czwartek, 30 stycznia 2020

Od Scarlett CD Cahira

Od jakiegoś czasu włóczyłam się bez celu po miastach, szukając miejsca dla siebie. Po ostatnich wydarzeniach nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Straciłam swoją długoletnią pracę i posadę. A dokładniej, mężczyzna, któremu służyłam został zabity… Skubany się nieźle ukrywał i potrafił też dobrze upozorować swoją śmierć. Tej drugiej taktyki użył z trzy razy. Jednak, jego czasy musiały się kiedyś skończyć. Ktoś najwyraźniej go wydał. Udało mi się uciec razem z paroma innymi członkami podziemnego ugrupowania płatnych zabójców. Próbowałam zacząć od nowa żyć. Na początku kręciłam się tu i ówdzie z znajomymi, jednak szybko zrozumiałam, że z nimi za daleko nie zajdę. Oni nie chcieli godnie żyć… Chcieli jedynie przeżyć. Nie pałali się do roboty, wręcz jej unikali. Większość z nich stała się żebrakami. Takie życie na ulicach nie podobało mi się. Już kiedyś musiałam prowadzić taki tryb życia, więc nie chciałam do tego wracać. Przez rok wędrowałam po miastach, szukając jakieś pracy lub miejsca, gdzie mogłabym zostać na dłużej niż parę dni. W końcu trafiłam do Gildii Kissan Viikset w Tirie, którego mistrzem jest Cervan Teroise. Przyjęli mnie do gildii, za co byłam im wdzięczna. Dostałam nawet swoje cztery ściany, co było dla mnie czymś nowym. Niemalże zawsze musiałam z kimś dzielić mieszkanie, a nawet i pokój. Na początku nie czułam się zbyt samotna w obecności jakieś osoby, jednak po jakimś czasie (najczęściej po miesiącu) miałam już serdecznie dosyć takiej osoby. Pierwsze trzy dni minęły spokojnie. Nie spotkałam żadnej znajomej mi twarzy, co było dla mnie czymś wspaniałym, szczególnie, że wiele osób do mnie nie pałała sympatią…Nie chciałam już od samego początku mieć jakiś wrogów w nowym otoczeniu. Cóż, przydałaby się jakaś osoba, która by mi przez pierwszy miesiąc towarzyszyła. Akurat tego dnia postanowiłam odwiedzić bibliotekę. Byłam ciekawa jakie księgi ukrywała ich biblioteka. Uwielbiałam czytać i powoli brakowało mi ciekawych wieczornych lektur. Przechodziłam między działami, przeglądając się grzbietom książek. Raz na jakiś czas zatrzymywałam się, aby się jakieś dokładniej przyjrzeć. Czasami zainteresował mnie tytuł, a innym razem okładka, a jeszcze innym razem po prostu to coś mnie przyciągnęło do jakieś książki. W pewnym momencie zauważyłam książkę, która była o magii. Od jakiegoś czasu interesowała mnie magia i się zastanawiałam, czy zwykły człowiek mógłby się nią posługiwać. Niestety była ona na czwartej półce, przez co musiałam skorzystać z drewnianej drabiny. Położyłam na podłodze trzy książki, które wcześniej przykuły moją uwagę. Weszłam powoli po drabinie. Gdy sięgnęłam po lekturę, spojrzałam na pierwszą stronę książki. Okazało się, że była o tym, czy właśnie zwykły człowiek mógłby w jakiś sposób posiąść magiczne moce. Zamknęłam książkę i powoli zeszłam z drabiny. Położyłam ją na stercie innych lektur. Wzięłam je do ręki, po czym miałam już iść w stronę wyjścia, do swojej kwatery. Nie wiem, jak to się stało, ale potknęłam się o drabinę, przez co wypadły z mojej ręki książki i przewalając drabinę… Narobiłam przy tym niemało hałasu. Miałam nadzieję, że nikogo przy tym nie było. Jednak parę sekund po tym, zza regału wyłonił się mężczyzna. Od razu go rozpoznałam… Mój dawny „przyjaciel” Cahir O’Harrow.
- Scarlett Rivers. – usłyszałam swoje imię i szybko odzyskałam równowagę. Doskonale wiedziałam, że nie ucieszył się na mój widok. W końcu przez jakiś czas byliśmy w tej samej gildii złodziei. Chociaż mój cel był nieco inny niż zwykłe kradnięcie. Byłam zwykłym szpiegiem. To ugrupowanie nieźle przeszkadzało mojemu szefowi w interesach. Flirtowałam z paroma mężczyznami, bawiąc się przy tym, ale też wyciągając jakieś informacje. Do Cahira się również przystawiałam, jednak ten odrzucał moje zaloty. Miał wtedy dziewczynę. Ciekawe czy wciąż z nią jest. 
- O'Harrow?... — ułożyłam swoje czerwone usta w leniwy uśmiech, który mężczyzna doskonale znał. - No proszę, co za spotkanie – dodałam, kucając po swoje książki. Między nami nastąpiła krótka wymiana zdań. Widziałam, jak Cahir skakał z radości na mój widok. Po prostu emanował radością i szczęściem… Gdy zapytał się mnie, czy się wciąż puszczam, to wybuchnęła śmiechem. Po paru sekundach przywróciłam siebie do porządku. W końcu nie wypadało się tak głośno śmiać w bibliotece. 
- Pytasz się o zawodowe puszczanie się czy hobbystyczne? – odpowiedziałam pytaniem. Widziałam na jego twarzy przez chwilę zdziwienie, ale też zniesmaczenie.
- To jest jakaś różnica? – w jego głosie wyłapałam sarkazm.
- Ku twojemu zaskoczeniu jest spora różnica – odpowiedziałam, puszczając w jego stronę oczko. – Za jedno zarabiasz i nie pieprzysz się z kim chcesz, a przy tym drugim nikt ci za to nie płaci i sypiasz z kim chcesz – powiedziałam, zbierając ostatnią książkę z podłogi. – A właśnie, co słychać u tej… no… jak ona miała na imię… O! U Rhiannon? – zapytałam się zaciekawiona, ale też to zrobiłam z „grzeczności”, podchodząc krok do mężczyzny. On jednak zamiast kulturalnie mi odpowiedzieć, odwrócił się i szybkim krokiem wyszedł z biblioteki. Oho, czyżby poruszyłam jakiś drażliwy temat? Z resztą, to nie była moja sprawa. Jeszcze z godzinę chodziłam między regałami, szukając innych ciekawych książek. Po owocnych poszukiwaniach wróciłam do swojej kwatery, gdzie czekały na mnie moje pupilki, Rosse i Hektor. Położyłam książki na regale, które było nad moim biurkiem. Wilczury się ucieszyły na mój widok. Następnie poszłam do stajni, aby odwiedzić Lancelota i oczywiście się zająć moim wierzchowcem. Wyczyściłam i nakarmiłam go. Chwilę posiedziałam w stajni, szepcząc coś tam do swojego konia. Gdy uznałam, że to czas najwyższy wrócić do kwatery, pożegnałam się z ogierem i wróciłam do siebie. Gdy już zbliżałam się do swoich drzwi, zobaczyłam Cahira, który wchodził do budynku obok. 
~ To masz fajnego sąsiada… ~ pomyślałam, podchodząc bezszelestnie to mężczyzny.
- A cześć stęskniłeś się? – zaczepiłam go, uśmiechając się szeroko i zadziornie. – I to bardzo nie ładnie odchodzić bez odpowiedzi na moje pytanie – dodałam, wpatrując się w jego przystojną twarz. Kątem oka zauważyłam, jak Hektor obwąchiwał jego nogę z wielkim zainteresowaniem.
- Nawet o tym nie myśl – ostrzegłam psa, zanim miało dojść do pewnych rękoczynów, zaś ten jedynie spojrzał się na mnie z wielkim znakiem pytania na pysku i udawał wielkie niewiniątko. Rosse, stała przy mnie i patrzyła, jak jej przyjaciel radośnie badał nogę mojego rozmówcy. – Spokojnie, nie gryzie. Jest jedynie nadmiernie przyjazny – dodałam, przenosząc wzrok na psa, który patrzył na mnie swoimi słodkimi ślepkami i przy okazji, dalej wąchając kończynę Cahira.

Cahir? XD Wybacz za Hektora, może nie zgwałci Ci nogi.

środa, 29 stycznia 2020

Od Desideriusa cd Kai

⸺⸺※⸺⸺

Magii zaklętej w dzwoneczkach przy bransoletach Kai nie sposób było pominąć. Ich subtelność była wymuszona, a pozornie najmniej intrygujący element jej wyglądu stanowił jednocześnie fundament Montgomery, cechę nieodzowną, przychodzącą na myśl, gdy tylko szepnęło się jej nazwisko. Były tak charakterystyczne, jak jej burza loków i zdecydowanie ciemniejsza karnacja. Instrumenty odzywały się same, czasem nawet wtedy, gdy tego od nich nie oczekiwano. Prowadziły własny, wymyślny dialog, przy innej okazji monolog, wcinając się przy okazji w wypowiedź właścicielki. Ich wyczucie czasu było jednak wybitne, zważając na wszystkie te okoliczności, kiedy ich nagłe wystąpienie stało się bardzo przyjemnym tłem dla słów Kai.
Teraz natomiast pobrzękiwały cicho, kołysane podmuchami magii, bo inaczej tego nazwać nie miał zamiaru. Wybrzmiewały kojąco w głowie Coeha, uspokajając do tej pory rozbudzone myśli i starając się załagodzić wszelkie wewnętrzne spory. A wszystko bez rozkazu Montgomery, chociaż doskonale wiedział, że jej podświadome intencje były dokładnie takie same. Nawet jeśli nie zdawała sobie z tego sprawy, w co szczerze wątpił. Zdążył zbyt dobrze poznać bardkę, by móc pozwolić sobie na pochopne ocenianie kobiety i jej intencji.
Ponownie odwrócił swój speszony wzrok, kiedy Kai odpowiedziała na jego pytanie. Dla niektórych zadane nieco bezpodstawnie, dla niego wręcz przeciwnie, uzasadnione obawą o własny wizerunek, który i tak nie malował się zbyt ciekawie. Zaniedbany, wychudły, blady jak ściana. Z pergaminową wręcz skórą, wybijającymi się fioletowymi, niebieskimi, czasem nawet i zielonymi żyłami i zdecydowanie zbyt głębokimi, sinymi worami pod oczami, przypominał bardziej śmierć, niż tego dobrego, poczciwego zielarza, którym był. Z krótkimi włosami, zamiast swoich średniej długości, ciemnych, lśniących pukli, przypominał zjawę jeszcze bardziej, co wprawiało go w niemałe zakłopotanie. Nie mógł jednak nic na to poradzić, a jedynie czekać i liczyć na to, że odrosną zdrowsze, niż dotychczas. Może mocniejsze, ładniejsze, jeśli los miał go akurat pobłogosławić. Szczerze na to liczył, wciąż nie oczekując cudów. W końcu zrobił sobie tę krzywdę na własne życzenie i nikt nie wymuszał od niego tak pochopnego działania.
Pozwolił, by dłonie kobiety kilka razy musnęły jego skronie, by palce przebiegły po jego skórze, podczas gdy on wciąż wbijał smutne spojrzenie w palce, kciuki kręcące między sobą młynki, chrząstki, które mimowolnie strzykały, gdy mocniej je nacisnął. Jednak jedno zdanie zdołało wywołać u niego delikatnie podskoczenie na krześle. Uśmiech rozciągający się na jasnej twarzy i subtelny róż rozlewający się na uwydatnionych policzkach, uszach, a gdyby odsunąć nieco przylegający do ciała materiał, to dowiedziałby się człowiek, że nawet szyi i ramionach mężczyzny. Te rejony chyba zawsze paliły go najbardziej. Dziwnie wrażliwe, uwydatnione na wszelkie zmiany i emocje, które szumiały w głowie Coeha. Uderzył kilka razy piąstkami o uda, po czym wyprostował się i oparł mocniej o brzuch kobiety, by zadrzeć nieco głowę i zerknąć na nią z dołu.
— Skoro tak mówisz — odparł w końcu, wzruszając przy okazji ramionami, po czym wrócił do lekkiego skrzywienia się na krześle, bo całkiem wyprostowany znajdował się nieco zbyt wysoko dla Kai, co zdecydowanie nie ułatwiało jej wykonania swojego zadania. Cicho chrząknął, znowu strzelił palcami i czekał na chłodny metal, aż dotknie jego skalpu. Zatrzaśnie się, raz, drugi, a następnie równymi ruchami zacznie sunąć przez jego głowę, pozostawiając za sobą jedynie równej długości, króciutkie włoski.
Desiderius uważnie obserwował, jak spadają na jego ramiona i nogi. Obsypują się jak kwiaty z dojrzewającego drzewa. Czuł, gdy wpadały mu za kołnierz koszuli, nieprzyjemnie drapiąc skórę, wbijając się w kark. Słuchał, jak łamią się pod szczękiem zaciskających się nożyc i z każdym kolejnym trzaśnięciem czuł się lżejszy. Każdy kolejny włos dodawał mu ulgi, wpadające w jego dłonie kępy pozwalały na dziwne uczucie poprawności tego, co poczynił. Ta chwila oddechu pozwoliła mu na spojrzenie w lustro i szepnięcie samemu do siebie, w myślach, całkiem prywatnie, że poczynił dobrze, że miał do tego prawo i nawet jeśli nie było to całkiem świadome, pozwoliłby sobie na to ponownie.
Nie wszystko, co robisz, jest złe.
Mówił mu niski, mrukliwy głos. Znany. Kochany. Dźwięczący stalowym ostrzem rozbijającym się o potężny głaz. Kroplą wpadającą do studni. Kryształem zawieszonym w przestrzeni.
Głosem, który po latach jednak pokryty rdzą, wysuszony i rozbity na pył, przynosił więcej krzywdy, niż ulgi.
Wciąż kochał go jednakowo.
Właściwie to wcale nie czynisz źle.
Majaczył mu przed oczami. Wizja białej sylwetki i potężnych znamion rozciągających się przez całą długość jego twarzy. Zaatakowany przez bestię równą jemu samemu; łapał się na pragnieniu dostrzeżenia go w tamtej chwili, pokiereszowanego, z zakrwawioną mordą i rozwartymi płatami skóry. Zaczął się zastanawiać, czy ta fryzura chociaż trochę go do niego upodabniała. W końcu wyglądał dokładnie w ten sam sposób, gdy ostatni raz miał z nim przyjemność. Krótka. Trochę rzadka. Miejscami nawet na tyle zabliźniona, by nie posiadała na sobie, chociaż śladu owłosienia.
A przynajmniej bardzo mało w porównaniu do mnie, Coeh.
Myliłeś się.
Jak bardzo się myliłeś.

⸺⸺※⸺⸺
[Kai?]

Od Banshee cd. Aurory

Wspomnienia, nawet te niechciane potrafią się wplątać w myśli, złośliwie zakręcić wokół samopoczucia i wykorzystać wszelkie słabostki serca, aby następnie zapędzić świadomość do ciemnych granic pamięci. Do dni choćby tak odległych i dzikich, że powinny dawno przepaść pod nawałem nowych zdarzeń, zamazać i stać się wyłącznie snem, który zanika o świcie. Nie winny były pokazywać się po wiekach w barwach tak wyrazistych i nawiedzać głowę, przywołując poczucie pustki, tęsknoty, jakby rzeczywiście było za czym tęsknić. Za czasem niesławnym, gdy ludzka bliskość była mu całkiem obca, a istnienie stanowiło wyłącznie bezwzględne podporządkowanie naturze. Nie myśl wtedy określała gest, a wyłącznie instynkt, chaotyczna siła, która utrzymywała bestie w granicach defrowskich lasów, układała do snu w koronach drzew i zachęcała do zawodzenia do księżyca głosem czystym, całkiem wyzbytym ze wstydu. To ona go rozgrzeszała z każdej kropli krwi, porwanej cukrówki, rozszarpanego kozła, czy zmiażdżonej ludzkiej piersi, trzymając sumienie z dala od bezmyślnego stwora, który wówczas jeszcze nie poznał potęgi słowa i myśli.
Wczas ten ostatni raz polował. Po spotkaniu Gabriela i zawiązaniu paktu nie dopuścił się nigdy więcej podobnego czynu, bynajmniej nie z potrzeby, czy wewnętrznego przymusu. Zagryzał szczury, łapał węże i ukręcał łby gołębiom, lecz wyłącznie z nudów, kaprysu, a nie po to, aby przetrwać. Nie potrzebował już dłużej zaspokajać głodu, więc też na sposób wręcz samoistny porzucił uprzednio rutynową czynność, wyparł się jej całkiem, a po czasie nawet uznał za czynność niegodną, która nie przystoi ucywilizowanemu demonowi. Nie oznaczało to jednak, że jego kości całkowicie rozpuściły się w jedwabiach i pieszczotach. Jakaś jego cześć pomimo tego, że ogół umiłował salony i bawialnie, to nadal ciągnęła do boru. Do dzikich ostępów, jakby nadal przywołując we wspomnieniach czarną lawę drzew, różane mgły i kobierce złocistych łotoci powłóczące rodzime łąki.
Spotkanie Aurory potraktował więc, jak przemiłą stosowność, którą po prostu nie mógł nie wykorzystać. Porwał się z propozycją, może trochę nierozważnie, jednak z ekscytacją, jaka go wówczas powzięła, żadna logika nie miała szans. Oczami wyobraźni widział już stary bór, gdzie zwalona burzą kłoda czekała na zapady, a zielone wieńce turzyc osłaniały idealny zatrop. Może brochowiska odmokły przez noc, zwabiając do siebie sarny lub odyńce, albo nawet większe zwierzę.
Przepełniał go nieopisany entuzjazm, jakby przy łowczym nie kroczył rozpasły kocur, a wzniosła sylwetka demona, któremu kłów i pazurów wcale nie zabrano poprzez klątwy, a umysł nie omamiono słodkim winem i lukrowanymi ciasteczkami. Trzeba przyznać, że zachowywał się skandalicznie, sam nie omieszka się za to później skarcić, lecz póki rozsądek nie rozbudził się do końca, to nie zamierzał zbytnio analizować swoich działań.
— Powiedz mi — odezwał się zaraz, albowiem nigdy tak naprawdę do końca nie dogadywał się z ciszą — Ostało się tu jeszcze coś większego, jakieś zwierze na przykład?
— Dziki często podchodzą pod gildie.
— Nie, nie — pokręcił łbem i machnął czarną kitą, którą dumnie wzniósł do góry — Chodzi mi o coś większego, bardziej nietypowego, coś co mogło się uchować w tak starym borze i tylko tu. Och, nie uwierzę, że wyłącznie wyciągasz baranki z trzcinowisk, czy inne kuropatwy z wąwodów. To było marnotrawstwo potencjałów.
Uśmiechnął się, w sposób zaczepny, tak przepełniony typową kocią pewnością siebie.


Aurora?
Przepraszam, naprawdę przepraszam ;;

wtorek, 28 stycznia 2020

Od Nakigitsune cd. Desideriusa

Mróz. Kołysząca melodia utuliła mnie do snu. Nie miałem siły się podnieść, tym bardziej poruszyć nawet jedną kończyną. Do klatki piersiowej przytuliłem małego liska, by on zaczerpnął odrobinę ciepła. Ma ziemska powłoka jak zamarznięta kostka lodu leżała i czekała na cud, który miał nadejść. Ten cud miał być w postaci przybysza, ale nie nastał.
Serce biło zdecydowanie wolniej. Krew powoli zamarzała. Nie czułem, żadnej części tułowia. Piękna melodia, ten odurzający głos kusił mnie i mroził. Pochłaniał jak otchłań, w której nie ma nic.
Przez mój organizm przechodził dreszcz jakby lodowy wąż. Obwiązywał się wokoło każdego zakamarku cielska. Czekał, aż obumrę i pochłonie mnie w całości. Jednak czy to tak rzeczywiście się stało, czy może moja wyobraźnia zaczęła płatać mi figle, które tak szybko nie znikną.
Nagła chęć rozchodząca się po koniuszkach palców zaczęła jak mechanizm działać, by zmusić ciało do podniesienia się, nie wiem, co za siła mną pchnęła. Mechanizmem, który rozrusza kołowrotkiem, zębatką oraz resztą konstrukcji żywej istoty.
Powieki ciężkie, brak przytomności, skorupa sama się poruszała. Może to dzięki pracy mózgu, który jeszcze nie zamarzł i próbował pobudzić komórki do działania, by nie umrzeć. Sen przyszedł nagle. Ciepło lisa zaczęło mnie ogrzewać i odpychać od mroku i mrozu.
Tu nadchodzi pytanie albo i myśl. Długie nużące, które napawa mnie przerażeniem..
Brzmi ono następująco:
"Ziemia, tak chłodna, ale też głęboko tak gorąca, kołysze swymi dłońmi to, co jest zagubione i wyśnione. Chcąc przyciągnąć i pozostać w tej samej pozycji do dnia ostatniego, który nadejdzie wraz z kończącą się porą, przeminie w szybkim tempie, bez myśli i czucia. Ofiara zostanie pozbawiona wspomnień. Oczekiwanie, które pozostawią w pamięci tę głęboką szparę.
Stań się oceanem, który pochłonie twoje serce, dostanie się na samo dno, przeniknie, przez twe komórki i zapełni cię po same kości, mięśnie i żyły. Woda to żywioł, woda to twe przeznaczenie.. Nie!!! To nie tak..".
Niebezpieczeństwo się zbliża, jest coraz bliżej, gdy cię dotknie... — Nie możesz dać się mu dotknąć, musisz się zbudzić. Odetchnij, nabierz tego chłodnego powietrza do płuc. Otwórz powieki musisz.. To nie może się tak skończyć. Lisie włókna krążą wokół dusz, które są ukryte w twym ostrzu — wzywają swego pana. Nie możesz dać się pochłonąć, nie pozwól duchom się zabrać. Nie pozwól tej pieśni się pokonać. Ona działa jak hipnoza, tortura. Ujarzmij ją. Stać cię na to. Potrafisz tego dokonać, jest w tobie ta siła. Siła do przezwyciężenia zimna, które przytrzymuje twe ciało przed wybudzeniem.
Nie zrobisz tego sam, nic nie dokonasz tego w pojedynkę. Za to razem razem z przyjacielem tego dokonasz. Dwie dusze, dwie postacie, dwóch przyjaciół — wsparcie, które za wami idzie, nadzieja na pokonanie przeciwnika, na wygranie tej walki z nadciągającą śmiercią.
***
Nie jestem pewny, co się wydarzyło podczas tego, jak wstałem z zimnej ziemi. Jeśli w ogóle wstałem. Wraz z przybyszem, gdzieś poszliśmy. Jeśli w ogóle miało to miejsce, a może ja jedynie śnie i zaraz zbudzę się z koszmaru — albo wcale się nie obudzę i pozostanę taki do końca swego marnego żywotu. Chyba że mój żywot się już skończył. Jednak jeśli tak jest to, czym ja jestem? Marną imitacją ludzkiej części. Może jedynie duchem, czy też tym, co pozostało z podświadomości, która w końcu przepadnie. Co pozostało?
Końca nie widać.
Ciepła nie czuć, a oddech.. Właśnie co z oddechem, czy on wciąż jest, sam nie słyszę siebie, może jednak już go nie ma i nic mi nie pozostało. Co dalej mam począć?
Powietrze jest. Czy moja klatka piersiowa właśnie się poruszyła? Może to jedynie zwidy.. Nie! Ona rzeczywiście się porusza, powietrze przez nos się dostaje, a przez usta zostaje wypuszczone. Nic nie czuje.
Jednak moje ciało otula coś, miękkiego, ciepłego co powoli przenika przez mięśnie, do samych kości. Początek tego, co miało się skończyć, jeszcze trwa. Jak długo będzie trwać? Kiedy moje powieki się otworzą, kiedy będę mógł ujrzeć światło, a nie rozciągający się mrok. Gdzie ono jest. Rusz, że w końcu, otwórz się, chce ujrzeć to, co jest przede mną, obok, a nawet kto jest w pomieszczeniu. Coś dotyka mej dłoni, miękkie jest to — Finix, to naprawdę on. Udało mi się go ocalić, on ocalił mnie. Nie odchodź, zostań ze mną ja będę zawsze z tobą.. Dnie mijały, noce zapowiadały się niemiłosiernie długie, a my byliśmy przy sobie.
*
Nie wiem, ile ten stan trwał. Zerwałem się, bo oślepiło mnie mocne światło. Lis spał obok. Krzesło było puste, na sobie miałem jakieś szmaty, które nie należały do mnie. Gdy powędrowałem wzrokiem dalej, widziałem kolejne meble. Szukałem tu swoich ubrań oraz katany, którą zawsze mam przy sobie. Leżały na szafce, a ubrania zostały powieszone. Nie wiem, co dokładnie się wydarzyło, ale poczułem się jakbym, wybudził się z głębokiego snu. Nie chciałem budzić liska, dlatego też spojrzałem na boki, co się tu znajduje. To była chyba lecznica, ale też, wyglądało na to, że ktoś cały czas przy mnie był w razie czego. Na moich dłoniach widniały ślady po czymś, może jakiś sznur, zmarszczyłem brwi, bo nie wiedziałem co się ze mną działo.
Wziąłem malucha na kolana, by był znacznie bliżej. Nie obudził się, jedynie wtulił w moje ciało. Wyglądał tak słodko, jak na małego liska, który z natury woli uchodzić za tego mądrego i groźnego. Gdy go głaskałem i próbowałem sobie, przypomnieć co zaszło. Szło mi to bardzo trudno i ciężko. Miałem jakiś dziwny sen, przebłyski, ale nie pamiętam, co to mogło być dokładnie.

Desiderius?

niedziela, 26 stycznia 2020

Od Xaviera cd. Ignatiusa

Cele wypełnił ogień. Wynurzył się nagle niczym demoniczna bestia wyciągnięta spod pętla pieczęci, zła o tyle, co zbudzona ze snu, wyrwana do życia za sprawą magii. Przymuszona tańcowała na bzdurnie małym kawałku ziemi, wyciągała wysoko łby, trzaskała długimi jęzorami i kopciła zdradzieckim, sczerniałym dymem. Pomieszczenie wręcz tonęło w ciemnej czadzi, w duszącym smogu, który zagęszczała się w wyższych partiach, aby niczym żałobny kir zamrzeć ponad wszystkimi — oszalałym magiem, zdezorientowanymi strażnikami, czy urzeczonym bardem.
Chłopak niczym zauroczony przyglądał się płomiennemu monstrum, patrzył na rozchodzący się ogień, a oczy wciąż błyszczały mu strutym błękitem. Krew zalała mu usta, w głowie szumiała magia i chociaż serce biło w nierówny takt, to na nogach wciąż stał pewnie. Przepełniało go zacięcie, które zagorzało o tyle mocno, gdy tylko ogień wybił ponad wszelkie oczekiwania i zdołał wywołać należyte zamieszanie.
Strażnicy wręcz w popłochu ganiali po korytarzu, starając się zrozumieć, co tak właściwie się wydarzyło. Przebiegali z prawa do lewa, rzucali się poprzez ogień, próbując ustrzec się przed żywiołem, albo przemykali bokiem, ocierając się o ściany, brzęcząc pancerzem o kamień, ale i kraty celi. Xavier usiłował zwrócić ich uwagę. Krzyczał, nawoływał i wyciągając ręce, aż w pewnym momencie w końcu udało mu się pochwycić któregoś z mężczyzn. Złapał go za płaszcz, przyciągnął do siebie i wbił paznokcie pod skórzany kirys. Przymusił do tego, aby spojrzał mu w oczy i następnie skupił się na jego ustach, które charczały chaotyczne słowa zaklęcia. Nawet chwili się nie zastanawiał, a od razu posłużył się urokiem, nie chcąc, nie mogąc pozwolić, aby ten człowiek wyrwał mu się i pozostawił go na łaskę rozszalałego płomienia czy czarnych mgieł.
Bard był w stanie rozporządzać durnym magiem, nakazać mu wzbudzić arkana czy nawet odrobinę wspomóc jego moc, lecz wyłącznie wtedy, gdy ten pozostawiał świadomy wypowiedzianych przezeń słów. Obecnie dzieciak, jednak zatracił się całkowicie w swej potędze i zdawało się, iż tylko wyczerpanie lub inna tragedia zdoła go zatrzymać. Jednak białowłosy nie zamierzał wyczekiwać na żadną z powyższych możliwości, więc gdy tylko nadarzyła się odpowiednia stosowność, to pomimo wyczerpania, boleści od nadużywania mocy ponownie po nią sięgnął i rozkazał zwrócić sobie wolność.
Zaklęcie nie posiadało w sobie zbytnio mocy. Było zaledwie schrypłym, gruźliczym szeptem, błaganiem, a nie filuternym zaleceniem, słodką prośbą. Bard obawiał się, że może nie podziałać, rozmyć się w zdrowym umyśle mężczyzny, dlatego też omal nie popadł w histerię, gdy zbrojny wyrwał mu się z rąk i opuścił go bez słowa — na szczęście tylko po to, aby po chwili powrócić z pękiem kluczy i mgłą uroku zaszłą na oczach. Otworzył kratę, wypuścił chłopaka i nawet nie zareagował, gdy ten go przepchnął i rzucił się biegiem przed siebie.
Xavier przeciął ciemną czadź, a następnie bez większego zastanowienia wpadł do wnęki, gdzie przedtem wydało mu się, że przesiadywali strażnicy. Pomieszczenie również wypełniał dym, lecz szarość wyłącznie zasnuwała światło, a nie zadusiła jej całkowicie w mroku. Chłopak i tak podwinął zbrudzoną koszulę i przytknął ją sobie do twarzy, chcąc choć odrobinę odgrodzić się od gryzącego popiołu. Powiódł wzrokiem po otoczeniu, po stołach, przewróconych krzesłach i regałach, na których ciążyły zbite, drewniane skrzynie, lecz jego uwaga skupiła się przede wszystkim na wieczornym promieniu, który przesączał się przez okno i szarpał skurzoną osnowę. Świetlik był stosunkowo niewielki i wątpliwe, aby posłużyłby do ucieczki choćby spasionemu szczurowi, to jednak coś popchnęło barda w tamtą stronę. Pomimo rozedrganego kroku, sprawnie wyminął meble i porozrzucane w pośpiechu śmieci, lecz umknęło mu pewne zawiniątko, którego nie zauważył i niechybnie trącił nogą. Przedmiot odskoczył, prześlizgnął się kawałek po posadzce i wydał z siebie żałosny, jednak nadzwyczaj wdzięczny odgłos, przez który serce barda omal nie wyrwało mu się z piersi. Bez zastanowienia rzucił się za pakunkiem i niczym w amoku począł szarpać za sznury, rwać supły, póki nie dostał się do środka.
Instrument szczęśliwie ocalał, chłopak nie dostrzegł na nim żadnych ubytków, wyłącznie jedna struna zerwała się z szeregu, zwinęła się i sterczała niczym kieł. Nie mógł się powstrzymać, aby nie trącić włosie, czy nie musnąć śliskiego drewna pozwalając, aby przedziwna radość na chwilę wypełniła roztrzęsiony umysł. Samowolnie uśmiechnął się, na ponów zawiązał tobołek i w końcu stanął z klęczek. Nie wrócił jednak z myślami do okna, ale począł błądzić wzrokiem po regałach. Los zlitowała się i zwróciła mu jego najdroższe dobro, więc może i resztę jego dobytku również postanowiła schować w tym miejscu.
I tak po chwili przerzucania metali i innych śmieci zdołał odszukać jeszcze dwie rzeczy z jego własności. Broń odnalazł prawie od razu, problematyczny okazał się płaszcz, którego wyciągnął dopiero spod hałdy szmat całkiem zabrudzonego i wymiętego, lecz szczęśliwie całego. Nie mógł jednak odnaleźć swojego mieszka, ale również, co gorsza, butów. Co do odzyskania pieniędzy nawet się nie łudził, niezbyt mając wiarę i czas na cudy, ale brak obuwia nie potrafił przeboleć. Wprawdzie nosił dość dobrą skórę, jednak uparcie odrzucał możliwość, że ktokolwiek mógłby sobie ją przywłaszczyć. Uparcie przeszukiwał pomieszczenie, niepotrzebnie marnował czas, a w swych durnościach zreflektował się zdecydowanie za późno.
Poddając się w poszukiwaniach, chciał jeszcze raz się rozejrzeć, tym razem za byle jakimi butami, lecz wtedy do pomieszczenia wpadł strażnik. Młody chłopak w zbyt szerokim kirysie i z przekrzywionym kapalinem, spod którego cienia łypała przerażona twarz, spocona i pokryta smołą. Wbiegł do pokoju tak gwałtownie, że bard nie zdołał w żaden sposób zareagować. Ba! Niespodziewana wizyta wywołała u niego takie zaskoczenie, że nagle zamarł i tylko głupio czekał na ruch tamtego. Strażnik też widocznie nie spodziewał się zastać zbiegłego w takim miejscu, w takich warunkach, gdyż również stanął w przejściu. Musiało minąć dobre parę sekund, zanim pozbierał myśli i krzyknął w stronę białowłosego. Podniósł broń, wykonał gwałtowny krok w stronę barda, który rzucił się przestrachu poprzez porozrzucane krzesła i bez zastanowienia pobiegł dalszym korytarzem. Nie patrzył za siebie, nawet nie zwrócił uwagi, że w prostopadłym korytarzu, którego minął, inny mag pod symbolem straży zdołał opanować ogień i żarliwy temperament młodego adepta. Po prostu biegł przed siebie, wciąż słysząc za sobą brzęk zbroi młodego strażnika, który na nieszczęście postanowił za nim gonić.
Ciążyło na nim wspomnienie tamtego wieczoru, gdy badając budynki wraz z Ignatiusem, popadł w niewolę przy podobnych okolicznościach — biegnąć na ślepo i z pogonią na ogonie. Popełnił wówczas mnóstwo pomyłek, a tego dnia, w tym stanie z pewnością uczynił ich jeszcze więcej, lecz tym razem potrzeba uratowania z sytuacji była zdecydowanie większa. Nie mógł pozwolić, aby go złapali i to nawet nie z powodu możliwych konsekwencji, lecz z doświadczenia porażki, gdy sukces skrzył się tuż przed nosem.
Zbiegł więc po schodach, po czym z korytarza wpadł do pierwszego otwartego pomieszczenia. Zatrzasnął za sobą drzwi i wtoczył bele na rygiel, a następnie oparł się o ścianę i począł wsłuchiwać się w otoczenie. Metal grzechotał na bruku, słychać było tęż tętent innych osób, narastający, aż oba dźwięki ucichły w niedalekiej odległości od jego skrytki. Młody strażnik zwrócił się do grupy, bard słyszał jedynie głośne, nerwowe przywitanie, resztę rozmyły grube mury, lecz i tak był pewny, że przekazuje im informacje o gonionym zbiegu.
Chłopak mimowolnie przeklną, łapiąc się za włosy, szarpiąc je i walcząc z narastającym bólem głowy, który wykwitł ponownie, gdy tylko w końcu dopuścił do siebie myśl, że znalazł się w wyjątkowo paskudnej sytuacji. Strażnicy nie są świadomi, że schronił się akurat w tym miejscu, lecz nieroztropnie byłoby wierzyć, że nigdy się nie zorientują. Parę minut, może nawet nie i go znajdą, czemu też powinien zacząć myśleć i to szybko.
Odczepił się od ściany i zbiegł po trzech schodkach, które prowadziły do czegoś na wzór spiżarni, może graciarni. Cztery rzędy ustawionych równolegle do siebie półek, większości pustych lub zawalonych skurzonym śmieciem niewartym nawet chwili uwagi. Chłopak minął meble i podszedł do okratowanych okien. Znajdowały się wysoko i bard po paru mało finezyjnych ruchach dopiero zdołał zawiesić się na kracie, podciągnąć i tak naprawdę niewiele zobaczyć. Czarna noc w towarzystwie mgieł snuła się po opustoszałym dziedzińcu. Zero świateł, zero ludzi, zero życia, co mogło rokować dobrze, ale również było na swój sposób podejrzane. Chociaż w obecnej sytuacji i tak nie miał zbytnio luksów, aby w nich wybrzydzać. Puścił więc metalu i począł poszukiwać po półkach czegoś, co mogłoby pomóc mu wykruszyć z cegieł okratowanie lub w innych sposób go zbawić.
I właśnie wtedy, gdy biegał od strony do strony, nagle utrącił stopą coś. Wrzask omal nie wyrwał mu się z gardła, gdy coś strzeliło, a ból niemalże ściął go z nóg. Rypnął na tyłek, ale bardziej zafrasowany był strzaskanym paluchem, niż własną godnością. Klął, skomlił, lecz właśnie wtedy z załzawionego widoku zdołał dostrzec kwadratowy kształt wyryty w podłodze z metalowym uchwytem, drwiąco sterczącym na sztos. Całkowicie zapominając o bólu, dopadł do klapy i co miał sił w chudych rączkach poderwał ją do góry. Z dołu przywitała go ciemność, a także zapach wolności — o ile wolność pachnie zgniłymi jajami i miejską kanalizacją.


Ignaś? 

sobota, 25 stycznia 2020

Od Narcissi cd Victariona

⸺⸺✸⸺⸺

Jasne ślady odznaczały się na skórze. Była w stanie je dostrzec, a może raczej wyobrazić je sobie, nawet jeśli światło pochodni z takiej odległości ledwo dawało radę wymalować sylwetki na tle masywnego budynku. Potrafiła również dostrzec przyszłość, fioletowo-zielone kwiaty wykwitające na jasnym ramieniu, które teraz sponiewierane zostało przez grube, mocno zaciśnięte na nim palce.
Widziała w niej siebie. Młodą, przerażoną, słabą. Poddaną silniejszej dłoni, uginającej się od bólu spowodowanego wbijającymi się w ciało paznokciami. Brudnymi, długimi, zaniedbanymi paznokciami mężczyzny dużo starszego i dużo silniejszego od niej samej. Będącej zmuszoną do ulegnięcia, bo przecież nigdy nie miała dorównać mu siłą fizyczną. Miażdżąca przewaga stanowiła w tamtym momencie przepaść, potężny kanion, nad którym nie sposób było zbudować most. Przynajmniej nie od razu i zdecydowanie nie samodzielnie. Aigis prawdopodobnie już nigdy nie miała zapomnieć widoku własnego oprawcy. Jednego z wyżej usytuowanych kapłanów, mężczyzny o świńskich, kaprawych oczkach, które od dłuższego czasu ciągnęło w stronę kształtów szkolącej się pod słońcem Nathoriego. Nie była pod nim, nie został przyznany jej jako wyższy, a mimo to uwielbiał wściubiać nos w jej sprawy. Pamiętał jej plan dnia, co początkowo nie wzbudzało szczególnych podejrzeń. W końcu zdawało jej się to nawet miłe, że ktoś się o to pokwapił, pragnął spędzać z nią czas i okazywał zainteresowanie jej osobą. Była młodą, głupią trzpiotką, a on dwudziestosiedmioletnim, bardzo atrakcyjnym mężczyzną. W dodatku usytuowanym na stanowisku kościelnym, a o dziwo ci cieszyli się największą popularnością wśród kobiet.
Może gdyby nie problemy moralne, jakie wzbudzała w niej ta relacja, poddałaby się urokom duchownego, tym samym popełniając największy błąd swojego życia, który odbiłby się jeszcze większą traumą, niż ta, którą szczyciła się aktualnie. Chwała jednak siłom wyższym, że zasady były, jakie były, a Narcissa należała do świętoszek pilnie trzymających się ustanowionych ram. Od zawsze poczuwała najwyższy obowiązek przestrzegania prawa, bez względu na wszelkie czynniki. Zdarzało się, że z tego powodu uważano ją za bezduszną, gdy odmawiała czegoś ludziom znajdującym się w gorszej sytuacji od siebie. Z czasem nauczyła się delikatnie naginać zasady, poruszać się nieco swobodniej, wciąż jednak kierując się podstawowymi wartościami i nie zakłócając tego, co spisane zostało w wielkich księgach, które studiowała za młodu i którymi regularnie się interesowała, czekając na potencjalne zmiany i luki, które mogłaby zacząć wykorzystywać.
Jej dylematy moralne uchroniły kobietę już niejednokrotnie. W tym właśnie tego jednego dnia, gdy z jednej strony wciąż zauroczona młodym kapłanem, doskonale wiedziała, jak wiele zakazów złamaliby ot, choćby pocałunkiem. Był od niej dużo starszy, a sama nie osiągnęła jeszcze pełnoletności. Na domiar złego wciąż znajdowali się na terenach świątynii.
Jednak co najważniejsze, chyba wcale nie chciała do niczego z nim doprowadzać, podczas gdy on liczył na zdecydowanie zbyt wiele, na co wskazywały chętne dłonie, które dobrały się do Aigis wkrótce po tym, jak drzwi od jego komnaty zostały zamknięte na klucz, a sama kobieta przyparta do biurka. Nie pamiętała dużo z wydarzeń tamtego dnia, nie licząc ust na szyi i silnych dłoni, które pozostawiły na jej nadgarstkach pełno fioletowych pąków. Pamiętała również chłodny umysł, prędkie wycelowanie w krocze mężczyzny, a następnie pochwycenie leżącego przy jej dłoni noża do otwierania listów. Tępy, krótki. Paskudnie nieporęczny. Mimo to zdołała go przyprzeć, kolanem unieruchomić zbyt śmiałą dłoń, a następnie ją urżnąć. Szło to długo, opornie, a dla mężczyzny katorżniczo. Miecz, a takowy nożyk, to zdecydowanie dwie różne sprawy i nie miała zamiaru o tym zapomnieć. Wolała jednak długie ostrze, którym wystarczyło dobrze się zamachnąć, by w chwilę przeciąć większość tkanek. Przy tamtym sztylecie doskonale wyczuwała każdą kolejną warstwę, z jakiej zbudowany był mężczyzna. Skóra. Mięśnie. Kości. Czasem się zacinało, czasem przeskakiwało prędko, niespokojnie, jakby pragnąc dotrzeć już głębiej w ciepłą masę. Ciało skończyło poszarpane, kobieta ubrudzona szkarłatną cieczą, a kapłan prawie utopił się we własnych łzach i glutach. Napuchnięte oczy wydawały się jeszcze mniejsze, niż zazwyczaj, a on sam zbrzydnął tak bardzo, by wywołać uśmiech na twarzy Aigis, która nie uraczyła go nawet słówkiem. Zwyczajnie wyszła, już wiedząc, że należy zmierzyć do swojego pokoju i zacząć się pakować.
Możliwe, że w tamtym momencie zaczęła nieświadomie walczyć nie dla Nathoriego, lecz dla każdej kobiety, która znalazła się w sytuacji podobnej do niej. W ślepym zaułku otoczona przez przyduszającą wręcz świadomość, że ten, kto znajduje się naprzeciw ciebie, jest po prostu silniejszy. Od niej również. Bolało ją to, jednak nauczyła się walczyć nie jak lew, a lis. Szczwany, wykorzystujący każdą sytuację, szukający niedociągnięć w taktyce przeciwnika. Była gotowa również teraz, zsuwając się z Onyksa i obserwująca uważnie wymianę słów między Vicarionem a mężczyzną z blizną na twarzy i blondynem.
Pięść Caldera zmierzyła zaskakująco prędko w stronę twarzy pyskatego chłopaka, podczas gdy dłoń Aigis dobyła miecza. Mäyrä w tym krótkim ruchu momentalnie rozszczepił światło pochodni, przypominając o obecności kobiety, gotowej do podjęcia działań, które zdecydowanie nie miały zamiaru być gorszymi od zdumiewającego ataku ze strony Victariona.
Przyglądnęła się dokładniej po raz ostatni czwórce mężczyzn, dokładnie analizując sytuację. Drab z blizną na twarzy szarpiący kobietę, blondyn, który starał się wypluć krew z ust, stojący niepewnie chłopak, dość krępy i jeszcze jeden, któremu nie potrafiła dokładniej się przyjrzeć. Chociaż chciała bardzo przystąpić do ataku na Szramę, wiedziała, że bezpieczniej będzie rozprawić się pierw z chłoptasiami, którzy...
Brzęk metalu uderzającego o kryształ zadzwonił donośnie. Aigis przeklęła pod nosem, rozkojarzyła się na chwilę, jednak właśnie ten moment zaważył o czasie jej reakcji i doprowadził do tego, by atak poprowadzony przez kolejnego dryblasa, tego, którego nie była w stanie dostrzec, został przez nią źle sparowany. Krzywo. Broń kobiety odskoczyła, dając mężczyźnie dodatkową chwilę na wyprowadzenie kolejnej ofensywy. Zostało jej odskakiwać, licząc tylko na to, że nie wpadnie przypadkiem na Onyksa. Trudno było jej określić, czym konkretnie atakuje mężczyzna. Na dobrą sprawę miecz w jego dłoniach mógł wyglądać jak sztylet. Był duży, a mimo to zaskakujący szybki i mobilny. Ona natomiast nie potrafiła utrzymać równowagi ani nabrać własnego tempa, dostosowując się wciąż do rytmu kroków mężczyzny. Pierwsza inicjatywa całkowicie ją wybiła, a kobieta nie potrafiła w tym wszystkim odnaleźć dobrze znanego schematu. W końcu jednak, po kolejnym kroku w tył, jej stopa znalazła stabilne oparcie, Aigis stanęła pewnie i równie stanowczo sparowała kolejny atak przeciwnika. Tym razem z sukcesem i na tyle skutecznie, by piłeczka znalazła się po jej stronie i to ona mogła sieknąć mieczem.
Jednak jego refleks, czas reakcji i motoryka ciała nie miały zamiaru dać za wygraną. Z łatwością blokował każdy jej ruch, prędko wykonując własny, nadając tym samym zabójcze tempo wymiany ciosów. Zaciął ją w policzek, wystarczyło do tego jedno machnięcie dłuższą łapą wyposażoną w ostrze. Charakterystyczny dźwięk wymiany uderzeń zdawał się nie mieć końca, trwać nieustannie, wypełniając krystalicznym brzdękiem uszy Aigis. Stwierdziła, że stęskniła się za tym dźwiękiem, dość przyjemnym, stanowiącym atrakcyjną odskocznię od metalicznego stukotu. Widziała parszywy uśmiech malujący się na twarzy mężczyzny. Jeszcze jeden blok płazem miecza. Jeden krok w przód. Znajome uczucie pokonywania resztki dystansu. Wystarczyło wyciągnąć dłoń, pozwolić by miecz przeciął powietrze, by zetknął się z ciałem napastnika. To jednak, zamiast poddać się ataku ostrza, skończyło, upadając z impetem na ziemię, przygniecione przez czarną, gęstą masę, która zdawała się nieco rozpływać w powietrzu. Dwa czerwone punkty znajdujące się blisko twarzy dryblasa, teraz leżącego dobrze trzy metry od Aigis, zdradziły wszystko. Kobieta wypuściła nagle powietrze nosem, nadając mu znajomy świst. Oburzone spojrzenie padało na Khardiasa, który w najlepsze zajmował się właśnie łotrem niebędącym w stanie wydusić z siebie nawet słowa. Jedynie niespokojnie rzucał się pod naporem większego, cięższego ciała.
— Już go miałam, Kha — warknęła głośno. Bies zignorował słowa kobiety, prawie jak zawsze, gdy wlatywał z impetem w wir walki. Kobieta rozglądnęła się po okolicy, szukając Caldera, chcąc nie chcąc, musiała sprawdzić, jak miała się sprawa, odkąd przez ostatnie kilkadziesiąt sekund, może nawet i z minutkę czy dwie, nie była w stanie dostrzec niczego innego, poza ostrzem giganta, którego nie mogła spuszczać z oczu, jeśli chciała wyjść z sytuacji cało.

⸺⸺✸⸺⸺
[Vic?]

piątek, 24 stycznia 2020

Od Kai CD Desideriusa

Znała ten typ spojrzenia. Miękkie, rozlazłe jak rozgotowane kluchy, niby nic, a jednak coś, coś, co skryło się za kurtyną pozorów i udawania, że przecież wszystko gra, jest na swoim miejscu. To coś było ostre, doskonale naostrzone, by być w gotowości, by przeciąć skały jak masło, gdyby tylko powiedziało się coś nie tak, dobrało się nieodpowiednie słowo. Możliwe, że błękitna stal oczu Desideriusa jedynie potęgowała to wrażenie.
— Wszystko dobrze, Kai.
Znała również te słowa. Najczęściej wypowiadane były przez ludzi z dosyć ciężkimi problemami na karku. Dziewczynka ze łzami w oczach, która dopiero co spadła z drzewa. Według miejscowego lekarza łamana ręka. Nastolatek ze złamanym sercem, następnego dnia przyszedł się jej wyżalić oraz, jak się późnej okazało, pierwszy raz spróbować alkoholu. Bogaty szlachcic wypowiadający te słowa do swojej żony, leżąc na podłodze i krztusząc się własną krwią, ze sztyletem po prawej stronie klatki piersiowej (skrytobójca był totalnym idiotą, dlatego też zapomniał, gdzie dokładnie znajduje się serce, a zamach przeprowadzał na widoku, w samym środku przyjęcia weselnego córki owego szlachcica – na szczęście dla swojej misji, trafił w płuco, na swoje nieszczęście bełt kuszy trafił w jego czaszkę). Niektórzy ludzie z pergaminową skórą i mglistym spojrzeniem, spoczywając na łożu śmierci. Poparzeni przez szalone smoki ojcowie, spoglądając na roztrzęsione gromadki własnych dzieci. Naburmuszone maluchy ze szklistym spojrzeniem, bo dopiero co odmówiono im cukierka, nawet jeżeli były jeszcze przed obiadem.
Ona sama, do M, gdy jeszcze zdarzało się jej wpaść w dziwny stan zadumy przepełnionej melancholią oraz smutkiem. I vice versa.
Dlatego też nie wierzyła w słowa Coeha, pozwalając jednak osiąść im pomiędzy nimi. Bo to charakterystyczne zdanie wręcz wymuszało spokojne przyjęcie, powitanie jak starego znajomego. Bez rozgrzebywania, bez szukania dziury w całym. Miała to zrobić kiedy indziej. Teraz jednak, nawet nie westchnęła z zawodem. Po prostu skinęła głową.
— Przyzwyczajenie. Znałem ludzi, którzy potrafili wściec się z najbardziej błahych powodów. — Prychnęła w odpowiedzi, może i nie ukrywając nawet swojego oburzenia. Przecież ją znał. Przecież wiedział, że nie wściekała się z najbardziej błahych powodów. Z tych mniej błahych również. Ona w ogóle się nie wściekała.
Zielone spojrzenie ciekawsko podążyło za dłonią, która podrapała policzek, miejsce przed chwilą jeszcze muskane przez jej własne palce.
— Aż tak źle to wygląda?
Parsknęła śmiechem, gwałtownie kręcąc głową. Kręcone loki poruszyły się niby w zwolnionym tempie, chwilowo przysłaniając widok, dzwonki zawtórowały wesoło. Ustawiła się w końcu za nim, ponownie sięgnąwszy po nożyce. Poruszyła palcami, ułożyła je odpowiednio.
— Przecież nie powiedziałam, że wygląda to źle — mruknęła, pochylając się w kierunku ucha mężczyzny. — Powiedziałabym, że wręcz przeciwnie. Oczywiście trzeba byłoby tu i ówdzie coś poprawić — stwierdziła, przekręciła głowę, prawdopodobnie kręcone loki weszły pomiędzy wargi chłopca czy przysłoniły mu widok. Nie przejęła się tym nawet na moment. — Odważyłabym się nawet stwierdzić, że jeszcze odrobinę zapuścić i byłby z ciebie niezły casanowa. Oczywiście — gwałtownie ustawiła się nad nim, po czym zajęła się robotą, bo kiedyś w końcu trzeba — gdy tylko ogarniemy to, co dzieje się na twojej głowie. Zobaczysz, skromnie stwierdzając — tu palcami zwinnie przejechała tuż przed uszami Desideriusa, ten podskoczył zaskoczony tak nagłym ruchem — będzie obłędnie.

czwartek, 23 stycznia 2020

Od Desideriusa cd Kai

⸺⸺※⸺⸺

Czasami zapominał ugryźć się w język i przełknąć te kilka gorzkich, najczęściej dla niego samego słów. Chociaż prawdopodobnie, gdyby miał robić to za każdym razem, kiedy coś nie na miejscu chciało uciec mu z piersi, już dawno skończyłby z językiem bardzo poturbowanym, albo nawet i bez niego. Pocieszył się więc, że może nie było to aż tak złe, jak mogło się to pierwotnie wydawać i zdecydowanie bardziej woli wciskać sobie w głąb gardzieli przykre wyznania, niż oblepiony metaliczną w posmaku krwią, mięsień. Zerknął na nią z dołu, nie mając odwagi nawet na to, by mocniej zadrzeć głowę. Jedynie jego oczy podążały za celem, całe jego ciało pozostawało niewzruszone, jakby przepełnione obawą przed popełnieniem kolejnego, ryzykownego ruchu, który mógł zaważyć o jego być albo nie być w tamtej chwili.
Powoli zaczęło go niego docierać, że w rzeczywistości obawiał się nieco towarzystwa Kai. Sama jej osoba jednak go nie zastraszała, nie sprawiała, by poczuł się niekomfortowo. Źle. Nie na miejscu. Desiderius, siedząc tak przy Kai, nie czuł żadnych barier, jakby tematy tabu go nie dotyczyły, a sam przesiadywał właściwie z kimś, z kim zdołał zeżreć beczułkę soli. Bał się właśnie tego. Tej nieregularnej, rozmytej formy Desideriusa, która pojawiała się w jej obecności. Mieszające się to, co chciał pokazać, a co miało pozostać ukryte na wieki wieków w najgłębszych czeluściach jego świadomości. Jeden wielki miszmasz złożony z dziesiątek Coehów, które przewinęły się przez jego świadomość w ciągu dwudziestu siedmiu lat, jakie spędził na ziemi, tułając się od miejsca do miejsca, od gospody do gospody, przez miasta i wsie, ostatecznie lądując w gildii. Zielony płomień zwyczajnie przenikał wszystkie ściany, które zdążył wokół siebie wybudować i umocnić w związku ze wszystkimi sytuacjami, które spotkały go w życiu. Był pewien, że już nikt ani nic nie przedostanie się do środka jego duszy, nim na to nie powoli otwierając szerokie wrota stojące na środku przeklętego labiryntu usnutego z obaw, lęków i wartości, jakimi się kierował.
Poczuł złość. Czystą irytację spowodowaną przez siedzącą przed nim kobietę, która miała czelność zniszczyć wszystko, nad czym tak pieczołowicie pracował. Co pielęgnował i dopieszczał, pilnując siebie, jak i szczegółów swojego tworu, bo mała szczelina mogła doprowadzić do efektu domina, rujnując jego mały, zrównoważony i może nieco wyimaginowany, świat, w którym żyło się po prostu wygodniej, lepiej. Spoglądał na własną dłoń, tę, która przed chwilą obejmowana palcami kobiety, stanowiła kolejny kamień milowy, kolejne symboliczne wyburzenie ściany. Ogień przeżerający wszystko, co napotkał i powoli parzący Coeha, który kuląc się gdzieś na środku, mógł jedynie obserwować upadek jego imperium. Małego azylu. Ziemi obiecanej przez chuj wie, kogo.
Blada ręka zacisnęła się w pięść, ścięgna na niej się uwydatniły, a mętne spojrzenie opadło na chwilę na jego uda, nieco zrezygnowane, może nawet i bez wyrazu, choć zdecydowanie przepełnione zmęczeniem. Jednak gdy podniósł je na Kai, delikatnie złagodniało. Nabrało charakterystycznej, stalowej, może nieco zabarwionej błękitem barwy, subtelnie błysnęło w łunie wpadającego przez okno światła. Nie tak pięknie, jak zrobiłyby to oczy piwne, na których rozlałaby się poświata w kolorze najwyższej jakości miodu, lecz wciąż sprawiały wrażenie ładnych. Przenikliwie jasne niczym śnieg rozciągający się za oknem, skrzący się podobnie jak tęczówki Coeha.
— Wszystko dobrze, Kai — odparł cicho, uśmiechając się i nawet nie potrzebował się do tego szczególnie wysilać. Przyszło mu to z łatwością, może nawet i stało się to mimo jego woli. Strzelił kostką w lewym palcu wskazującym, krzywiąc się na charakterystyczne uczucie przeszywające jego dłoń, a następnie rozprostował dłonie i już całkiem spokojnie oparł się łokciami o własne kolana, zadzierając mocno głowę, by wciąż móc spokojnie zerknąć na kobietę. — Przyzwyczajenie. Znałem ludzi, którzy potrafili wściec się z najbardziej błahych powodów — dodał, wypuszczając nieco mocniej powietrze z piersi.
Jego palce powędrowały mimowolnie do własnego policzka, zaczęły go gładzić i drapać, przekonując się tylko, ile prawdy było w słowach Montgomery, która nie mogła oszczędzić sobie komentarza na temat jego wyglądu, który nie dotyczyłby tylko armagedonu, jaki miał na głowie. Czysta, ukochana złośliwość, której nie potrafił się oprzeć, bez względu na to, jak bardzo by się nie pilnował i jak mocno nie starał się po prostu jej wyprzeć.
— Aż tak źle to wygląda? — dopytał, nie ściągając ręki z własnej twarzy, ba, jeszcze mocniej przytulając ją do szorstkiego lica. Gdyby mógł, z łatwością zapuściłby brodę, którą mógłby chwalić się przed ludźmi. Dobrze rósł mu do tego zarost, w przyjemnym do odbioru kształcie. Niezbyt obszerny, odcinający się prawie idealnie równą linią. Może dorobi się jej na stare lata, kończąc jako zdziadziały zielarz mieszkający pod chmurką w głębi lasu, którego brodą spokojnie okryć można by było stadko dziatek w chłodniejszą noc. Pociesznie brzmiał mu ten pomysł, stwierdził więc, że stanowi to dość dobrą alternatywę na wypadek, gdyby wszystkie jego inne plany, których notabene jako takich nie posiadał, nie wypaliły.

⸺⸺※⸺⸺
[Kai?]

środa, 22 stycznia 2020

Od Desideriusa cd Nakigitsune

⸺⸺※⸺⸺

Ludzie nie mają wkodowanej gotowości na stawienie czoła demonom przeszłości. Zazwyczaj obawiają się tego, co miało już miejsce, tak samo, jak przeraża ich myśl o przywołaniu pewnych wspomnień, szczególnie tych wywołujących ból i charakterystyczny rodzaj ucisku w piersi.
Desiderius w przeciągu ostatnich kilku miesięcy mierzył się z nimi zdecydowanie zbyt często. Pozwalał, by pożerały go kawałek po kawałku, oszczędzając jedynie niesmaczne kąski, które niedługo miały stanowić nową całość Coeha. Echo tego, co było przytłaczało go, nie mógł skłamać na ten temat. Czuł się mały w porównaniu do tego, co nawiedzało go każdej nocy. W porównaniu do jeszcze jaśniejszej od jego sylwetki, o wiele większej, groźniejszej, a mimo to elastyczniejszej i łagodniejszej, niż ta jego. Zdawać się mogło, że ociosana, surowa. Desiderius zdawał sobie sprawę z tego, że jego ciało sprawiało takie wrażenie. Zaniedbane, trochę jak zwykła skała znaleziona nad wodospadem. Wydrążona przez czas, zapomniana przez ludzi zachwycających się w tej samej chwili marmurem, bądź innym, atrakcyjnym surowcem.
Wszystko, co już się wydarzyło, co było dawno i nieważne, goniło go. Pędziło z wywalonym ozorem, nie pozwalając mu na to, by zwolnił, chociaż na chwilę. Więc biegł przed nim, uciekał, gubiąc czas i pozwalając, by przelewał mu się przez palce. Przesypywał jak drobny piasek przez cienką szyjkę klepsydry.
Wiedział również, że nie będzie w stanie zawsze tak uciekać. Nareszcie zabranie mu sił, zmusi go do zatrzymania i oglądania z bliska, jak dopada go. Przydusza dużą dłonią, owija się nią wokół szyi jak wąż. Przyciska do ciała i bluzga, cicho, prosto na jego ucho, pozwalając, by tylko on dosłyszał wszystkie przekleństwa, jakie białowłosy miał zamiar skierować w jego stronę od kilku lat.
Nigdy nie sądził jednak, że przeszłość dopadnie go tak prędko, w tak zastanawiającym i mało przewidywalnym momencie. W trakcie spaceru, na chłodnym, rześkim powietrzu w akompaniamencie skrzypiącego śniegu i skrzącego się na liściach szronu.
Brodził przez zaspy, naciągając kaptur na głowę, tak ciasno, jak było to tylko możliwe. Pozostałe strzępy włosów nie pozwalały mu na utrzymanie temperatury, temu też doszedł do wniosku, że należałoby zaopatrzyć się w czapkę, a przynajmniej nauszniki, odkąd nie chciał dopuścić do odmrożenia uszu. Zima zawsze bywała sroga w tych okolicach. Pamiętał dobrze wiele wieczorów spędzonych przy kominku i smacznym grzańcu, oba na tyle rozgrzewające, by chociaż na chwilę być w stanie zapomnieć o panującym za oknem armagedonie, istnej śnieżycy, która dawała o sobie się we znaki jeszcze długo, zmuszając do odkopania wszystkich ścieżek w okolicach gildii. Przynajmniej warunki pogodowe nie odcięły go od reszty świata, jak to miało miejsce, gdy jeszcze zamieszkiwał swoje rodzinne miasteczko. Nazwali ją wtedy zimą stulecia, najostrzejszą, jaką miał zaszczyt widzieć ten świat. Nawet konie pociągowe nie były w stanie uciągnąć za sobą kuligów, nie wspominając o samodzielnej podróży do oddalonych miast, podróży, która dla śmiałków, którzy mimo zakazów, nakazów, czy zwykłych rad w nią wyruszali, miała być ostatnią. Pewna była natomiast jedna rzecz. Odejście ich z tego świata, z pewnością zapowiadało się na jedne z piękniejszych. Opatulonych czystą bielą, błękitem załamującego się światła, soplami zwisającymi z szerokich gałęzi drzew, niczym kryształowe żyrandoli na najbardziej wyszukanej sali balowej. Całej w marmurze, nieskazitelnej, gotowej na przyjęcie wielu gości pochodzących z zupełnie odległych zakątków kontynentu, a jednak stawiających ich wszystkich na równi. Traktującej tak samo. Z porównywalnym chłodem i dobitną wręcz bezwzględnością. Czy w końcu nie to czekało ich wszystkich? Każdego, kto miał czelność postawić stopę na początku zaplutego korytarza. Coeh mógł przyglądać się wspaniałemu pomieszczeniu z zewnątrz. Zaglądać do środka przez wąskie, wysokie okno, wspinając się na palce, a mimo to wciąż będąc w stanie wyglądnąć lekko ponad parapet, chociaż przecież wcale nie należał do niskich osób. Posiadał jedynie urywek obrazu tego, co go czeka, jednak nie przejmował się tym, co stało za grubą ścianą. Tajemnica miała pozostać nią jeszcze na długo, a on nie pragnął dążyć do rozwikłania jej szybciej, niż to konieczne.
Białe języki wygrywały cichą melodię wraz z kolejnymi podmuchami wiatru. Sople dzwoniły, gdy gałęzie delikatnie się poruszały, a rytmiczne skrzypnięcia śniegu nadawały całości swego rodzaju beztroski i poczucia kontroli nad sytuacją. Przyjemna dla uszu muzyka nie miała jednak prawa zawitać dłużej w tym zimnym, parszywym świecie. Zamilkła prędko, speszona widokiem, jaki zawitał przed oczami Coeha. Przerażona przeszłością, która najwyraźniej nie wywoływała takiego szoku już tylko na mężczyźnie, który wlepiał nieco wymięte z uczucia spojrzenie na pofałdowany, lodowy krajobraz. Czasoprzestrzeń zagiętą przed właśnie tą przerażającą go Przeszłością, która jak gdyby nigdy nic wylegiwała się w głębokim, miękkim śniegu.
Jego Echo było równie jasne co puch i prawdopodobnie, gdyby nie ciemna szata, nigdy nie zdołał jej dojrzeć. Echo wyróżniały jedynie sine palce, kurczowo zaciskające się przy ciele i usta, wyziębione, spierzchnięte usta podobnego koloru.
Nie był gotowy na to, by zobaczyć, jak blada sylwetka powoli tonie w chłodzie, prawdopodobnie nigdy też nie będzie, a mimo to nie czuł zła, żalu, czy rozpaczy. Czuł przeszywającą pustkę, która wypierała z niego każde prawdopodobne uczucie. Wrażenie bezsensu, braku znaczenia i jakiejś dziwnej marności otoczyło go aurą, grubą skorupą, która nie przepuszczała niczego poza tlenem. Nie dusił się. Nie czuł ciężaru na piersi. Nie czuł nic, czego mógł spodziewać się po tej chwili, gdy przed oczami zamajaczyć miała mu osoba dwudziestoparoletniego Alexandra.
Może wspinał się na palce aż zbyt wyraźnie i go zauważono? Czy tak miały wyglądać jego ostatnie chwile? Pogrążone w jakiejś dziwnej, przedziwnej halucynacji, gdzie wszystko miało po prostu pokazać mu, jak wiele stracił?
Złote oczy błysnęły. Niewyraźnie, wciąż zamroczone przez słodkie wspomnienie snu.
— Dostojny przybyszu, zabierz mnie do ciepłego miejsca.
Duch Alexandra zniknął, zastąpiony przez jego marną podobiznę. Niedokładne widmo, które rozmywało się przed Coehem, nie wybijając się wcale na zimowym krajobrazie. Nie licząc malunków, krwistoczerwonych znamion pod zasnutymi sennymi marzeniami ślepiami mężczyzny. Desiderius odepchnął od siebie jego rękę. Delikatnie, a mimo to dość stanowczo, czego jak dotąd nigdy nie miał w zwyczaju.
Możliwe, że od momentu pozbycia się włosów, zaczął czuć się jak bandzior. Meliniarz najgorszej postury, menda szlajająca się szemranymi alejkami w środku nocy. Nieciekawy typ. Co prawda jego charakter wciąż pozostawał niezmienny, a mimo to ten nagły napływ poczucia pewności siebie nie miał zamiaru znikać, wręcz narastał z każdym dniem. Dodawał mu skrzydeł, przekonywał, że nie na zawsze pozostanie szarą myszką, która czając się gdzieś w rogu pokoju, nie umie o siebie zawalczyć.
— Rozbudź się i chodź ze mną — powiedział jedynie, zauważając, jak bardzo wyziębiony był mężczyzna. Nie potrafił odmówić sobie udzielenia pomocy, moralność nakazywała mu podać dłoń, zaopiekować się człowiekiem będącym w takim stanie. Na skraju wyziębienia, sinego, ale przynajmniej niesczerniałego od martwych tkanek. — Kto do jasnej cholery urządza sobie drzemki w takich okolicznościach — warknął, niby do siebie, jednak na tyle głośno, by nierozsądny mężczyzna mógł go usłyszeć.
Nawet Alexander był bardziej rozważny od tego tu.
Skrzywił się przelotnie, czując, jak grymas jest wręcz niezbędny w zaistniałej sytuacji. Tak dziwnej. Specyficznej i niespodziewanej. Powiedziałby nawet, że głupiej.

⸺⸺※⸺⸺
[Naki?]

Od Blennena C.D.: Desiderius

Bułeczka cynamonowa. Jedna, mała, ciepła bułeczka. Dlaczego miałoby go to w ogóle obchodzić? Dlaczego miałoby go obchodzić co robił Desiderius gdziekolwiek i kiedykolwiek? Dlaczego właściwie go obchodziło?... Otóż odpowiedź nie istniała. Nie potrafił sobie jej przypomnieć ani nie potrafił jej jakkolwiek odnaleźć. Zmiękł. Wcześniej przestraszony, teraz całkowicie przeniesiony do innego świata. Perfumy matki? Nie. Czy aby na pewno chciał pamiętać poszczególne symbole, które prowadziły całkowicie donikąd? 
- Zima, śnieg i czekolada, którą kiedyś dostałem. Jeszcze zanim zacząłem treningi, jeszcze wtedy, gdy pozwalano mi spędzać czas jako dziecko, być nikim i w tym samym czasie ogromnym kimś. Mróz, czerwone policzki, szeroki uśmiech, czekolada rozgrzewająca cały przełyk i jej zapach, para unosząca się z drewnianego kubka, który niegdyś uwielbiałem. Miał wystrugane moje imię i dwoje uszu. Potem mój ojciec się go pozbył, a ja od tamtego czasu nie piłem już rozgrzanej czekolady. – powiedział po chwili cicho, uwalniając szczyptę swojego żalu, bólu i gniewu, który rodził się z czasem dorastania, kierowany jedynie w stronę dorosłych narzucających mu ścieżki, jakimi ma podążać. 
A teraz Desiderius zmusił go do powrotu do dzieciństwa. Ich pałac, zasypany śniegiem. Ścieżki, które latem pokrywa jedynie kamienna wysypka – nie istniały. Drzewa, zawsze zielone, oblepione liśćmi szerokimi i grubymi jak plastry sera, również zniknęły. Jedynie nagie gałęzie bujały się w rytm tańca wiatru. Śnieg prószył za dnia, jak i nocą. Całe dachy dawno pokryte były grubą warstwą pierzyny. W oknach tlił się przyjemny kolor ognia w kominku oraz biła z nich łuna lamp. Matka sączyła czerwone wino grzane z kielicha w swej sukni wieczorowej, delektując się przy okazji książką z poezją. Służący przechadzali się po korytarzach, a z kuchni nawet na dworze czuć było wspaniałe mięsne wypieki, zdobycze z polowania. Myśliwi i wojacy stanowali wtedy w pokoju, który zadymili tytoniem, ale matce to nie przeszkadzało, żony myśliwych chichotały w drugim kącie pokoju, w którym się znajdowała. Sama doskonale potrafiła zaaranżować swój czas, a plotki niekoniecznie należały do jej zainteresowań. W pewnym sensie gardziła długimi jęzorami kokoszek, „toć to nie targ” mawiała, gdy wszystkie damy wyjeżdżały z ich posiadłości. W tym samym zaś czasie, Blennena nikt nie był w stanie zatrzymać, ani powstrzymać od turlaniu się po lodowatym śniegu. Po drodze za bramą sunęły kuligi. Zdyszane, ale szczęśliwe konie, którym piana lała się z pysków, parowały podczas szaleńczego biegu. Dzieci i dorośli siedząc na saniach wszelkiego pokroju śmiali się, chichotali, krzyczeli wtórując przy tym pochodniami. Tamtego wieczoru z kuzynostwem i młodym jeszcze rodzeństwem biegał po białym puchu, lepił bałwany, tworzył domy z lodu i rzucał śnieżkami. Raz nawet jedna z kuzynek wepchnęła go do zaspy i udawała, że nie ma pojęcia kto to zrobił. Blennenowi nie było wtedy do śmiechu, bo śnieg miał wszędzie pod ubraniem. Jego mokre od potu włosy pod czarną czapeczką z puchem lśniły strąkami wystającymi spod niej. Z ogromnymi rumieńcami na twarzy ganiał inne dzieci, a potem to on był goniony. Nie zwracał uwagi na nic. Był taki szczęśliwy, taki… szczerze radosny. W końcu zatrzymali się, gdy słońca nie było już prawie widać. Zza bramy spoglądali na pędzący kulig z zaprzęgniętymi karymi końmi zimnokrwistymi. Miały takie piękne szczoty nad kopytami. Całe parowały, charczały i ruszały chrapami. Za nimi kolejne sanie i saneczki, potem następna para potężnych klaczy, tym razem siwych jabłkowitych i kolejne, tym razem kasztanka z karuską. Jego oczka dziecka powiększały się tylko odbijając blask ognia. A śnieg prószył. I prószył. I wciąż prószył. Wtedy poczuł delikatny uścisk na ramieniu. Służka Serenia, która trzymała tacę z kubkami, ale żaden nie miał na sobie imienia, żaden nie był drewniany – tylko jego, Blennena. Ten był najpiękniejszy, z najcenniejszym dla dziecka napojem, a jak pięknie ulatywała z niego para rozprzestrzeniająca się potem gdzieś w powietrzu, rozrzucona pędząca do nieba, do chmur. Uśmiechnął się wtedy jeszcze szerzej. Potrafił to robić. Co więcej, robił to szczerze, tak szczerze jak tylko taki berbeć potrafi. Nie sparzył ust. Podmuchał swoją porcyjkę, a dopiero potem umoczył sinawe od chłodu usteczka. Oh, cóż to był za smak. Fantastyczny jak poezja, jak woda dla spragnionego, jak najwyśmienitszy posiłek, wspaniały słodycz. Sama finezja. Pił ją wolno, delektował się, rozczulał nad smakiem i biegnącymi końmi. Wszyscy byli równie mocno zapatrzeni. I z nich unosiła się para, z małych upoconych po dniu swawoli ciałek. Kiedy dopił czekoladę odstawił ulubiony kubeczek na tacę Serenii, siwej, wysokiej i szczupłej, zawsze uśmiechniętej, ale niewiele mówiącej służce i poszedł obok niej, gdy wracali do pałacyku. Wciąż omiatał wzrokiem piękne fałdy śniegu, aż dotarli do drzwi. Wielkich wrót z drewna i wieloma klamrami ozdobnymi. Przeszli przez nie, by mógł udać się do łaźni, wziąć ciepłą kąpiel, a następnie zasiąść do wspólnej kolacji. Czar prysnął, gdy przekroczył próg domu. Cała ulotna chwila dnia zniknęła, a dziecięce wizje zaczęły zacierać się z każdym dniem. Wtedy jeszcze nie doceniał piękna owej chwili. Przypomniał sobie o niej właśnie teraz. Uziemiony, ranami przywiązany do łóżka.
- Zatem będę musiał ciężko pracować, gdy wrócę do zdrowia. Ciężej niż zazwyczaj. Morderczo. – warknął na tyle srogo, na ile pozwoliło mu wyschnięte i zmęczone gardło.
Może faktyczni zabrzmiało to jakby miał pretensje do Desideriusa, ale nie taki był jego zamiar. 
- Dlaczego pytasz mnie o takie bzdety? Kto zwraca na to uwagę? To przeszłość. Dzieciństwo, ono nie wróci. Już dawno trzeba było dorosnąć. – dodał po chwili, sam dokładnie nie wiedząc czemu.
Źle, wiedział dlaczego. Poczuł, że jego serce na chwilę zaczęło się roztapiać, a przecież nie mógł na to pozwalać. Wypracował sobie pewien wizerunek. Stworzył odpowiednią dla siebie maskę, którą miał nosić już zawsze. Taki był plan, takie było postanowienie. Nie mógł przecież opuszczać gardy. Tego nigdy się nie robi. Poczuł po chwili nieco mocniejszy ucisk, zapewne ten, o którym miał informować aktualnego opiekuna. Jakim wojem jednak by był, gdyby przejął się taką drobnostką? W aktualnym stanie, zmrużył jednak nieco oczy. Jakby zawarł kompromis z ciałem, nie może drgnąć, ale dla uważnego oka dało oznakę przelotnego bólu. Po chwili odwrócił również nieco głowę z grymasem na twarzy. Nie był to do końca malunek gniewu, może bardziej zgryźliwości, która powstała u niego, gdy przypominał sobie o przeszłości, którą dawno starał się już z owej pamięci wymazać..
[Desideriusie?]

Od Cahira

Choć korytarzem ramię w ramię szły dwie osoby, echo kroków tylko jednej z nich odbijało się od ścian. Fiona zrzuciła z ramienia włosy, rudy warkocz zakołysał się na jej plecach. Oczy, jak zawsze, miała błyszczące, ale jej uśmiech był inny: niewyraźny, mglisty; ciepły, choć w pewien sposób melancholijny, jakby zamyślony. 
— Nie poproszę, byś wytłumaczył mi, co się z tobą dzieje — zaczęła powoli. — Wiem, że i tak mi nie powiesz. Nie zapytam, czy wszystko w porządku. Domyślam się, że nie. Zapytam, czy mogę ci jakoś pomóc, bo wydaje mi się, że sam nie bardzo sobie radzisz. 
Cahir przemknął wzrokiem po szybach skutych szronem do tego stopnia, że światło poranka ledwie mogło się przez nie przebić. Nie uśmiechnął się, nie zatrzymał, nie wykonał żadnego gestu. Nie dał znaku, że w ogóle ją usłyszał.
— Jeśli w istocie chcesz coś dla mnie zrobić, nie zapraszaj Victariona Caldera do mojego stolika. Nigdy więcej.
Fiona przechyliła głowę.
— Dlaczego tak go nie znosisz?
Milczał.
Minęli kolejne przejście, potem korytarz, drzwi. Fiona pozdrowiła kogoś uśmiechem, wesoło pomachała mu ręką. Gdy jej spojrzenie ponownie spoczęło na Cahirze, pokręciła głową.
— W zasadzie nawet nie oczekiwałam, że mi odpowiesz. Gdzie tak właściwie się wybierasz?
— Do biblioteki.
— Mogę pójść z tobą?
Cahir zatrzymał się. Westchnął, spojrzał na nią prosząco, niecierpliwie, z pewnym smutkiem.
Fiona zrozumiała bez słów. Zbliżyła się, poklepała go po ramieniu ostrożnie, z rezygnacją. Poprawiła kołnierz jego płaszcza, szczelniej owinęła go szalikiem.
— Cieszę się, że mimo wszystko go nosisz — uznała. Nastała chwila ciszy. — No to może przynajmniej zjawisz się jutro na stołówce?
Odwrócił wzrok.
— Nie wiem.
— A jak poproszę?
— Fiona...
— Cahir.
Machnął ręką, cofnął się, wyrwał materiał z jej dłoni. Końce wełnianego szalika opadły mu na pierś.
— Pomyślę.
Fiona zaśmiała się cicho, wsparła dłońmi pod boki, zerknęła na niego, przechyliwszy głowę.
— Dobrze-dobrze, idź już. Cieszę się, że w ogóle udało mi się cię złapać, ty mały ponuraku. — Wyciągnęła rękę, jakby chciała go uszczypnąć w policzek, ale Cahir odwrócił twarz. — To co, do zobaczenia jutro?
Bez przekonania skinął głową.
— Do zobaczenia.
Zaczęła powoli się cofać, nie spuszczając z niego wzroku.
— I lepiej, byś zjawił się jutro na stołówce, kolego! — Ostrzegawczo wbiła w niego wskazujący palec. — Jeśli nie przyjdziesz z własnej woli, przejdę się do ciebie, wezmę za fraki i przytargam siłą!
Cahir pożegnał ją bladym uśmiechem. Odwrócił się, zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku Sali Spotkań. Przemknął przez nią chyłkiem, następnie jak cień wsunął się do biblioteki przez wąską szparę w drzwiach. W środku panowała niczym niezmącona cisza. Cahir nie dojrzał nikogo. Świetnie.
Ruszył na dział z książkami historycznymi. Krok miał nieco spokojniejszy, nie tak szybki. Przebiegał wzrokiem po regałach, przesuwających się po obu jego bokach. Szukał czegoś — czegokolwiek — co mogłoby go zainteresować, jakiejkolwiek książki, która zdołałaby wywrzeć na nim wrażenie, zmusić do myślenia, oderwać od spraw nieustannie zaprzątających jego myśli, niedających spać po nocach.
Zatrzymał się, wziął do rąk gruby, ciężki tom. Miał pofalowane, kruche kartki i zniszczoną, lekko poszarpaną okładkę. Cahir spojrzał na wytłoczony żółtymi, przepastnymi literami tytuł, przewrócił kilka pierwszych stron, zaczął czytać przypadkowy ustęp. Litery rozmywały się przed jego oczami, nie był w stanie skupić się na tekście. Skakał po słowach, wodził wzrokiem po kartkach, jakby czegoś na nich szukał, jakiejś odpowiedzi na pytanie, które nigdy nie padło, ba, nigdy nawet nie zmaterializowało się w jego umyśle. Do teraz.
Przed czym tak właściwie szukasz ucieczki, Cahir?
W bibliotece rozległ się huk. Nagły, głośny. Książka wypadła mu z rąk, kartki posypały się na podłogę spod zniszczonej, rozerwanej okładki. Cahir nie zwrócił na nią uwagi, cofnął się o kilka bezszelestnych kroków. Dźwięk, który go zaskoczył, dobiegł zza regału, z którego wziął tom. Cahir poszedł sprawdzić, co go wywołało.
Jego krew zamieniła się w lód, pięść zacisnęła się mimowolnie. Poczuł, jak bieleją mu knykcie.
— Scarlett Rivers.
Uderzył go ton własnego głosu. W niczym niezmąconej ciszy brzmiał tak ostro i wyraźnie, że zdawał się ją łamać, drzeć na strzępy.
Szybko zerknął na podłogę, zasłaną przez stos zrzuconych z półki książek, ale natychmiast wrócił spojrzeniem do stojącej przed nim osoby.
— O'Harrow?... — Czerwone usta rozciągnęły się w uśmiechu kokieteryjnym, leniwym, tak bardzo bezczelnym, tak bardzo dobrze znanym. — No proszę, co za spotkanie.
— Co tu robisz?
— W Gildii? Wygląda na to, że mieszkam. Cieszysz się, prawda? — Przestrzeń między nimi wypełnił miękki, dziewczęcy, zaczepny śmiech. — No pewnie, że się cieszysz. W końcu nie widzieliśmy się tyle czasu.
Cahir zacisnął zęby, jego oczy płonęły.
Nie. To kpina. Najpierw ten sukinsyn, a teraz ta...
Rivers schyliła się po książki, zaczęła je zbierać: powoli, patrząc mu prosto w oczy, posyłając zimny, szeroki uśmiech.
— To jak będzie, pomożesz mi?
Jego oczy zaszły cieniem, gdy zmarszczył brwi.
— W porządku, poradzę sobie. — Rivers wzruszyła ramionami, zaczęła układać na kolanach porozrzucane tomy. — Długo tu siedzisz? Szczerze mówiąc, nie słyszałam o tobie od ładnych kilku lat. Ani o tobie, ani o reszcie. Nigdy bym nie pomyślała, że cię tu spotkam. Nie tak daleko od Ovenore. — Na jej usta wstąpił półuśmiech. Spuściła wzrok. — Nadal kradniesz?
Cahir nie poruszył się, nie drgnął. Starał się wyglądać, jakby jej słowa nie wywarły na nim żadnego wrażenia.
— Nie, już od dawna nie — odparł głucho. Żółte oczy nabrały jadowitego wyrazu, blady uśmiech, który wstąpił na jego wargi, miał w sobie coś bardzo złego. — A ty nadal się puszczasz?

 Scar? 

poniedziałek, 20 stycznia 2020

Od Nicolasa cd. Elry

Na prośbę autora opowiadania Elry zostały usunięte i są dostępne tylko dla współautora po kontakcie z administracją.

~*~

Gmach Gildii, choć znacznie większy, chcąc nie chcąc przywiódł Nicolasowi na myśl jego rodzinny dom. Ceglany budynek z ciemną dachówką, gdzieniegdzie porośnięty bluszczem, tak, dokładnie tak go sobie zapamiętał. Nostalgia zalała jego serce niczym fala, przez chwilę miał wrażenie, że znowu jest w Defros i wraca do domu po godzinach wykładów na uczelni. Aż chciało się sprawdzić, czy po otwarciu drzwi swoim wzrokiem nie obejmie znajomego holu i czy w salonie nie powita go siedząca przy kominku Matka. Zapewne znowu zastałby ją dziergającą na drutach, chociaż czasem narzekała na pogarszający się wzrok, uwielbiała to robić.
Dłoń mężczyzny odruchowo powędrowała ku szyi, szczelnie opatulonej starym, wytartym szalikiem. Wykonany był z grubej, brązowej wełny, która już dawno temu straciła pierwotną miękkość. Ze starością i zużyciem przyszła więc złośliwość, szal kąsał skórę niemiłosiernie i tylko ciepło, jakie dawał, powstrzymywało jego właściciela od zdjęcia go i wyrzucenia. To i przywiązanie, jeśli chcemy być do końca szczerzy. Matka podarowała go Nicolasowi niedługo przed jego ucieczką, a mężczyzna obrał sobie za cel, by go całkowicie nie zniszczyć. Pieczołowicie zszywał więc każdą dziurę, jaka się pojawiła, delikatnie prał w rzece, a kiedy nie nosił go na szyi to chował do osobnej kieszeni w plecaku. Jego ostrożność względem tego przedmiotu była wręcz przesadna, jednak dbanie o niego, tak jak słuchanie Idiena, uspokajało wynalazcę i przywracało miłe wspomnienia z domu.
- Długo będziemy jeszcze stać, Cedricu? - Rodzinna posiadłość zniknęła z jego pola widzenia i oddała należne miejsce gildii, gdy spokojnie zadane pytanie dotarło do uszu czarnowłosego.
Mężczyzna zamrugał, jakby wybudzając się ze snu i zerknął na przyglądającą mu się z zaciekawieniem Nikole. Była dzisiaj dla niego wyjątkowo wyrozumiała, nie krytykowała każdego jego ruchu i słowa. Nawet odpuściła sobie namawianie go, by schował ten stary szal do swoich bagaży i kupił ładniejszy. Rozumiał, że chciała by dobrze wypadł przed ludźmi, jednak jak już zostało wspomniane, jego przywiązanie do tego wełnianego tworu było ogromne, nie mógł go tak po prostu odrzucić. Osobiście wystarczyło mu, że przed wyruszeniem do Tirie zebrał pieniądze na kupienie nowych ubrań. Stare spalił kilka dni temu, miał wrażenie, że razem z nimi spopielił swoje dotychczasowe życie i zerwał z nim całkowicie. Podniosło go to na duchu, jednak nie zadusiło stresu, który teraz, gdy cel podróży znajdował się tak blisko, znowu dał o sobie znać.
Kobieta uniosła brew, gdy ich spojrzenia się spotkały, a Nicolas czym prędzej odwrócił wzrok wracając tym samym do rozglądania się po okolicy. Zatrzymali się na poboczu drogi, Louis kręcił się kilka kroków przed nimi. Widać było, że gildia działa na starszego uczonego jak magnes. Cóż się dziwić, dołączenie do tej organizacji było wielką zmianą dla nich wszystkich. Z tą różnicą, że jego towarzysze chcieli tam dotrzeć jak najszybciej, zainteresowaniu zasłyszanymi plotkami, chcieli czym prędzej poznać to miejsce. Stricklander natomiast, im bliżej tego miejsca byli, tym bardziej czuł targające nim wątpliwości. Nie mógł się już jednak wycofać, miejscowi wiedzieli, że przybędzie, nie wypadało teraz zniknąć bez słowa. A i jego przyjaciele by mu nie wybaczyli.
- Przepraszam, zamyśliłem się... - mruknął pod nosem wyganiając natrętne myśli i ruszył przed siebie chcąc dogonić Louisa.
Z reguły nie przeszkadzało mu to, że oddalali się od niego, w końcu każdy, prawdziwy czy też nie, potrzebował chwili dla siebie. A Nicolas zawsze wiedział, że sobie poradzą i prędzej czy później wrócą niosąc ze sobą wieści na temat tego, co widzieli. Różnicą było to, iż dotychczas poruszali się po znanych terenach, więc w razie czego wiedział, gdzie ich szukać. Mieli nawet ustalone punkty, w których spotykali się o konkretnych porach, gdyby ktoś zabłądził. Natomiast tych okolic nie znało żadne z nich, gdyby chociaż jedno się zgubiło... odnalezienie nie należałoby do najłatwiejszych. Tylko on ich słyszał i widział, nie mogli nikogo poprosić o pomoc. Pamiętał, jak nieprzyjemnie było, kiedy Nikole postawiła na swoim i zniknęła bez słowa. Koszmary bawiły się wtedy przewybornie, nic nie potrafiło utrzymać ich z daleka. A kiedy udało im się z tego wybrnąć, nie cało i zdrowo, ale jednak, zielonooka sama przyobiecała, że będzie go powiadamiać o swoich wycieczkach.
Wynalazca zerknął ukradkiem na towarzyszy. Tak, jeśli zdecydują się tu zostać na stałe, najlepiej będzie jak najszybciej zapoznać się z tymi terenami. Dla spokoju ich wszystkich.
~*~
- Przyznasz Nicolasie, że bibliotekę mają wspaniałą - Louis stanął koło niego, by zerknąć na książkę, którą Stricklander akurat wziął do ręki. - Tyle prac naukowych, przeczytanie tego może nam zająć wieki! Nic tylko czekać, aż będziemy mogli wszystkie je przejrzeć i wykorzystać przy pracy! Przybycie tutaj było doskonałym pomysłem! - Blondyn zaśmiał się głośno, na co Idien, którego Nicolas postawił na jednej z wyższych półek, zawtórował mu wesołym, ptasim trelem.
Wynalazca uśmiechnął się mimowolnie widząc ich radość. Dotychczas milczeli, z zainteresowaniem przyglądając się mijanym ludziom, jeden przechodząc obok nich, drugi wystając spomiędzy warstw szalika. Spełnili jego prośbę, by do czasu załatwienia wszelkich formalności, nie pisnąć ani słówka, jednak nie dało się przeoczyć rosnącego w ich oczach podekscytowania w miarę poznawania tego miejsca czy nawet słuchania samego sekretarza streszczającego najważniejsze informacje. Mężczyzna był prawie pewien, że najbliższe dni będą przepełnione zachwyconymi rozmowami, kiedy tylko zostaną sami.
- Pamiętajcie tylko, że nocy tu raczej spędzać nie wypada. Śpi się w sypialni, nie na podłodze między książkami. - Nikole rozsiadła się wygodnie w jednym z stojących pod ścianą foteli, a swój wzrok wbiła w zamknięte drzwi. W przeciwieństwie do reszty emocje trzymała na wodzy, jej zainteresowanie przykuła dotychczas tylko brązowowłosa kobieta, którą wcześniej spytał o pomoc w dotarciu do dowództwa.
Louis obrócił się w stronę czarnowłosej z urażoną miną i nerwowo poprawił swój krawat. Minął Nicolasa, który przelotnie spojrzał za nim i po chwili wrócił do książek nie komentując nawet dyskusji, która rozgorzała chwilę potem. Kłótnie tej dwójki były niemal codziennością, kobieta była jedyną osobą, do której blondyn nie miał ani krzty cierpliwości. Może to przez kłopoty, które nie raz na nich ściągała, zanim zaakceptowała panujące w grupie zasady? A może przez to, że Nicolas z reguły nie wdawał się z nią w dysputy, co nazbyt chętnie robił Louis, któremu duma nie pozwalała odpuścić byle komentarze? Tylko ta dwójka o tym wiedziała, a wynalazca wolał to przemilczeć aniżeli dolewać oliwy do ognia.
- Mam nadzieję, że pan nie czekał - W bibliotece momentalnie zapadła cisza, kiedy wszyscy skierowali swój wzrok na nowo przybyłą osobę.
Nikole natychmiast poderwała się z fotela i okrążyła kobietę, która zaczęła rozstawiać porcelanę na jednym ze stolików. Louise stanął w bezpiecznej odległości, tuż przy jednej z półek i splótł ręce za plecami, Nicolas natomiast, zgodnie z usłyszaną po chwili prośbą usiadł naprzeciwko nieznajomej. Nie odezwali się ani razu, kiedy objaśniała, dlaczego go tutaj zaprosiła. Słuchali w skupieniu, a wynalazca był częściowo... zaskoczony, tak, to dobre słowo, że ledwie się tu zjawił i już był potrzebny. Chociaż dalej czuł się zestresowany, swobodna postawa jego rozmówczyni go onieśmielała, to świadomość, że ktoś potrzebuje jego wiedzy, była dlań szokująca i na swój sposób... podnosząca na duchu, nadająca jakiś sens jego życiu. Owszem, kiedy jeszcze studiował był już zaznajomiony z tym uczuciem, nakręcało go do działania i napawało wtedy dumą. Tylko z czasem zostało zapomniane, niepotrzebne zniknęło, jakby nigdy nie istniało.
Czy teraz byłby wstanie ponownie dać się mu porwać?
Czy będzie w stanie cokolwiek stworzyć?
- Z miłą chęcią podejmę się tego zadania... - odezwał się niepewnie po chwili. Miał wątpliwości czy nie, zajął stanowisko wynalazcy, musiał spróbować to zrobić. Objął dłońmi stojącą przed nim filiżankę, a ciepło porcelany i lekko wyczuwalny zapach herbaty rozluźniły go nieco - Jednak... czy mógłbym prosić o dzień czy dwa na zapoznanie się z tym miejscem? Z pewnością łatwiejsze byłoby wtedy skupienie się na pracy... Sama panienka rozumie...

Elra?

niedziela, 19 stycznia 2020

Od Nakigitsune do Desideriusa

Naki tuż po zjedzeniu przepysznego posiłku, który przygotowała znakomita kucharka, udał się na popołudniową drzemkę. Przy wejściu do ogrodu oparłszy się plecami o drzwi, usiadł na podłodze wraz z Finixem na ramieniu, przymknął powieki i usnął. Nie przeszkadzało mu, że był w przejściu, czy to, że ktoś o niego mógł zahaczyć. Dopóki śpi, jest dobrze. Równomierny oddech Nakiego i jego towarzysza współgrał z otaczającym go spokojem. Mało kto, o tej porze tędy przechodził. Nawet jeśli ktoś się przewijał, to jedynie zerkał na śpiącego, by sprawdzić, czy żyje.
Zwykle tak to bywa, że jeśli nie ma czym się zająć, przesypia większość swego życia. Dlatego niczym nadzwyczajnym stało się to, iż został przeniesiony do lecznicy. Zazwyczaj tak się działo, gdy Naki spał w miejscach, w których powoli zbierali się inni.
Tym razem jednak został obudzony przez swojego przyjaciela. Przetarł oczy i ziewnął, tym samym podnosząc się i przeciągając. Pozbierał swoje rzeczy, po czym wstał, zabrawszy je i zwierzaczka. Powoli i ostrożnie wyszedł z lecznicy.
Gdy Naki się budzi jest odrobinę oderwany od rzeczywistości i nie wie, co się dzieje.
- Naki idź do sali spotkań - powiedział Finix. Nie tłumaczył skąd wie, gdzie mają iść czy też nie podawał jakichś dodatkowych informacji. Skoro tak powiedział, to trzeba się tam udać. Ruszył w danym kierunku, co wskazywał nawigator. Sam by pewnie zabłądził i ponownie poszedł spać, a tak się przynajmniej rozrusza. Po drodze napotykał na zbierające się osoby, żadna jednak nie wydała z siebie słowa. Śpieszyli się, a gdy w końcu "Pan śpioch" doszedł do celu, ukazali się członkowie gildii oraz ci, którzy zarządzają nią. Stanął blisko ściany, by nie zostać przepchniętym. Między jego przyjemnym snem, a rzeczywistością jest ogromna różnica. Odbywało się spotkanie, na którym były omawiane bardzo istotne szczegóły. Naprawdę istotne, ale jednak Naki niewiele słyszał, bo przysypiał. Finix starał się utrzymać go przytomnego, co nawet czasami mu się udawało. Jakieś pacnięcie, ugryzienie by nie zasnął na stojąco. Jak to by wyglądało, toż to spotkanie jest, a nie pora na drzemkę. Choć u niego sen mógłby trwać cały boski dzień.  Mógłby nic nie robić tylko spać, tutaj nawet nie potrzeba igły z kołowrota by zasnął jak "Śpiąca Królewna". Jednak w tym przypadku "Śpiący Królewicz", jeśli to cokolwiek zmienia.
Trwała zacięta dyskusja, Naki słuchał jej i głaskał swojego przyjaciela, próbując nie zasnąć. Dlatego też obserwował tych, co zaczęli się przekrzykiwać. Niektórzy powoli opuszczali salę, ale pozostali słuchali tego, o czym rozmawiali. W pewnym momencie Finix zaczął się dość dziwnie zachowywać. Chłopak opuścił pomieszczenie i skierował swe kroki na zewnątrz gildii. Tuż po wyjściu postawił Finixa na ziemi, a ten zwiększył się do swoich rozmiarów, powędrowali razem do pobliskiego lasu, by mógł się wybiegać. Jak to bywa ze zwierzątkami.
Szedł tuż za nim, po czym przysiadł na drzewie. Wyglądało na złamane, ale rosło nietypowo, inaczej niż reszta. Oparł się dłońmi wygodnie, by nie spaść i spoglądał na lisa, który teraz bawił się z innymi stworzeniami lasu. Lisek był szczęśliwy, ale nie zapomniał o swoim ludzkim partnerze. Wesoły podbiegł do niego i położył pyszczek na kolanach młodzieńca. Naki z chęcią zaczął go głaskać i się uśmiechać, nawet jeśli ten uśmiech ledwo był widoczny. Chłopiec czuł się znacznie lepiej niż jakiś czas temu. To swego rodzaju spokój, harmonia z naturą. Wśród niej i zwierząt czuje się znacznie swobodniej niż w otoczeniu ludzkich istot.
~*~
Czas im zleciał na zabawie, rozmowie, kończąc na drzemce wśród śniegu. Mimo, że to miejsce dość nietypowe, by spać. Finix wciąż był duży, a Naki się do niego przytulił i tak padli razem wtuleni w siebie.
Po jakimś czasie, otworzył swe zaspane i na wpółprzytomne powieki, a przed sobą ujrzał zarys jakiejś postaci. Chciał wrócić do snu, jednakże jego podpora, się zmniejszyła. Wziął swojego liska jedną ręką, a drugą położył na ramieniu, przybysza.
- Dostojny przybyszu, zabierz mnie do ciepłego miejsca - rzekł zaspanym i nieco cichym głosem.

Desiderius?

Od Desideriusa cd Javiery

⸺⸺※⸺⸺

Blada dłoń przemknęła przez resztki włosów, które ostały się na jego głowie po ostatnim, nie do końca przemyślanym wybryku. Dotyk ten był przyjemny, charakterystyczny, przywodzący na myśl dni, gdy wracając z miasta, natrafiał na krótkowłosego kundla o szorstkiej sierści. Pies sąsiadów miewał w zwyczaju opuszczać posesję właścicieli i przesiadywać, najczęściej pod szeroką gruszą, po drugiej stronie ścieżki. Pamiętał, że na początku bardzo się go bał. Trudno mu się dziwić, w końcu pies był duży, okropnie się ślinił, a na dodatek miał wiecznie zaropiałe oczyska.
Później go polubił i nawet zrobiło mu się żal pupila, o którym prawie wszyscy zapomnieli, z domownikami włącznie. Świat jednak był okrutny i mimo próśb Desideriusa, nikt psem nie chciał się dokładniej zająć, to też dalej chorował, z dnia na dzień wyglądając coraz marniej. Nie pamiętał dokładnie dnia, kiedy rozpoznał, że kundel jest już ślepy, a mimo to znał trasę tak dobrze, by i tak zawsze odnaleźć się w swoim udeptanym już miejscu pod gruszą. Poznawał również kroki różnych ludzi. Nie szczekał tylko wtedy, gdy Desiderius podążał ścieżką samotnie. Wystarczyło jednak, tylko by Esther dołączyła się do niego, by ten kłapnął pyskiem, wydając z siebie ogłuszające szczeknięcia, jedno za drugim i tak do momentu, gdy nieregularne kroki kobiety nie zdecydowały się ucichąć wraz z nią nabierającej odpowiedniej już odległości.
Blada dłoń wróciła dokładnie tą samą drogą, by zatrzymać się przed oczami Coeha. Przyjrzał się jasnej skórze i wykwitających na niej bliznach. Wielu kwiatom przeszłości, które, choć początkowo piękne, pstrokate i wyraźne, z czasem traciły na wyrazistości, gubiąc się gdzieś w odcieniu jego dłoni. Stając się równie nijakimi, wręcz rozmytymi, a mimo to wciąż brudząc, jak dotąd nieskazitelny obraz ręki mężczyzny. Kilkukrotnie zgiął palce lewej dłoni, wciąż wpatrując się w wewnętrzną jej stronę, a gdy w końcu odwrócił rękę, jedyne co dało się lepiej zauważyć na szorstkiej powierzchni, błyszczało się delikatnie w promieniach wdzierającego się przez okno słońca.
Zmarszczył wyraźnie brwi, przypatrując się metalowej obręczy, która nie wiedzieć czemu spoczywała na jego serdecznym palcu, przypominając o wszystkim, o czym miał przecież zapomnieć i zostawić za sobą. Obiecał to bowiem, już nie tylko samemu sobie, ale i całej reszcie, która rozmywała się w piasku czasu przelewającym się równym rytmem przez odwróconą niedawno klepsydrę. Pierścień wcale do nie pasował. Do całego jego wizerunku, nieco zaniedbanego, dramatycznego zielarza z trudną, jednak romantyczną historią, która obdzierała go z przybieranych szat każdego dnia. Pozwalająca jedynie na niezdarne otulanie się resztkami godności i poczuciem rozgoryczenia, które...
Puk, puk.
Oczy Coeha wbite zostały w ścianę, gdyż jedynie tylko na to stać było go po podniesieniu wzroku. Nie zdołał odpowiedzieć, nie rozwarł nawet porządniej warg, gdy ktoś zdecydował się zakłócić jego chwilę ciszy, słabości, do reszty, wparowując bezpardonowo do pokoju. Mężczyzna ściągnął brwi, a malująca się na jego czole bruzda była jedynie dodatkowym czynnikiem uświadamiającym, jak bardzo niezadowolony był z aktualnego obrotu spraw. Bez względu na to, czym charakteryzowała się jego praca. Pozwolił sobie w końcu skierować swój wzrok na szerokie, drewniane drzwi, przez które weszła blondynka. Początkowo złapał się na wrażeniu, że mogła być to Narcissa, jednak wzrost prędko to wykluczył, podobnie twarz, którą w końcu miał dostrzec.
— Witam. Przyszłam po zioła. Ostatnio sporo mi się pokończyło i przydałoby się uzupełnić zapasy — rzuciła, w sposób podobny, co tu weszła. Bez me, bez be, bez kukuryku. Nawet bez „pocałuj mnie w dupę”. — Tutaj masz listę ze wszystkim, czego potrzebuję.
Spojrzał z lekkim obrzydzeniem na kartkę, następnie na kobietę i z powrotem na kartkę, która mimo wszystko wydawała się ciekawszym towarzyszem spędzania wspólnego czasu.
I już cię nie lubię.
Uśmiechnął się delikatnie na myśl, która bezwiednie przemknęła po jego głowie, która swoją drogą po chwili ponownie została pogładzona przez dłoń. Wyjątkowo spodobało mu się uczucie krótkich włosków drapiących wewnętrzną stronę jego ręki. Przyjemne łaskotanie, poprzedzające rozkoszne wręcz swędzenie, które rozchodziło się po całej powierzchni kończyny.
Nie obdarzył jej już niczym więcej, twierdząc, że nie czuje takowej potrzeby. Jedynie podniósł z krzesła swoje ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, które delikatnie się zatoczyło tuż po tym, jak przed oczętami zatańczyły mu mroczki. Ciało jego ostatnimi czasy stało się bardziej rozchwiane od głowy. Nie podobało mu się to, bowiem dotychczas przynajmniej jego fizyczna forma trzymała go jakoś przy ziemi, gdzie teraz odnosił wrażenie, że myślami było mu jakoś bliżej trzymania fasonu.
Przetarł jeszcze oczy, wcisnął palec w wewnętrzny kącik prawego oka, krzywiąc się przy okazji, a ostatecznie spojrzał na kartkę, by czytając kolejne pozycje, łazić od półki do półki, od szuflady do szuflady i wyciągając z nich kolejne zioła. Rozdzielając je na odpowiednie dawki, które czy to wrzucał do woreczków, czy zwyczajnie przewiązywał sznurkami, gdy okazywało się, że były zwykłymi naciami.
Jednak przedostatnia roślina wywołała w nim niezwykłe uczucie zawodu i rozpaczy, które wymusiło u młodego Coeha wyduszenie z siebie cichego, bardzo cichego westchnięcia. Dopakował jeszcze ostatni proszek, by finalnie stanąć przed swoim biurkiem, na którym leżały już wszystkie składniki i odkładając obok siebie kartkę, założyć ręce na piersi.
— Nie mamy jaskółczego ziela na stanie, niestety — zaczął, drapiąc się delikatnie po potylicy, a następnie wracając do swojej ostatniej pozycji, tym razem nie wbijając jednak spojrzenia w kobietę, a dokładnie zawiązany worek, w który już nawet nie pamiętał, co upchnął. — Dostawa ma być za jakieś półtora tygodnia, powinny pojawić się wtedy zarówno ususzone, jak i sadzonki, jeśli bardzo ci na nim zależy.
Jaskółeczka zawsze była dla niego piętą achillesową. Przeklęta nigdy nie chciała się go słuchać i za każdym razem albo usychała, albo gniła od przelania. Coeh miał zwykły uraz do rośliny, wolał ją więc zamawiać, niż za każdym razem przechodzić męczarnię związaną z nieposłuszną roślinką, która ubóstwiała wręcz zachodzić mu za skórę. Mówili zawsze, że ludzie to potwory, tymczasem proszę. Jaskółcze ziele już niejednokrotnie doprowadzało go do skraju załamania nerwowego i chęci podjęcia większej zbrodni, może nawet i na terenach gildii, bez obaw o opinię publiczną.
Może chociaż rozlew krwi dopomógłby temu chabaziowi o istnie sadystycznych zapędach? A może jedynie rozradował go na tyle, by zapragnął jeszcze więcej i więcej masakr, wpędzając tym samym Coeha do kryminału? Wolał się o tym nie przekonywać i zostać w swojej bezpiecznej przystani, gdzie nie rosła ani jedna pierdolona jaskółeczka, a on żył sobie spokojnie, podlewając i odchwaszczając bez... Czy inny krzak.

⸺⸺※⸺⸺
[Javiera?]

Od Kai CD Desideriusa

— Może mnie pani zaskoczyć. Jakieś fale, może koki — odparł z lekkim prychnięciem, szybko chowając błękitne spojrzenie we własnych dłoniach. Niby zbesztany, choć nie do końca wiedziała przez kogo i niby dlaczego (możliwe, że przez nią, aczkolwiek swoich słów w ten sposób wcale nie odbierała).
Parsknęła więc ciepłym śmiechem, przejeżdżając przez te krótkie, jeszcze nierówno obcięte kudły i targając za nie lekko, jakby miała do czynienia z niesfornym nastolatkiem, niźli dorosłym mężczyzną, niewiele młodszym od niej. W końcu, po krótszej chwili ciszy, niby w oczekiwaniu na kolejne słowa, które miały opuścić krtań Dezego, a czuła, że jeszcze chwila i to nastąpi, chwyciła za nożyczki, rozpoczynając cały proces. Nie siliła się na osłonięcie jego koszuli od ciemnych kosmyków i tak wszędzie miał już ich pełno, prawdopodobnie niemiłosiernie go drapiąc. Nie zaprzątała sobie tym głowy, jak to miała w swoim zwyczaju.
— Ale nie gniewasz się na mnie?
Nożyczki zatrzymały się w połowie drogi do kolejnych kosmyków, Montgomery kilka razy przecięła nimi powietrze. Zmarszczyła czoło, wzięła głęboki oddech, a następnie, nie zastanawiając się nawet przez krótszą chwilę, oczywiście odłożywszy nożyczki na podłogę, bo nie chciała żadnemu z nich zrobić niepotrzebnej krzywdy, kucnęła przed Desideriusem. Zniszczone dłonie chwyciła w te swoje, wcale nie w lepszym stanie, choć przecież kiedyś, bardzo dawno temu, pewien osobnik wbijał jej do głowy, że palce porządnego barda powinny być tak samo zadbane, jak jego własny głos. Podsumowując, w idealnym stanie. W ostatnich czasach miała jednak specyficzną tendencję do ignorowania jego rad, jakby na złość. Kto wie, może robiła to specjalnie, gdzieś w środku odczuwając nadal do niego żal, choć nic jej winien nie był. Nawet złamanego grosza za to piwo, którego nigdy nie dopił do końca. Krzywiąc się i złorzecząc, wcześniej oświadczywszy całemu towarzystwu w karczmie (towarzystwo w karczmie oczywiście słowa te kompletnie ignorowało), że nie stoi ono nawet przy tej ludzkiej wódce, tej znienawidzonej przez niego, bo w skromnej opinii ekscentrycznego elfa nie zasługiwała na miano wódki. Cóż.
Zakreśliła kilka kółek na jasnej skórze, tak bardzo kontrastującej z jej własną.
— Dlaczego miałabym się gniewać? — zapytała z błyskiem w oku, dzwoneczki na nadgarstkach wsparły ją ciepłym, przyjemnym dla ucha dźwiękiem kojarzącym się niby ze świeżym podmuchem powietrza. Nadal nie wiedziała, jak to robiły. — Przecież to twój łeb, a nie mój. A włosy odrastają — mruknęła, ściągając brwi. Musnęła dłonią policzek, następnie zatrzymała ją przed swoimi oczami. Poruszyła palcami, jakby coś na nich zostało. — Zresztą, twój aktualny zarost jest tego idealnym przykładem. — Parsknęła śmiechem.
Wstała z kucków, podparła dłonie o biodra. Opuściła brodę do klatki piersiowej, nie spuściwszy wzroku z mężczyzny, który nadal uciekał od niej spojrzeniem, nadal wbijał błękitne oczęta w swe dłonie. Nie lubiła tego, czuła się wtedy jakby kogoś atakowała, jakby zrobiła coś źle, przykrość czy inne cholerstwo. Drapieżnik, który tak do niej nie pasował.
A przecież nic takiego nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło.
— Dezy, słońce, co się dzieje? — zapytała, spojrzenie trochę złagodniało, gdy wypuściła powietrze z płuc, które zalęgło się tam, kompletnie nieświadomie. — Odkąd tu się pojawiłeś, przypominasz mi zbite szczenię, a oboje wiemy, że to jeden z najbardziej chwytających za serce widoków na całym tym pieprzonym, zaśnieżonym kontynencie. — Machnęła ręką, niby pokazując nią całą otoczoną ich ziemię, nawet jeżeli znajdowali się w ciepłym pomieszczeniu.