czwartek, 23 stycznia 2020

Od Desideriusa cd Kai

⸺⸺※⸺⸺

Czasami zapominał ugryźć się w język i przełknąć te kilka gorzkich, najczęściej dla niego samego słów. Chociaż prawdopodobnie, gdyby miał robić to za każdym razem, kiedy coś nie na miejscu chciało uciec mu z piersi, już dawno skończyłby z językiem bardzo poturbowanym, albo nawet i bez niego. Pocieszył się więc, że może nie było to aż tak złe, jak mogło się to pierwotnie wydawać i zdecydowanie bardziej woli wciskać sobie w głąb gardzieli przykre wyznania, niż oblepiony metaliczną w posmaku krwią, mięsień. Zerknął na nią z dołu, nie mając odwagi nawet na to, by mocniej zadrzeć głowę. Jedynie jego oczy podążały za celem, całe jego ciało pozostawało niewzruszone, jakby przepełnione obawą przed popełnieniem kolejnego, ryzykownego ruchu, który mógł zaważyć o jego być albo nie być w tamtej chwili.
Powoli zaczęło go niego docierać, że w rzeczywistości obawiał się nieco towarzystwa Kai. Sama jej osoba jednak go nie zastraszała, nie sprawiała, by poczuł się niekomfortowo. Źle. Nie na miejscu. Desiderius, siedząc tak przy Kai, nie czuł żadnych barier, jakby tematy tabu go nie dotyczyły, a sam przesiadywał właściwie z kimś, z kim zdołał zeżreć beczułkę soli. Bał się właśnie tego. Tej nieregularnej, rozmytej formy Desideriusa, która pojawiała się w jej obecności. Mieszające się to, co chciał pokazać, a co miało pozostać ukryte na wieki wieków w najgłębszych czeluściach jego świadomości. Jeden wielki miszmasz złożony z dziesiątek Coehów, które przewinęły się przez jego świadomość w ciągu dwudziestu siedmiu lat, jakie spędził na ziemi, tułając się od miejsca do miejsca, od gospody do gospody, przez miasta i wsie, ostatecznie lądując w gildii. Zielony płomień zwyczajnie przenikał wszystkie ściany, które zdążył wokół siebie wybudować i umocnić w związku ze wszystkimi sytuacjami, które spotkały go w życiu. Był pewien, że już nikt ani nic nie przedostanie się do środka jego duszy, nim na to nie powoli otwierając szerokie wrota stojące na środku przeklętego labiryntu usnutego z obaw, lęków i wartości, jakimi się kierował.
Poczuł złość. Czystą irytację spowodowaną przez siedzącą przed nim kobietę, która miała czelność zniszczyć wszystko, nad czym tak pieczołowicie pracował. Co pielęgnował i dopieszczał, pilnując siebie, jak i szczegółów swojego tworu, bo mała szczelina mogła doprowadzić do efektu domina, rujnując jego mały, zrównoważony i może nieco wyimaginowany, świat, w którym żyło się po prostu wygodniej, lepiej. Spoglądał na własną dłoń, tę, która przed chwilą obejmowana palcami kobiety, stanowiła kolejny kamień milowy, kolejne symboliczne wyburzenie ściany. Ogień przeżerający wszystko, co napotkał i powoli parzący Coeha, który kuląc się gdzieś na środku, mógł jedynie obserwować upadek jego imperium. Małego azylu. Ziemi obiecanej przez chuj wie, kogo.
Blada ręka zacisnęła się w pięść, ścięgna na niej się uwydatniły, a mętne spojrzenie opadło na chwilę na jego uda, nieco zrezygnowane, może nawet i bez wyrazu, choć zdecydowanie przepełnione zmęczeniem. Jednak gdy podniósł je na Kai, delikatnie złagodniało. Nabrało charakterystycznej, stalowej, może nieco zabarwionej błękitem barwy, subtelnie błysnęło w łunie wpadającego przez okno światła. Nie tak pięknie, jak zrobiłyby to oczy piwne, na których rozlałaby się poświata w kolorze najwyższej jakości miodu, lecz wciąż sprawiały wrażenie ładnych. Przenikliwie jasne niczym śnieg rozciągający się za oknem, skrzący się podobnie jak tęczówki Coeha.
— Wszystko dobrze, Kai — odparł cicho, uśmiechając się i nawet nie potrzebował się do tego szczególnie wysilać. Przyszło mu to z łatwością, może nawet i stało się to mimo jego woli. Strzelił kostką w lewym palcu wskazującym, krzywiąc się na charakterystyczne uczucie przeszywające jego dłoń, a następnie rozprostował dłonie i już całkiem spokojnie oparł się łokciami o własne kolana, zadzierając mocno głowę, by wciąż móc spokojnie zerknąć na kobietę. — Przyzwyczajenie. Znałem ludzi, którzy potrafili wściec się z najbardziej błahych powodów — dodał, wypuszczając nieco mocniej powietrze z piersi.
Jego palce powędrowały mimowolnie do własnego policzka, zaczęły go gładzić i drapać, przekonując się tylko, ile prawdy było w słowach Montgomery, która nie mogła oszczędzić sobie komentarza na temat jego wyglądu, który nie dotyczyłby tylko armagedonu, jaki miał na głowie. Czysta, ukochana złośliwość, której nie potrafił się oprzeć, bez względu na to, jak bardzo by się nie pilnował i jak mocno nie starał się po prostu jej wyprzeć.
— Aż tak źle to wygląda? — dopytał, nie ściągając ręki z własnej twarzy, ba, jeszcze mocniej przytulając ją do szorstkiego lica. Gdyby mógł, z łatwością zapuściłby brodę, którą mógłby chwalić się przed ludźmi. Dobrze rósł mu do tego zarost, w przyjemnym do odbioru kształcie. Niezbyt obszerny, odcinający się prawie idealnie równą linią. Może dorobi się jej na stare lata, kończąc jako zdziadziały zielarz mieszkający pod chmurką w głębi lasu, którego brodą spokojnie okryć można by było stadko dziatek w chłodniejszą noc. Pociesznie brzmiał mu ten pomysł, stwierdził więc, że stanowi to dość dobrą alternatywę na wypadek, gdyby wszystkie jego inne plany, których notabene jako takich nie posiadał, nie wypaliły.

⸺⸺※⸺⸺
[Kai?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz