środa, 22 stycznia 2020

Od Desideriusa cd Nakigitsune

⸺⸺※⸺⸺

Ludzie nie mają wkodowanej gotowości na stawienie czoła demonom przeszłości. Zazwyczaj obawiają się tego, co miało już miejsce, tak samo, jak przeraża ich myśl o przywołaniu pewnych wspomnień, szczególnie tych wywołujących ból i charakterystyczny rodzaj ucisku w piersi.
Desiderius w przeciągu ostatnich kilku miesięcy mierzył się z nimi zdecydowanie zbyt często. Pozwalał, by pożerały go kawałek po kawałku, oszczędzając jedynie niesmaczne kąski, które niedługo miały stanowić nową całość Coeha. Echo tego, co było przytłaczało go, nie mógł skłamać na ten temat. Czuł się mały w porównaniu do tego, co nawiedzało go każdej nocy. W porównaniu do jeszcze jaśniejszej od jego sylwetki, o wiele większej, groźniejszej, a mimo to elastyczniejszej i łagodniejszej, niż ta jego. Zdawać się mogło, że ociosana, surowa. Desiderius zdawał sobie sprawę z tego, że jego ciało sprawiało takie wrażenie. Zaniedbane, trochę jak zwykła skała znaleziona nad wodospadem. Wydrążona przez czas, zapomniana przez ludzi zachwycających się w tej samej chwili marmurem, bądź innym, atrakcyjnym surowcem.
Wszystko, co już się wydarzyło, co było dawno i nieważne, goniło go. Pędziło z wywalonym ozorem, nie pozwalając mu na to, by zwolnił, chociaż na chwilę. Więc biegł przed nim, uciekał, gubiąc czas i pozwalając, by przelewał mu się przez palce. Przesypywał jak drobny piasek przez cienką szyjkę klepsydry.
Wiedział również, że nie będzie w stanie zawsze tak uciekać. Nareszcie zabranie mu sił, zmusi go do zatrzymania i oglądania z bliska, jak dopada go. Przydusza dużą dłonią, owija się nią wokół szyi jak wąż. Przyciska do ciała i bluzga, cicho, prosto na jego ucho, pozwalając, by tylko on dosłyszał wszystkie przekleństwa, jakie białowłosy miał zamiar skierować w jego stronę od kilku lat.
Nigdy nie sądził jednak, że przeszłość dopadnie go tak prędko, w tak zastanawiającym i mało przewidywalnym momencie. W trakcie spaceru, na chłodnym, rześkim powietrzu w akompaniamencie skrzypiącego śniegu i skrzącego się na liściach szronu.
Brodził przez zaspy, naciągając kaptur na głowę, tak ciasno, jak było to tylko możliwe. Pozostałe strzępy włosów nie pozwalały mu na utrzymanie temperatury, temu też doszedł do wniosku, że należałoby zaopatrzyć się w czapkę, a przynajmniej nauszniki, odkąd nie chciał dopuścić do odmrożenia uszu. Zima zawsze bywała sroga w tych okolicach. Pamiętał dobrze wiele wieczorów spędzonych przy kominku i smacznym grzańcu, oba na tyle rozgrzewające, by chociaż na chwilę być w stanie zapomnieć o panującym za oknem armagedonie, istnej śnieżycy, która dawała o sobie się we znaki jeszcze długo, zmuszając do odkopania wszystkich ścieżek w okolicach gildii. Przynajmniej warunki pogodowe nie odcięły go od reszty świata, jak to miało miejsce, gdy jeszcze zamieszkiwał swoje rodzinne miasteczko. Nazwali ją wtedy zimą stulecia, najostrzejszą, jaką miał zaszczyt widzieć ten świat. Nawet konie pociągowe nie były w stanie uciągnąć za sobą kuligów, nie wspominając o samodzielnej podróży do oddalonych miast, podróży, która dla śmiałków, którzy mimo zakazów, nakazów, czy zwykłych rad w nią wyruszali, miała być ostatnią. Pewna była natomiast jedna rzecz. Odejście ich z tego świata, z pewnością zapowiadało się na jedne z piękniejszych. Opatulonych czystą bielą, błękitem załamującego się światła, soplami zwisającymi z szerokich gałęzi drzew, niczym kryształowe żyrandoli na najbardziej wyszukanej sali balowej. Całej w marmurze, nieskazitelnej, gotowej na przyjęcie wielu gości pochodzących z zupełnie odległych zakątków kontynentu, a jednak stawiających ich wszystkich na równi. Traktującej tak samo. Z porównywalnym chłodem i dobitną wręcz bezwzględnością. Czy w końcu nie to czekało ich wszystkich? Każdego, kto miał czelność postawić stopę na początku zaplutego korytarza. Coeh mógł przyglądać się wspaniałemu pomieszczeniu z zewnątrz. Zaglądać do środka przez wąskie, wysokie okno, wspinając się na palce, a mimo to wciąż będąc w stanie wyglądnąć lekko ponad parapet, chociaż przecież wcale nie należał do niskich osób. Posiadał jedynie urywek obrazu tego, co go czeka, jednak nie przejmował się tym, co stało za grubą ścianą. Tajemnica miała pozostać nią jeszcze na długo, a on nie pragnął dążyć do rozwikłania jej szybciej, niż to konieczne.
Białe języki wygrywały cichą melodię wraz z kolejnymi podmuchami wiatru. Sople dzwoniły, gdy gałęzie delikatnie się poruszały, a rytmiczne skrzypnięcia śniegu nadawały całości swego rodzaju beztroski i poczucia kontroli nad sytuacją. Przyjemna dla uszu muzyka nie miała jednak prawa zawitać dłużej w tym zimnym, parszywym świecie. Zamilkła prędko, speszona widokiem, jaki zawitał przed oczami Coeha. Przerażona przeszłością, która najwyraźniej nie wywoływała takiego szoku już tylko na mężczyźnie, który wlepiał nieco wymięte z uczucia spojrzenie na pofałdowany, lodowy krajobraz. Czasoprzestrzeń zagiętą przed właśnie tą przerażającą go Przeszłością, która jak gdyby nigdy nic wylegiwała się w głębokim, miękkim śniegu.
Jego Echo było równie jasne co puch i prawdopodobnie, gdyby nie ciemna szata, nigdy nie zdołał jej dojrzeć. Echo wyróżniały jedynie sine palce, kurczowo zaciskające się przy ciele i usta, wyziębione, spierzchnięte usta podobnego koloru.
Nie był gotowy na to, by zobaczyć, jak blada sylwetka powoli tonie w chłodzie, prawdopodobnie nigdy też nie będzie, a mimo to nie czuł zła, żalu, czy rozpaczy. Czuł przeszywającą pustkę, która wypierała z niego każde prawdopodobne uczucie. Wrażenie bezsensu, braku znaczenia i jakiejś dziwnej marności otoczyło go aurą, grubą skorupą, która nie przepuszczała niczego poza tlenem. Nie dusił się. Nie czuł ciężaru na piersi. Nie czuł nic, czego mógł spodziewać się po tej chwili, gdy przed oczami zamajaczyć miała mu osoba dwudziestoparoletniego Alexandra.
Może wspinał się na palce aż zbyt wyraźnie i go zauważono? Czy tak miały wyglądać jego ostatnie chwile? Pogrążone w jakiejś dziwnej, przedziwnej halucynacji, gdzie wszystko miało po prostu pokazać mu, jak wiele stracił?
Złote oczy błysnęły. Niewyraźnie, wciąż zamroczone przez słodkie wspomnienie snu.
— Dostojny przybyszu, zabierz mnie do ciepłego miejsca.
Duch Alexandra zniknął, zastąpiony przez jego marną podobiznę. Niedokładne widmo, które rozmywało się przed Coehem, nie wybijając się wcale na zimowym krajobrazie. Nie licząc malunków, krwistoczerwonych znamion pod zasnutymi sennymi marzeniami ślepiami mężczyzny. Desiderius odepchnął od siebie jego rękę. Delikatnie, a mimo to dość stanowczo, czego jak dotąd nigdy nie miał w zwyczaju.
Możliwe, że od momentu pozbycia się włosów, zaczął czuć się jak bandzior. Meliniarz najgorszej postury, menda szlajająca się szemranymi alejkami w środku nocy. Nieciekawy typ. Co prawda jego charakter wciąż pozostawał niezmienny, a mimo to ten nagły napływ poczucia pewności siebie nie miał zamiaru znikać, wręcz narastał z każdym dniem. Dodawał mu skrzydeł, przekonywał, że nie na zawsze pozostanie szarą myszką, która czając się gdzieś w rogu pokoju, nie umie o siebie zawalczyć.
— Rozbudź się i chodź ze mną — powiedział jedynie, zauważając, jak bardzo wyziębiony był mężczyzna. Nie potrafił odmówić sobie udzielenia pomocy, moralność nakazywała mu podać dłoń, zaopiekować się człowiekiem będącym w takim stanie. Na skraju wyziębienia, sinego, ale przynajmniej niesczerniałego od martwych tkanek. — Kto do jasnej cholery urządza sobie drzemki w takich okolicznościach — warknął, niby do siebie, jednak na tyle głośno, by nierozsądny mężczyzna mógł go usłyszeć.
Nawet Alexander był bardziej rozważny od tego tu.
Skrzywił się przelotnie, czując, jak grymas jest wręcz niezbędny w zaistniałej sytuacji. Tak dziwnej. Specyficznej i niespodziewanej. Powiedziałby nawet, że głupiej.

⸺⸺※⸺⸺
[Naki?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz