poniedziałek, 30 grudnia 2019

Od Xaviera do Yuuki

Świadomość opuściła go z chwilą, gdy plugawe przekleństwo przeżarło się przez jego wnętrze — wszystko, co wydarzyło się po tym, stało się dla chłopaka wyłącznie niewyraźną plamą, którą od czasu do czasu rozjaśniały nieokreślone obrazy, namiastki jaźni próbującej walczyć z nawarstwiającą się ciemnością. Był to jednak tak delikatne powidoki, iż obecnie nie potrafi już stwierdzić, które z nich były spowodowane bezpośrednim kontaktem z rzeczywistością, a które snem, szaleństwem, może nawet wpływem demona. Wszystko, co wydarzyło się tamtego dnia, było więc zbudowane nie bezpośrednio z jego wspomnień, a z opowieści Yuuki, która, gdy tylko usłyszała, że chłopak zapadł na częściowe amnezje, nie omieszkała wykorzystywać swojego daru, czy przekleństwa gadulstwa. Opowiedziała mu wszystko, ze wszelkimi szczegółami, niczym świadek przed protokolantem, ale świadek o osobliwej wyobraźni i poglądach. Ile wiec słów, czy zdarzeń w tym wszystkim miało coś wspólnego z prawdą, to chłopak nie był w stanie określić i chyba nawet nie chciał. Pewny był jedynie, że cokolwiek tam zaszło, to ten rozszalały wróbel, pokręcony egzorcysta uratował mu życie.
Wewnętrznie był za to po stokroć wdzięczny Yuuki, to jednak prędzej zakrztusiłby się własną śliną, niżby wypowiedział głośno jakiekolwiek słowa podzięki. Postanowił za to, jakby w geście zobowiązania tolerować wszelkie dziwactwa kobiety. Co niekoniecznie było zdaniem prostym, zwłaszcza że po tym zajściu wstąpiło w nią coś dziwnego. Gdy tylko zobaczyła poturbowanego Delaneya, związanego w bandaże i ułożonego w pierzynach lecznicy, obudziło się w niej pokręcone poczucie dobroduszność. Ba! To były wręcz matczyne psychozy, a przynajmniej tak chłopak postrzegał te fanaberie, na które był narażony, póki nie ruszył się z łóżka o własnych siłach.
Całodobowe schadzki, były tylko namiastką tego, co wydarzyło się przez ten czas. Przesiadanie z nim niemalże od świtu do zmierzchu stało się jej rutyną, a znoszenie wieści z gildii, czy plotek ze wsi wręcz obowiązkiem. Anielica również zacietrzewiła się w postanowieniu, że upiecze mu ciasteczka, a gdy okazało się, że Irina odmówiła jej wstępu do kuchni, to zdołała je przynieść z innego źródła. (Xavier podejrzewał, że styranizowała biednego Kurokamiego, a jeśli nie, to na pewno jakiegoś innego cukiernika — chłopak w tym wypadku nie zamierzał narzekać, jakoby szczerze wątpił, aby wypieki Tenebris nadawały się do spożycia w innych okolicznościach, niż przy ostatniej herbatce słodzonej arszenikiem). Kobieta także podjęła się samodzielnego naprawienia wrót stodoły Dolisa, co niby miało być rekompensatą za ich dzikie harce po grządkach starca. Chłopak próbował przekonać ją, żeby poczekała z tym na niego, jednak ta nawet nie chciała o tym słyszeć. Udała się na roboty sama, a jedynie zabrała narzędzia Krabatowi (a może i nawet samego mężczyznę) i załatwiła sprawę.
Jednak najgorsze pośród wszystkich tych pomysłów było postanowienie Tenebris, że zapozna chłopaka z Lucynką. Idea była tragiczna, nie tylko dlatego, że jego obecność była niezaprzeczalnym potwierdzeniem, że Yuuki faktycznie przygarnęła demona, to co gorsze chłopak zareagował na niego w sposób wręcz maniakalny. Można powiedzieć, że bard na widok czarnego ptaka wpadł w szał i tylko szybka reakcja anielicy, jaki i Raviego zapobiegła przed znacznym poturbowaniem tuszy kury, czy twarzy chłopaka.
Niewątpliwie spotkanie, to odbiło się na psychice białowłosego, Lucynka też nie była zachwycona przebiegiem wydarzeń, ale Yuuki zdawała się tym kompletnie nie przejąć. Pomimo zajścia nadal przynosiła demona do lecznicy, ale również odpowiednio więcej alkoholu. Chłopak więc pił, a im więcej pił, tym mniej przeszkadzała mu obecność tego przekleństwa i po jakimś czasie całkowicie przywykł do myśli, że za dużą kurą poczęła kroczyć inna, nieco mniejsza, ale również demoniczna kura. A po paru tygodniach do tego osobliwego pochodu dołączył również on i wszystko wróciło do normalności. Przynajmniej do czasu.
— Co to jest?
Żachnął się chłopak, gdy kobieta omal nie wybiła mu oka, gdy niespodziewanie machnęła mu jakimś papierem przed twarzą. Znajdowali się wówczas we Wspólnej Sali. Chłopak dopiero co rozsiadł się w fotelach, a anielica wpadła do pomieszczenia dosłownie chwilę po tym, jak Xavier rozmarzył się o wizji spokojnego wieczoru.
— Czytaj, czytaj — odparła tylko, po czym jeszcze energiczniej pomachała mu dłonią przed nosem. Chłopak przeklął i z pewnym rozdrażnieniem pochwycił dwoma palcami świstek, który okazał się dosyć zmordowaną kopertą. Zauważył, że został zaadresowany do kobiety, ale lak został już strzaskany, a zamknięcie rozszarpane. Posłał jej pytające spojrzenie, ale ta już zdążyła polecieć za bar w poszukiwaniu kieliszków i czegoś mocniejszego. Westchnął więc i po prostu skupił się na treści.

Od Xaviera cd. Elry

Na prośbę autora opowiadania Elry zostały usunięte i są dostępne tylko dla współautora po kontakcie z administracją.

~*~

Wyćwiczona sztuka mówienia, potoczysta swada, naturalne predyspozycje uobecnione w tembrze głosu — mistrz niezaprzeczalnie posiadł eminentny talent oratorski. Możliwe, że fundamentem dla tego całego zjawiska był jego dość osobliwa harmonia tonów, tak naturalnie wdzięczna barwa którą, choć nie dało się porównać do melodyki artystów, czy kordialności subiektów, to jednak posiadała w sobie coś niezwykle ujmującego. Słuchało się go przeto niewiarygodnie dobrze, ale również niebywale łatwo szło popaść w jego sugestiach — chociaż mogło to być zaledwie złudnym wrażeniem i może tylko on poddawał się temu tak naiwnie. Inni wcale nie musieli dostrzegać tego uroku, ulegać bardziej, niż ze służbowego przymusu, a prośby wykonywać pod poleceniem, a nie z powodu tak naprawdę trudnego do zdefiniowania uczucia. To bowiem wyłącznie przez jego osobę dołączył do Gildii, a potem przez niego począł podejmować się rzeczy, tak nierzadko nieadekwatnych do jego temperamentu i przekonań.
Słowo — tyle był wart, tyle najczęściej wystarczało.
Spotkanie ówczesnego dnia również nie zostanie zwieńczone inną puentą. Zakończy się na ten sam sposób, powiedzie do tego samego, o czym doskonale wiedział Cervan, ale także Delaney. Chłopak świadomie spoglądał na swe fatum, lecz nawet pomimo tego marnował energię na zdegustowane grymasy, wymowne spojrzenia. Trzepotał rzęsami i wywracał oczami, ale w myślach już układał żaboty i dobierał spinki. Grał w zaborcze dla ostatki godności, którą i tak miał zamiar zbroczyć w dekadencji, której słodka nutka zagorzała w jego trzewiach z chwilą, gdy mężczyzna wspomniał o możności wzięcia udziału w balu.
Na takie zlecenie czekał — nie na gonitwy poprzez łąki, nie na niby ważne korespondencje, nie na bród i smród zamtuzów, a na rozpasane fety, salony powleczone w złote ornamenty i wyuzdane libertyny. Wprawdzie nie było to środowisko, do którego się wrodził przy pomocy szlacheckiej metryki czy będąc innym synem pokaźnych majątków, lecz darzył je niewątpliwym uwielbieniem, czując się pośród przepychu i zepsucia, wręcz fantastycznie. Bawiły go gierki, przeróżne intrygi, a wszelkie plotki spijał z ust kokietek, niczym najsłodsze wino, niekiedy nie powstrzymując się, żeby również nie stać się ich częścią — rzadko z własnego nazwiska, najczęściej z portretów i wizerunków stworzonych pod daną okazję, co samo w sobie było dla niego jeszcze większą zabawą.
Dlatego niezależnie od charakteru i powodów, w jakim miałby się tam stawić, zawsze z rozkoszą rozsiądzie się w bawialniach i będzie budował wśród magnatów, oligarchów, czy choćby zwykłych kupców należyty wizerunek Gildii. Będzie wychwalać, sławić i zachwycać, jakby został stworzony wyłącznie dla krasnych słów i jeszcze piękniejszych uśmiechów.
Jednakże w towarzystwie zabawiał się przeważnie sam, a w tym wyjątkowym przypadku do kawalkady ma dołączyć również Magratta.
Chłopak nie mógł się powstrzymać, aby nie przenieś wzroku z mistrza i spojrzeć na kobietę. Na sztywną fizis, która w skupieniu słuchała słów mężczyzny, lecz nie odpowiadała na nie z większymi emocjami. Nie wydało się bardowi, aby była jakkolwiek zdegustowana ich treścią, przynajmniej nie dawała tego po sobie poznać, ale również nie emanowała większym zamiłowaniem do tego pomysłu.
— Nie macie za dużo czasu na przygotowania — oznajmił Cervan. Odsunął się na stołku, sięgnął do kieszeni i wyciągnął kawałek papieru, kopertę.
Położył depesze na stole. Bard patrzył, jak dłoń Elry sięgnęła po nią, uniosła, otworzyła kopertę, którą jednak odłożyła może trochę zbyt gwałtownie, bo ta, zamiast upaść gładko, przesunęła się po deskach, wpadając pod dłonie chłopaka. Na białym papierze rozlała się czerwona plama laku, ozdobiona złotym sznurem. Pieczęć została skruszona, lecz pierzaste labry wijące się po bordiurze z księżycową figurą, chłopak rozpoznał niemalże od razu.
— Zaproszenie przyszło późno, a termin wcale nie jest tak odległy, więc...
Kontynuował mistrz, lecz bard zdawał się go kompletnie nie słuchać. Odrzucił na bok kopertę, a nogi krzesła zazgrzytały na deskach, gdy gwałtownie pochylił się ku Elrze. Złapał za róg trzymanego przez nią listu, odchylił lekko i zerknął w treść.
Westchnięcie wyrwało się mu z trzewi. Zbyt głośne, może nadto ostentacyjne.
— Ach, ach — odsunął się, nie mniej gwałtownie, gdy to uprzednio przylgnął do kobiety. Wzrok mu uciekł gdzieś na bok, na panele, może inne stoły, szukał kota, którego nagle pragnął złapać i przycisnąć do piersi. Zanurzyć palce w miękkiej sierści, zająć dłonie, które wówczas nerwowo przesuwały się po desce. Paznokcie szurały po zagłębieniach w słojach. — Ach Defros. Czyż to nie za daleko, żeby posyłać tam ludzi, aby się praktycznie tylko zabawili? Nie ma nikogo innego w tamtej okolicy, aby przy okazji odbębnił wizerunkowe posługi?
— Xavierze, nie wierzę, że to ty zadajesz mi takie pytanie — kąciki ust mistrza uniosły się nieznacznie, drgnęły rozbawione. — I nie, nikogo nie ma w okolicy, nikt również się tam nie wybiera. Większość osób ma już przyznane zadania, dlatego muszę prosić, wręcz nalegać, aby to wasza dwójka podjęła się tego zdania.

niedziela, 29 grudnia 2019

Od Xaviera cd. Hemlocka

Na prośbę autora opowiadania Hemlock zostały usunięte i są dostępne tylko dla współautora po kontakcie z administracją.

~*~

Za zaproszeniem wstąpił w gabinety pana Crane'a, które okazały się miejscem niezwykle bogatym i czarownym — niemalże skarbiec, większy w środku, niż się wydawał z zewnątrz. Wypełniony niebywałą feerią kształtów, jasnym drzewem w kolorze miodu, ciemnym, jakoby płynna melasa o mosiężnych, srebrnych i złotych błyskach w słabym świetle. Z porozwieszanymi ciężkimi kotarami z frędzlami, wyłożony dywanami przygniecionymi przez potężne wazony i porozstawiane w głębi stare lustra, rama przy ramie, część odwrócona tyłem, część migocząca srebrzystym światłem sal balowych i magnackich bawialni. Pomieszczenie z pełni uroku okaleczały jedynie płótna rozpięte baldachem nad połową dobytku niby chroniące przed kurzem, palącym światłem, ale również przed ciekawskim wzrokiem Delaneya. Chłopak, choć starał się zachować pewną przyzwoitość, nie mógł powstrzymać się przed nieśmiałymi zerknięciami na zgromadzone tam dobra.
Po zamknięciu drzwi przeszedł za mężczyzną parę kroków, aż przystanął przy etażerce. O ciemne deski delikatnie stukotał posrebrzany mosiądz, wzburzony przez niezgrabny ruch jadownika. Niedorzeczna obawa przejęła serce białowłosego, wizja, jakoby przedmiot zaraz miał upaść przed nim, tucząc przepiękne sztance, albo – co gorsza – delikatny kryształ odpryśnie i drogocenna usnea przepadnie. Podniósł więc dłoń i przymuszony przez dziwaczne pragnienie dotknął, musnął wręcz nóżki świecznika i przerwał jego klekoczący taniec.
— Wino, och jak cudownie. Na ból śmiertelności wino i śpiew. — odparł, żartem i uśmiechem barwiąc wypowiedź. Podszedł o krok bliżej mężczyzny.
Pojedyncza smuga słońca przecisnęła się między kotarami i przecięła pokój, padając na tacę z kryształowymi kieliszkami. Rozczepione światło zamigotało w przestrzeni, rozlewając się plamą na stoliku, przesuwając się po długich palcach Crane, niczym kotłujące się w przestrachu wielobarwne ptactwo. Chłopak również pochwycił naczynie. Musnął szkło, wzburzył szkarłatną taflę, rozbijając ją o ścianki. Uniósł do góry i bardziej dla własnych przyjemności, niż konkretnych potrzeb, zaciągnął się cierpką wonią, po czym dopiero zamoczył usta w aksamitny, głęboki i bogaty napitku.
— Wspaniałe — odparł. Odwrócił na chwilę wzrok, poszukując jakiegoś miejsca, na którym mógłby spocząć, albo się oprzeć.
Nieopodal stały krzesła, mignął mu wąski szezlong, fotele ze ślimakowatymi podłokietnikami, lecz nie potrafił określić, które były antykiem, a które służyły na co dzień. Przyjął więc zamiast luźną pozę. Jedną nogę wyciągnął przed drugą, wypiął biodra i ręką chwycił się po pierś, podczas gdy ta trzymająca kieliszek pozostała luźna, iż bez problemu mógł bawić się naczyniem.
— Zgromadził pan, panie Crane, niesamowity asortyment — podniósł wzrok z mebli i przeniósł na mężczyznę — Doszły mnie słuchy, że nim pan dołączył do nas, do Gildii, to prowadził pan interes. Jakoś pomyślałem, oczywiście głównie ze względu na stanowisko, że zajmował się pan, czymś związany z cyruliką, balwierstwem, może ziołami, ziołolecznictwem, czy... och, no nieważne.
Potrząsnął głową, białe pukle zerwały się z czubka głowy, ześlizgnęły się na oczy. Odrzucił je wierzchem dłoni, która trzymała kieliszek. Wino zachlupotało, odbiło się od ścianek.
— Teraz, jednak widząc to wszystko, mam wrażenie, że pańskie interesy mają zgoła inny charakter. Ach, niech pan się przyzna, handluje pan antykami, czyż nie?
Uśmiechnął się i odwrócił się w stronę komody. Porcelanowe egzotyczne zwierzęta o perłowych skrzydłach wyciągały się na mahoniowym blacie. Podszedł bliżej, wbił wzrok w drewno.
— Niewątpliwie sztukę cenie ze względu na wartości duchowe, lecz nauczono mnie również, odpowiednio postrzegając ją od innej, bardziej materialnej strony. Może nie jestem jakimś tam znawcą, ale bez problemu odróżnię prawdziwy antyk od bezczelnej podróbki.
Dłoń odczepiła się od piersi, sięgnęła w przód i zawisła nad lśniącą płytą.
— Zbyt równe ślady zużycia, nadto gwałtownie wykonane heblowanie, ale przede wszystkim martwość drewna. Rozumie pan, w takich meblach brakuje tego charakterystycznego połysku: magii powstałej po stuleciach dotykania, używania, przechodzenia z rąk do rąk.
Nie musnęły w końcu palce wyposażenia. Odsunął chłopak dłoń, machnął w powietrzu, powiódł po pomieszczeniu.
— Szkoda, aż patrzeć, gdy tak stoją, poustawiane jedna koło drugiej. Nie jestem fanem aranżowania, zwłaszcza meblom, czegoś na wzór ekspozycji. Nie wiem, czy wie pan, co mam na myśli, ale czegoś zbliżonego do dioramy budowanych wokół wypchanych zwierząt, lecz taki ścisk też im nie służy. Potrzebują domu, właściciela. 

sobota, 28 grudnia 2019

Od Victariona cd. Hemlocka

— Sprowadzenie żywego drzewołaza do Nalaesii kosztuje fortunę — mruknął Victarion sceptycznie. Złoto nagle zdało się jakby mniej kusząco błyszczeć. — I jest kurewsko trudne. Znalezienie człowieka, który to zrobi, graniczy z cudem. Na pana miejscu zadowoliłbym się samym jadem.
— Ach, te ludzkie wady, ludzkie wady! — Crane potrząsnął głową, gwałtownym gestem chudej dłoni podkreślił swoje słowa. Victarion nieco się odsunął. — Marzycielstwo, mówię, moje marzycielstwo nie pozwala mi zrezygnować z tego marzenia bez względu na koszty. — Zaczerpnął tchu, jego ton stał się naraz niemal poufny. — Pan z pewnością rozumie. I pan musiał doświadczyć tego stanu, gdy jakieś marzenie… Mrzonka, fantazja, może i głupstwo! Ale spędza sen z powiek, nie daje o sobie zapomnieć.
— Bez względu na koszty? — powtórzył Victarion kpiąco. Był zirytowany i znudzony, chciał już tylko rozdrażnić Crane’a, podroczyć się, zadając kolejne pytania, wzbudzić wątpliwości — i odejść. — Więc proszę, niech pan sobie zsumuje. Odłowienie żaby, raz. Zwykłe pułapki uszkadzają płaza, jeśli nie zabijają. Tutaj trzeba specjalnej, z odpowiednią przynętą, bardziej skomplikowanej.
— Oczywiście, zdaję sobie z tego…
— Z tego, że Erlańczycy uważają odławianie drzewołazów za świętokradztwo, też?
Crane pokiwał powoli głową, przywołał na twarz uśmiech, w którym trudno było doszukać się choćby ułamka życzliwości.
— Czytałem nieco o tych uroczych stworzeniach — oznajmił, trochę z zakłopotaniem, trochę z przyganą. — A także o sposobach ich… cóż… sprowadzania. Oczywiście subtelności pułapek, techniki ich zastawiania, trudy i niebezpieczeństwa są mi znane czysto teoretycznie, jednak... — Uniósł palec. — Nie znaczy to, daruje pan, że są dla mnie zupełnie obce.
Victarion przez chwilę miał osobliwe wrażenie, że Crane chce powiedzieć coś jeszcze — coś, co zapewne nie ociekałoby miodem jak wszystkie poprzednie słowa — jednak powstrzymał się, wygiął spierzchnięte wargi w uprzejmym uśmiechu, zerknął przelotnie na Victariona.
— Więc zapewne zdaje pan sobie też sprawę, że kupienie tego gówna żywego od Erlańczyków to dopiero początek problemów? — Już nie krył drwiny w głosie.
Żywy drzewołaz? Victarion słyszał już w swoim życiu o wielu absurdalnych zachciankach — łącznie z przewożeniem przez góry dla narzeczonej Arstana szczeniaka pekińczyka, który tylko srał, skamlał i wszystkich wkurwiał — ale dostarczenie żywej żaby z wysp do serca Nalaesii w środku zimy stanęło na podium pomysłów z dupy.
Dlaczego chciał żywego? Dlaczego chciał tak ryzykować? Co było lepszego w trudnym do transportu, delikatnym płazie, o którego trzeba dbać, karmić i chronić od zimna, od kilku eleganckich flakoników?
Poczuł cień mimowolnego zainteresowania. Zlecenie, które jeszcze chwilę temu był gotów zdecydowanie odrzucić, zalśniło nowym urokiem.
— Przyznaję, że tutaj moja wiedza się kończy. — Crane opuścił głowę smutno, westchnął ciężko, przestąpił z nogi na nogę. — I dlatego też, jak mówiłem, wsparcie kogoś bardziej doświadczonego byłoby nieocenione, nie-o-ce-nio-ne.
Victarion chwilę milczał. Wahał się.
— Przejdźmy się — zaproponował niespodziewanie, bezwiednie, gdy jego wzrok napotkał zimne, grudniowe niebo za oknem. Krótko, rzeczowo, sucho, nawet nie starając się stworzyć pozorów przyjacielskiej, kurtuazyjnej propozycji.
— Ależ chętnie. Pogoda dzisiaj, zdaje się, całkiem udana, do spacerów wręcz…
Kwadrans później — otuleni w ciepłe, zimowe płaszcze — szli już ścieżką tuż nad ciemnymi wodami Ath; Victarion nieco szybciej, wciąż mimowolnie narzucając ostrzejsze tempo, Crane — starając się go przyhamować.
Śnieg skrzypiał pod butami, powietrze było świeże i zimne.
— Gdzie pan tak pędzi, na bogów, po co się śpieszyć — mówił Crane, poprawiając niedbale zawiązany szalik na wychudłej szyi. — Po nagle, to po diable, zawsze powtarzam.
— Potrzebny byłby ktoś, kto regularnie pływa na wyspy — stwierdził w tym samym momencie Victarion, przystając i czekając, aż Crane się z nim zrówna. Myślami był już przy szczegółach technicznych, przy planowaniu, kombinowaniu, rozważaniu ewentualności — w swoim żywiole. Zawsze uchodził za dobrego organizatora. — Nowa twarz wzbudzi nieufność.
— Tak, oczywiście, ma pan słuszność. — Crane gorliwie pokiwał głową. — Skąd jednak wziąć właściwego człowieka?
— Znam właściwego człowieka — mruknął Victarion. Uśmiechnął się nieładnie. — Chętnie go odwiedzę, z pewnością się za mną stęsknił.
— Ach, więc rozumiem, że…
— Ma u mnie dług — wyjaśnił lekko. I to nie jeden. Ale tego Crane nie musiał wiedzieć.
Woda cicho szumiała, Crane spojrzał na Victariona już całkiem otwarcie.
— Więc rozumiem — powtórzył uparcie — że pan mógłby się sprowadzeniem takiego, hm, zwierzątka, ewentualnie… rozumiem… zająć? Tak?
Pytanie zawisło w powietrzu. Śnieg skrzył się migotliwie w zimnym świetle odległego słońca.
Victarion utkwił wzrok w odległym punkcie, zanim zwrócił go na Crane’a. Jego oczy były zimne i twarde.
— Nie jestem przemytnikiem — oznajmił spokojnie, beznamiętnie. — Nie przeprowadzę drzewołaza przez granicę. Mogę najwyżej uruchomić dla pana kilka kontaktów, to wszystko.
Ale nie za darmo.

piątek, 27 grudnia 2019

Od Aurory - Event

Dzielnica ta była o wiele gorsza niż Aurora to sobie wyobrażała. Lawina zapachów przeciskała się do wnętrza powozu i boleśnie uderzała ją w nozdrza. A wiedziała, że to dopiero początek. W samej Klitorii będzie gorzej. Nie będzie żadnej ściany izolującej ją od intensywnych woni. Kichnęła gdy przejeżdżali obok perfumerii. Gdyby nie to, że Cervan prosił ich o pomoc to zostałaby w gildii. W swoim lesie. Rozejrzała się po powozie. Wciąż nie chciało jej się wierzyć, że wymyślili taki uwłaczający godności plan. A przynajmniej jej. Tylko ona wedle ustaleń miała być "zwierzątkiem" na sprzedaż. Wolałaby jakoś inaczej to załatwić. Mogliby znaleźć inny sposób na zdobycie informacji. Westchnęła ciężko i wcisnęła się głębiej w siedzenie
- Coś nie tak? - spytał Ignatius - Marnie wyglądasz ciociu.
- Nic nic... - mruknęła - Po prostu mi się to wszystko nie podoba.
- To trzeba było zostać w domu, skoro masz narzekać. - wtrąciła Madeleine - To nie zadanie dla małych króliczków.
- Ani dla nierozgarniętych dziewczynek. - oparła.
- Kurwa, dziewczyny uspokójcie się. - rzuciła Kai - Każdy z nas się denerwuje tą  misją. Zresztą zaraz będziemy na miejscu.
- Kai ma rację, powinniśmy się uspokoić i jeszcze raz omówić plan działania, a nie kłócić.
Ostatnie kilkanaście minut spędzili na dopracowywaniu szczegółów. Mała łowczyni ich nie słuchała.  Nie musiała. Wszak jej rola ograniczała się jedynie do grania zwierzęcia, które ktoś może sobie wypożyczyć na noc, a które nie będzie miało nic do gadania. W końcu zwierzęta nie mówią. Mogą być albo wierne i posłuszne swoim panom, albo dzikie i nieokiełznane. Ale ona nie może być dzika. Nie jest zwierzęciem, o nie. Lecz teraz musi nim być. Stać się służalczym psem merdającym ogonem ilekroć pan się odezwie. Podrywać się na każde skinienie.
We wnętrzu olbrzymiego holu przywitały ich kuso ubrane kurtyzany z tacami pełnymi od owoców i karafkami wina. Aurora kicająca obok Ignatiusa kichnęła od woni wdzierających jej się do nozdrzy. Obroża piła ją w szyję, zwłaszcza gdy Kai zwalniała niespodziewanie kroku i szarpała wtedy za smycz. Na szczęście pozwolili jej zachować spodnie. Co nie zmieniało faktu, że bez swojego hełmu i kaftana czuła się niemal naga.
- Witajcie w Klitorii! W czym możemy wam służyć? - odezwała się kobieta stojąca na środku.
- Szukam właściciela tego przybytku. - powiedział Ignatius prostując się nieco zbyt mocno - Chciałbym ubić z nim interes.
- Och, a jakiż to interes masz do mnie chłopcze? - twarze gildyjczyków zwróciły się na schodzącą po schodach - Czego może chcieć ode mnie taki młodzieniec?
- Może porozmawiamy na osobności? - rozejrzał się po pomieszczeniu - Wolałbym nie składać żadnych propozycji stojąc w wejściu. To by było niestosowne, prawda?
Kobieta ubrana w czerwoną suknię uśmiechnęła się i gestem zaprosiła ich do swojego gabinetu. Pomieszczenie nie cuchnęło mocnym kwiatowym zapachem mydeł i ludzkich wydzielin. Dama w czerwieni usiadła za wielkim biurkiem z ciemnego drewna, a Ignatius naprzeciw niej. Reszta ustawiła się po jego bokach. Tylko Aurora wierciła się wąchając wszystko w zasięgu smyczy. Musiała dbać by jej zwierzęca rola była wiarygodna.
- Dobrze, teraz proszę nie marnować mojego czasu i powiedzieć mi z czym do mnie przyszedłeś młodzieńcze? Bo nie wydaje mi się, żebyś chciał skorzystać z naszych usług.
- Naturalnie. Nazywam się Calon. Moja rodzina popadła w długi i jesteśmy zmuszeni sprzedać swoje kobiety. - mówiąc to wskazał na Mad i Aurorę.
- Chętnie kupię Erlankę, tą małą też wezmę, ma ładne włosy. - wyciągnęła z szuflady dwa kielichy i nalała do niech wina -  Ale powiedz, dlaczego miałabym kupić to coś?
- Tia nie jest na sprzedaż, ojciec jest do niej bardzo przywiązany, ale mogę przekazać mu pani ofertę. A jeśli idzie o Sa, jest ona jedyna w swoim rodzaju. Jedyna, która może spełnić zachcianki specyficznych klientów. - starał się mówić pewnie, rzeczowo. Jednak w jego głosie słychać było zdenerwowanie.
- Rozumiem, ale tacy klienci nie zdarzają się zbyt często, więc nie będzie z niej wiele pożytku. - upiła łyk wina mierząc ich wzrokiem jakim hodowca bada zalety i wady w trakcie zakupu nowego konia.
- Zawsze może służyć za atrakcję w pani lokalu. W końcu nie często spotyka się takie stworzenia.
- To prawda... - wodziła wzrokiem od Ignatiusa do Kai i z powrotem - Niech się rozbiorą, muszę im się lepiej przyjrzeć. Obie są dziewicami?

Od Narcissi cd. Rawena

⸺⸺✸⸺⸺

Coś w środku mówiło jej, że gorzej być nie mogło. Przynajmniej to próbowała usilnie sobie wmówić i przez krótką chwilę nawet działało. Jednak bańka mistycyzmu i złudnej beztroski pękła prędko, do tego wszystkiego nagle i niespodziewanie. Wparowanie do pomieszczenia osoby, której obawiała się najbardziej, bowiem stała wysoko ponad wszystkimi zwiastowało najgorsze, szczególnie jeśli osoba ta zaczęłaby się dopytywać, co dziewczyna tu robi, a Rawen, którego jednak tak dobrze nie znała, nie daj los, ją wsypał. Przy okazji pojawił się też Cervan, jednak jego obecność nieszczególnie zmartwiła blondynkę, której brązowy wzrok bystro łypnął w stronę staruszki, pani nieba i ziemi, wykarmiaczki brzydkich gęb i do tego wszystkiego mentorki Rawena. Piekielnego demona, na widok, którego Khardias również podkulał ogon.
Wzrok Narcissi skakał, biegał w panice, wędrując między Kurokamim, Mistrzem i Iriną, jej dłonie dalej trzymały zapasy, które zdołała kitrać, a spojrzenia wszystkich padły na nią i przyrzec mogła, że chwila ta, dosłownie kilka sekund, dla niej samej dłużyło się. Przeciągnęło do niemal połowy doby, ściągnęło słońce z nieba, spowiło pomieszczenie mrokiem, bo lufcik nie dopuszczał już światła.
A później, gdy Rawen tylko otworzył złote usta, wszystko nagle wróciło do normy, a z każdym kolejnym słowem, które wypływało spomiędzy dobrze wykrojonych warg, wszelkie obawy nagle zostały starte. Wdzięczność malowała się w szeroko rozwartych oczętach, które dokładnie czytały mimikę twarzy, rozumiały, co jest do niej mówione, a gdy tylko otrzymała odpowiedni sygnał, skinęła pospiesznie głową i posyłając mu szczery, szeroki uśmiech, ulotniła się do swojego pomieszczenia, a pędziła tam prędko, siląc krótkie nogi, bo nie potrzebowała do tego wszystkiego natrafiać na kolejne, ewidentnie niepotrzebne w tamtej chwili jednostki. Rumieniec, który oblewał w tamtym momencie jej twarz, mówił wyraźnie sam za siebie. Nie chciała mieć wtedy z nikim nic wspólnego.
Gdy udało jej się spokojnie dotrzeć do pokoju, w którym na łożu czekał Khardias, trzasnęła wręcz drzwiami i oparła się o nie tak prędko, jak tylko potrafiła.
— Tylko nic nie mów — syknęła w stronę biesa, który zdążył jedynie unieść łeb i skierować uszy w jej stronę.
— Jeszcze się nie odezwałem — ochrząknął pretensjonalnym tonem, krzywiąc mocno pysk. Cyzia spiorunowała go spojrzeniem i pewnie, gdyby mógł, wzruszyłby w tamtej chwili ramionami, jednakowoż, że takowych nie posiadał, skusił się jedynie na wyduszenie z piersi czegoś na kształt westchnięcia połączonego z piskiem.
— I nie zaczynaj.
— Dobrze, no — odburknął, odkładając łeb na łapy. — Mówiłem, że tak będzie — dodał w pewnym momencie, cicho, wręcz pomrukując. Nie umknęło to jednak uwadze Narcissi, która odwróciła się w jego stronę, gdy tylko skończyła rozpakowywać nakradzione rzeczy.
— Jeszcze nawet nie wiesz, co się stało.
— Ale widzę, tyle mi wystarczy. — Błyśnięcie kła nie było dobrym rozwiązaniem w tamtej sytuacji. Aigis nadęła się i taka naburmuszona niczym mała dzieweczka, założyła ręce na piersi.
— W takim razie co widzisz. Co się niby takiego wydarzyło, co?
— Przyłapali cię, ot co. Pewnie zwiałaś, a wcześniej zdołałaś jeszcze przypieprzyć Kurokamiemu patelnią.
Cisza ze strony blondynki wzbudziła poczucie zwycięstwa po stronie biesa. Uśmiechnął się, tak pysznie i do tego wszystkiego wypiął dumnie pierś, przeświadczony o własnym tryumfie.
— Mam rację, czyż nie? — zaśmiał się parszywie.
— W połowie — odpowiedziała, sięgając po ciastko, by przysiąść następnie na skraju łoża i tam je zjeść. Wzbudziła zainteresowanie Borzoja, tego zdecydowanie nie mógł ukryć. Ogon nagle się wyprostował, uczy również, mimowolnym, urwanym w połowie ruchem skierowane zostały w jej stronę. Narcissa niejednokrotnie była pod wrażeniem tego, w jakim stopniu zdołał upodobnić się do czworonogów. Jak bardzo zaczął oddawać ich rzeczywiste zachowania jak wysokiej klasy aktor. Wolała również wypierać myśl, że może rzeczywiście, demon po prostu zaczyna zmieniać się w potulnego pieska, takiego, jakiego spotkać można na dworach. Posłusznie wtulającego się w nogę pańci. Przerażająco głupiego i zdanego jedynie na łaskę bądź niełaskę opiekuna. Cyzia nie chciała takiego losu dla Khardiasa.
Chciała, by mimo wszystko pozostawał wolnym bytem. Niezależnym i zależnym od siebie samego. Obawiała się, że zmuszona będzie kiedyś po prostu pozwolić mu odejść. Odesłać go w zaświaty w trakcie jednego z obrzędów.
Nie chciała go żegnać, tak bardzo nie chciała go żegnać, jak bardzo bała się jego ubezwłasnowolnienia.
Teraz jednak wyczekiwał odpowiedzi i ewidentnie zaczął się niecierpliwić.
— To czym jak nie patelnią?
— Nie uderzyłam go, do cholery jasnej — warknęła, na co Khardias prychnął nieco wymuszonym śmiechem. — Uratował mi skórę. Gdyby nie on, to pewnie ja zostałabym ofiarą łyżki Iriny.
— Brzmi ciekawie — odparł, pozwalając na to, by w głębokich, ciemnych ślepiach błysnęła iskra radości pomieszana z delikatną, niezauważalną wręcz kpiną.
— A zresztą, po co ja ci w ogóle o tym mówię — burknęła, machając ręką. Straciła większość cierpliwości do tej paskudy.

— Dobrze — odparła krótko, gdy Cervan skończył tłumaczyć jej, co właściwie miał na myśli. Zaprosił ją do swojego pokoju, gdzie Ignatius zajmował się jakimiś papierami. Widok stosów przyprawił kobietę o zawroty głowy i sprawiło, że zaczęła poważnie się zastanawiać nad tym, jak właściwie niektórzy tak wytrzymują. Spędzając długie godziny z dokumentami, zapoznając się z nimi, wprowadzając poprawki i spisując coraz to nowe akta. Wolała dłużej się nad tym nie zastanawiać, wróciła więc prędko myślami do Mistrza i propozycji, którą jej złożył. Wizja wybrania się na festiwal, gdzie miało być pełno jedzenia? Ot tak? Po prostu, bez żadnego haczyka, nie licząc klejącego się do każdej istoty płci żeńskiej jegomościa.
— Naprawdę? — spytał, jakby niedowierzając w to, co powiedziała mu właśnie blondynka. Zdołał nawet unieść brwi w geście zaskoczenia, na co kobieta jedynie zaśmiała się pod nosem, kiwając głową.
— Naprawdę. Powiem nawet, że i z wielką chęcią się tam wybiorę. Może nawet uda mi się ocalić gildię przed listami wzywającymi do zapłaty alimentów — dodała radośnie, na co Cervan zareagował jedynie prychnięciem. Ignaś oblał się gorącą czerwienią.
— Jak dobrze, już się bałem, że będę zmuszony przywołać fragment o bogini.
— O bogini?
Czarnowłosy spostrzegł się, że może powędrował z myślami o jeden krok za daleko, pozwalając językowi nabrać zbytniego rozluźnienia. Machnął jedynie ręką, decydując się na to, by nie udzielić kobiecie odpowiedzi na kolejne pytania, które jednak pchały się na język.
— Rawen z pewnością wszystko ci wytłumaczy, ja teraz muszę zająć się... — spojrzał wymownie na Ignatiusa, który to dopiero po chwili zorientował się, że oczekuje się pomocy z jego strony. Do tego momentu w pokoju stała tak, głucha cisza, bardzo niewygodna swoją drogą.
— Polepszaniem stosunków z druhami z Tirie — odparł prędko, wybałuszając niebieskie oczy i nim Narcissa mogła się spostrzec, wypchnięto ją za drzwi, poklepano po plecach, uprzedzając to krótkim „Dokładnie tak, polepszaniem stosunków” i zostawiono tak, samopas. Westchnęła głośno, kręcąc głową.
— Bogini... — parsknęła, jakby niedowierzając w to, co właśnie usłyszała.

Zapukała we framugę drzwi. Niebieskie ślepia zostały w niej utkwione, prędko zalewając się pięknym, radosnym błyskiem. Narcissa odwzajemniła ten gest, pozwalając, by uśmiech mocno wypchnął jej policzki do przodu, marszcząc nieco kąciki oczu.
— Dziękuję za wcześniej — zaczęła zdecydowanie jeszcze zanim blondyn zdążył otworzyć usta. Jednak przed tym, jak kontynuowała, upewniła się jeszcze, że w pokoju nie znajduje się gildyjska bestyja. — Przyrzekam, że już widziałam, jak łyżka nieuchronnie zmierza w moim kierunku — dodała, parskając cichym śmiechem i pozwalając sobie na niego głębsze wtargnięcie do pomieszczenia, nawet oparcie się o jeden z blatów, przy którym stał Kurokami. Starała się ignorować fakt, jak mocno musiała zadzierać przy nim głowę, nawet jeśli powinna się już do tego przyzwyczaić, zważając na średni wzrost tutejszych gildyjczyków.
— Z chęcią wybiorę się z tobą w podróż. Potrzebuję jednak wiedzieć, kiedy się odbędzie i kiedy mamy zamiar wyruszyć. Cervan jakoś nieszczególnie kwapił się, żeby udzielić mi odpowiedzi na moje pytania. Szczególnie te dotyczące jakiejś bogini. Słyszałeś coś na ten temat? — dodała z chytrym uśmiechem malującym się na twarzy. Uśmiechem lisim i cierpliwie wyczekującym odpowiedzi, na każde zadane mężczyźnie pytanie.

⸺⸺✸⸺⸺
[Rawen?]

Event RP - Święto Przesilenia

Nie dało się nie zauważyć, że w Tirie od kilku dni panowało wielkie poruszenie. Jak w wielu większych i mniejszych mieścinach Nalaesii jak i innych państw, tutaj również wszyscy żyli zbliżającym się Świętem Przesilenia. Mieszkańcy wsi wspólnie zdecydowali się oczyścić jedną ze stodół, wstawili drewniane ławy i stoły, a wokół budynku, po częściowym odśnieżeniu terenu, postawili kilka stosów drewna aby wieczorem rozpalić ogniska, gdyby ktoś chciał posiedzieć na zewnątrz. Chcieli aby tegoroczne obchody były szczególnie huczne, spokojny rok bez katastrof zasługiwał na takie zakończenie.
We wszystkim pomagali również mieszkańcy gildii, których Marcus zdecydował się zaprosić na wigilię chcąc poprawić ich relacje, które ostatnimi czasy odrobinę się ochłodziły. Wraz z Cervanem czuwali nad przygotowaniami i podzielili obowiązki między wszystkich skorych do pomocy, aby ze wszystkim zdążyć na czas. Zapach gotowanego mięsa rozchodził się po okolicy kusząc nie tylko miejscowych, ale też przyjezdnych ludzi. Beczki z grzańcem czekały już na swoim miejscu w towarzystwie kufli i czekały na to, kto pierwszy skosztuje ich zawartości. Najbardziej jednak wyróżniały się dekoracje, proste stroiki, które starsze kobiety porozwieszały w bardziej widocznych miejscach chcąc podkreślić, że wszystko organizowane jest aby wyrazić bogom swoją wdzięczność.
A kiedy nadszedł wyczekiwany moment i słońce zaczęło znikać za horyzontem rozpalono pierwsze ogniska i zaczęło się świętowanie. 

~*~

Witajcie!

Ankieta dobiegła końca, więc nadeszła pora na oficjalne ogłoszenia w sprawie naszego discordowego eventu! Swój głos oddało, aż 13 osób, a RP wygrało głosowanie miażdżącą przewagą 12 do 1.
Nie przedłużając dłużej, zabawa rozpocznie się na kanałach do RP 28 grudnia o godzinie 12.00 i zakończy 29 grudnia o północy!
Temat RP w skrócie: Rok dobiega końca, skończyły się zbiory, nadszedł dzień zimowego przesilenia. Ludzie chcąc podziękować bogom za owocny i pozbawiony katastrof rok w wielu miejscowościach organizują własne obchody Święta Przesilenia. To samo dzieje się również w Tirie, gdzie mieszkańcy wsi i gildyjczycy zdecydowali się wspólnie przygotować wigilię w jednej z większych stodół. 

Krótkie zasady
  1. Wasze wypowiedzi nie będą musiały mieścić się w limicie słów. Możecie nawet odpowiadać krótkimi tekstami na 50 słów i mniej.
  2. Wszyscy są zgromadzeni razem, więc można prowadzić rozmowę nawet w kilka osób! Starajcie się nie łączyć w pary i tak pisać, udawajcie, że naprawdę tam jesteście, wtrącajcie się w cudze rozmowy, dołączajcie do zabaw!
  3. Jeśli posiadacie kilka postaci oznaczajcie, z punktu widzenia której z nich aktualnie piszecie.
  4. Natomiast jeśli nie należycie do bloga a chcecie wziąć udział w zabawie na kanale rp-powiadomienia musicie zostawić opis postaci zawierający chociaż trochę nakreślony charakter i wygląd postaci oraz oczywiście jej imię.
  5. Zabawa rozpocznie się na kanale rp-Tirie, ale postaci śmiało będą mogły się rozejść po okolicy.
  6. Każda osoba obecna na RP w podziękowaniu za aktywność otrzyma 150 PD!
  7. Rozmowy niezwiązane z RP pozostać muszą na kanale "Ploteczki".
  8. Zastrzegamy sobie prawo do zmącenia spokoju na wigilii.
Do zobaczenia na wigilii!
Administracja

środa, 25 grudnia 2019

Od Victariona cd. Narcissi

Żebym ja to, kurwa, wiedział.
Victarion uśmiechnął się uprzejmie, wbrew przeszywającej fali chłodu wyprostował plecy.
— Mokradła można przejść suchą stopą, wystarczy je dobrze znać — odparł tonem obrzydliwie protekcjonalnym, tonem mentora i mędrca, jakby stwierdzał jakąś Prawdę Objawioną, którą koniecznie chciał oświecić maluczkich tego świata; tonem, którym kiedyś uraczył go Waynlord i Victarion nadal mu to pamiętał. — Z miejscowym przewodnikiem… Z parędziesiąt karnych ludzi mogłoby je przejść bez strat. Musimy być ostrożni.
Obrócił się w stronę Narcyzy z pochodnią akurat, żeby zobaczyć, jak wywraca oczami.
— Nie możemy w końcu pozwolić, żeby ktoś nam podjebał nasze drogocenne marchewki czy cokolwiek tu rośnie — dodał po chwili półgłosem, zjadliwie.
Parsknęła śmiechem. Przyjemnym, czystym, miękkim.
— Więc chronimy gildię od śmierci głodowej i podstępnego ataku z bagien — mruknęła w końcu sardonicznie. Otuliła się szczelniej płaszczem. — Zaszczyt jak diabli.
— Dostaniemy za to order — uznał Victarion, przekrzywiając głowę i krytycznie spoglądając w niebo. Wciąż ciemne, nieprzyjazne, ciężkie. Odwrócił wzrok. — Nie to, co te cioty z południa.
— Order, świetnie — stwierdziła Narcyza. W jej głosie pobrzmiewały echa rozbawienia, Victarion nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że prowadziła tę rozmowę tylko z nudów, z braku lepszych opcji, aby jakoś zabić czas. — Order pogromców bagiennego gówna.
— Order obrońców marchwi, kurwa mać.
Znów cichy śmiech.
W mroku w końcu zarysowała się prowadząca na północ ścieżka, która powinna rozdzielić się przed starym domostwem Owyne’ów — rolniczej rodziny, jako jedynej mieszkającej w bezpośrednim sąsiedztwie gildii ze wszystkich okolicznych gospodarstw — na wschodnią i zachodnią. Zachodnia była lepsza, szersza, omijała bramę wjazdową do Owyne’ów; potem gładko przechodziła w kolejną, prowadzącą przez łąki.
Zawsze nią jeździli. Tak było rozsądniej.
Tej nocy ziemia była wyjątkowo rozmiękła — błoto mlaskało pod kopytami, pęciny koni zapadały się, grzęzły w gęstym mule. Koń Narcyzy zdawał się zdenerwowany; zarżał, gdy noga znów omsknęła mu się w kałużę, zrobił dwa niespokojne kroki w bok, zarzucił łbem.
— Mokro dzisiaj — mruknął Victarion, patrząc na karosza spod oka i dziękując losowi za niefrasobliwy stoicyzm Funta. Wałach nawet najgorszą niepogodę znosił z filozoficznym spokojem. — Będzie wesoło na łąkach.
— Nie mów, że są podmokłe.
— Trzęślicowe — uściślił. — Dopóki nie pada, wszystko w porządku. — Chwilę milczał, obrócił się leniwie w siodle. Znajome, czerwone ślepia błysnęły w mdłym świetle. — Piesek będzie musiał uważać.
Borzoj uniósł głowę.
Victarion docisnął lekko łydkę, zmusił Funta do żywszego tempa. Plask, plask, plask.
Wiatr zaszumiał, lodowatym podmuchem owionął ich twarze, wdarł się pod kaptury. Płomień pochodni zadygotał niebezpiecznie, dym nierówno ulatywał w niebo; wąska, szara struga niknęła w ciemnych oparach nocy.
— Kim są Owyne’owie? — zagadnęła w tym momencie Narcyza lekko, jak gdyby nigdy nic, jakby właśnie przechadzali się w ciepły wieczór po brzozowym zagajniku.
Victarion poruszył się nieznacznie. Czy to możliwe, że grozi mu przegrany zakład?
Nie-e. Uniósł kącik ust w półuśmiechu. Niemożliwe. Nie będzie na tyle twarda.
— Mają małe gospodarstwo, ich ziemie graniczą z polami gildii. Pewnie kojarzysz starego Owyne’a, kręci się tu często z synem.
Zastanowiła się chwilę.
— Siwy, bary jak stodoła, lekko utyka?
— Dokładnie. — Nie mógł się powstrzymać: — Dobry z niego człowiek.
Mógł jedynie domyślać się reakcji Narcyzy, odgadywać drgnienia mięśni, ułożenie ust, ruch powiek. Mrok spowijał jej twarz i chociaż Victarion trzymał w ręku pochodnię, przede wszystkim miała służyć do oświetlania drogi, nie współtowarzyszki patrolu.
Jakkolwiek ładna by nie była. Skrzywił się nieco. Zdecydowanie wolałby oglądać Narcyzę niż puste pola i morze lepkiego gówna.
— Dlaczego tak nie lubisz Aarona? — Jej ton znowu zdawał się łagodny, nieco pobłażliwy, chociaż wciąż zdystansowany.
Victarion na ułamek sekundy uniósł na nią zaskoczone spojrzenie, zanim ukrył je w zwykłym wyrazie zawoalowanej drwiny. Nie spodziewał się tak bezpośredniego pytania.
— Porządni ludzie mnie zawstydzają.
— Ach, tak? — spytała sceptycznie, jakby doskonale wiedziała, że Victarion kpi w żywe oczy.
— Poza tym jest wkurwiający.
...i przypominał swoją dumną, szlachetną obecnością, że istniały lepsze ścieżki, że moralność i honor to nie tylko puste słowa, że sprawiedliwości można dochodzić inaczej. Że winy można odpuszczać i zapominać, że ludziom można pomagać dla samej idei pomocy, że można nie oczekiwać niczego w zamian. Przypominał o wszystkim tym, co Victarion dawno odrzucił. Ale najgorszy był wyraz jego oczu — napominający, surowy, wymagający poprawy, a przy tym wciąż: życzliwy.
Narcyza tylko pokręciła głową z cichym westchnieniem.
Światła domu Owyne’ów mignęły w końcu gdzieś przed nimi; kontury budynku pochłonął mrok, rozmył w ciężkiej czerni. Victarion starym przyzwyczajeniem skręcił Funta bardziej w lewą stronę, gdy nagle coś go tknęło. Ściągnął wodze.
— Co się stało? — Dobiegł go głos Narcissi.
— Brama. — Zawrócił wałacha na wschodnią ścieżkę.
— Co: brama?
— Otwarta.
— Ale…?
Victarion ją zignorował. Spiął Funta, lekkim kłusem ruszył wschodnią ścieżką prosto ku szeroko otwartej bramie Owyne’ów, kuszącej żółtym, ciepłym blaskiem. Bramie, która nigdy nie była otwarta w nocy.
Narcyza, chcąc nie chcąc, po chwili go dogoniła.
— Mieliśmy jechać od zachodu — zwróciła mu uwagę; ostrym, niezadowolonym tonem, niemal surowo. W tej chwili przypominała generała rugającego żołnierza.
— Najpierw sprawdzimy, co się tam dzieje.
— Skąd w ogóle wiesz, że coś się dzieje?
— Nie wiem — mruknął Victarion niecierpliwie. — Pierwszy raz widzę, żeby nie zamknęli bramy na noc.
— To nic nie…
— Chuj wie. Sprawdzimy i tak.
Szybkim, sprężystym kłusem wjechali na dziedziniec. Cztery ubłocone, osiodłane konie stały uwiązane z boku.
Drzwi od domu były uchylone, ze środka dochodziły podniesione głosy; Victarion rozpoznał wysoki, zdenerwowany tenor młodego Jacoba Owyne’a, najstarszego syna, dziedzica gospodarstwa, i ponury baryton jego ojca. Pozostałych głosów — męskich, chropowatych, zdartych — nie znał.
— Zobaczę, co się dzieje w środku — powiedział zdecydowanie, podając Narcissi pochodnię. Przyjęła ją w milczeniu, posyłając mu tylko pełne dezaprobaty spojrzenie. Bursztynowe oczy zalśniły w ciepłym świetle.
Ledwie zdążył zsiąść z konia.
Drzwi rozwarły się szerzej — cichy, dziewczęcy pisk protestu — podniesione głosy. Na zewnątrz wypadł rosły drab, ciągnąc za łokieć młodą Owyne’ównę, spłakaną i przerażoną, za nim: trzech innych. Victarion ogarnął szybko wzrokiem ich sylwetki. Uzbrojeni.
— Zaczekajcie! — Jacob Owyne, blady, z rozbitą wargą, wytoczył się na zewnątrz. Głos załamał mu się ze zdenerwowania. — Dogadajmy się, na litość boską. Zapłacimy. Przecież zapłaci-
Drab go zignorował, skręcił prosto do swojego konia, bezceremonialnie szarpiąc dziewczynę za ramię.
— Owyne? — Victarion postąpił krok do przodu, zrzucił kaptur. — Co tu się dzieje?
— Patrol! Erishii niech będą dzięki. — Jacob dopiero teraz ich zauważył. Otarł krew płynącą z wargi, nagle zdawał się pewniejszy siebie i spokojniejszy niż przed chwilą. — Ci panowie…
— Nie twoja sprawa — uciął drab. W dobrym, jasno płonącym świetle Victarion dokładnie widział jego twarz: brudną, zarośniętą, przeciętą paskudną szramą.
— Co tu się dzieje? — powtórzył spokojnie, niemal uprzejmie.
Inny mężczyzna — blondyn o chytrych oczkach — podszedł z drugiej strony, niby mimochodem musnął wiszący u boku miecz. Victarion uśmiechnął się pogardliwie, wrócił spojrzeniem do Szramy.
— Nie zapłacili za robotę, więc bierzemy, co nasze — oznajmił w końcu Szrama, splunąwszy w stronę Jacoba. — Nie wpierdalaj się.
— Zapłaciliśmy! Tyle, ile było umówi… — Jacob stęknął i zatoczył się pod silnym ciosem w brzuch.
— Ach, rozumiem. — Victarion zwrócił się powoli w stronę Szramy z lekkim westchnieniem, doskonale wiedząc, do czego to wszystko zmierza. — Ceny wam wzrosły w trakcie zlecenia, co? Puść dziewczynę i zostaw tych ludzi. Są pod opieką gildii.
Kolejne dłonie na rękojeściach, spojrzenia drwiące i wrogie, atmosfera jakby zgęstniała.
— Jebać gildię. Wypierdalaj.
— Puść. Dziewczynę. Opuść. Gospodarstwo. — Victarion mówił powoli, starannie i dokładnie, jak do idioty. Usłyszał, jak Narcissa za jego plecami zsiada z konia.
— A chuj! — Blondyn nagle przyskoczył do niego z lewej, wykrzywiony wściekłym grymasem. — Nie będzie jakiś zasrany mieszaniec mówił, co mamy ro…
Victarion przyjebał mu w zęby.

Cyzia?

Od Tiago cd Adonisa

Po tym, jak medyk skończył zajmować się Lumisem i dał mu zioła, w końcu mógł wrócić do swego pokoju. Nie chcąc zwlekać ani chwili od razu zabrał się za przygotowywanie lekarstwa. Nawet się nie zastanawiając dłużej, postanowił, że także będzie je brał przez pewien czas. Tak dla pewności, że nic nie przejdzie na niego. W końcu nie mógł pozwolić, aby pasożyty zaatakowały go czy jego przyjaciół. Na razie ofiarą był tylko Lumis, ale kto wie, jak szybko to cholerstwo się rozmnaża. Wolał działać od razu. Dmuchać na zimne. Sam zioła wypił razem z herbatą — musiał przyznać, że smak miała okropny, ale czego się nie robi dla zdrowia... — a psom włożył je do mięsa. To była jedyna droga, za której pomocą mógł przemycić je dla nich. W innym wypadku szybko by je znalazły i nie zjadły.
W ten oto sposób zaczęła się u Tiago nowa rutyna. Codziennie rano i wieczorem przygotowywał zioła dla nich wszystkich. Czasami było to męczące, gdy przez przypadek źle wkładał je do mięsa, i stworzenia nie chciały ich tknąć, ale no cóż... Musiał sobie jakoś radzić. Tak minął mu tydzień.
Dzień zapowiadał się jak każdy inny. Mężczyzna wstał o tej porze co zawsze i zaczął swą codzienną rutynę. Nic nie zapowiadało tego, że coś miało się wydarzyć, zmienić. A jednak... Kiedy miał zająć się przygotowywaniem lekarstwa, usłyszał donośne pukanie do drzwi. Dziwne... Nie spodziewał się nikogo, więc nie był pewny, o co mogło chodzić. Mimo wszystko jednak poszedł otworzyć je i sprawdzić co się działo.
- Proszę. W czym mogę... — na twarzy mężczyzny widać było malujące się zaskoczenie.
- No witam braciszka — czarnowłosa dziewczyna z szerokim uśmiechem przytuliła go.
- Beatrice? Co ty tutaj robisz? — odezwał się dość niepewnie. Nic nie słyszał o tym, że miała przyjechać, przez co bał się trochę, że ponownie uciekła z domu.
- No jak to co? — zapytała z wyrzutem. - Przecież jutro masz urodziny! Nie mogłam opuścić takiej okazji. Nie możesz spędzić takiego ważnego dnia samotnie, bez rodziny.
- Jakby ci to powiedzieć... Już wiem! Quinlan także jest przecież członkiem Gildii, więc z całą pewnością nie jestem tu bez rodziny. Zresztą samotny też nie jestem. Moje kochane zwierzaki zawsze dotrzymują mi towarzystwa — prychnął.
- Pff... To tak jakbyś nikogo tutaj nie miał. Przecież znając ciebie i Quin, jeżeli będziecie sami, to szybciej się pozabijacie, niż spędzicie miło ten dzień. Dlatego jestem tu ja! Muszę dopilnować, aby tak się nie stało — powiedziała z rękami założonymi na piersi i spoglądając na brata z wyższością. Może i była najmłodsza z rodzeństwa, ale od zawsze uważała się za tą najbardziej rozsądną i ogarniętą.
- Ale my wcale... — już miał zacząć się tłumaczyć, ale szybko zmienił zdanie, wiedząc, że i tak nie wygra z dziewczyną. Zresztą po części miała rację, mówiąc to... Ale na pewno nie w całości! Na pewno nie jest z nimi tak źle, aby się pozabijać! Daliby sobie radę sami. - Mniejsza. Po prostu rób, co chcesz.
- No i taka postawa to mi się podoba — uśmiechnęła się i od razu rzuciła się na łóżko brata.
- Tak, tak, czuj się, jak u siebie — westchnął.
Nie zwracając już zbytniej uwagi, na to, co robiła Beatrice, wrócił do swej rutyny. Musiał w końcu przyszykować ziła dla siebie i swych zwierzęcych towarzyszy. Po chwili zaczął się jednak zastanawiać czy nie powinien ich podać także siostrze, widząc, jak ta była oblegana przez stworzenia. Chociaż... Na razie odpuści. Może później wybierze się do medyka i dowie czy powinien to zrobić. Nie chciał zaszkodzić jakoś siostrze. Wolał się upewnić.
- Tiaaago... Co robisz?
- Przygotowuję zioła — mruknął, nawet nie spoglądając na dziewczynę.
- Ooo... A po co?
- Tydzień temu u Lumisa znaleziono pasożyty. Medyk zalecił mi, aby podawać zwierzakom zioła, a także wspomniał, że nie zaszkodziłoby, jakbym sam je wziął.
- Kiedy masz wizytę kontrolną? Chcę pójść z tobą. Muszę zobaczyć, jak wygląda praca medyka w takich miejscach jak Gildia! — usłyszał podekscytowanie w jej głosie, ale niestety musiał ją zawieść.
- Nie umawialiśmy się na żadną. Po prostu dostał zioła i tyle.
- Jak to?! Tak być nie może! Pójdziemy na wizytę kontrolną jeszcze dzisiaj i zobaczę, jak to wszystko wygląda.
- Nie? Nie będę się nikomu narzucał przez twoje widzimisię. Zresztą z tego, co widzę, zależy ci tylko na tym, aby sobie pooglądać, a nie na samej wizycie.
- Nie prawda! Zależy mi na Lumisie! Musimy tam pójść — nalegała.
- Ale...
- Musimy! Teraz! Dzisiaj! — zaczęła krzyczeć.
- Dobra, dobra. Pójdziemy tam. Ale to ostatni raz, kiedy ci ulegam — zgodził się niechętnie, w myślach przeklinając na to, jak szybko ulegał siostrze.
Po kilkunastu minutach znaleźli się już przed drzwiami do gabinetu medyków.
- Dzień dobry, przepraszam, że nachodzę... - przywitał się niepewnie, wchodząc do środka ze zwierzakiem i siostrą. - Wiem, że nie było mowy o żadnej wizycie kontrolnej czy coś, ale no... Beatrice nalegała, abym tutaj przyszedł. Szkoli się na medyka i uważała to za konieczne. Co prawda bardziej ją obchodzi, to jak wygląda praca medyka w gildii niż ta "wizyta kontrolna", ale no cóż... - dziewczyna momentalnie spiorunowała go wzrokiem.
- Milcz — warknęła. - Możemy przejść do wizyty? - zapytała słodkim głosem i uśmiechnęła się szeroko.

<Adonis?>

wtorek, 24 grudnia 2019

Merry Christmas!

Z okazji Bożego Narodzenia, chciałybyśmy życzyć Wam wszystkim ciepłych oraz spokojnych świąt spędzonych w gronie bliskich. Niech Mikołaj zostawi pod Waszą choinką ogromne sterty prezentów, wena i pomysły nie znikają bez słowa, a szczęście i zdrowie towarzyszą w każdym kolejnym dniu zarówno tego, jak i zbliżającego się roku!

Wesołych Świąt Miśki!

Wasza Administracja

Od Cahira cd. Elry

Było ci zginąć w płomieniach...
Zaciął wargi. Jego spojrzenie zrobiło się chłodne, niechętne. Cofnął się o krok, w głębszy cień, zacisnął pięść na niechciane wspomnienie szubienicy i placu straceń w Ovenore.
Nie. Było mi zginąć już wtedy.
W jego głowie wciąż rozbrzmiewał skrzek kruka Nagi. Ochrypły, niski, ponury jak pogrzebowy dzwon. Po plecach Cahira przebiegł dreszcz. Tamtego dnia, kilka lat temu, też słyszał kruki. Było ich wiele, cała czereda. Jedne kołowały nad szubienicą, sunąc nisko nad tłumem gapiów, inne, śmielsze, skakały po podeście, przekręcały bystro głowy, patrząc, jak skazańcom zakłada się pętlę na szyję. Ich oczy były błyszczące, głodne, gdy uciekały przed krokami strażników ze skrzydłami rozrzuconymi do lotu. 
Cahir odpędził od siebie widmo tamtego dnia. Spojrzał na Nagę, na jej proste, długie włosy, na jej jasną skórę, na czarny, powłóczysty strój. Oczy miała pokryte bielmem, puste, niewidzące. Jej sylwetka kryła w sobie coś niebywale mrocznego. Zupełnie jak jej słowa.
Ruszyła do wyjścia krokiem powolnym, bezszelestnym, wręcz dostojnym. Cahir miał wrażenie, że kobieta sunie kilka minimetrów nad podłogą. Wyglądała jak ożywiony cień, postać ze starej, przerażającej baśni. Nim opuściła bibliotekę, obróciła się tylko raz. Uśmiechnęła się blado, niewyraźnie w kierunku Elry. Gdy obróciła twarz do Cahira, cień uśmiechu spełzł z jej ust.
Wyszła. 
Spojrzał na Elrę. 
Jedną ręką opierała się o regał, drugą przecierała czoło. Jej głowa była zwieszona, ramiona miała lekko uniesione, cała jej sylwetka drgała jakimś wewnętrznym, cichym gniewem, i Cahir odnosił wrażenie, że gniew ten może wybuchnąć w każdej chwili, za sprawą najlżejszego impulsu. Milczał. Zamknął oczy, skrzyżował ręce na piersi, westchnął bezgłośnie. Nie był dumny z tego, co za jego sprawą zdarzyło się w bibliotece, nie był dumny z tego, jak przez niego wyglądała i czuła się Elra.
— Nic nie powiesz?  — syknęła w końcu, gwałtownie uniósłszy głowę. Przewierciła go kolejnym wrogim spojrzeniem, jej pięść drżała bezsilnie. Usta miała zaciśnięte w wąską kreskę.
Cahir nie poruszył się. 
— Przykro mi.
— Przykro ci? — powtórzyła, uśmiechając się posępnie. Wzięła głęboki oddech, jakby próbowała się uspokoić, po czym dodała cicho, ponuro, do siebie: — Przykro to ci dopiero będzie.
Cahir delikatnie zmarszczył lewą brew, posłał jej pytające spojrzenie, ale Elra nie patrzyła w jego stronę. Poprawiwszy mankiety, odgarnęła z czoła kilka luźnych pasm, które wymknęły się z jej fryzury. Puściła regał, uniosła podbródek, jakby chciała przekonać Cahira i samą siebie, że wszystko już z nią w porządku. Nieco chybotliwie ruszyła do biurka, porwała z niego imbryk, napełniła jego zawartością filiżankę, wychyliła ją do dna. Po czym jeszcze jedną. I kolejną.
Gdy skończyła, dyskretnie otarła usta wierzchem dłoni. Mruknęła, kierując się w stronę drzwi: 
— Idziemy.
— Gdzie?
— Do Ignatiusa — wyjaśniła sucho.
Nawet nie drgnął.
— W jakiej sprawie? — zapytał, choć doskonale znał odpowiedź.
Rzuciła mu niedowierzające spojrzenie.
— Zgłosić mu, że spaliłeś dość pokaźną część naszej biblioteki — powiedziała powoli, jakby do małego dziecka.
Cahir odwrócił wzrok, spojrzał na zasłonięte okno, wsunął jedną rękę do kieszeni. 
— To był przypadek — mruknął.
— Nie mnie będziesz się tłumaczył — skwitowała, otwierając na oścież ciężkie drzwi prowadzące na korytarz. Stanęła w przejściu, niecierpliwie wskazując je dłonią. — No dalej, zapraszam.
Bez słowa wyszedł z biblioteki, po czym obrócił się, obejrzał na Elrę. W przelocie zauważył, że znaczna część jej dłoni jest szara, brudna od sadzy i zwęglonych kartek, że jej suknia miejscami przyprószona jest popiołem. Jeden rękaw narzutki miała ciemniejszy — musiała zamoczyć go, gdy próbowała gasić pożar wodą z wazonu.
— Może najpierw pozwolisz mi wytłu...
Elra niecierpliwie machnęła ręką, między jej brwiami pojawiła się nieznaczna bruzda irytacji.
— Dość. Już dość. Ani słowa. Po prostu chodźmy. Znasz drogę do jego gabinetu czy ja mam prowadzić? 
Cisza. Półmrok. Smród spalenizny. Wyczekujące spojrzenie. 
Stłumił westchnienie, uniósł przednią część buta, która po chwili stuknęła cicho, znów spoczęła na posadzce.
— Prowadź.
Elra? ♥

poniedziałek, 23 grudnia 2019

Od Narcissi cd Victariona

⸺⸺✸⸺⸺

Mimo panującego półmroku jedynie lekkiego rozdzierania przestrzeni przez światło bijące od pochodni, Aigis doskonale dostrzec mogła, jak uważnie Victarion przygląda się Khardiasowi. Bies nie pozostawał winny, wlepiał chłodne, przenikliwe spojrzenie w mężczyznę, licząc najwidoczniej na wyzwanie.
Demon ostatnimi czasy począł zachowywać się coraz niespokojniej. Nie uchodziło to uwadze Narcissi i na domiar złego zaczęło coraz mocniej ją niepokoić, zważając na wiele schematów, potwierdzających, że humory dotykające Kha nakładają się na te, których doświadcza krnąbrny nastolatek lub człowiek w kwiecie wieku, który dociera do prawdy o świecie i przestaje bać się zanurkować w nieznane, by chwycić resztki życia, które mu zostały i wycisnąć z nich soki, do momentu, gdy ze słodko-gorzkiego owocu nie pozostanie jedynie sucha, wymięta skóra i przyjemne wspomnienie, trwające jednak niedługo.
Mężczyzna jednak zignorował rzucane mu prośby o reakcję, pozostawiając biesa z marnym uczuciem pustki i swego rodzaju rozczarowaniem całą tą sytuacją. Narcissa odetchnęła z ulgą, gdy dostrzegła, że przynajmniej póki co ominie ją tłumaczenie się za drażliwe stworzenie, nie czuła się na siłach, by słać słodkie uśmieszki, nieco bardziej karcące spojrzenia, a w tym wszystkim wołać Kha'sisa jakby rzeczywiście był jedynie nieświadomym świata pupilem, który nie odstępuje swojej pańci na krok.
Czekała na nieszczęsny dzień, kiedy zdecyduje się na przemianę w zwierzę kanapowe, zapierając się wszystkimi kończynami przed wyprawami, a przynajmniej tak długo, jak długo Narcissa nie podrapała go za uszkiem i po brzuszku.
Onyks zarżał niespokojnie, starając się oznajmić wszystkim swoje niezadowolenie i właściwie to trudno było powiedzieć, czym bardziej. Zachowaniem drugiego biesa, czy może jednak błotem, w którym powoli się zatapiał. Co prawda mógł przyjąć połowicznie niematerialną postać i oszczędzić sobie cierpień powiązanych z zimnym, lepkim szlamem przyklejającym się do kończyn, z doświadczenia jednak wiedzieli, że nieszczęśliwie posiadał on pewne problemy z utrzymaniem takiej postaci, a wizja zakończenia upadkiem z takiej wysokości, tyłkiem, do tego prosto w kupę błota i gnoju, przestało się widzieć Narcissi już dawno temu. Cierpieli więc oboje, starając się utrzymać w pionie, zarówno psychicznie, jak i fizycznie.
Wspomnienie zakładu, wizja czerwonego wina była jednak w tamtym momencie, jak dobry grzaniec w zimowy wieczór. Rozpalał wnętrze, trzymał przy chęci i prosił tylko o jedno, wytrzymanie kilku godzin bez skarżenia się na to miejsce, by później, gdy Victarion sam obmyje wierzchowca z całego tego gówna, szastać obelgami na prawo i lewo.
Oczywiście, o ile rzeczywiście okaże się tak źle, jak to wszyscy zapowiadali.
Aigis była uparta, a do tego wszystkiego zaprawiona w boju. Godziny spędzane w ciężkich, masywnych zbrojach, przy pełnym słońcu, gdzie wnętrze powoli zaczyna zamieniać się w saunę, przy błocie, wierzgających koniach i do tego wciąż nacierających na ciebie z buławami i ostrzami mężczyzn trzy razy większych od kobiety, nagle zrzuciły z wizji spędzenia tu kilku godzin ponad połowę dotychczasowego ciężaru. Wytrzyma. Nie jest księżniczką, chociaż poczynała dochodzić do wniosku, że nie pogardziłaby takim życiem. Była wojownikiem. Wojownikowi natomiast nie przystoi narzekać.
Poklepała Onyksa po szyi. Nie był zły. Był wkurwiony.
— Tyle, co jestem w gildii. Może nieco krócej, zważając na to, że nie miałam okazji poznać wszystkich przy jednej okazji.
Nie potrzebowała jednak więcej czasu, by móc bez wyrzutów sumienia ochrzcić go mianem człowieka pokornego, miłego i co najważniejsze, dobrego. Takich się czuło. Rozpoznawało w nich ten pierwiastek, którego większości brakowało. Pewną lekkość w byciu, jakby, jako że ich duch nie był zmącony ciężkimi okowami, ciało również pozostawało lekkie, spokojne, momentami wręcz pozostawiające po sobie słodki smak beztroski. Uczucie na wagę złota, bacząc na zatęchłe czasy, które czekały każdego, który odważył się wkroczyć całym sobą w dorosłość.
Żałowała tej decyzji niejednokrotnie, nie było jej jednak dane cofnąć przebiegu niektórych wydarzeń i zwyczajnie musiała przełknąć gorzką rzeczywistość, która zwijając się w gruby, mocny węzeł, z trudem przechodziła przez gardło, blokując się gdzieś w okolicy grdyki, czasem nieco niżej, między obojczykami. Przekleństwa wtedy nie starczały, kaszlenie nic nie dawało, a wrażenie duszenia się było wręcz namacalne, przybierało postać wychudzonych dłoni, które cierpliwie zaplatając palce dookoła szyi, bardzo leniwie odbierały zdolność do zaczerpnięcia oddechu.
— Dobry z niego człowiek — zaczęła niespodziewanie, popuszczając niego wodze i pozwalając Onyksowi na samowolkę, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę z humorków, na jakie było stać biesa i szkód, jakie mógł wyrządzić, gdyby coś wyjątkowo mu się nie spodobało. Ufała mu jednak wystarczająco. Podobnie Khardiasowi, który prawdopodobnie już od kilku minut szeptał mu słowa, o jakie zazwyczaj bała się zapytać. — Wyjątkowo troskliwy, jak widać — zaśmiała się delikatnie, unosząc brwi, nawet jeśli doskonale wiedziała, jak nieistotny był to w tamtej chwili gest. Nawiązanie jednak do sytuacji sprzed kilku minut zdawało jej się, wręcz obowiązkiem i mało obchodziła ją reakcja Victariona, o ile takowa właściwie nastąpiła. Ciemność działała w dwie strony, ona również nie widziała, co właściwie malowało się na twarzy mężczyzny.
Może właśnie uśmiechał się ze świadomością, że jeszcze kilka minut i będzie mógł się jej pozbyć, wykorzystać jej ciało, a później uciec w siną dal? Czemu właściwie zgodziła się na to, żeby wyjechać na nocny patrol?
Tu pojawiał się problem. Nie zgodziła się.
Jednak była już na miejscu, siłując się z paskudnym smakiem porażki, który rozlewał się na języku. Jedyne, co utrzymywało ją jeszcze przy chęciach do zrobienia czegokolwiek, było delikatną nutką zwycięstwa, która czekała na nią w momencie, gdyby rzeczywiście wygrała zakład. W tym jednak wypadku granica między sukcesem a srogą porażką była cienka. Bardzo cienka i bardzo niepewna, bacząc na wybuchowy charakter kobiety. Nawet jej wyjątkowa determinacja, upartość, jaką się cechowała, to wszystko traciło nagle na znaczeniu, gdy pojawiał się smród bagien, błoto, zmęczenie i zimno. Niezadowolony Onyks i rozdrażniony Khardias.
Naprawdę zaczynała się zastanawiać, czy zakład z Victarionem mógł być dobrym pomysłem.
I wtedy przypomniała się jej wizja końskich kopyt oblepionych trawą, brązową breją i rzeczami, których nazwać nie potrafiła, a wraz z nią nagle przybyło jej sił, chęci i nawet zrobiło jej się ciepło. Gotowa była odgryźć sobie język, byle nie pisnąć, chociaż słówkiem na temat tego, jak bardzo dość ma miejsca, w którym się znalazła, nawet jeśli jej emocje nie były jeszcze skrajne i właściwie to nie było tak źle, jak to wszystko przedstawiała.
— Co, jak co, ale niech Nathori ma w opiece wszystkich śmiałków, którzy kiedykolwiek pomyśleli, że przedarcie się tą stroną będzie dobrym pomysłem — żachnęła się nagle, doskonale czując, jak bardzo Onyks zaczyna grzęznąc w całym tym szlamie. — Przypomnij mi, po co tu ten patrol. Prawdopodobnie każdy potencjalny napastnik leży już z pięć metrów pod tym gównem.

⸺⸺✸⸺⸺
[Vic?]

Od Cahira cd. Madeleine

Głos Madeleine rozpłynął się w powietrzu słodko, niewinnie, przymilnie.
Cahir milczał. Stał za plecami mistrza nieruchomo, cicho, jego sylwetka była przyczajona w mroku, nieuchwytna, niewyraźna jak cień. Jedynie jego usta wykrzywiły się nieładnie, jakby mimowolnie, w wyrazie jakiejś źle skrywanej wzgardy. 
— Z pewnością domyślasz się, co nas tu sprowadza — zaczął Cervan głosem spokojnym, wręcz przyjacielskim. Na jego twarzy rysowała się powaga, jego spojrzenie, choć życzliwe, wyrażało pewne zatroskanie. 
Mistrz stał w cokolwiek niedbałej pozie. Bokiem nonszalancko opierał się o framugę pokoju, prawą ręką obejmował klatkę piersiową, lewą, wspartą łokciem na prawej, drapał się po brodzie z charakterystycznym chrzęstem. 
Cahir stał tuż za nim, bokiem do drzwi, przez ramię mistrza patrzył, jak na twarz Madeleine  wstępuje parodia zdumienia. 
— Czyżby chodziło o ten mały psikus z pajęczyną? — udała zatroskanie, przykładając smukłą dłoń do ust. — Och, to był tylko niewinny, niegroźny żart. Zresztą z tego, co widzę (tu ponownie obrzuciła twarz Cahira szybkim spojrzeniem) wszystko jest już w porządku, nie ma najmniejszego śladu po tym incydencie. Nie została nawet blizna.
Kącik ust Cahira uniósł się nieznacznie, drgnął w nieładnym półuśmiechu. Jego oczy wionęły przejmującym chłodem. 
Może i nie został ślad, może i nie miał blizny. Niemniej jednak nie zamierzał puścić tej zniewagi płazem. Nie należał do tych, co wybaczali łatwo, gładko, prędko. Chciał satysfakcji za doznany afront, wiedział, że nie odpuści, póki nie otrzyma moralnej rekompensaty. 
Tak, teraz wszystko było w porządku. Ale jeszcze kilka godzin temu leżał na kozetce w gabinecie Raviego, medyk dwoił się i troił, za wszelką cenę starając się zdjąć pajęczynę z jego ust. Cahir zaciskał bezsilnie pięści, ilekroć Ravi szarpał za lepkie, mocne, na wpół przezroczyste nitki, które nadzwyczaj mocno przywarły do skóry, za nic nie chciały się odkleić. Ostatecznie na nic się to nie zdało, medyk rozłożył ręce, odesłał go do Tadeusza. Cahir, krążąc wcześniej przez pewien czas po kwaterach i korytarzach, odnalazł w końcu właściwe drzwi. Ale przedtem wpadł na Cervana. Mistrz zainteresował się stanem jego ust, zaoferował, że będzie mu towarzyszył podczas wizyty u medyka. Szpieg nie mógł zaoponować, więc poszli razem.
Tadeusz sprawnie rozwiązał kłopot z pajęczyną. Wystarczyło, by Cahir spędził kwadrans nad miską z wrzącą wodą, a ta usunięta została szybko i bezboleśnie. Szpieg był dość zadowolony z wizyty u medyka, nawet jeśli musiał w trakcie jej trwania słuchać, jak ten burczy pod nosem, wyzywa go od wolnomyślicieli. Gdy w towarzystwie Cervana opuścił gabinet, mistrz szybko zaczął ciągnąć go za język. Cahir po dość długich namowach w końcu wtajemniczył go w okoliczności incydentu ze sztyletami.
Mistrz pokręcił głową, wyglądał, jakby tłumił westchnienie.
— Tu nie chodzi tylko o mały psikus z pajęczyną — zapowiedział, patrząc na Madeleine uważniej, jakby nieco surowiej. — Chodzi także o drzwi. Są uszkodzone, ostrza pozostawiły w nich wiele wąskich szczelin, niektóre ubytki są tak głębokie, że można przez nie zajrzeć do środka.
— Nie wspominając o tym, że wokół dziur jest mnóstwo drzazg — wtrącił Cahir aksamitnie, cicho, jakby szeptem. Cofnął się o pół kroku, do głębszego cienia. Blade słoneczne światło, wlewające się na korytarz przez otwarte na oścież drzwi, zaczynało nieco go drażnić.
— Trzeba rozwiązać ten problem — zapowiedział Cervan.
— Wypłacenie mi odszkodowania powinno załatwić sprawę — dodał Cahir, uśmiechając się pod nosem. Oczy miał nieruchome, wbite w sylwetkę Madeleine, lodowate, jadowicie złote. — Z drzwiami. Kwestia pajęczyny to zupełnie co innego.
Cervan bezradnie rozłożył ręce, wyczekująco spojrzał na Madeleine, obejrzał się przez ramię na Cahira.
— Tak czy inaczej, będziecie musieli jakoś to załatwić — uznał. Po chwili dodał pod nosem, jakby do siebie, ponownie drapiąc się po brodzie: — W zasadzie pomysł z odszkodowaniem wcale nie wydaje się taki zły... Co na to powiesz, Madeleine?
Jego oczy spoczęły na sylwetce dziewczyny. Cahir poszedł w jego ślady, przesunął się nieco, by lepiej widzieć. Liczył, że Madeleine nie sprawi mu dalszych problemów i zgodzi się pokryć wszelkie koszta. Jeśli rzeczywiście była wysoko urodzona, wyłożenie skromnej sumy na renowację drzwi nie powinno być dla niej zbyt obciążające. 

Mad?

Od Madeleine cd Rawena

- O! Cześć tatku, jak miło cię w końcu zobaczyć — Madeleine jak gdyby nigdy nic, szeroko się uśmiechnęła i wręcz w podskokach dotarła do ojca, od razu przytulając się do niego.
Mężczyzna dość niepewnie objął córkę. Jego wzrok cały czas był utkwiony w blondynie nadal klęczącym na podłodze. Nie wiedział do końca, co tu się przed chwilą wydarzyło… ale chyba wolał żyć w tej niepewności i nawet nie pytać o to. Raczej nie przerwał w niczym “ważnym” lub krępującym skoro dziewczyna zaraz porzuciła wszystko i zajęła się nim.
- Też się cieszę, że cię widzę. Jednak niestety nie przyszedłem tu, tylko aby się przywitać. Mam do przekazania wam nie za przyjemne wieści. Dlatego też wolałbym, abyś mnie puściła i usiadła — na twarzy Aarona pojawiła się skrzywiona mina. - Jednak może najpierw byś tak zajęła się swoim partnerem i ściągnęła mu tę pajęczynę z ust. W końcu wszyscy bardzo dobrze wiemy, że raczej sam szybko sobie z nią nie poradzi, a jakoś tak nie za przyjemnie byłoby rozmawiać z wami, podczas gdy Rawen nie mógłby się odezwać.
Dziewczyna westchnęła tylko. Liczyła na to, że ojciec nie zwróci uwagi na to, w jakim stanie zostawiła kucharza. W końcu niechętnie podeszła do jednej ze swych toreb i wyciągnęła z niej jeden z wielu sztyletów, które tam się znajdowały. Wróciła do blondyna i zabrała się za robotę. Teoretycznie udawała, że próbuje to zrobić delikatnie. Tak, aby nie stała mu się żadna krzywda. Jednak no cóż… Czasami mogła jej się omsknąć ręka. Wcale nie specjalnie. Wcale a wcale. Dzięki temu Rawen miał na twarzy kilka niewielkich ranek, ale kto by się tym przejmował. Na pewno nie Madeleine.
- No dobrze. Skoro już jesteście w miarę gotowi, to naprawdę muszę was o czymś poinformować — ponura mina cały czas zdobiła twarz ojca Louise. - Niedawno usłyszałem pewną rozmowę Samanthy z Nicolasem. Była ona dość niepokojąca…

*ten sam dzień, kilka godzin przed przyjazdem Madeleine i Rawena*

Aaron zszedł po schodach z zamiarem zrobienia sobie kawy, w czasie gdy będzie musiał czekać na przyjazd córki. Wiedział, że w domu miał także znajdować się Nicolas, którego zaprosiła jego żona. Szczerze mówiąc, to niezbyt przepadał za tym mężczyzną. Uważał, że kompletnie nie pasował on do jej małej córeczki. Nie popierał tego ustawianego małżeństwa. Jednak co on mógł w obliczu tego, jak uparta była Samantha. Choćby bardzo chciał jakoś pomóc Madeleine, to wolał za bardzo się nie mieszać. Bardzo dobrze pamiętał ostatni raz, gdy Louise stanowczo przeciwstawiła się jej, a on ją poparł. Nie skończyło się to za dobrze. Wolał nie wracać do tego smutnego okresu. W końcu będąc w okolicach kuchni, usłyszał głosy. Samantha i Nicolas prowadzili jakąś rozmowę. Aaron, słysząc, że dotyczyła ona jego córki, szybko schował się za rogiem i tylko przysłuchiwał temu wszystkiemu.
- Samantho, wiesz dobrze, jak długo muszę już czekać. Naprawdę zaczynam się gorzko zastanawiać nad tym, czy umowa zawarta z tobą jest dla mnie opłacalna. Czy ma ona jeszcze jakiś sens? Czekam już dobrych kilka lat, a ty moja droga nadal nie potrafisz ustawić swej córki do pionu. Nadal nie spełniasz warunków, a moja cierpliwość się kończy. Już w wieku osiemnastu lat Madeleine miała być mą partnerką i wkrótce także żoną, a tu jak widać, ma dwadzieścia jeden lat i nawet nie widać, abyś była na dobrej drodze — Aaron z łatwością mógł wyczuć, jak bardzo niezadowolony był Nicolas z zaistniałej sytuacji.
- Nie martw się Nicolasie. Obiecuję ci, że to nie potrwa już długo. Poczekaj jeszcze trochę, a gwarantuje ci, że Madeleine przestanie sprawiać problemy — Samantha zapewniała mężczyznę.
- Mam nadzieję, że tak się stanie. Szczególnie że dobrze wiesz, że mam już czterdzieści cztery lata. Potrzebuję w końcu mieć potomka, następcę. Musisz wiedzieć Samantho, że jeżeli nadal nic nie będzie się zmieniało to zerwę naszą umowę i znajdę sobie kogoś innego. Kogoś, kto nie będzie sprawiał tylu problemów. Nie mam zamiaru czekać kolejne lata na to, jak łaskawie uda ci się zdyscyplinować twą córkę.
- Nie! Spokojnie. Nie masz najmniejszego powodu do tego, aby zrywać naszą umowę. Gwarantuję ci, że jeszcze w tym roku Madeleine będzie twoją żoną. Zrobię wszystko, aby tak się stało. Nie ma opcji, że będzie inaczej. Obiecuję ci to.
W tym momencie Aaron wyszedł ze swej kryjówki, nie mogąc już dłużej słuchać tego wszystkiego.
- Mógłbym wiedzieć co się tutaj dzieje? - zapytał dość ostro.
- Nie twój biznes — warknęła Samantha i wraz z Nicolasem szybko wyszli z pomieszczenia.
Aaron wiedział wtedy jedno. Będzie musiał jak najszybciej porozmawiać ze swą córką. Ostrzec ją.

*teraźniejszość*

- Jak widzicie, nie jesteście w za dobrej sytuacji. Bardzo prosiłbym was o ostrożność przez te kilka dni. Szczególnie, teraz gdy okazało się, że jesteście parą. Sama dobrze wiesz córeczko, jaka potrafi być twoja matka, gdy się na coś uprze. Po prostu starajcie się jej nie narażać — mężczyzna posłał im pocieszający uśmiech.
Dziewczyna wiedziała, że teraz to już nie przelewki. Będzie o wiele trudniej niż podejrzewała. Szczególnie patrząc na to, do czego była zdolna jej matka. Nagle przez głowę Madeleine zaczęły przelatywać obrazy z przeszłości. Z czasów, gdy miała jeszcze szesnaście, siedemnaście lat. Wtedy jeszcze była szczęśliwa. Wtedy jeszcze była Mae. Miała plany na przyszłość. Patrzyła na nią z uśmiechem. Spotkanie w karczmie było jednym z najszczęśliwszych momentów w jej życiu. A późniejszy rok tylko to potwierdzał. Jednak wszystko musiało się zepsuć. Popełniła jedną złą decyzję, która pociągnęła za sobą lawinę nieszczęść. Żałuje jej do tej pory. Przez nią Samantha zniszczyła całe to szczęście. Kobieta nie mogła pozwolić na zepsucie jej planów. Była na tyle uparta, że doprowadziła dziewczynę na skraj. Zepsuła wszystko i sprawiła, że ta się zmieniła w Madeleine.
- Wszystko okej? — nagle czyiś głos wyrwał ją z krainy wspomnień.
Przed nią siedzieli zarówno Rawen, jak i Aaron. Obaj wydawali się zmartwieni, tym jak nagle odpłynęła. W końcu nie było to normalne zjawisko w jej przypadku. Pewnie spodziewali się, że raczej zacznie wyzywać na matkę, a nie nagle całkiem się wyłączy na kilkanaście minut.
- Tak, tak, ale… Jesteś pewny tato, że dokładnie to usłyszałeś? — po prostu musiała się upewnić, że ojciec wszystko dobrze zapamiętał.
- Niestety, ale jestem stuprocentowo pewny, że właśnie tak potoczyła się rozmowa twojej matki i Nicolasa.
- Dobrze — wzięła głęboki wdech i ciężko wypuściła powietrze. - Mógłbyś nas na chwilę zostawić samych tato? Proszę?
- Nie ma problemu. Wiem, że pewnie musicie teraz ze sobą porozmawiać o tym wszystkim. Jak skończycie, to prosiłbym was, abyście zeszli na dół do jadalni. Samantha postanowiła wcześniej zorganizować kolacje — Aaron uścisnąć jeszcze raz córkę i wyszedł z pomieszczenia.
- Dobra, słuchaj mnie teraz uważnie, bo powiem to tylko raz i nigdy więcej nie usłyszysz ode mnie takich słów — powiedziała z grobową miną. - Błagam cię. Szczególnie teraz bądź nadwyraz ostrożny. Ani się waż zadzierać z moją matką i wyskakiwać z takimi odzywkami jak ostatnio. Po prostu najlepiej to siedź grzecznie i nie odzywaj się. Ewentualnie kłam ile wlezie. Nie odpowiadaj zgodnie z prawdą, tylko tak, aby, jak najmniej jej podpaść. Naprawdę nie potrzebuję kolejny raz widzieć, do czego zdolna jest Samantha. Nie chcę powtórki z przeszłości.
Madeleine zauważyła, jak Rawen już miał się odezwać, ale szybko mu przerwała.
- Nic nie mów. Po prostu idźmy już.
Chwyciła blondyna za dłoń i razem zeszli na dół do jadalni. Przy stole czekali już rodzice dziewczyny wraz z Nicolasem.
- Nareszcie się pojawiliście — ostry ton Samanthy przerwał ciszę.
Louise nie chcąc drażnić matki jeszcze bardziej, po prostu usiadła na swoim miejscu, które niestety znalazło się pomiędzy Rawenem a Nicolasem. Naprawdę nie widziało jej się siedzenie obok drugiego mężczyzny, ale nie mogła nic na to poradzić.
- No to młodzieńcze czas, abyśmy dowiedzieli się tego, czy jesteś godny mej córki. Liczę na szczerą odpowiedź na me pytania — na twarzy Samanthy pojawił się szyderczy uśmiech. - Jakim zawodem się parasz? Kim byli twoi rodzice? Jaką masz pozycję społeczną? I co najważniejsze jak wygląda twoja pozycja majątkowa, jak wiele jesteś w stanie zaoferować mej córce i całej naszej rodzinie?

<Rawen?>

Od Krabata cd. Nagi

Spróbował się uśmiechną na wspomnienie o talerzach, ale ponieważ nawet w pełni władz fizycznych i umysłowych czynność ta przychodziła mu z trudem, także i teraz skończyło się na jakimś wymuszonym skrzywieniu warg mogącym za grymas raczej uchodzić niż oznakę sympatii. Przynajmniej kwestia twardych przedmiotów lądujących na jego biednej skołatanej łepetynie wyjaśniła się raz na zawsze przynosząc rozwiązanie dość zaskakujące i przywodzące mu na myśl niezjedzony obiad. Starał się jak najuważniej wsłuchiwać w słowa egzorcystki, ale odgrywające marsza kiszki skutecznie zagłuszały każdą logiczną myśl formułującą się w jego obolałej głowie. Odgadując, że jego szansa na być może ciepły jeszcze posiłek, albo przynajmniej obfitą kolację zniknie za chwilę za drzwiami poruszył się nieco gwałtowniej i zbierając wszystkie siły zawołał za nią po imieniu:
- Naga! – po czym napotykając jej poważne spojrzenie zmieszał się nieco i nieco już bardziej nieśmiało dodał – czy mogę cię prosić żebyś przyniosła mi coś do jedzenia. Ostatnim moim posiłkiem było ledwo ruszone śniadanie i trochę… przepraszam, wiem, że już nadużyłem twojej uprzejmości.
Nie odpowiedziała, albo odezwała się na tyle cicho, że nie dosłyszał jej słów. Dość rzec, że odeszła swoim zwyczajem tak cicho jak duch. Nigdy nie odważyłby się powiedzieć jak bardzo cenił tą jej cichą obecność. Jeszcze chwilę poleżał nieruchomo, ale wyniesione z lochów wyobrażenia niewoli i bezczynności, które splatały mu się w jeden nierozerwalny sznur sprawiały, że nie mógł odzyskać spokoju, a leżenie na posłaniu bez ruchu poczytywał sobie za najgorszą karę, tym bardziej, że przywrócone nieco ziołami do życia myśli rozpoczęły swą szaleńczą gonitwę.
Dopiero teraz zaczynał sklejać w całość zasłyszane fragmenty i kawałki wspomnień. Zatem porwał się z nożem na samego mistrza, na tego, który bez zbędnych pytań przyjął go w swoim domu jak jednego z bliskich, kto dał mu schronienie i bezpieczną przystań po licznych nieszczęśliwych tułaczkach. Istotnie nie był godny takiej łaski. Wreszcie ona… Blond włosa piękność, którą zapamiętał z przeszłości, jako jedyną dobra rzecz, która go spotkała od przyłączenia do bandy i przed schwytaniem. Nawet, gdy była daleko, kiedy zdawała się unikać jego obecności i może nieco zbyt śmiałych spojrzeń przecież był przy nim jej obraz niezatarty, od kiedy ujrzał ją wtedy na tle lasu i pogoni i wtedy, gdy odprowadzał ja do kwatery nie mówiąc już o tym razie, kiedy ujrzał ją w czerwieni ciemnej jak wino spowijającej jej wyniosłą sylwetkę. Nie śmiał się wtedy przyglądać, a teraz. Teraz sam nie śmiał jej się pokazać na oczy. Sam nie wiedział czy to żal czy wszechogarniająca panika mrocząca niezawodne dotąd spojrzenie kazały mu tak jasno rozumieć to, co stało między nimi. Dzisiejsze zajście odzierało go ze złudzeń i choć marzył, by ktoś mu je przywrócił, ponownie osadził na dawnym miejscu i pozwolił ciągnąć jakoś dzień za dniem, wiedział, że nie zasługuje na ten cud i sam nawet wątpi w jego możliwość. Wiedział, że zbyt wiele ich łączy i jednocześnie zbyt wiele dzieli. A jednak śnił czasami, że choć nie mogą być szczęśliwi ze sobą, będą mogli być przynajmniej szczęśliwi obok siebie. Wystarczyło mu widzieć jej uśmiech, ogrzewać się w jego świetlę, nawet za cenę bycia dla większości jedynie tym marudą od marchewek. Tak po prawdzie lubił tą rolę znacznie bardziej niż grę bezwzględnego mordercy. A jednak czuł, że powinien odejść.
Podniósł się gwałtownie z posłania jakby uniesiony pewnością decyzji. Nie chciał czekać wiedział, że nie będzie lżej. Stanowił zagrożenie jak pozornie udomowiony lew, o którym nie wiadomo, kiedy zrani tym dotkliwiej im bardziej pokocha. Nie potrafił poruszać się we własnym pokoju. Trzymał tu stosunkowo nie wiele rzeczy, jako że większość ciepłych miesięcy spędzał w domku ogrodnika. Wstał i zebrawszy parę rzeczy z szafki pochylił się nad kufrem, w którym zamierzał je ulokować. Gwałtowny zawrót głowy pchnął go na ścianę. Oparł się o nią całym ciężarem, czując jak nogi pod nim miękną i uginają się niespodziewanie. Nie wiadomo jak długo pozostawałby w tym stanie gdyby nie nagłe pukanie.
- Proszę – mruknął z wyraźnym wysiłkiem.
Usłyszał nad sobą gwałtowne wyrzekania Nagi i o dziwo ten głos znajomy przyniósł mu ulgę. Jak przez mgłę czuł jej dłoń, gdy pomagała mu dojść do łóżka i z powrotem się ułożyć. Poczuł znów łzy gromadzące się pod powiekami.
- Przepraszam – szepnął zaciskając dłonie – przynoszę tylko nieszczęście. Nie ma dla mnie odkupienia, ani tutaj ani nigdzie. Tu znalazłem spokój, ale może już nadużyłem jego łaski i waszej gościnności. Ludzie tacy jak ja są jak liście, które wiatr miota gdzie chcę. Powiedz po co bogom istnienie taki jak moje?       

<Naga>

niedziela, 22 grudnia 2019

Od Philomeli


Oparła się plecami o chłodną płaską powierzchnię łowiąc wyczulonym słuchem najdrobniejsze drgnienia powietrza mogące zwiastować zbliżające się niebezpieczeństwo. Ukośne promienie księżyca sączyły się między ciemnymi kotarami i łagodnie spływały na jej jasne włosy. Odgarnęła niesforne kosmyki i przyciągnęła bliżej siebie skórzaną nioskę, w której jakaś bliżej niezidentyfikowana w tych ciemnościach istota poruszała się nerwowo. Przemytniczka wciąż jeszcze nie do końca zdawała się ufać swemu szczęściu, lub też znacznie bardziej niż perspektywa długoletniego więzienia przerażała ją wizja spotkania pełnego żądzy mordu wzroku kogoś z członków gildii wyrwanego ze snu. Nachyliła się w stronę torby i starając się wyrazić dość głośno i jasno wyszeptała w stronę niespokojnego pakunku.
- Radzę ci trzymać dziób na kłódkę, jeśli nie chcesz wylądować w kuchni w charakterze przystawki, bo już i tak nadużyłaś mojej cierpliwości ponad miarę.
Delikatnie, by najlżejszym nawet poruszeniem nie zbudzić pasażera, założyła torbę na ramię i trzymając dłoń przy ścianie, by nie zgubić drogi powoli ruszyła naprzód. Dotarła już niemalże do swojej kwatery, gdy pogdakujące z cicha zwierzę rozwrzeszczało się na dobre. Gwałtownie szarpnęła klamkę, nie tracąc czasu na dokładne sprawdzanie tabliczki, co było jej zwyczajem z racji słabego wzroku i wpadła do pomieszczenia zatrzaskując za sobą drzwi. W biegu zdjęła z pleców nioskę i zachowując resztki opanowania złożyła ją na ziemi. Wreszcie padła na kolana zatykając uszy.
- Dosyć piekielniku, drzesz się jakby ci, kto żywcem pierze z ogona wydzierał, dość już tego. Chwała bogom, że jesteśmy już na miejscu. Mówił ci ktoś kiedyś, że jesteś nie do wytrzymania.
Uniosła ostrożni klapę plecaka i wypuściła swoją towarzyszkę na zewnątrz. Była to młoda, ale nie zbyt urodziwa kura. Tuszą nie grzeszyła, a rzadkie, brudno brunatne pióra z delikatnymi odcieniami czerwieni na końcach nadawały jej wygląd zużytej szczotki. Do tego wąski dziób i wyłupiaste oczy nieskażone jak się zdało żadną myślą dopełniały obrazu nędzy i rozpaczy. Widząc tego stwora jakby nie z tej ziemi, chwiejącego się na cienkich koślawych nóżkach, wymiętoszonego dodatkowo długim pobytem w nieprzystosowanej do tych celów torbie, drzemiąca dotąd spokojnie w klatce Eglantynka wydała głośny okrzyk niezadowolenia mierząc wrogim spojrzeniem intruza pochłaniającego w tak znacznym stopniu uwagę jej pani. Zaskoczona tym nagłym, nieznanym jej chyba dotąd dźwiękiem kura gdaknęła panicznie i zaczęła biegać po pokoju zderzają z meblami i zręcznie unikając prób schwytania przez właścicielkę tego lokum. Gotowa była nawet uwierzyć, że los mści się na niej za próbę kłamstwa. Ostatecznie nawet gdyby istotnie w jej torbie siedział smok nie przysporzyłby jej więcej problemów niż ta wyłysiała chuderlawa istota. Wreszcie dopadła uciekinierkę między kominkiem, a kufrem i schwyciwszy ją mocno przysiadła na łóżku. Mimo głośnych protestów sowy zaczęła gładzi zmierzwione pierze znajdy i cicho nucić, a kiedy zwierzę uspokoiło się ostatecznie odłożyła je na szafkę i podeszła do klatki. Eglantynka nie wyglądała na zachwyconą i ciężko ją było udobruchać, ale kilka kawałków suszonego mięsa załatwiło sprawę. Wyciągnęła rękę a ptaszysko usadowiło się na niej z pomrukiem zadowolenia. Czasami odnosiło się wrażenie, że niektórzy podopieczni zatracali do reszty ptasie cechy stając się czymś w rodzaju piesków salonowych lub rozpieszczonych kociąt. Tak było zdaje się i teraz, kiedy sowa usadowiła się koło niej na łóżku, a przemytniczka uspokojona jej obecnością zmrużyła oczy. Nie zdążyła jednak na dobre zasnąć, kiedy zaniepokoił ją dziwny hałas.
- Eglantynko! – wykrzyknęła – jak tu traktujesz gości.
Zamknęła przerażoną kurę w klatce, a sowę przycisnęła mocno do piersi. Zwierzę wyraźnie traktowało nową współlokatorkę, jako potencjalną zdobycz.
Najgorsze było w tym wszystkim, że naprawdę nie miała siły na dłuższe tłumaczenia i na użeranie się z całym tym zwierzyńcem, tym bardziej, że przez ostatnie dni musiała dowodzić nie mniej rozbrykaną zgrają, która na pewno nie zapomni jej tej wyprawy. Najpierw okazało się, że za cel obrali sobie miasto opanowane przez jakąś chorobę czy cokolwiek tam innego, co skłoniło mieszkańców do zamknięcia bram, potem uparła się wyświadczyć przysługę jakiemuś przypadkowemu człowiekowi i nie dość, że narazili się na wplątanie w jakieś zamieszki, nie dość, że dokonali włamania do objętej kwarantanną miejscowości, to jeszcze odebrali tak marną zapłatę. Tego ostatniego na pewno jej nie zapomną, bo ich nieszczęsna pożalcie się bogowie nagroda darła się wniebogłosy przez znaczną część drogi i nie dawała sobie do rozsądku przemówić, że w przypadku pościgu zdecydowanie lepiej panikować w milczeniu, szczególnie, jeśli ścigający dysponują sforą psów tropiących. Parę razy zresztą nawet od bojowych okrzyków uparte zwierzę przeszło do czynów pakując się wprost pod ostrzał i cudem nie skończyła na zaimprowizowanym rożnie ze strzały o przypuszczalnie byłoby dla wszystkich z większym pożytkiem niż szkodom. Philomela sama nie wiedziała, co każe jej utrzymywać przy życiu tą nędzną kreaturę, która nie dość, że nie przyprawiła ją o śmierć lub w najlepszym razie więzienie to jeszcze ośmieszała ją niepomiernie w oczach bandy. Dość, że po zakończonej wyprawie, gdy rozstawali się na skraju drogi, czuła, iż pseudonim „Kurza mamka” przylgnie do niej na dłużej. Nie mówiąc już o tym, co powiedział jej Haman w przerwie między wrzaskami pogoni. W istocie coraz mniej było w niej z sylfy, a coraz więcej z człowieka. Między innymi z tego względu musiała się pozbyć niechcianego lokatora.
Nawet niespokojne myśli nie mogły przeszkodzi jej w śnie. Zbyt była zmęczona by się tym wszystkim przejmować. Ranek jednak przyniósł bardzo nieprzyjemny powrót do rzeczywistości. Głównym problemem był fakt, że kłopot nie rozwiązał się i opierzona bestia nadal siedziała w klatce łypiąc na nią tym swoim głupkowatym wzrokiem. Westchnęła, więc wzięła zwierzaka pod pachę i ponieważ pora była już spóźniona i nie mogła raczej liczyć na śniadanie ruszyła wprost do egzorcystki. Tym bardziej było jej głupio, że nie szła tam celem odprawienia rytuału, choć kurze niewątpliwie by się taka interwencja przydała. Naga kilkakrotnie wspominała, że chętnie zaopiekowałaby się jeszcze jakimś zwierzakiem i żartowała, że gotowa byłaby zająć się gildyjnym kurnikiem, więc taki zaczątek przyszłej kariery nie powinien jej przeszkadzać. W kilka chwil Philomela stanęła u drzwi Nagi i delikatnie zastukała przygotując się już w duchu na to karcące, choć zawsze życzliwe spojrzenie. Czegóż tu się obawiać. Powie jej po prostu, że przyniosła jej nieco wcześniej prezent na dobre rozpoczęcie nowego roku.

<Naga?>