środa, 30 grudnia 2020

Od Cahira cd. Antaresa

Dotyk stali na szyi. Chłodny, upokarzający.
Cahir zadarł brodę, cofnął się o pół kroku, odsunął od ostrza. Oddychał ciężko, prawe ramię miał całkowicie zdrętwiałe. Chciał je rozetrzeć, ale powstrzymał się, widząc, że Antares mu się przygląda. Był zmęczony, czuł fizyczną niemoc. Dawno nie ćwiczył. Zastał się. Wyszedł z wprawy. Dlatego przegrał. 
— Ciekawi mnie, gdzie się tego nauczyłeś. 
Antares opuścił miecz.
— Miałem dobrego nauczyciela.
Cahir, nie mogąc się powstrzymać, otaksował go spojrzeniem. Mężczyzna był od niego szczuplejszy, węższy w ramionach i przynajmniej o głowę niższy. Trzymał w dłoni długi miecz, który w porównaniu z jego sylwetką wydawał się nieproporcjonalnie wielki. Cahir opuścił brwi. Jeszcze chwilę temu sądził, że jest mu gorąco z wysiłku, ale teraz wiedział, że była to irytacja. Miałeś szczęście, pomyślał, zaciskając usta w wąską kreskę. Udało ci się tylko dlatego, bo nie jestem w formie. Nie jesteś lwem. Nie jesteś dla mnie przeciwnikiem. 
— Ja także — mruknął, a jego oczy zwęziły się z gniewu. — Nie znam nikogo, kto bieglej władałby bronią. Wiele mu zawdzięczam.
Antares nie poruszył się. Twarz miał pozbawioną wyrazu.
— Mogę o swoim powiedzieć to samo.
— Nie nauczył mnie tylko jednej rzeczy i do tej pory mam do niego o to żal — kontynuował Cahir, niemal wpadając mu w zdanie.
Cisza. 
— Czego nie potrafisz?
Uśmiechnął się. Nie był to dobry uśmiech. 
— Przegrywać.
Antares jakby się zafrasował.
— A więc interesuje cię rewanż?
— Zgadłeś.
— Kiedy?
Cahir kątem oka spojrzał na miecz, który Antares wytrącił mu z ręki. Nie powinien był w ogóle go wybierać. Nie jest przyzwyczajony do walki dłuższym orężem. Nigdy go nie lubił. To zła broń. Dziwnie kojarzy się z arystokracją. Łypnął na Aresa. Dziwnie kojarzy się z takimi, jak on. Podrzucił w dłoni lekki, nieco zakrzywiony sztylet, złapał go bez trudu, obrócił, spojrzał na klingę, na odbite w niej własne oczy. Nie popełni drugi raz tego samego błędu.
— Jak najszybciej.
— Co to znaczy?
Zacisnął dłoń na rękojeści.
— Teraz.
Cahir natarł bez uprzedzenia, błyskawicznie. Zakończy to szybko. Nie będzie się cackał. Ciął na odlew, potem z góry, potem z prawej. Raz-raz-raz. Antares spokojnie blokował ciosy, unikał bez trudu. Cahir atakował coraz gwałtowniej, coraz mniej rozważnie, coraz bardziej wściekły, że nie potrafi przełamać jego zasłony. 
Spróbował finty, ale się nie udała. Ciął z półobrotu, ale Antares odbił jego sztylet pewnie, z taką mocą, że stal wydała z siebie głuchy jęk. Wyprowadził proste pchnięcie, ale chybił. Przerzucił broń do lewej dłoni, chwycił ją w locie, zamachnął się. Antares sparował. I to tak, że sztylet Cahira wyleciał mu z ręki, upadł na ziemię.
Cahir nie obrócił się, nie popatrzył na leżącą na ziemi broń. Tylko zacisnął pięść. Z bezsilności.
Leonis nie byłby dumny. Dałby mu do wiwatu, że pozwolił się sprać mężczyźnie takich gabarytów. Ksander nic by nie powiedział, tylko uśmiechałby się pod nosem. Ishil za to śmiałby się otwarcie i głośno. Cahir spojrzał na Antaresa szybko, z cieniem nadziei. Przegrać w pojedynku z półelfem to nie dyshonor, może...
Uszy Antaresa były okrągłe, zwyczajne.
Cahir zamknął oczy. Dobrze. Więc hańba.
— Jeszcze raz? — zapytał Antares po prostu, tonem, w którym nie było wyzwania.
— Nie. Wystarczy mi. Wygrałeś.
— Dziękuję za trening, to był dla mnie honor.
Cahir, zmierzając do wyjścia, nie obrócił się.
— Dziękuję za lekcję.

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Od Tadeusza – Event

𝔗
Ulewa. Ulewa okropna i choć Tadeusz był żabą, woda więc zupełnie nie powinna była mu przeszkadzać, tak jednak zdecydował się na zabranie parasola, co powodowało, że spacerujący po ulicach Almery przedstawiciel płazów budził niemałe zamieszanie – w drugiej łapie w końcu dzierżył odrobinę za wysoką jak na siebie laskę. Bo któż to widział, żaba w całkiem nieźle dopasowanym fraku, nie wspominając już o pięknym i zgodnym z aktualną modą cylindrze. Tadeusz Softmantle stwierdził bowiem, że warto skorzystać, gdy już wystawiło się nos zza Tirie, i zamówić nowe, porządne nakrycie głowy, co uczyniło z niego szczęśliwego posiadacza dwudziestu trzech cylindrów pasujących na okrągły czerep. Do tego oczywiście nie należy wliczać kaszkietów przeznaczonych jedynie na wyścigi konne, na których zresztą już tak dawno nie był. Kto wie, może gdy powrócą do Tirie wybrałby się z kimś do stolicy, by zorientować się w temacie najszybszych rumaków tego dziesięciolecia, choć nie podejrzewał, by miały dorównać tym sprzed około sześćdziesięciu lat. Wtedy to były konie! Teraz konie również były, ale raczej z krzywymi nogami, szpatami i nie za dobrze prowadzonymi kopytami. 
Pierwsza kropla spadła na szeroki, żabi nos i dokładnie w tym samym momencie Tadeusz stwierdził, że to dobry moment na otwarcie równie barwnego, co wstążka jego nowego, dopiero co odebranego od kapelusznika cylindra, parasola. Prychnął pod nosem na myśl o pracowniczych bursach, które im przydzielono i o ich dziurawych dachach oraz stwierdził, że kędzierzowatemu, koziemu futru Balthazara wilgotna pogoda na pewno niezbyt sprzyjała, tym samym udowadniając kolejną wyższość płazów nad ssakami. Ha!
Uderzył laską zbliżającego się do niego od prawej strony kuglarza, a temu z lewej strony pogroził długim językiem. Robili się zbyt pewni siebie, myśleli, że wszystko im wolno i że jak ktoś wygląda odrobinę zamożniej, to tym prościej włożyć w kieszenie jego fraka łapska, gdy przed oczami będzie się wymachiwać kartami. Niedoczekanie, zwłaszcza, gdy trafiało się na ponad stuletniego, dawnego, ale Tadeusz za tym konkretnym przymiotnikiem nie przepadał, rektora magicznego uniwersytetu znajdującego się pośród istnego raju dla kieszonkowców.
Zawartość woreczka zawieszonego pod jednym z pół fraka zasyczała jednak niebezpiecznie, a biały kamień w magicznej lasce zaiskrzył. Tadeusz zatrzymał się, może i doceniając szeroki rozstaw swoich oczu, dzięki któremu dostrzegł czającą się w rogu jednej z ciemnych uliczek kobietę. Zacisnął mocniej łapę na lasce, gotując się do obrony, bo choć był niski, doskonale wiedział, gdzie celować. W kolana, ewentualnie w niebo, modląc się, że sztuczka z piorunem zadziała. 
— Łapy panienkę świerzbią?
— Panią.
— Dla mnie panienka, może dziwa w zależności od tego, jak potoczy się ta rozmowa — zasyczał, odwracając się pyskiem do obwieszonej w kolorowe szaty kobiety. No tak. — Czego chce?
Kobieta wyciągnęła spod jaskrawoturkusowego materiału karty. Tadeusz skrzywił się, o ile żaby w ogóle mogą się skrzywić.
— I co, i jeszcze może poleje mi wosk? Powróży z dłoni? — zapytał, biorąc laskę i parasolkę do jednej ręki, a drugą rozkładając przed babą, w ten sposób pokazując kompletny brak lini papilarnych, lini życia czy śmierci, czy innych pseudonaukowych bzdur, które nigdy nie zostały przecież potwierdzone.
Montgomery od dobrych kilku miesięcy próbowała wmawiać mu, że jest zupełnie inaczej, ale Montgomery wystawiała na śnieg kwarc górski i następnie okładała nim sobie twarz. Nie była więc zdrowa na umyśle, a w dodatku była heksą i zbyt tajemniczą, jak na mniemanie żabiego czarnoksiężnika, kobietą. Ufać jej więc nie należało, co chyba należało do ogólnych zboczeń zawodowych wszystkich istot posługujących się jakąkolwiek magią. Ufać jedynie sobie i mieć oczy szeroko otwarte, przynajmniej zauważysz, gdy ktoś podstawi ci nogę. Kto wie, może było to jednak tylko zboczenie Softmantle’a, tak bardzo poturbowanego przez los i przez swoich przyjaciół. I jedną konkretną kobietę potrafiącą układać tarota, pachnącą majerankiem i lawendą. 
— Jeżeli tylko zechce. 
— Nie ufam wieszczkom.
— Nie dziwi mnie to, gdy płynie to z ust osoby, której również nie należy ufać — parsknęła gardłowo kobieta, wychodząc odrobinę z cienia z dłonią wyciągniętą ku żabiej sylwetce oraz jednym palcem wystawionym w konkretnym kierunku. Konkretnym kierunkiem był skórzany woreczek. Tadeusz zarechotał, cofając się o krok i wyciągając przed siebie laskę. Biały kamień zaiskrzył nerwowo. — Oszukujesz wszystkich czy tylko siebie?
— W zależności od mojego humoru, tak myślę. 
Łypnął szklanym okiem, uważniej przyglądając się sylwetce wróżki. Odrobinę przy kości, z pulchnymi polikami i zadartym noskiem, gęstymi, czarnymi włosami ukrytymi pod kapturem, bo przecież deszcz dotykał wszystkich, bez wyjątków, no chyba że skorzystało się z odpowiedniego, niezbyt skomplikowanego czaru. Nie mogła być w młodości brzydka, na pewno znaleźliby się jacyś amatorzy gotowi przyjąć ją na jakieś sensowne nauki czy na mały dworek jako sensowną doradczynię. A jednak proszę, stała teraz przed nim, mokła i niezbyt pięknie pachniała. Kobieta zmrużyła oczy, najwidoczniej w tym samym czasie również nie próżnując.
— Byłeś blondynem?
Tadeusz westchnął, starając się wyprostować odrobinę bardziej. Zmarszczył śliskie czoło. 
— Och, i miałeś błękitne oczy! — zaskrzeczała, klaszcząc w dłonie. — Ale ktoś ciebie załatwił, co panie?
Płaz stwierdził, że nie ma dalszego w sensu w dalszym moknięciu. Zwinnie obrócił się wokół osi własnego cielska, po czym ruszył przed siebie, czym prędzej w tłum. Nim postawił trzeci krok, pomarszczona dłoń złapała za jego laskę, starając się przyciągnąć emerytowanego czarnoksiężnika do siebie. Ten jednak zaskrzeczał, zasyczał, po czym wyciągnął łapę w kierunku staruszki.
Lepkie opuszki chwyciły za kartę. Tadeusz przeklnął, doskonale przecież znając zasady, kobieta za to uśmiechnęła się w szerokim, prawie bezzębnym uśmiechu, ogłaszając światu w ten sposób swoje zwycięstwo. 
— Zadaj pytanie.
Tadeusz więc zadał pytanie, zachowując je jedynie dla siebie, oczywiście. Karta została wyciągnięta, żabie oko łypnęło na nią niechętnie. 
— Odwrócone umiarkowanie — oświadczyli zgodnie, łapiąc w tym momencie swoje spojrzenia. Tadeusz oddał kartę kobiecie, poprawił cylinder. 
— Czego za to chcesz?
— Tylko tej złotej korony. I może tej drewnianej figurki. 
— Złota korona. Ale tylko, jeżeli wszystko będzie zgodne z rzeczywistością.
Baba parsknęła śmiechem, klasnęła w dłonie.
— Ależ oczywiście! 
— Jak się przekonasz, czy nie kłamię, gdy tu wrócę?
— Oboje wiemy, że nie skłamiesz.
Żaba prychnęła, a następnie już na dobre obróciła się plecami do wróżbitki.
— Stoi. Do jutra. 

— Tadeuszu, a cóż to za nowy nabytek? — wesołe pytanie dobiegło żabich uszu. 
— Ach, nowy cylinder, pozwoliłem sobie skorzystać z okoliczności, bo ten, który ze sobą zabrałem był już trochę wiekowy. A w końcu znajdujemy się w doskonałym miejscu do zamawiania nakryć głowy — stwierdził Tadeusz, uśmiechając się do Nikolaia, dosyć szeroko jak na siebie. Zaczął zdejmować swój frak.
— Och, czy mógłbym go obejrzeć z bliska? Ten szew przy wstążce jest dosyć interesujący, nie?
— Nikolaiu, wolałbym, żebyś… — Tadeusz nie zdążył skończyć swojego zdania, smukłe dłonie krawca bowiem już chwytały za jego nakrycie głowy. Żaba podskoczyła, zarechotała i upuściła frak, parasol, laskę. Wraz z nimi na brudną posadzkę spadł również skórzany woreczek, który nie powinien był nikomu rzucać się w oczy.
Softmantle miał wrażenie, że jeszcze chwila i popełni najprawdziwszą defenestrację, w ten sposób może i kontynuując tradycję ustanowioną przez tiedalskich studentów, gdy prorektor zdecydował się nie przepuścić ich do kolejnego semestru. Nie wiedział tylko, czy osobnikiem wyrzucanym przez okno miał być on sam, czy może jednak szczerze zainteresowany jego cylindrem krawiec, którego brzuch przebijał właśnie żabim spojrzeniem. Blondyn jednak niezbyt się tym przejmował, cały czas przewracając nakrycie głowy w swoich dłoniach i podziwiając skrzętnie ukryte nici na zdobionej wstążce. 
— Och, tu mogli trochę lepiej to zszyć. Tadeuszu, jeżeli chciałbyś, żebym to poprawił…
— Nie. Nie chciałbym — burknęła żaba, wyrywając cylinder z krawieckich dłoni.
— Och, dobrze. I coś ci upadło… — zauważył Nikolai, już sięgając po woreczek, prawdopodobnie już czając się na jego zawartość, już mając zepsuć cały plan Tadeusza i chcąc go skompromitować przed całą gildią. Softmantle jednak był starym wyjadaczem, co to, to nie, młody krawiec przecież nie mógł zepsuć jego planu. Położył stopę na woreczku, przyciskając go do podłogi.
— Poradzę sobie sam, Nikolaiu — zasyczał chłodno, wkładając cylinder na głowę oraz sięgając po wszystkie rzeczy, które upadły na posadzkę. — Idę do pokoju. Czy mógłbyś przekazać wszystkim, żeby mi nie przeszkadzali?
— Tadeuszu, jest jedna sprawa.
— Co tym razem?
— Zalało twoje łóżko. Wiesz, ulewa.
Softmantle przeklnął siarczyście i zdecydowanie niezbyt kulturalnie, przy okazji budząc wszystkie koty chowające się po kątach bursy. Pod jego nogami przebiegł jeden z kocurów goniących mysz. Żaba podskoczyła, wyżej, niż wtedy, gdy z jego głowy brutalnie zabrano kapelusz. Przeklnęła podobnie, poddając się już całkowicie, zerknęła na krawca.
— Ile weźmiesz za niewspominanie nikomu o woreczku?
Nikolai zmarszczył czoło.
— Woreczku?

Kobieta siedziała na kamiennym murku, wesoło wymachując nogami. Uśmiech nie schodził jej z twarzy, odkąd zobaczyła zmierzającą w jej kierunku żabę. Ze zdjętym kapturem, jak się okazała, miała jeszcze więcej czarnych loków niż się wydawało, a na tle morza oraz z bryzą kręcącą się po nozdrzach wydawała się młodszą od wróżki widzianej przez niego dzień wcześniej. 
Kobieca magia była magią niezwykle zdradliwą. Ewentualnie przemawiało przez niego niewyspanie spowodowane odpoczynkiem na twardej i zimnej posadzce, bo ową wolał od przemoczonego, skrzypiącego materaca.
Tadeusz zdjął cylinder, skłonił się, niezbyt nisko, ale jednak i wyjął woreczek skrywany pod frakiem. 
— Korona. Zgodnie z naszą umową. 
— Bez figurki?
— Bez. 
Kobieta parsknęła cichym śmiechem. Żaba rzuciła w jej kierunku monetą, a ta całkiem zwinnie ją złapała, jakby nigdy nie odczuwając jakichkolwiek bólów w stawach, które na pewno doskwierały Softmantle’owi. 
— Szkoda. Może mogłabym poradzić coś na twoją… — zmierzyła go wzrokiem — przypadłość. Byłeś ładnym mężczyzną. 
— Wystarczy, zresztą doskonale wiem, jak wyglądałem, nie musisz mi przypominać. Poradzę sobie sam. 
Wróżbitka pokręciła głową, wyciągając talię kart, by następnie spojrzeć na Umiarkowanie.
— Tak myślisz? — zapytała, a Tadeusz wbił wzrok na iskrzące się za kobietą morze, mocniej ściskając woreczek w klejącej się łapie. Poczuł czającą się w nim drobinę. 
— Jestem o tym święcie przekonany. 
𝔗

czwartek, 24 grudnia 2020

Wesołych Świąt!

Rok 2020 zdecydowanie dał popalić nam jak i całemu światu, jednak na całe szczęście powoli zmierza już ku końcowi (oby tylko rok się skończył, a nie wszystko). Mamy nadzieję, że wszyscy czujecie się dobrze i w rodzinnych gronach zasiądziecie dziś do wigilijnego stołu. 

Z okazji Bożego Narodzenia, chciałybyśmy życzyć Wam wszystkim spokojnych, ciepłych świąt spędzonych w gronie najbliższych. Niech Mikołaj zostawi pod Waszą choinką sterty prezentów, wena i pomysły dopisują codziennie, a szczęście i zdrowie towarzyszą w ostatnim tygodniu tego roku, jak i każdym dniu zbliżającego się 2021!

Wesołych Świąt Skarby!

Wasza Administracja ~

wtorek, 22 grudnia 2020

Od Antaresa cd. Williama

Antares ledwo zdążył przekroczyć próg biblioteki.
”Dobra, to dawaj teraz tego capa.”
Rycerz westchnął w duchu.
”Nie przyszedłem tutaj, by niepokoić Balthazara.”
”Skąd wytrzasnąłeś jego imię?” Ten drugi był wyraźnie zaskoczony.
”Słucham, co inni mają do powiedzenia. Przecież Ignatius o nim opowiedział, na samym początku.”
”Hmpf.”
W głowie Antaresa zapadła błoga cisza. Rycerz w końcu mógł zebrać myśli i skupić się na tym, po co tu przyszedł.
Gdy jeszcze podróżował z sir Roderykiem, miał okazję spędzić nieco czasu w szlacheckiej posiadłości. Jako że w tamtym czasie leczył dość poważne złamanie, siłą rzeczy nie mógł trenować, a że bezproduktywne spędzanie wolnego czasu było mu obce, wypełniał go czytaniem zgromadzonych przez szlachcica ksiąg. Jedna z nich wielce przypadła mu do gustu, nie zdążył jej jednak dokończyć. Jak na złość nie pamiętał też tytułu, choć kojarzył imiona postaci i choć początek fabuły. To jednak nie pomagało w odnalezieniu woluminu – Antares nie potrafił zaklasyfikować książki inaczej, niż jako beletrystykę, nazwiska autora oczywiście też nie pamiętał, a co do okładki, to mgliście kojarzyło mu się, że była zielona.
Samo pomieszczenie biblioteki było dla Antaresa nieco zawikłane. Mężczyzna uświadomił sobie, że mija tę samą półkę kolejny raz, choć przecież gildyjna biblioteka nie była aż tak rozległa. Westchnął. Sam sobie nie poradzi. Przecież tej książki mogło tu równie dobrze nie być, wtedy szukałby na marne. Powinien kogoś spytać.
Antares wyszedł spomiędzy półek, skierował kroki ku sercu biblioteki. To tam powinien urzędować bibliotekarz, prawda?
Spodziewał się, że za biurkiem zastanie charakterystyczną postać Balthazara, zdziwił się więc widząc, że miejsce to zajmuje młody mężczyzna o niezwykłej barwie włosów. Pochylał się w skupieniu, pisząc coś w opasłej książce. Antares przestąpił lekko z nogi na nogę. Nie chciał przerywać mu pracy, ale nie bardzo miał wyjście.
— Przepraszam — zaczął w końcu.
— Tak, w czym mogę pomóc? — Nieznajomy podniósł głowę, uśmiechnął się ciepło. Sprawiał wrażenie osoby przyjaznej i pomocnej. Antares nieco się ośmielił.
— Szukam książki. Zacząłem ją kiedyś czytać, jednak nie skończyłem... — Rycerz urwał, zająknął się. Gdzie jego maniery, nawet się nie przedstawił! — Proszę wybaczyć! Nazywam się Antares. — Skłonił się dwornie.
Drugi mężczyzna też wstał, chyba stłumił śmiech.
— William Crox, miło mi poznać. Pamiętasz może tytuł tej książki? Albo autora?
— Tu właśnie jest problem. — Przyznał się rycerz. — Było to dość dawno temu, jedno i drugie umknęło mej pamięci. Przykro mi.
— Nic nie szkodzi. — William był chyba przyzwyczajony do tego, że ludzie nie pamiętają najbardziej kluczowych elementów. — A o czym mniej więcej była ta książka?
— Opowiadała historię rycerza Avtandila, którego król Rostevan poprosił o odnalezienie pewnego tajemniczego człowieka odzianego w… chyba w skórę pantery. — Antares się zafrasował, pamiętał z owego dzieła mniej, niż mu się wydawało. — Bardzo mi przykro, nie zdołałem przeczytać zbyt wiele...

poniedziałek, 21 grudnia 2020

Wywiady z postaciami vol.III

Witajcie kochani!

Ankieta związana z wydarzeniem dobiegła końca, więc nadeszła pora na zebranie chętnych i omówienie zasad!
Na czym będą polegać wywiady?
To bardzo proste. Na potrzeby wydarzenia powstanie specjalny kanał, na którym będziecie mogli na bieżąco zadawać bądź odpowiadać na pytania związane z postaciami obecnymi na Gildii. Nie ma głupich pytań, będziecie mogli pisać, co tylko zechcecie, oby tylko nie obraziło to innej osoby.

Zasady i termin 
A przeprowadzonej na discordzie ankiecie wygrał termin grudniowy, więc zabawa będzie trwała od 26 grudnia do 2 stycznia! Tradycyjnie, 3 stycznia dostęp do kanału zostanie wyłączony.

Zasady
1. Pytania i odpowiedzi będą mogły być zadawane i udzielane tylko na przeznaczonym do tego kanale.
2. Uprasza się, by wszelkie rozmowy między autorami na temat czyjejś odpowiedzi były prowadzone na kanale @ploteczki, aby nie zgubiły się wśród tego kolejne pytania.
3. Aby wiadomo było, do kogo skierowane jest pytanie, trzeba oznaczyć autora tej postaci i wskazać, o którą chodzi (jeśli posiada ich kilka).
4. Prosimy o odpowiadanie na pytania poprzez zacytowanie ich (można wówczas wyłączyć pingowanie pytającego). Pozwoli to zachować porządek i kontrolować, kto dostał już odpowiedź. 
5. Istnieje opcja przesłania pytania anonimowo. Wystarczy przesłać swoje pytanie administracji w prywatnej wiadomości i napisać, do kogo je kierujecie.
6. Pytania można kierować tylko do postaci, których autorzy zgłosili się do wywiadów. W przypiętej wiadomości na kanale znajdować się będzie lista, kto bierze udział w zabawie, powstanie też rola, by takowe osoby wyróżnić.

Dodatkowa zabawa
Podczas trwania ubiegłej edycji wywiadów postaci przez chwilę miały możliwość komentowania odpowiedzi innych. Zwróciłyśmy uwagę, że taka dodatkowa możliwość interakcji pomiędzy nimi bardzo Wam się spodobała, jednak wywoływała bałagan na kanale wywiadów. Dlatego też przy tej edycji pojawi się dodatkowy kanał, właśnie do takich rozmów przeznaczony! 

Lista postaci biorących udział
1.Adonis Nykvist
2. Akamai
3. Antares
4. Aries Bravis
5. Aurora
6. Balthazar
7. Banshee
8. Cahir O'Harrow
9. Cervan Teroise
10. Desiderius Coeh
11. Eugeniusz Drak
12. Ignatius Teroise
13. Isidoro D'Arienzo
14. Javiera Badwolf
15. Kai Montgomery
16. Klemens Dewich
17. Leonardo Montegioni
18. Madeleine Louise Mae Zabini
19. Marta
20. Mattia D'Arienzo
21. Narcissa Aigis
22. Nicolas Cedric Stricklander
23. Nikolai
24. Nova
25. Ophelos Chrysanthos
26. Pelagonija Eternumm
 27. Rawen Kurokami
28. Syriusz
29. Tadeusz Softmantle
30. William Crox
31. Xavier Delaney
32. Yuuki Tenebris

Dziękujemy za uwagę!
Administracja  

sobota, 19 grudnia 2020

Od Williama

    Tego dnia pogoda raczej nie była zachęcająca. Ciemne chmury pokrywające calutkie niebo. Ulewny deszcz, uderzający w ziemię sporej wielkości kroplami. Silny, porywisty wiatr, który poruszał drzewami na różne strony.  To wszystko raczej nie wydawało się za przyjazne dla jakiejkolwiek żywej istoty. Tak samo uważał pewien niebieskowłosy osobnik, stojący właśnie przy oknie w bibliotece. Obie dłonie miał splecione na kubku, w którym znajdowała się parująca nadal herbata. Oczy miał wpatrzone w krajobraz za szybą. Musiał przyznać, że deszcz był całkiem przyjemnym i inspirującym zjawiskiem… Ale tylko wtedy gdy można było go oglądać z ciepłego wnętrza budynku. Stety niestety nie mógł za długo pozostać w takim stanie. Obowiązki i nie tylko wzywały. Przybliżył kubek do ust i wziął nie za duży łyk herbaty, ostatni raz spoglądając na wydarzenia za oknem.
— Czas wracać do pracy — westchnął, odchodząc od okna.
Przysiadł przy niewielkim biurku, które od niedawna tak jakby należało do niego. Odłożył napój po swojej prawej stronie, ale nie za blisko krawędzi, aby przypadkiem go nikt nie zrzucił. Zeskanował wzrokiem blat, aby sprawdzić, czy wszystko znajduje się na swoim miejscu. W oczy rzucił mu się list leżący, prawie że w centralnej części biurka.
— Chyba czas się w końcu zająć tym i wysłać ją — wziął w rękę kopertę, wpatrując się w imię i nazwisko swego ojca, widniejące na niej. — Jak tylko skończę pracę, to pójdę i załatwię to - postanowił sobie.
Odłożył ją z powrotem na miejsce, a w zamian przesunął bliżej siebie notatnik. Był on raczej nie za duży, ale dość gruby. To właśnie w nim znajdowała się niedawno zaczęta książka, pisana przez bibliotekarza. Z racji, że aktualnie nikogo nie było w pomieszczeniu i nie zapowiadało się na to, aby w najbliższych minutach miał się ktoś pojawić, mężczyzna postanowił, że może sobie pozwolić na to, aby zająć się nią. Bardzo chciał skończyć opowieść i marzył o tym, aby kiedyś stała się tak znana jak na przykład Romeo i Julia. Wziął do ręki pióro i zaczął przelewać myśli na papier.
— Przepraszam — usłyszał nagle czyiś głos, który niestety zaprzeczył jego przeczuciom, że nikt się nie pojawi w najbliższym czasie w bibliotece.
— Tak, w czym mogę pomóc? — uśmiechnął się i podniósł głowę, spoglądając na osobę, która najwyraźniej potrzebowała go aktualnie.

Ktoś?

"Lepiej umrzeć, niż zdradzić swoich przyjaciół."

William
Crox
|| 27 lat - 19.07 || Ethija||
|| Pisarz, Bibliotekarz ||
“Życie jest bezcenne. I narażone na tyle niebezpieczeństw. Nigdy nie wiadomo, co czai się za rogiem. Trzeba się troszczyć o to , co się ma, póki się to ma."
- Kim jest William? Z całą pewnością jedną z najbardziej opiekuńczych i dobrodusznych osób, jakie poznasz w swoim życiu. Mogłabym szczerze powiedzieć, że są to jego cechy charakterystyczne. Już na pierwszy rzut oka widać jak troszczy się o innych. Nie pozwoli, aby komuś przy nim stała się krzywda. Szczególnie jeżeli owa osoba jest mu bliska. Nie zdziwiłabym się, jakby kiedyś przez to wpakował się w problemy, ale no cóż… Mniejsza. Mogę jeszcze dodać, że czasami widywałam go, jak prawił kazania swojej przyjaciółce. Mówił o tym, że powinna być bardziej odpowiedzialna i konsekwentna. Można by powiedzieć, że tak trochę matkował jej.
- Muszę przyznać, że panicz Crox był jednym z moich ulubionych uczniów. I nie chodzi mi tu tylko o naukę. Chociaż owszem. Uczył się całkiem nieźle. Nie miałem z nim w tej kwestii problemów. Nawet mogę przyznać, że był jednym z lepszych uczniów. Moją uwagę zaskarbił sobie swoją życzliwością, a także tym jak pomocną osobą jest. Zawsze po zajęciach pytał, czy nie pomóc w odnoszeniu rzeczy. Byłem przyzwyczajony do tego, że zazwyczaj musiałem wszystko sam robić lub wydawać rozkazy, aby ktoś zwrócił swoją uwagę. Jednak znalazł się taki William, który zmienił trochę moje poglądy i pokazał mi, że jeszcze nie wszystko stracone. Widywałem także to, jaki był dla innych studentów. Równie miły co w stosunku do mnie. Starał się im pomagać, jak mieli w czymś problemy. Jednak nie brakuje mu także rozsądku. Wie, kiedy należy się wycofać, zostawić kogoś w spokoju czy ugryźć się w język.
- Nie myślcie sobie, że mój durny przyjaciel posiada same pozytywy. Negatywy też się znajdą. Na przykład fakt, że jest on niezwykle spóźnialski. Ile to razy musiałam czekać na niego przez kilkanaście minut. Nauczyłam się już, że najlepiej umawiać się z nim na wcześniejszą godzinę, a przychodzić chwilę później. Wtedy przychodzi tak akurat. Ale to nie wszystko. Miałam z nim jeszcze większe problemy. Will jest dość zapominalską osobą. Przez to było tak, że czasami w ogóle nie pojawiał się, a potem dowiadywałam się, że nawet nie pamiętał o tym, że mieliśmy się spotkać. Także wiele razy nie oddawał rzeczy, które pożyczał. Musiałam specjalnie kilka razy się upominać, aby je odzyskać.
- Czasami zdarzały mi się okazje, aby ujrzeć trochę mroczniejsze oblicz naszego lokalnego miłośnika herbaty. Były to zazwyczaj momenty, gdy ktoś próbował obrażać bądź w inny sposób dokuczać jego przyjaciółce. Wtedy to często, nawet zanim ona zdążyła się odezwać, William się odgryzał. Bronił ją. Jeżeli ktoś był bardziej natarczywy, to bywało i tak, że uderzył kogoś. Można powiedzieć, że mimo wszystko jest on dość waleczną osobą. Na szczęście jeszcze nigdy nie zdarzyła się sytuacja, aby w takich sytuacjach wykorzystał swoje zdolności strzeleckie.
- Realista od siedmiu boleści. Zamiast się wyluzować. Nie przejmować niczym to ten będzie analizował. We wszystkim widzi wady i zalety, o których oczywiście musi mi opowiadać. Bo dzień bez jego rozmyślań to dzień stracony.
William w końcu postanowił zawitać w szeregach Gildii. Liczymy na to, że jakoś się tu odnajdzie. Spokojnie możecie używać go w swoich opowiadaniach. Jakby ktoś potrzebował pomocy w tym jakby się zachował to proszę, śmiało pytajcie.
Kody: American Codes
Autor arta - Hachiimi

czwartek, 17 grudnia 2020

Od Mattii cd. Xaviera

Z każdym dniem aura stawała się coraz chłodniejsza. Co rano słońce pojawiało się coraz bardziej spóźnione, snuło się nad horyzontem, jakby wcale nie planowało odwiedzin, wieczorem zaś coraz szybciej uciekało, nie podając już nawet wymówek.
Mattia dopakował jeszcze dwie grubsze, wełniane koszule i dodatkową parę ciepłych onuc. Nie wiedział, ile czasu zajmie im poszukiwanie tej nieszczęsnej lutni, wolał być jednak dobrze przygotowany. W jukach wylądowały jeszcze karty tarota wraz z wahadełkiem i mapą, nieco koron na drobne wydatki. Astrolog w końcu wsunął pierścień rodowy na palec i westchnął.
— Weź jeszcze to. — Isidoro wręczył mu niewielki woreczek. Mattia odruchowo po niego sięgnął, zawartość zagrzechotała mu w palcach.
— Runy…?
Mattia bardzo rzadko korzystał z ich pomocy w przewidywaniu przyszłości. Runy, będąc jedną z najstarszych metod wróżbiarskich, potrafiły też dać najbardziej enigmatyczne i trudne do interpretacji przepowiednie, z którymi nawet Isidoro miewał problemy. Ofiarowywały wiele wskazówek, jednak w przeciwieństwie do kart tarota, nie lubiły konkretnych pytań, miały też tendencje do dawania odpowiedzi, które można było interpretować na dwa przeczące sobie sposoby. Mattia nie widział powodu, dla którego miałby ich używać, jednak jeśli Isidoro nalegał… Woreczek grawerowanych kości nie ważył wiele i znalazło się dla niego miejsce między rękawiczkami i ozdobnym dubletem, który astrolog postanowił zabrać pod wpływem impulsu.


Xavier trochę go zaskoczył. Bard był gotowy do drogi bladym świtem, a gruby, dobrze nawoskowany płaszcz zakrywający zarówno postać jeźdźca, jak i dużą część jego konia jasno dawały do zrozumienia, że mężczyzna nie zamierza dać się pokonać pogodzie. Dopasowane rękawiczki okrywały wrażliwe dłonie muzyka nie tylko chroniąc je przed zimnym wiatrem, ale i chowając zdobiące je zapewne pierścienie przed niepowołanym wzrokiem. Przy pasie Xaviera tkwił jego rapier, złocisty kosz migotał w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Mattia miał szczerą nadzieję, że w drodze nie będzie potrzeby, by Xavier musiał demonstrować swą wprawę w dzierżeniu ostrza.
Podróż upłynęła im w dużej mierze w milczeniu. Xavier narzucił dość szybkie, ale na szczęście nie karkołomne tempo i Mattia, mimo miernych umiejętności jeździeckich, nie miał problemu by nadążyć, siłą rzeczy nie było jednak warunków do rozmowy. Mężczyźni podążali traktem, mijając po drodze niewielkie spłachetki lasu, gros widoków stanowiły jednak pola uprawne. Straszyły zoraną, ciemną ziemią i słomianymi chochołami otulającymi co wrażliwsze rośliny. O tej porze roku nikt tam już nie pracował – przyroda ułożyła się już do snu i czekała tylko, aż niebo przykryje ją grubą, śnieżną pierzyną.
Było już kompletnie ciemno, gdy dotarli do jakichś zabudowań. Trudno było to nazwać nawet wsią – raczej trafili na jakieś osamotnione gospodarstwo. Po obejściu kręciło się kilka gęsi, ich pękate, białe brzuchy i długie szyje odznaczały się w mroku wcześnie zapadającej nocy. Mattia zastukał do drzwi i tak, jak się spodziewał – otworzył im gospodarz z liczną rodziną, który przychylnym okiem spojrzał na nieco koron i chętnie zaoferował niespodziewanym podróżnym sienniki przy piecu. Gorąca strawa, choć uboga, rozgrzała brzuchy, Mattia dostrzegł jednak, że niewiele pomogło to Xavierowi.
Gdy rodzina gospodarza udała się już na spoczynek, ale zanim zrobił to Xavier, astrolog wydobył z juków jeszcze swoje wahadełko. Na jego widok bard wyraźnie się ożywił, nawet wyciągnął dłoń w tym samym momencie, w którym Mattia miał go o to poprosić. Jego wzrok podążał za błąkającym się po powierzchni ametystu odblaskiem świecy, a gdy ametyst sam zaczął się kołysać, Xavier przekrzywił lekko głowę.
— Jak ono właściwie działa?
Mattia już miał odpowiedzieć, jednak zmienił zdanie. Zamyślił się na chwilę.
— Jak kamerton. — Astrolog uśmiechnął się. — Wchodzi w rezonans z sercem i emocjami danej osoby, by potem łatwiej odnaleźć dla niej drogę, której poszukuje. — Mattia przeniósł wahadełko nad mapę. — Wskaż miejsce, w którym jest lutnia Xaviera — powiedział ponownie.
Wahadełko wychyliło się, wskazało miejsce nieco dalej na trakcie. Mattia przesunął dłoń, by wisiało idealnie nad wskazywanym punktem, następnie wyjął cienki, ołowiany rysik, ostrożnie naniósł kropkę na mapę, dopisał datę. Gdy Xavier się przyjrzał, mógł dostrzec że i poprzedniego dnia Mattia uczynił to samo – teraz dwie kropki znaczyły ślad, jakim podążał złodziej.
— Jedzie konno, forsownie. — Zauważył bard, w jego głosie dało się słyszeć napięcie.
Mattia pokiwał głową.
— Jeśli chcemy go dogonić, musimy przyspieszyć, albo… — Astrolog zerknął w stronę świecy, wykonał nieokreślony gest ręką.
„Przewidzieć jego następne działania.” dodał w myślach.
Astrolog na samym wstępie skreślił możliwość, że złodziej ukradł lutnię tylko po to, by się wzbogacić. Instrument był zbyt charakterystyczny, by łatwo dało się go ukryć lub sprzedać, do tego był delikatny i zajmował relatywnie dużo miejsca, a więc był niewygodny w transporcie. Przypadkowy złodziej o wiele prędzej połasiłby się na jakiś element biżuterii barda – w końcu pierścień lub bransoletę można ukryć w kieszeni i sprzedać w jakimś większym mieście. Ten jednak zamierzył się naprawdę wysoko, wycelował prosto w honor barda i odarł go z symbolu jego muzycznego statusu. W całej tej sytuacji Mattia widział rzuconą rękawicę, ale kto i dlaczego miałby to zrobić, to pozostawało dla niego zagadką.

Od Cahira cd. Xaviera

Położył dłonie na pysku Al-Fali, pogładził ją po nosie ruchem łagodnym, ostrożnym. Klacz zadarła łeb, cofnęła się gwałtownie, tuląc uszy. Strzeliwszy bujnym ogonem w powietrzu, zaparskała nerwowo, zakręciła się w boksie, łypiąc na mężczyzn. 
Cahir uśmiechnął się samymi wargami. 
— Wysadziła mnie z siodła tyle razy, że przestałem liczyć.
Xavier, niezobowiązująco oparty ramieniem o drzwiczki, zaśmiał się cicho, z umiarkowanym rozbawieniem. Nie spuścił wzroku z konia. 
— A więc i na tym polu nie można odmówić jej zacięcia.
— Czasem nie możemy się dogadać.
Gdy Al-Fala przystanęła pod ścianą, w możliwie największej odległości od nich, barwa jej sierści zlała się z zalegającym tam mrokiem. 

~*~

Zaszyli się w jednym z wolnych, niezamieszkanych boksów.
Xavier, swobodnie rozwalony na słomie, kołysał w palcach pustą butelkę. Głowę miał nieznacznie odchyloną do tyłu, kolano podciągnięte pod brodę, koszulę już nieco sfatygowaną, porozpinaną pod szyją. Jego kości policzkowe były pociemniałe; oczy błyszczały mu od alkoholu. 
— Prawda czy wyzwanie? — zagaił w pewnym momencie.
Cahir, oparty skronią o ścianę, nie poruszył się, nie odgarnął włosów, które przesłaniały mu oczy. Jak zawsze, gdy wypił zbyt wiele, czuł się senny, odrętwiały i cudownie zobojętniały na wszystko. 
— Prawda — odmruknął, prawie nie poruszając ustami.
— Całkiem ładnie się świecą. Prawdziwe?
— Prawdziwe — potwierdził, nie rozchylając powiek. Wiedział, że Xavier pyta o pierścienie. Skojarzył, że przydybał go kiedyś, gdy się im przyglądał. — Prawda czy wyzwanie?
— Wyzwanie. Bo zaraz tu pousypiamy.
— Wypij do dna. — Podał mu swoją butelkę, częściowo pełną, jedyną, która im pozostała. — Jednym haustem, na raz. 
Xavier zaśmiał się krótko, ale aksamitnie, dziwnie szczerze.
— To ma być wyzwanie?
Cahir udał dotkniętego.
— Jak się nie podoba, oddaj.
— Ha, akurat — wymruczał Xavier, czule spoglądając na szkło. — Już po ptokach, teraz jest moja, trzeba było myśleć wcześniej.
Pozdrowił Cahira kurtuazyjnym ruchem nadgarstka, przytknął gwint do ust, przechylił butelkę. Jej zawartość znikła w zastraszającym tempie. Cahir, który miał już dość alkoholu, poczuł, jak coś przewraca mu się w żołądku od samego patrzenia. 
— Nie za szybko? W porządku?
— W najlepszym. — Xavier przymknął jedną powiekę, wycelował w kąt, w miejsce, w którym leżały pozostałe butelki. Zamachnął się, rzucił. Nie trafił. Szkło z hukiem rąbnęło w ścianę sąsiedniego boksu. Mieszkający w nim koń zarżał niespokojnie. — Prawda czy wyzwanie?
— Prawda.
— Jeszcze raz? — Xavier wykrzywił wargi. Kładąc nacisk na ostatnie słowo, dodał: — Bogowie, ależ jesteś nudny. 
— Pytasz, czy oddajesz kolejkę?
— No już dobrze, dobrze — uśmiechnął się. — Szczerze mówiąc, ciekawi mnie, skąd wziąłeś te pierścienie.
Milczenie.
— No więc? — zachęcił.
— Kupiłem je, oczywiście. — Wzrok Cahira był nieruchomy, chłodny. — Nie wiem, co spodziewałeś się usłyszeć. 
Xavier nie wyglądał na przekonanego. W najmniejszym stopniu. Kąciki jego ust uniosły się, jego powieki: lekko zmrużyły. 
— Szpiedzy w dzisiejszych czasach muszą naprawdę wiele zarabiać, jeżeli mogą sobie pozwolić, by na każdym palcu nosić inny kamień szlachetny.
— Prawda czy wyzwanie? — uciął Cahir, pochmurniejąc.
— Ale jesteśmy drażliwi, no proszę — parsknął Xavier. — Może być prawda. Tym razem.
Cahir zastanowił się. Nic sensownego nie przychodziło mu na myśl. Szumiało mu w uszach, w głowie czuł pustkę. Odetchnął głęboko, potarł czoło wierzchem ręki. Było rozpalone.
— Najlepiej ubrana osoba w Gildii?
— Żartujesz? Nie widać, że ja? Prawda czy wyzwanie?
— No dobrze. — Cahir westchnął. — Niech będzie wyzwanie.
Xavier lekko skinął głową na znak aprobaty.
— Hm-hm... Och, wiem. Spróbuj mi to ukraść. — Uniósł dłoń, zaprezentował złotą, fantazyjnie zdobioną bransoletę. — Tak, żebym się nie zorientował.
Cahir milczał. Xavier uśmiechał się.
— Może mi powiesz, że nie potrafisz?
Nie powiem.
— Ile mam czasu?
— Do rana.
Dałbym radę w pół godziny.
— Może być. Prawda czy wyzwanie?
— Wyzwanie — zdecydował Xavier.
Cahir uśmiechnął się brzydko. 
— Przejedź się po terenach Gildii na Al-Fali.
Xavier prychnął.
— Chyba żartujesz.
— Ależ nie, jestem poważny. Byłeś ciekaw, czy krewka.
— Chcesz mojej śmierci — zawyrokował.
— Umiesz jeździć konno, prawda? — Cahir nonszalancko wzruszył ramieniem. — Jakoś dasz sobie radę.
Bard, trzymając się ściany, wstał.
— Do tej pory traktowałem cię ulgowo. — Wyprostował się, przybrał butną minę, wskazał Cahira oskarżycielsko wycelowanym palcem wolnej dłoni. — Ale z tym koniec.
— Zaczynam się bać — zapewnił Cahir. Spojrzał w kąt boksu, w miejsce, w którym naśmiecili. — Butelki?
Xavier machnął dłonią.
— Później.
Wyszedł z boksu z pijanym dostojeństwem, krokiem niekoniecznie pewnym i prostym, ale nadal powłóczystym i miękkim.
Ściągnąwszy kantar z haka, poszli po konia. Al-Fala nie spała. Gdy ich spostrzegła, wyprężyła szyję, tupnęła temperamentnie, zakręciła się tam i z powrotem. Cahir wślizgnął się do boksu, wyprowadził ją na zewnątrz, poprowadził środkiem stajni. Klacz szła niechętnie, z głową przy klepisku, lekko opierając się i bocząc na mijane po obu stronach konie. Gdy przywiązał ją do belki, Xavier poszedł po szczotki. Wyczyścili ją szybko, pobieżnie, jakby dla pozoru. Bard siodłał. Cahir zakładał ogłowie.
Nie wiedział, komu szło gorzej.
— Kto teraz? — zapytał Xavier, walcząc z popręgiem.
— Ty.
— Prawda czy wyzwanie?
— Wyzwanie.
Xavier odsunął się, gdy Fala przestąpiła o krok, ustawiła do niego zadem, huknęła tylnym kopytem o deski. 
— Weź Bębenka i jedź ze mną. Na oklep.
— I tak nie puściłbym cię samego — westchnął Cahir, przekładając końskie uszy przez nagłówek. — Mogę mieć ogłowie?
Twarz Xaviera rozjaśnił przemiły uśmiech.
— Ależ oczywiście, że nie. Nie chcę być jedynym, który wyleci z siodła, wpadnie do rowu i skręci kark.
— Cudownie. Wsiadasz?
Skinął głową, wziął głęboki oddech. Opuściwszy sobie strzemię, złapał się siodła, wsiadł bez pomocy. Al-Fala, czując na sobie jego ciężar, momentalnie zadrobiła nogami, zachrapała nerwowo, podrzuciła łbem. Xavier odchylił się do tyłu, złapał grzywy. Cahir w tym samym momencie chwycił wodze, osadził klacz w miejscu.
— Pięknie się zaczyna — skwitował bard, gdy udało im się uspokoić konia.
— Pięknie — zgodził się Cahir. — Ogółem: cała ta nocna eskapada to wyśmienity pomysł, nie uważasz?
Xavier odebrał od niego wodze, uśmiechnął się połową ust.
— Uważam, naturalnie.
— Jesteśmy pijani. 
— Mówisz?
— Mówię.
Popatrzył na Cahira z góry.
— No dobrze, jesteśmy. Ale ty bardziej.
— Wcale nie. — Cahir udał urażonego. — Chodzę prosto. Jestem niemal trzeźwy.
Xavier parsknął.
— Jesteś pijany jak bela i chodzisz slalomem. 
Cahir zamknął oczy. Może i prawda, pomyślał. Dociągnął popręg, poprawił Xavierowi strzemię, poklepał Al-Falę po szyi. Nie-zabij-go-błagam.
— Idziesz po Bębenka? — zapytał bard.
— Idę. 
— Spróbuj nie zgubić się po drodze.
— Jeżeli nie wrócę za pięć minut, możesz zacząć mnie szukać.
Fala stała już całkiem spokojnie, ale Cahir obejrzał się kilka razy, nim zostawił ją z Xavierem. 
Właściwy boks znalazł prawie od razu. Uchyliwszy drzwiczki, zajrzał do środka. Bębenek nie spał, ale leżał na słomie. Cahir uśmiechnął się. To ułatwi sprawę. Zbliżył się do konia, przerzucił mu nogę przez grzbiet, usiadł. Bębenek poderwał się gwałtownie, momentalnie. Cahir w ostatniej chwili złapał się grzywy, zacisnął kolana na końskich bokach.
Wyjechał z boksu. Bębenek szedł pewnie, choć nieco leniwie, noga za nogą. Gdy Cahir wrócił do Xaviera, Fala kręciła się trochę, przestępowała z miejsca na miejsce. Bard, wyprostowany w siodle, ściągał wodze ze stoickim spokojem. W jego spojrzeniu malowała się jakaś buta wobec sytuacji, w której się znalazł, wobec tego konia. Wyglądał, jakby obiecał sobie, że sobie z nim poradzi. Zabawnym był fakt, że gryząca wędzidło Al-Fala sprawiała wrażenie, jakby postanowiła sobie coś zupełnie odwrotnego.
Cahir nie wytrzymał, parsknął śmiechem. Tym razem szczerym.
— Czuję, że się dogadacie. 

Xavier? ♥

środa, 16 grudnia 2020

Od Antaresa do Javiery

Antares stał na wysokim stołku – tylko w ten sposób był w stanie obejrzeć grzbiet Favellusa z góry. Rycerz zacisnął usta, widząc cztery wyraźne wgniecenia w śnieżnobiałej sierści swego wiernego rumaka. Dwa większe, mniej więcej w środku grzbietu, symetrycznie po obu stronach kręgosłupa, i do tego dwa nieco mniejsze, bliżej zadu, te zaś dla odmiany nieco przesunięte względem siebie. Terlica była źle wyprofilowana. Zbyt mocno wygięta podłużnie, przez co ciężar ciała rycerza zamiast rozkładać się na całe siodło, opierał się w środkowej części pleców konia. Do tego rozstaw ławek w tylnej części był niesymetryczny, stąd te dwie kolejne wytarte łaty.
„Pieprzony partacz, nogi z dupy powyrywam…”
Tym razem Antares nie uciszał tego drugiego. Chociaż rycerz nie lubił się do tego przyznawać, to były takie tematy, w których rycerz z magiem się zgadzali. Jednym z nich był Favellus. Jego dobro stało wysoko na liście priorytetów, a ten drugi irytował się raczej wtedy, gdy Antares nie poświęcał rumakowi wystarczająco dużo uwagi, niż gdy spędzał z nim całe dnie lub wydawał pieniądze na ładniejszą derkę.
„I to ma być rymarz? Całe to jego siodło idzie o kant dupy rozbić! Policzył sobie jak za zboże, a obtarło nam Favellusa! Spalmy tej szmacie chałupę!”
„Nie będziemy palić niczyich chałup. Trzeba najpierw zająć się Favellusem” poprawił go Antares, zaś ten drugi o dziwo bardzo szybko się z nim zgodził.
„Mają tu na miejscu weterynarza. Niezła z twarzy, zobaczymy, czy ogarnięta. Jak nie, to jej też spalimy chałupę.”
Antares postanowił już nie uświadamiać tego drugiego, że „chałupa” owej pani weterynarz to budynek Gildii, który akurat przypadkiem jest też ich „chałupą”. Mag miał krótką pamięć, zazwyczaj też skupiał się na rzeczach, które akurat widział albo które właśnie się działy. Był z tym niczym dziecko i Antares zauważył, że jeśli omijał dany temat wystarczająco długo, ten drugi w końcu przestawał do niego wracać i wiercić mu dziury w brzuchu. Może więc zapomni o tym nieszczęsnym rymarzu, jeśli uda się wyleczyć grzbiet Favellusa i przysposobić dla niego odpowiednie siodło.
Antares zeskoczył ze stołka. Westchnął, przesunął dłonią po muskularnym karku Favellusa. On się nigdy nie skarżył, co by się nie działo.
W tym momencie rycerz drgnął, usłyszał jak ktoś wchodzi do stajni. Wychylił się z boksu.
„To ona! To ta weterynarz, uderzaj do niej!”
Ponownie, Antares nie miał wyboru, musiał zgodzić się z tym drugim. Otworzył boks, wyszedł i skierował swoje kroki ku kobiecie, starając się przypomnieć sobie, jak miała na imię.

wtorek, 15 grudnia 2020

Od Mattii - Event

Po ostatnich wydarzeniach Mattia miał mocne postanowienie pozostać tego dnia w bursach i nigdzie się nie szwendać. Dlatego gdy do jego pokoju zapukał Ignatius i oznajmił, że Cervan go potrzebuje, astrolog zdobył się wyłącznie na dość nietęgi uśmiech. Przytomnie wziął ze sobą torbę, w której znajdowało się jego wahadełko, karty tarota oraz mapa Almery, a następnie udał się do Mistrza.
Powitał go niezwykły widok – oto w Głównej Sali (tak przynajmniej utarło się mówić o największym wspólnym pomieszczeniu w bursach) przy jednym ze stołów siedział Cervan, a wraz z nim dwóch egzotycznie wyglądających mężczyzn. Ich głowy były gładko ogolone, zaś szaty miały prosty, acz niespotykany w rejonie krój. Na widok Mattii obaj wstali i skłonili się.

Od Isidoro - Event

Mattia, Cahir i Nicolas pożegnali się w końcu z Timmym i wrócili do burs. Było dopiero późne popołudnie, ale ciemne chmury i porywisty wiatr sprawiały, że miało się wrażenie, jakby już był wieczór. Nicolas udał się do swojego pokoju – widać przeżycia tego dnia musiały naprawdę go wyczerpać – zaś Mattia i Cahir zawitali do kuchni by zobaczyć, czy może zostało jeszcze coś z obiadu. W jednym z wciąż gorących garnków było trochę kaszy, w drugim zaś nadal znajdował się gulasz, chociaż pozostali gildyjczycy uporali się już ze wszystkimi znajdującymi się w nim kawałkami mięsa. Dla Cahira i Mattii pozostała już tylko nieco rzadka, warzywna zupa.
W tym właśnie momencie odnalazł ich Ignatius.

sobota, 12 grudnia 2020

Od Xaviera cd. Mattii

W uniesieniu odskoczył z siedzenia i niemalże tracąc równowagę przez własny płaszcz, dopadł do biurka. Zgiął się nad mapą, wzrokiem śledząc zakreślone granice, naniesione grubą kreską ścieżki i drogi, które wytyczały trakty od stron Tirie, aż po wymienione Lowen. Próbował przypomnieć sobie, odszukać w układzie elementów odpowiedź na pytania dlaczego i kto, lecz pamięć podsuwała mu wówczas wyłącznie sprzeczne myśli. Zamiast odnaleźć ślad wspomnień, które mogły rozgrzeszyć go z tego, że utracił coś tak ważnego, to ich nagłe nawarstwienie, dziwne rozmydlenie tylko potęgowało w nim ciążące poczucie. Mógł lutnie zapodziać, gdzieś zagubić przez swą lekkomyślność, lecz niemożnością było, że dopuścił, aby ktoś tak po prostu to od niego ukradł. Ze wszystkich przedmiotów, które były mu bliskie i cenne ta nie mogła zostać mu tak odebrana. Nie w tak haniebny sposób i nie przez osobę, której lica nawet nie był wówczas w stanie wywlec ze swoich wspomnień.
— Skradziona. 
Niespodziewanie z piersi wyrwał mu się całkiem obcy dźwięk: przytłumiony głos, z gardła drżący strwożoną nutą, może pewną wstydliwością, która stłumiła znamienne dla chłopaka wzniosłości — na moment, aż nie doszedł do rozumu i na ponów nie wrócił do swego standardowego tonu. 
Odwrócił się do mężczyzn, szeleszcząc miękko płaszczem i brzęcząc złotem na nadgarstkach.
— To niemożliwe. — poprawił się, nerwowo przygładził przędze. Przez chwile przyglądał się Isidoro, a następnie przeniósł swą uwagę na drugiego z braci. — Jesteście pewni?
— Lutni tu nie ma. Ani w Gildii, ani w Tirie. — odparł Mattia. Przekładał w dłoniach kryształ, szukał wzrokiem futerału. — Wahadełko wychyliło się wręcz od razu. Ktoś musi mieć twoją własność i właśnie zmierza traktem.
— Do Lowen — dokończył bard.
Chłopak mimowolnie wodził wzrokiem za dłońmi astrologa; za migoczącym między nimi złotem i ciemną, kwarcową purpurą, która raz lśniła w blasku świec, raz znikała w cieniu, zależnie od ruchu rąk. 
— Owszem. Masz może kogoś na myśli? Jakiekolwiek podejrzenia?
Mężczyzna odnalazł pudełko na biurku, schował do niego wahadło i wrócił wzrokiem do barda.
— Nie. — Xavier mało roztropnie pokręcił głową, nerwowo przygryzł wargę. Znów za czymś gonił w myślach  — Gdybym cholera tylko wiedział.
Mattia zamyślił się na moment, machinalnie wygładził mapę na konsoli.
— Nie szkodzi. — dodał po chwili. Lekko, wręcz ciepło, z delikatnie krzepiącą nutą. — Powinniśmy się wpierw udać w tamte strony.
— Powinniśmy?
Xavier zmarszczył brwi, nieco się zacukał. Uniósł wzrok w stronę Isidoro i dopiero w tamtym momencie przypomniał sobie, co ten powiedział zaledwie kilka chwil temu. Wydarzenia w Almerze sprawiły, że bard począł postrzegać zachowania astrologa trochę w innych świetle. Chociaż wciąż nie rozumiał większości z prezentowanych przez niego osobliwych manier i nadal niektóre zdarzenia uznawał za dziwne, to słowa Isidoro zdecydowanie nabrały dla barda większych wartości. Od tamtego czasu chłopak był w stanie za nimi iść z większą swobodą; bez zbędnych uniesień i dumnego uporu. Widocznie tych kilka znaczniejszych i drobniejszych momentów dość mocno utwardziło barda w przekonaniu, że w towarzystwie D'Arienzo nie warto było marnować czasu na teatrzyki; zwłaszcza że los rzadko zwlekał w swoich działaniach.
— Myślisz, że to coś nam da? — Xavier westchnął ciężko. Przeniósł ciężar ciała na bok, oparł się o biurko. — Skąd będziemy wiedzieć kogo szukać?
— Od czegoś musimy zacząć. — Astrolog uśmiechnął się na ostatnie zdanie; delikatnie, dyskretnie, ledwo podniósł kąciki ust. — Na pewno będziemy w stanie dowiedzieć się tam czegoś więcej, niż gdybyśmy zostali w Gildii. 
Bard westchnął, znów uciekł z myślami. Przez moment utrzymał wzrok na Matti, lecz zaraz odwrócił głowę w stronę Isidoro. Drugi mężczyzna zdawał się nie być zbytnio zainteresowany ich konwersacją; przekładał i szeregował w odpowiednim porządku książki na półkach.
— Prawda — mruknął po chwili i wrócił uwagą do Matti. 
Wyprostował się, wygładził płaszcz i znów przybrał na usta swe znamienne uśmiechy.  
— Zatem zbierz co ci potrzeba. Rano wyruszamy. 

czwartek, 10 grudnia 2020

Od Mattii - Nascentes morimur

Mattia pożegnał klientów, zamknął za nimi drzwi i wrócił do pokoju. W zamyśleniu wyjrzał przez okno.
Przed nim rozciągała się panorama Ovenore. Z mieszkania na poddaszu widać było ciągnące się po horyzont dachy stulonch razem budynków. Całe miasto takie było, dzielnica nie miała znaczenia. Odznaczały się kopuły reprezentacyjnych budynków miejskich - jasne, czyste, o charakterystycznym, obłym kształcie. Odznaczały się też dachy posiadłości szlachty - równe, barwne i ozdobne, niczym wieka ciężkich skrzyń. Wokół tego - morze ciemnych dachów, małych i nieregularnych, niby odłamki pokruszonej miki. Wszystko to przełamane srebrzystym pęknięciem rzeki Beitris dzielącej miasto niemalże na pół.
Ovenore było dla Mattii miłą odmianą po akademickim Toirie, w którym bracia spędzili ostatnie kilka lat zdobywając tytuły naukowe. Isidoro miał jednak problem z przyzwyczajeniem się. Zamknięte mury Kolegium Astrologicznego stanowiły jego naturalne środowisko, gdzie brylował wśród sobie podobnych, nieco oderwanych od rzeczywistości wróżbitów. Mattia sądził jednak, że kontakt ze zwykłymi osobami dobrze mu zrobi. Chciał, żeby młodszy astrolog nieco bardziej się otworzył i może nie tyle nawiązał nowe przyjaźnie, co chociaż nauczył się po prostu rozmawiać z ludźmi. Isidoro czynił w tej materii pewne postępy, ale uparcie nie chciał chodzić na żadne spotkania, jeśli nie odbywały się w domu ich starszego brata, Luciano.

wtorek, 8 grudnia 2020

Od Mattii cd. Cahira

Mattia starał się zachowywać cicho, ale różnie mu to wychodziło. Widać jednak, że podświadomość Cahira nie poczytywała tego niezbyt głośnego szurania astrologa jako potencjalne źródło niebezpieczeństwa i szpieg spał spokojnie. Plecy zwrócone miał ku ścianie, jedna dłoń leżała płasko na podłodze, druga zaś schowana była pod poduszką. Mattia domyślał się, że zapewne ściskała rękojeść kordu.
Astrolog wrócił z dwiema miskami gorącej jajecznicy z boczkiem i gąsiorem kwasu chlebowego, a apetyczny zapach zaraz wypełnił niewielki pokój. Cahir poruszył się na posłaniu, mruknął coś pod nosem i otworzył w końcu oczy. Jego wzrok momentalnie zogniskował się na misce.
— Wyspałeś się? — Mattia podał mu jajecznicę.
— Jeszcze nie ma południa.
— Nie narzekaj. Dostałeś śniadanie do łóżka.
Cahir odrzucił koc i usiadł po turecku. Wziął miskę, skinął astrologowi głową w podzięce.
— Jeszcze od samego hrabiego.
Mattia też usiadł. Rozlał kwas do pozostałych z wczoraj kufli. Cahir pogrzebał w misce, wybrał bardziej przypieczony kawałek boczku.
— Długo wczoraj siedziałeś?
— Może jeszcze z pół godziny. Chyba dopiero teraz wszystko ułożyło mi się w głowie. Wydaje mi się, że sobie poradzimy.
— My?
Mattia rzucił Cahirowi lekko zdziwione spojrzenie. Upił łyk kwasu chlebowego.
— Chciałeś zostawić mnie samego?
Trudno było powiedzieć, czy Mattia na poważnie czuł się urażony, czy tylko sobie żartował. Szpieg postawił na to drugie.
— Czyli jednak sam sobie nie poradzisz. No tak, do przewidzenia.


Mężczyźni skończyli śniadanie, odświeżyli się. Mattia przebrał się w nieco bardziej eleganckie ubranie – mimo wczorajszej koszmarnej ulewy, jakimś cudem pozostało suche i bez zagnieceń. Sama przyroda wydawała się kompletnie zapomnieć o tamtym deszczu. Świeciło ciepłe słońce, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Droga w dużej mierze już wyschła - tylko w koleinach po wozach rolników pozostało jeszcze nieco stojącej wody. Mattia miał wrażenie, jakby znajdowali się w jakiejś innej wsi, bardziej pasującej do sielskich opisów z baśni, niż smutnej rzeczywistości z wczoraj.
Sam wójt był im niestety niechętny. Kazał czekać, co Taavettiego doprowadziłoby pewnie do szewskiej pasji, Mattia zaś zniósł to bez mrugnięcia okiem. Gdy urzędnik postanowił w końcu łaskawie ich przyjąć, wszedł razem z Cahirem ignorując nieprzychylne spojrzenie, jakim ten obdarzył szpiega. Astrolog nie zamierzał jednak pozostawiać go za drzwiami. Skoro Mistrz Cervan powierzył im obu tę misję, to obaj mieli ją wykonać, nie zaś dzielić się na ważnego posła i jego najemnika.


— Już wiem, dlaczego Taavetti to położył — odezwał się Cahir, gdy w końcu opuścili dom wójta i skierowali swe konie z powrotem w stronę siedziby Gildii. — Musiałby się jeszcze raz urodzić, żeby przeprosić za coś, do czego nie przyłożył ręki. W sumie za coś, co schrzanił własnymi rękami też by nie przeprosił.
Mattia jechał u jego boku, wodze leżały luźno w jego dłoniach. Rozmowa z wójtem kompletnie go wykończyła i astrolog nie marzył już o niczym innym, jak o powrocie do domu.
— Bo traktuje dyskusję jak siłowanie się na ręce. Prosta próba, w której może być tylko jeden zwycięzca — odparł Mattia, przymykając oczy.
Takich ludzi było na pęczki wśród młodych szlachciców. Astrolog zaryzykowałby nawet stwierdzenie, że Taavetti jest żywą średnią ze wszystkich znanych mu młodych szlachciców. Bystry, obyty w świecie, błyszczał wśród równych sobie, niższych stanem traktował z góry i nie giął karku przed nikim.
— A ty, jak traktujesz dyskusję?
Mattia zerknął na niego kątem oka, uśmiechnął się.
— Jak wielką, skomplikowaną bitwę, o której losach może zaważyć ruch najmniejszego z oddziałów. Starcie wielkich umysłów, z którego obronną ręką wyjdzie tylko ten, kto poznał siebie, przeciwnika i wolę niebios. Takiej odpowiedzi się spodziewasz, hm? — Zażartował. — Cóż, muszę cię rozczarować. Dyskusja to dyskusja. Jeśli zapomni się, że to po prostu rozmowa z drugim człowiekiem, a nie rywalizacja, nie zajdzie się daleko.
Przez chwilę jechali w milczeniu.
— Poza tym… Sytuacja wójta jest dość podobna do tych, których czasem doświadczamy z Isidoro — dodał już innym tonem.
Cahir odwrócił się do niego. Widać zmęczenie sprawiło, że astrolog zrobił się nieco bardziej wylewny. A może była to ulga związana z wykonaniem powierzonego zadania?
— Ludzie chętnie wskazują winnego, kiedy dzieje im się jakieś nieszczęście. Córka wójta umarła w Ovenore, zabrała ją zaraza. Jak wójt mógł zemścić się za swą stratę na zarazie? Jak mógł dać upust rozpaczy? Wybrał to, co miał najbliżej, czyli Gildię. To realni ludzie, Mistrza Cervana nawet kiedyś widział. Gildia była w Ovenore, miała zapobiec rozprzestrzenianiu się zarazy, jednakże… — Mattia zawiesił głos. — Wójt połączył jedno z drugim, nagle Mistrz urósł do rangi mordercy jego dziecka. — Astrolog westchnął. — Gdybym traktował dyskusję jak wojnę, starałbym się zmusić wójta, by cofnął wszystkie swoje słowa i przyznał, że sytuacja zaszła za daleko. Ale to by tylko rozjątrzyło jego rany, nie tędy droga.
— Dużo mieliście takich przypadków? Że ktoś miał wam za złe przepowiednie?
Mattia zamyślił się nieco.
— Kilka, owszem. Ale nigdy nie było to nic, czego nie dałoby się w końcu rozwiązać spokojną rozmową. Chociaż, nie powiem. To zawsze tak samo bolesne. — Zakończył, poprawił się w siodle. — Wiesz, dobrze jest porozmawiać, ale obawiam się, że jeśli nie przyspieszymy, czeka nas nocleg pod chmurką. A prowiantu mamy tylko na obiad.

Od Antaresa do Cahira

Antares specjalnie wybrał czas, gdy siedziba Gildii pustoszała, by spokojnie zaznajomić się z tutejszym placem treningowym. Nikt z góry nie planował jego układu - elementy w rodzaju tarcz strzelniczych czy tych kilku manekinów były chaotycznie rozrzucone, najpewniej pojawiając się w odpowiedzi na potrzeby stopniowo dołączających gildyjczyków. Rycerz nie miał bardzo egzotycznych wymagań, toteż wystarczyło mu rzucić okiem, by znaleźć interesujące go części.
Wyciągnął z kieszeni prosty, żeliwny klucz i skierował swoje kroki ku wtulonej w bok placu szopie, gdzie miała znajdować się broń treningowa. Antares dał sobie czas, by poświęcić należytą uwagę zawartości szopy. Chodził po nieco zagraconym pomieszczeniu, co jakiś czas przystawał, zdejmował z kołka broń, ważył ją w dłoni. Nigdy nie ostrzone miecze nosiły ślady bezlitosnego użytkowania - niektóre miały szczerby tak głębokie, że rycerz mimowolnie się zastanawiał, kimże mógł być wojownik, który je dzierżył. Pod ścianami stały w karnym rządku włócznie i halabardy, mężczyzna wyłowił też wzrokiem nieco bardziej egzotyczna broń, której co prawda nie potrafił nazwać, ale z chęcią zmierzyłby sie z dzierżącą ją osobą.
W końcu Antares wybrał sobie zwykły, półtoraręczny miecz. Był taki, jaki rycerz najchętniej brał do treningu - smukły i długi, jak jego własny, ale z rękojeścią wypełnioną ołowiem, a więc dużo cięższy. Tę wagę było czuć od pierwszego cięcia i dokładnie o to mężczyźnie chodziło.
Rycerz wyszedł z szopy, wbił miecz w ubitą ziemię. Schował okulary do wewnętrznej kieszeni haftowanego kaftana, który następnie ściągnął i zawiesił na płocie. Zaczął powoli chodzić wokół miecza, rozgrzał nadgarstki, potem łokcie i ramiona. Przystanął, zrobił kilka przysiadów. Wziął miecz, złapał go jedną ręką za rękojeść, drugą za sztych. Wyciągnął nad głowę, zrobił lekki przeprost, następnie kilka skłonów do samej ziemi, starannie rozciągając plecy.
Czuł to niezbyt przyjemne, charakterystyczne mrowienie w karku - ktoś go obserwował. Wydawało mu się, że Gildia powinna być o tej porze kompletnie pusta, ale widać musiał się pomylić. Mimo że w tym akurat momencie zależało mu na spokoju i samotności, Antares nie przeszkadzał sobie w treningu. Nie chciał zawstydzać swego obserwatora dając mu odczuć, że jest świadom jego taksującego wzroku i w duchu liczył na to, że może ów obserwator zechce się ujawnić, gdy już wystarczająco się ośmieli.
Jego cierpliwość została nagrodzona. Gdy Antares skończył krążenia bioder i odwrócił się, jego wzrok padł na jakąś postać.
„Jasna cholera, po co on tu przylazł?!”
Ten drugi dzielił z Antaresem wszystkie zmysły, jednak nie potrafił interpretować niektórych sygnałów. Tak jak Antares nie potrafił poczuć, jak w jego obecności ktoś używa magii (ponoć podstawowa umiejętność dla każdego czarodzieja), tak ten drugi nie był w stanie wyczuć, kiedy jest obserwowany (co dla odmiany ratowało życie wojownikowi). Nagłe pojawienie się nowej osoby wytrąciło tego drugiego z równowagi, ale zaraz ją odzyskał.
„Morda, którą tylko matka może kochać” prychnął.
Ocena Antaresa nie była aż tak surowa, nie skupiała się też jedynie na twarzy nieznajomego. Ten mężczyzna zwrócił uwagę rycerza już wcześniej. Jego lekki, nienaturalnie bezgłośny chód, a do tego smukłe dłonie o wyraźnie zaznaczonych nadgarstkach i kostkach zdradzały człowieka obytego we władaniu ostrzem. Spojrzenie miał uważne, lecz nienatarczywe, a gdy zajmował miejsce w Sali Wspólnej, starał się wybrać takie nieco z boku, mieć ścianę za plecami i prostą drogę do drzwi. Szermierz. Szybki, to na pewno, ale czy ruchy jego pełne były finezji, gładkie niczym płynąca woda, czy też raczej gwałtowne, podobne bardziej buzującym płomieniom?
— Cahir O’Harrow — przedstawił się nieznajomy.
„Ależ plebejskie imię.”
— Antares — odparł rycerz.
Rozmowa się urwała. Antares nigdy nie był dobry w podtrzymaniu konwersacji.
— Widzę, że trenujesz. Przeszkadzam?
— Nie.
I znowu cisza. Antares przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę. W oddali ćwierknął ptak.
— Sparing?
„Pajac prosi się o łomot.”
— Będę zaszczycony.
Cahir uniósł tylko kącik ust, uśmiech nie sięgał oczu. Jego wzrok prześlizgnął się od Antaresa do jego miecza.
— Będziesz walczył tym?
Antares dobrze wiedział, jak to wygląda. Miecz stanowił więcej niż połowę jego wzrostu, wyglądało to po prostu komicznie.
— Tak.
Cahir wydał z siebie tylko ledwie słyszalne “Hm…”. Poszedł do szopy, po chwili wrócił dzierżąc krótki miecz i sztylet. Kilka razy obrócił ten ostatni w dłoni.
— Zaczynamy?
— Tak.
Rycerz nie spodziewał się, że Cahir weźmie to tak dosłownie.
W okamgnieniu znalazł się przy nim, krótki miecz gwizdnął, sięgnął głowy. Antares szarpnął w ostatniej chwili, ostrze przemknęło mu na wysokości oczu. Poderwał miecz, odbił cios sztyletu wymierzony w jego bok. Krok do tyłu, byle nabrać dystansu. Cahir tylko na to czekał. Na instynktowny ruch zaskoczonego przeciwnika. Na pierwsze, co mu przyjdzie do głowy. Zacznie się cofać, odchylać, w końcu się potknie i wtedy…
Nie tym razem.
Antares opadł na jedno kolano, podparł sztych otwartą dłonią, miecz Cahira ześlizgnął się po jego płazie. Zaskoczenie błysnęło w oczach szpiega, nigdy nie widział takiego manewru. Poleciał za mieczem. Tylko wrodzona zręczność pozwoliła mu odskoczyć na tyle, by rycerz go nie sięgnął.
— Nieźle — mruknął.
I skoczył do ataku.
Wyprowadził kilka szybkich cięć. Antares wprawnie parował. Smukły, niski, w całości chował się za klingą. Cahir zerknął w bok. Jeden raz, drugi. Nie musiał, nie było tam niczego ciekawego. Ale Antares o tym nie wiedział.
Rycerz pozwolił sobie na jedno krótkie spojrzenie.
Wystarczyło.
Cahir zasłonił się mieczem, huknął drugiego mężczyznę barkiem. Całym ciężarem.
Antares sam odskoczył, w jednej chwili wyszedł z cienia, świecące zza szopy słońce padło prosto na jego twarz. Cahir zrobił błyskawiczny, długi wypad, miecz pomknął bezbłędnie w stronę piersi rycerza.
Sięgnąłby, gdyby Antares zrobił to, co każdy normalny człowiek. Zmrużył oczy, przystanął na moment, może podniósł mimowolnie dłoń lub odwrócił twarz. Nic takiego nie miało miejsca. Sztych uwiązł między jelcem i ostrzem Antaresa. Rycerz nieznacznie obrócił nadgarstek, dźwignia zadziałała, Cahir prawie stracił miecz. Szpieg odskoczył, zacisnął lekko usta, obrócił sztylet.
„He, cymbał! Teraz mu dociśnij!”
„Jeszcze nie.”
Antares czekał, nie atakował. Ostrze trzymał nisko, plecy miał wyprostowane, barki opuszczone. Nie spuszczał wzroku z Cahira.
— Nie atakujesz? To miał być sparing. Na razie tylko się bronisz — rzucił szpieg, kołysząc miarowo ostrzem w lewo, w prawo, hipnotycznie. Miękko stawiał kroki. Ich synkopowy rytm nie pokrywał się z rytmem miecza. Xavier byłby dumny, ale barda akurat tam nie było. — Miałem nadzieję na coś interesującego. Na razie to trochę jak…
Szpieg urwał, zaatakował. W ostatniej chwili skręcił, zaorał butem ziemię. Mokre grudy bryznęły Antaresowi w twarz.
Momentalnie wiedział, że źle zrobił.
Rycerz zasłonił się płazem, przemknął w tanecznym piruecie i już był z drugiej strony. Cahir poderwał broń, skrzyżowane ostrza przyjęły pełen impet uderzenia znad głowy. Stal dźwięknęła. Szpieg zaklął, kopnął przed siebie, celując w krocze. Chybił, jego noga trafiła w pustkę, mężczyzna stracił równowagę. Instynktownie schował głowę, nadstawił bark. Tylko dzięki temu nie runął twarzą na ziemię.
„Teraz go! Tak z góry, jak muchę! Rozgnieć robala!”
Cahir instynktownie się odturlał, usmarował ziemią całe plecy. Oczekiwał uderzenia, ale to nie nastąpiło. Szpieg zerwał się na nogi, gotowy do walki. Jego oddech stał się szybki i ciężki. Musiał to zakończyć. Teraz.
Zlustrował wzrokiem teren, jakby szukając jakichś pomysłów. Zrobił parę kroków w bok, przez jego twarz przemknął niemal niedostrzegalny grymas bólu. Nie stawiał pełnego ciężaru ciała na jednej nodze. Prawej, dominującej. Każdy szermierz natychmiast wziąłby jego prawą stronę na celownik, jednak Cahir miał tutaj do czynienia z rycerzem, który cierpliwie czekał, aż jego przeciwnik wstanie i się pozbiera. Skoro sam wiązał sobie ręce honorem, to niech się na nim trochę przejedzie…
Szpieg zaatakował, rycerz znów parował. Tempo spadło. Cahir wolniej stawiał kroki. Jego ciosy nie miały już tyle werwy. Mężczyzna odczekał chwilę, wystarczająco długo, by Antares się przyzwyczaił. A potem zerwał się do ostatniego ataku, gwałtownego, diablo szybkiego, nieprzewidzianego.
Cahir nagle szarpnął w prawo, zrobił niemożliwy piruet na swojej „rannej” nodze. Sztylet gdzieś wyparował, zastąpiony krótkim mieczem przerzuconym za plecami. Mężczyzna wyprowadził cios niespodziewanie długim ostrzem, mierząc w pierś przeciwnika. Niemalże sięgnął.
Antares zasłonił się, ponownie wspierając sztych dłonią, jego miecz znalazł się pod najgorszym dla szpiega kątem.
Prostym.
Czubek miecza Cahira przejechał z gwizdem wzdłuż zbrocza. Szpieg prawie nadział się brzuchem na własną rękojeść, głowica otarła mu boleśnie żebra.
„Na cycki Erishi! Weź mu w końcu dolej!”
„Nie bluźnij.”
Antares nie czuł się dobrze z tym, że akurat wypadło mu zgodzić się z tym drugim. Poczuł, że ma już ocenę możliwości swojego partnera sparingowego i może wyjść nieco z defensywy.
Tymczasem Cahir przerzucił miecz z powrotem do prawej dłoni. Wyciągnął wetknięty za pas sztylet. Spodziewał się, że inicjatywa będzie znów po jego stronie.
Pomylił się.
Coś się zmieniło. Szpieg mimowolnie cofnął się pół kroku.
Antares natarł na niego niczym fala przyboju. O ile do tej pory trzymał miecz blisko ciała, kryjąc drobną sylwetkę za szerokim ostrzem, o tyle teraz jakby wypuścił miecz na wolność, dając mu ciąć ze świstem powietrze, wykorzystując w pełni przewagę dłuższej broni. Magia popłynęła wartkim strumieniem, rozchodząc się regularnie z ukrytego w sercu źródła. Antares przyspieszył. Jego ciosy stały się silniejsze. Każdy kolejny sprawiał, że ramię Cahira drętwiało. Szpiegowi skończyły się pomysły. Skończył się też czas. Nie miał nawet okazji by się zastanowić, co dalej zrobić. Reagował tylko na kolejne ciosy.
W końcu zareagował zbyt wolno. Nie cofnął się dość sprawnie, zmęczona ręka nie utrzymała rękojeści. Krótki miecz dźwięknął po raz ostatni, pokoziołkował gdzieś dalej. Cahir poczuł charakterystyczny chłód stali przy gardle.

sobota, 5 grudnia 2020

Od Mattii - Event

— Czy jaśnie pan hrabia jest zadowolony z pomocy parobka? Czy czuje się wystarczająco zabawiony konwersacją? — zapytał z przekąsem Cahir, gdy opuścili już budynek, a Mattia przybrał wystudiowaną, zamyśloną minę:
— Och, jakże to trudne pytanie! Co prawda pomogłeś mi, mój drogi parobku, z tymi paczkami, niemniej jednak nie dość, że nie przeniosłeś ich wszystkich obarczając częścią ciężarów mą osobę, to jeszcze twój dobór tematów konwersacji pozostawiał wiele do życzenia — odparł z emfazą, przesadnie modulując głos i gestykulując, Cahir zaś próbował przybrać urażoną minę, ale nie do końca mu to wyszło i w końcu parsknął śmiechem.
Mattia chciał tego dnia wybrać się na pocztę i wysłać nieco listów i paczek. Poszukiwanie odłamków zwierciadła wraz ze zmianą pogody i pojawieniem się klanu Mera przysparzało mnóstwo pracy, jednak astrolog wiedział, że przebywanie w uzdrowisku zobowiązuje i musi wysłać jakieś pamiątki rodzinie i znajomym. A że rodzinę miał liczną i do tego jeszcze więcej znajomych, to paczek wyszła jakaś koszmarna ilość – na tyle duża, że astrolog miał problem z zabraniem się ze wszystkim w pojedynkę. W sukurs przyszedł mu Cahir, który miał chyba talent do pojawiania się w odpowiednim miejscu i czasie. Postanowił on pomóc Mattii z częścią paczek, gdy już oczywiście skończył się śmiać z „delikatnych, szlacheckich rączek” nienawykłych do jakiejkolwiek pracy.

piątek, 4 grudnia 2020

Podsumowanie #34

Witamy Was kochani w kolejnym podsumowaniu miesiąca!
W tym miesiącu przybył do nas:

Antares

Musieliśmy się pożegnać z:

Anmaelem, za decyzją autora

Punktacja:

Rawen0 PD – 937 PD do PU – Nieobecność
Desiderius0 PD – 2421 PD do PU – Nieobecność
Kai – 231 + 20 = 251 PD  – 2229 PD do PU – +1 PU
Aries0 PD  – 534 PD do PU – Nieobecność
Madeleine0 PD – 227 PD do PU  – Ograniczona aktywność
Leonardo 0 PD – 688 PD do PU – Nieobecność
Ophelos 0 PD – 3972 PD do PU – Powrót z nieobecności
Aurora0 PD – 125 PD do PU – Nieobecność
Yuuki – 103 + 20 + 40 = 163 PD – 1195 PD do PU 
Narcissa0 PD – 3766 PD do PU – Nieobecność
Cahir – 62 + 402 + 20 + 46 = 530 PD – 3830 PD do PU  – +1 PU
Adonis0 PD – 263 PD do PU – Nieobecność
Tadeusz0 PD – 336 PD do PU – Powrót z nieobecności
Javiera0 PD – 164 PD do PU – Zablokowane wątki
Nakigitsune0 PD – 303 PD do PU – Powrót z nieobecności
Syriusz – 110 + 20 = 130 PD – 30 PD do PU 
Nova0 PD –  294 PD do PU - Ograniczona aktywność
Nikolai0 PD – 368 PD do PU – Nieobecność
Eugeniusz 0 PD – 273 PD do PU – Nieobecność
Marta0 PD – 216 PD do PU – Powrót z nieobecności
Isidoro – 1813 + 20 + 271 + 20 + 98 = 2222 PD – 2218 PD do PU – +2 PU + 1 PU za PM
Mattia – 83 + 36 + 156 +20 + 100 = 395 PD – 940 PD do PU
Pelagonija – 34 + 32 = 66 PD – 296 PD do PU
Klemens0 PD – 241 PD do PU – Ograniczona aktywność
Eilis – 101 + 20 = 121 PD – 663 PD do PU
Anneith80 PD – 20 PD do PU 
Ira – 114 + 20 = 134 PD – 136 PD do PU – +1 PU 
Antares – 49 + 71 = 120 PD – 150 PD do PU – +1 PU 

Ignatius0 PD – 1398 PD do PU 
Xavier – 55 + 93 + 69 = 217 PD – 2971 PD do PU
Anastasia0 PD – 448 PD do PU
Banshee0 PD – 162 PD do PU
Nicolas 0 PD – 306 PD do PU
Balthazar0 PD – 254 PD do PU
Akamai0 PD – 49 PD do PU


Tym samym postacią miesiąca zostaje Isidoro! Gratulujemy!
Osoby, które otrzymały PU proszone są o napisanie do jakiej umiejętności chcą je dodać.

Inne sprawy
- Trwa druga faza eventu "Zwierciadło Asaima". Serdecznie zachęcamy do zaklepywania zadań i kontynuowania poszukiwań odłamków. Więcej informacji znajdziecie w tym poście. -> TUTAJ. 

Widzimy się w następnym podsumowaniu!

Administracja

Od Cahira cd. Mattii

Cahir położył pustą miskę na podłodze.
— Gulasz wcale niezły — stwierdził, przeciągając się. Popatrzył na kufel spod półprzymkniętych powiek. — Ale piwo to lura. 
Mattia uśmiechnął się lekko z drugiego końca pomieszczenia. Upił łyk, prawie się przy tym nie krzywiąc.
— Nie jest aż takie złe. Trochę gorzkie, ale da się pić.
— Tak? — Brew Cahira uniosła się nieco. — Sądziłem, że masz bardziej wysublimowane podniebienie.
— A ja myślałem, że nie będziesz kręcić nosem — zaśmiał się Mattia cicho, bez gniewu, ale i bez przesadnej wesołości. Rysy twarzy miał napięte, w jego spojrzeniu kryło się zmęczenie.
— Co mogę powiedzieć. — Cahir rozejrzał się po ciasnej, źle oświetlonej izbie. — Spodziewałem się nieco wyższych standardów.
Stłumiwszy westchnienie, opadł plecami na siennik. Poczuł, jak jego ciało przyjemnie zapada się w świeżym, pachnącym sianie. Przeciągnął się ponownie, tym razem leniwiej, mocniej. Zamknął oczy, czując, jak jego obolałe po podróży mięśnie zaczynają się rozluźniać. Miał wrażenie, że po raz pierwszy tego dnia jest mu naprawdę ciepło i dobrze. 
— Idziesz już spać? — zapytał Mattia.
Cahir nakrył się kocem po samą brodę, ułożył na boku, zwinął w kłębek.
— Jestem zmęczony — wymruczał. — Fala dała mi w kość.
— Światło będzie ci przeszkadzać? Może zgasić jedną świecę?
— Nie musisz.
— Mam zamiar jutro wstać wcześnie. Obudzić cię?
— Akurat — uśmiechnął się. — Planuję spać do południa.
— Niech będzie i tak. Dobranoc.
— Dobranoc.
W pomieszczeniu zaległa cisza. Błoga. Senna. Ciężka.
Cahirowi w pewnym momencie przestało być wygodnie. Przewrócił się na brzuch, zobaczył mimochodem, że Mattia postawił tarota.
— Co mówią karty? — zapytał, prawie nie poruszając wargami.
— Wciąż te same rzeczy — westchnął Mattia. Głos miał czysty i spokojny, choć nieco zatroskany. — Wszystkie wieloznaczne i trudne do zinterpretowania. Odwrócona śmierć, wieża, wisielec, księżyc, odwrócona papieżyca, król denarów... — Zaciął wargi, lekko pokręcił głową. — Nie wygląda to najlepiej.
— Wieża — mruknął Cahir w poduszkę. — Ten symbol często mi się śni. Znaczy coś konkretnego?
— To ostrzeżenie. Wieża często zapowiada niebezpieczeństwo i gwałtowne zmiany, bywa, że mówi o złym losie, chorobie, nieszczęściu czy śmierci.
— A papieżyca?
— Zwiastun nadchodzących kłopotów, uosobienie wielkiego smutku, depresji, rozczarowania, żałoby, rozstania, utraty kogoś bliskiego. Symbolizuje choroby zarówno ciała, jak i duszy.
— Śmierć?
— Mniej więcej to samo, co dwie pozostałe.
— Brzmi złowróżbnie — stwierdził Cahir tonem, w którym nie było ani przejęcia, ani zainteresowania. 
Mattia uśmiechnął się niewyraźnie, pochylił głowę, zamknął oczy na znak zgody. Siedział na podłodze po turecku, jak zawsze wyprostowany, z dostojną miną. Spojrzenie miał nieco znużone, lecz nadal przejrzyste i przytomne. Blask świec rzucał na jego twarz złocistą poświatę, odbijał się od kart, pełgał po ścianach fantastycznym światłocieniem.
— To nie jest zbyt pomyślna wróżba.
Cahir odetchnął głęboko. Czuł, że lada moment zapadnie w sen. 
— Wiesz już, jak może się mieć do naszej misji?
— Jeszcze nie. — Mattia wyciągnął dłoń, odsłonił kolejną kartę. — Ale zrobię tyle, ile będę w stanie, by się tego dowiedzieć, nim stawimy się u wójta. 

niedziela, 29 listopada 2020

Od Cahira — Event

Poranek nie należał do najpiękniejszych.
Srebrzyste, przymglone słońce spozierało spomiędzy stłoczonych nad Nowym Światem chmur. Wiatr dął, niósł zapach soli i oceanu, zapowiedź nadciągającej ulewy. W oddali, gdzieś ponad wzburzonym obliczem aksamitnie czarnego oceanu, bezgłośnie łyskały złote nitki gromów. 
Cahir w milczeniu siedział na marmurowym cokole fontanny. Wsłuchiwał się w szmer spadającej wody, obojętnie przyglądał się, jak lazurowa tafla marszczy się złotawo, drga, lekko pieni przy podbudówce. Szklista powierzchnia niekiedy uspokajała się, odbijała niebo; można było widzieć, jak płyną po niej pędzone wiatrem chmury. Ten staw odbite niebo w sobie czuje i żyje nieba błękitem, wyrecytował w myśli. Był to wers z książki, którą kiedyś pożyczył mu Ksander. Pokręcił głową, zdumiony, że wciąż go pamięta. Powinien był wyrzucić go z pamięci już dawno temu.
Mattia siedział obok, patrząc na stalową linię horyzontu, miejsce, w którym szarość nieba i smolista toń oceanu stapiały się w jedno. Wyglądał na pogrążonego w rozmyślaniach, wyraz jego twarzy był trudny do zinterpretowania. W pewnej chwili wstał, sięgnął do kieszeni, wyjął z niej monetę. Obrócił ją w palcach, podrzucił, złapał bez patrzenia, pełnym majestatu ruchem cisnął do wody. Krążek chlupnął, popłynął na dno jak mała złota rybka.
Cahir wydął wargi.
— Chyba masz za dużo pieniędzy.
— Możliwe — zgodził się Mattia, śmiejąc się jak człowiek, którego przydybano na robieniu czegoś niemądrego. — Może także chciałbyś spróbować? Podobno jeżeli wrzuci się koronę do fontanny i pomyśli życzenie, ma szansę się spełnić. 
— Naprawdę w to wierzysz?
Mattia usiadł na cokole, uśmiechnął się kącikiem ust.
— Ależ skąd. Ale sprawdzić nie zaszkodzi, prawda? Łap. — Rzucił w kierunku Cahira kolejną monetę. — Teraz twoja kolej.