i
stanu, w jakim wówczas był. Nie musiał mieć przed sobą zwierciadła, aby
móc stwierdzić, jak w bardzo żałosnym stanie się wówczas znajdował i jak
bardzo nisko upadł.
Uspokoił
się, dopiero gdy gwałtowny ból wykrzywił jego twarz, a pod palcami
poczuł na wpół ścięty skrzep. Krew z nosa zalała mu usta, po czym
spłynęła po brodzie i kropla, po kropli poczęła tworzyć na jego nagich
stopach osobliwe wzory. Odruchowo wytarł twarz wierzchem dłoni, możliwe
całkiem brudząc się w posoce, po czym przytknął kłykcie do nosa,
częściowo wstrzymując krwotok. Wyczekał w bezruchu z kilka chwil, aż w
końcu zebrał się do wstania. Z jedną dłonią przy twarzy, a drugą
trzymającą wystających cegłówek, począł pomału stawiać kroki. Wpierw
nieco niepewnie, jakby stąpał po pokruszonym szkle, lecz po paru ruchach
ciało zdążyło się przyzwyczaić na tyle, że pozwoliło mu dowlec się do
krat. Oparł na nich całe swój ciężar i na tyle ile pozwalał mu rozstaw
prętów wychylił głowę poza celę.
Dość
wąski, lecz stosunkowo dobrze oświetlony korytarz rozpełzał się w dwóch
kierunkach. Jego lewa strona ciągnęła się przez kilkanaście metrów w
prostej linii, po czy ginęła za ostrym zakrętem. Prawa odnoga natomiast
była zdecydowanie krótsza i rozwarstwiała się na dwie części. Jedna
prowadziła ku przejściu na inne piętra, pozostała jakby rozszerzała się
na pokój, może wnękę, w której przebywali strażnicy. Delaney widział ich
cienie, majaczące wynaturzenia, tańczące na murach w blasku pochodni,
którym ogniem szarpał przeciąg. Dobiegały go również niewyraźne,
przyciszone rozmowy, którymi od czasu do czasu wzburzały nagłe,
stenorowane śmiechy. Wychylił się nawet bardziej, mocniej przytulając
się do krat, pragnąc ustrzyc z nich choćby słowo, lecz wówczas kątem oka
dostrzegł ruch w jednej z pozostałych cel, w tej bezpośrednio
naprzeciwko jego.
Początkowo uznał, że musiał spłoszyć go szczur,
potem zaczął podejrzewać się o omamy, jednak po chwili wzrok
przyzwyczaił się do nienaturalnego światła i zdołał z mroku wyróżnić
ludzkie kształty, wciśnięte w głębie wnęki. Skulony w kącie siedział
jakiś młody chłopak, który możliwie przyglądał się mu już od jakiegoś
czasu. Białowłosy od razu natrafił na te jego duże, jagnięce oczy
bacznie w niego wpatrzone, trochę z ciekawością, lecz głównie z
przestrachem, który raczej napędzała obecna sytuacja, niż taki Delaney
sam w sobie. Jednak co najbardziej rzucało się w oczy, to fakt, iż
nieznajomy ubrany był w czerwoną komżę, wełnianą i dość ciężką szatę,
którą bard rozpoznał nawet z takiej odległości i nie widząc wszytych
herbów — młody prawie na pewno musiał być z Kolegium Ognia.
— Ej,
ty — zawołał, co musiało tamtego trochę wystraszyć, bo niemalże
poskoczył. Można powiedzieć, że Xavier po części rozumiał jego reakcję, a
przynajmniej nie oburzył się zbytnio, bo mówiąc szerze, sam się zląkł
własnego głosu, który wówczas nabrał jakieś niezdrowe, makabryczne
brzmienie. — Tak, mówię do ciebie. Cholera, na Asaima przecież nic ci
nie zrobię.
Strach
w oczach chłopaka zdawał się rosnąć z każdym słowem barda, lecz
ostatecznie coś go jednak przekonało do wykonania polecenia. Podszedł do
krat i wychylił się przez nie na tyle, żeby zobaczyć, czy straż nie
zainteresowała się nimi. A następnie nagle po prostu odskoczył od metalu
i na ponów schował się w cieniu.
Białowłosy prychnął pod nosem, ale nie oponował już, wybitnie nie mając wówczas zdrowia do takich zabaw.
— Co za brednia — sapnął — Nie wiesz przypadkiem, gdzie jesteśmy?
Nieznajomy
potulnie podał mu nazwę dzielnicy, która dopiero po chwili walki ze
szumami w głowie, cokolwiek mu powiedziała. Jeśli dobrze pamiętał, to
znajdował się nieopodal miejsca, z którego go zgarnęli, może nawet parę
przecznic dalej. Nie, żeby ta informacja była w czymkolwiek pomocna, ale
o dziwo poczuł się z nią odrobinę lepiej.
Skinął głową, dziękując.
—
Jak się nazywasz? — zapytał po chwili, lecz w odpowiedzi otrzymał
jedynie spojrzenie stręczonego zwierza i gwałtownie spuszczoną głowę. —
Dobra, nie musisz mi mówić. I tak mnie, to niezbyt obchodzi.
Gdzieś
pomiędzy jego otumanieniem i ogólnym mentalnym rozbiciem, zaczęło
wychylać się rozdrażnienie. Nie, żeby próbował cokolwiek tą rozmową
osiągnąć, czy uskuteczniał inne terapie swojej poczytalności poprzez
bezpłodne dysputy, lecz jakaś jego część pragnęła prowadzić tę rozmowę
dalej, niezależnie od ułomności rozmówcy.
—
To przynajmniej powiesz, dlaczego tu siedzisz? Nie oddałeś na czas
książek do biblioteki? Splagiatowałeś czyjąś pracę? A może zwróciłeś się
do profesora, per doktor?
—
Nie! — szarpnął się gwałtownie, co wywołało delikatny uśmiech u
Xaviera. — Na wszystkich bogów, nie! To nie tak miało być. To nie była
moja wina. Przysięgam.
— Wspaniale, ale wiesz, że się raczej nie domyślę, jeśli mi nie powiesz.
—
To był przypadek. Za dużo wypiłem, byłem zdenerwowany po całym dniu, a
ten karczmarz jeszcze upierał się, że mu nie zapłaciłem i tak, jakoś —
machnął ręką w powietrzu, pstrykając palcami. — Ogień. Poszedł sam,
momentalnie oblazł wszystko, niż zdążyłem się opanować.
Słysząc
to, bard nie mógł się powstrzymać, przed mało kulturalnym parsknęłam.
Po dzień obecny pamięta słowa Kruka, który uczących się magów ognia,
prześmiewczo nazywał zapałką w pomieszczeniu pełnym prochu. Wystarczyło,
że wiatr lekko zawiał i wszystko dosłownie trafiał szlak. Zawsze to
bawiło Xaviera, zwłaszcza wtedy gdy powiedzenie odnajdywało
potwierdzenie w faktycznym wydarzeniu. Wprawdzie wszyscy magowie w
trakcie szkolenia, niezależnie od studiowanych arkan stanowili większe
lub mniejsze zagrożenie, ale to magowie z Kolegium Ognia jakoś tak
wybitnie nie są w stanie odnaleźć się w społeczeństwie.
— Dobra,
dobra. Nie musisz mi tego opowiadać ze szczegółami — odparł, uciszając
ostatnie pomruki, które wydobywały się ust młodego — Więc nie tylko ja
trafiłem tu przez magię.
— Zdarzało mi się nadużyć magii, czasem i
coś spłonęło, ale na słodką Erishie nigdy jeszcze mnie za to nie
wsadzili — możliwe, że ostatnie zdanie wypowiedziane przez Xaviera nawet
nie dotarło do niego, jako ta uwaga z pogranicza westchnięcia, a
szeptu. Niezrażony ciągnął dalej swoją własną opowieść, grzebiąc się we
swej paranoi. — Patriarcha będzie wściekły, omatulu on mnie zabije,
najpierw wywali z kolegium, a potem zabije...
Xavier oparł głowę o metalowe kraty, bardziej z przymusu, niż z
przyjemności wsłuchując się w biadolenie chłopaka. Zimne i wilgotne
odczucie z początku nieco odrzuciło, ale po chwili pręt przyciśnięty do
skroni okazał się dość dobry do tłumienia migren. W ogólnym pojęciu Delaney
nie czuł się dobrze, osobiście ze swoim zamiłowaniem do narzekania
mógłby powiedzieć, że koniec jest już bliski, ale w porównaniu do odczuć
sprzed paru minut zdawał się odrobinę żywszy. Obraz się unormował,
zmęczenie odsunęło się na nieco dalszy plan, umożliwiając mu normalnie
funkcjonowanie, a myśli poczęły sklejać się w pierwsze obserwacje i
wnioski. Zaczął nawet zastanawiać się nad możliwymi sposobach na
wydostanie się z tego miejsca.
— Chociaż zawsze mogło być gorzej i mogli założyć mi te całe magiczne kajdany...
Białowłosy w pewnym momencie po prostu odsunął jego słowotok w odmęty podświadomości, na ponów
zagłębiając się we własnych przemyślenia, lecz usłyszawszy dwa kluczowe
słowa, gwałtownie chwycił za jaźń, powracając z nią do rzeczywistości.
— ... lub, co gorsza zamknęli od razu w głównym molochu albo o droga Erishio, od razu wystawili na rynku.
— Co powiedziałeś?
— Na rynku. Stryczek, sznureczek i na pohybel, sam rozumiesz.
— Nie. Jeszcze wcześniej, przed molochem.
—
Kajdany? — uśmiechnął się lekko.
Uniósł nawet ręce do góry, pozwalając rękawom się zsunąć i odsłonić jego
niczym niespętane nadgarstki. — Idioci nawet nie zadbali o tak kluczowe
środki ostrożny. Pomyśl tylko, co mógłbym tu dokonać, jak bardzo
namieszać, gdybym tylko chciał. Co za brak rozsądku!
Xavier nie
mógł powstrzymać się przed popatrzeniem na swoje dłonie. Chude ręce, na
których bladościach wiły się czerwone pręgi, fioletowe sińce odciśnięte,
jako te znamiona po wymyślnych bransoletach, teraz prezentowały się
całkiem nagie, bez ozdób, złota i innych kryształów. Brakowało na nich
również dość specyficznej ozdóbki, przeklętego lazurowego pęta, którego
nieobecność wywołała u chłopaka dziką euforię.
Zakrył usta,
zasysając powietrze, aby tylko wstrzymać śmiech, który tłukł się, w jego
klatce piersiowej. Podniósł głowę, spoglądając na młodego maga, który
jednak będąc zbyt zajęty sobą, nie dostrzegł tego błysku w jego oczach.
—
... i dlatego właśnie mam podejrzenia, że zaczęli ostro ciąć po
kosztach. Rozumiem, że to nie są tanie rzeczy, ale biorąc pod uwagę, w
jakich czasach żyjemy, myślę, że każdy garnizon powinien coś takiego
posiadać. No, ale nie ważne, bo ciągle gadam i opowiadam, ale w sumie to
ty nic mi o sobie nie powiedziałeś. Jak tu trafiłeś?
Bard
odciągnął dłonie od ust, z których wydobył się dziwny odgłos. Chłopak
popatrzył się na niego, przyjął jakiś dziwny, nieco wystraszony grymas i
postawił nawet jedną nogę do tyłu, gdy nagle zamarł, niechybnie
natrafiając wzrokiem na spojrzenie Xaviera.
— Opowiem ci wszystko — twarz
białowłosego wykrzywiła się w coś na wzór uśmiechu, gdy jadowity lazur
zaczął się wokół niego zbierać, żarząc w ciemnościach, niczym
paskudna trucizna. — Zdradzę,
co tylko będziesz chciał, spełnię każdą prośbę, tylko... Tylko musisz mi pokazać, co takiego mógłbyś tu
dokonać.
Ignaś?
Coś mi tu chyba zdechło po drodze.