niedziela, 26 stycznia 2020

Od Xaviera cd. Ignatiusa

Cele wypełnił ogień. Wynurzył się nagle niczym demoniczna bestia wyciągnięta spod pętla pieczęci, zła o tyle, co zbudzona ze snu, wyrwana do życia za sprawą magii. Przymuszona tańcowała na bzdurnie małym kawałku ziemi, wyciągała wysoko łby, trzaskała długimi jęzorami i kopciła zdradzieckim, sczerniałym dymem. Pomieszczenie wręcz tonęło w ciemnej czadzi, w duszącym smogu, który zagęszczała się w wyższych partiach, aby niczym żałobny kir zamrzeć ponad wszystkimi — oszalałym magiem, zdezorientowanymi strażnikami, czy urzeczonym bardem.
Chłopak niczym zauroczony przyglądał się płomiennemu monstrum, patrzył na rozchodzący się ogień, a oczy wciąż błyszczały mu strutym błękitem. Krew zalała mu usta, w głowie szumiała magia i chociaż serce biło w nierówny takt, to na nogach wciąż stał pewnie. Przepełniało go zacięcie, które zagorzało o tyle mocno, gdy tylko ogień wybił ponad wszelkie oczekiwania i zdołał wywołać należyte zamieszanie.
Strażnicy wręcz w popłochu ganiali po korytarzu, starając się zrozumieć, co tak właściwie się wydarzyło. Przebiegali z prawa do lewa, rzucali się poprzez ogień, próbując ustrzec się przed żywiołem, albo przemykali bokiem, ocierając się o ściany, brzęcząc pancerzem o kamień, ale i kraty celi. Xavier usiłował zwrócić ich uwagę. Krzyczał, nawoływał i wyciągając ręce, aż w pewnym momencie w końcu udało mu się pochwycić któregoś z mężczyzn. Złapał go za płaszcz, przyciągnął do siebie i wbił paznokcie pod skórzany kirys. Przymusił do tego, aby spojrzał mu w oczy i następnie skupił się na jego ustach, które charczały chaotyczne słowa zaklęcia. Nawet chwili się nie zastanawiał, a od razu posłużył się urokiem, nie chcąc, nie mogąc pozwolić, aby ten człowiek wyrwał mu się i pozostawił go na łaskę rozszalałego płomienia czy czarnych mgieł.
Bard był w stanie rozporządzać durnym magiem, nakazać mu wzbudzić arkana czy nawet odrobinę wspomóc jego moc, lecz wyłącznie wtedy, gdy ten pozostawiał świadomy wypowiedzianych przezeń słów. Obecnie dzieciak, jednak zatracił się całkowicie w swej potędze i zdawało się, iż tylko wyczerpanie lub inna tragedia zdoła go zatrzymać. Jednak białowłosy nie zamierzał wyczekiwać na żadną z powyższych możliwości, więc gdy tylko nadarzyła się odpowiednia stosowność, to pomimo wyczerpania, boleści od nadużywania mocy ponownie po nią sięgnął i rozkazał zwrócić sobie wolność.
Zaklęcie nie posiadało w sobie zbytnio mocy. Było zaledwie schrypłym, gruźliczym szeptem, błaganiem, a nie filuternym zaleceniem, słodką prośbą. Bard obawiał się, że może nie podziałać, rozmyć się w zdrowym umyśle mężczyzny, dlatego też omal nie popadł w histerię, gdy zbrojny wyrwał mu się z rąk i opuścił go bez słowa — na szczęście tylko po to, aby po chwili powrócić z pękiem kluczy i mgłą uroku zaszłą na oczach. Otworzył kratę, wypuścił chłopaka i nawet nie zareagował, gdy ten go przepchnął i rzucił się biegiem przed siebie.
Xavier przeciął ciemną czadź, a następnie bez większego zastanowienia wpadł do wnęki, gdzie przedtem wydało mu się, że przesiadywali strażnicy. Pomieszczenie również wypełniał dym, lecz szarość wyłącznie zasnuwała światło, a nie zadusiła jej całkowicie w mroku. Chłopak i tak podwinął zbrudzoną koszulę i przytknął ją sobie do twarzy, chcąc choć odrobinę odgrodzić się od gryzącego popiołu. Powiódł wzrokiem po otoczeniu, po stołach, przewróconych krzesłach i regałach, na których ciążyły zbite, drewniane skrzynie, lecz jego uwaga skupiła się przede wszystkim na wieczornym promieniu, który przesączał się przez okno i szarpał skurzoną osnowę. Świetlik był stosunkowo niewielki i wątpliwe, aby posłużyłby do ucieczki choćby spasionemu szczurowi, to jednak coś popchnęło barda w tamtą stronę. Pomimo rozedrganego kroku, sprawnie wyminął meble i porozrzucane w pośpiechu śmieci, lecz umknęło mu pewne zawiniątko, którego nie zauważył i niechybnie trącił nogą. Przedmiot odskoczył, prześlizgnął się kawałek po posadzce i wydał z siebie żałosny, jednak nadzwyczaj wdzięczny odgłos, przez który serce barda omal nie wyrwało mu się z piersi. Bez zastanowienia rzucił się za pakunkiem i niczym w amoku począł szarpać za sznury, rwać supły, póki nie dostał się do środka.
Instrument szczęśliwie ocalał, chłopak nie dostrzegł na nim żadnych ubytków, wyłącznie jedna struna zerwała się z szeregu, zwinęła się i sterczała niczym kieł. Nie mógł się powstrzymać, aby nie trącić włosie, czy nie musnąć śliskiego drewna pozwalając, aby przedziwna radość na chwilę wypełniła roztrzęsiony umysł. Samowolnie uśmiechnął się, na ponów zawiązał tobołek i w końcu stanął z klęczek. Nie wrócił jednak z myślami do okna, ale począł błądzić wzrokiem po regałach. Los zlitowała się i zwróciła mu jego najdroższe dobro, więc może i resztę jego dobytku również postanowiła schować w tym miejscu.
I tak po chwili przerzucania metali i innych śmieci zdołał odszukać jeszcze dwie rzeczy z jego własności. Broń odnalazł prawie od razu, problematyczny okazał się płaszcz, którego wyciągnął dopiero spod hałdy szmat całkiem zabrudzonego i wymiętego, lecz szczęśliwie całego. Nie mógł jednak odnaleźć swojego mieszka, ale również, co gorsza, butów. Co do odzyskania pieniędzy nawet się nie łudził, niezbyt mając wiarę i czas na cudy, ale brak obuwia nie potrafił przeboleć. Wprawdzie nosił dość dobrą skórę, jednak uparcie odrzucał możliwość, że ktokolwiek mógłby sobie ją przywłaszczyć. Uparcie przeszukiwał pomieszczenie, niepotrzebnie marnował czas, a w swych durnościach zreflektował się zdecydowanie za późno.
Poddając się w poszukiwaniach, chciał jeszcze raz się rozejrzeć, tym razem za byle jakimi butami, lecz wtedy do pomieszczenia wpadł strażnik. Młody chłopak w zbyt szerokim kirysie i z przekrzywionym kapalinem, spod którego cienia łypała przerażona twarz, spocona i pokryta smołą. Wbiegł do pokoju tak gwałtownie, że bard nie zdołał w żaden sposób zareagować. Ba! Niespodziewana wizyta wywołała u niego takie zaskoczenie, że nagle zamarł i tylko głupio czekał na ruch tamtego. Strażnik też widocznie nie spodziewał się zastać zbiegłego w takim miejscu, w takich warunkach, gdyż również stanął w przejściu. Musiało minąć dobre parę sekund, zanim pozbierał myśli i krzyknął w stronę białowłosego. Podniósł broń, wykonał gwałtowny krok w stronę barda, który rzucił się przestrachu poprzez porozrzucane krzesła i bez zastanowienia pobiegł dalszym korytarzem. Nie patrzył za siebie, nawet nie zwrócił uwagi, że w prostopadłym korytarzu, którego minął, inny mag pod symbolem straży zdołał opanować ogień i żarliwy temperament młodego adepta. Po prostu biegł przed siebie, wciąż słysząc za sobą brzęk zbroi młodego strażnika, który na nieszczęście postanowił za nim gonić.
Ciążyło na nim wspomnienie tamtego wieczoru, gdy badając budynki wraz z Ignatiusem, popadł w niewolę przy podobnych okolicznościach — biegnąć na ślepo i z pogonią na ogonie. Popełnił wówczas mnóstwo pomyłek, a tego dnia, w tym stanie z pewnością uczynił ich jeszcze więcej, lecz tym razem potrzeba uratowania z sytuacji była zdecydowanie większa. Nie mógł pozwolić, aby go złapali i to nawet nie z powodu możliwych konsekwencji, lecz z doświadczenia porażki, gdy sukces skrzył się tuż przed nosem.
Zbiegł więc po schodach, po czym z korytarza wpadł do pierwszego otwartego pomieszczenia. Zatrzasnął za sobą drzwi i wtoczył bele na rygiel, a następnie oparł się o ścianę i począł wsłuchiwać się w otoczenie. Metal grzechotał na bruku, słychać było tęż tętent innych osób, narastający, aż oba dźwięki ucichły w niedalekiej odległości od jego skrytki. Młody strażnik zwrócił się do grupy, bard słyszał jedynie głośne, nerwowe przywitanie, resztę rozmyły grube mury, lecz i tak był pewny, że przekazuje im informacje o gonionym zbiegu.
Chłopak mimowolnie przeklną, łapiąc się za włosy, szarpiąc je i walcząc z narastającym bólem głowy, który wykwitł ponownie, gdy tylko w końcu dopuścił do siebie myśl, że znalazł się w wyjątkowo paskudnej sytuacji. Strażnicy nie są świadomi, że schronił się akurat w tym miejscu, lecz nieroztropnie byłoby wierzyć, że nigdy się nie zorientują. Parę minut, może nawet nie i go znajdą, czemu też powinien zacząć myśleć i to szybko.
Odczepił się od ściany i zbiegł po trzech schodkach, które prowadziły do czegoś na wzór spiżarni, może graciarni. Cztery rzędy ustawionych równolegle do siebie półek, większości pustych lub zawalonych skurzonym śmieciem niewartym nawet chwili uwagi. Chłopak minął meble i podszedł do okratowanych okien. Znajdowały się wysoko i bard po paru mało finezyjnych ruchach dopiero zdołał zawiesić się na kracie, podciągnąć i tak naprawdę niewiele zobaczyć. Czarna noc w towarzystwie mgieł snuła się po opustoszałym dziedzińcu. Zero świateł, zero ludzi, zero życia, co mogło rokować dobrze, ale również było na swój sposób podejrzane. Chociaż w obecnej sytuacji i tak nie miał zbytnio luksów, aby w nich wybrzydzać. Puścił więc metalu i począł poszukiwać po półkach czegoś, co mogłoby pomóc mu wykruszyć z cegieł okratowanie lub w innych sposób go zbawić.
I właśnie wtedy, gdy biegał od strony do strony, nagle utrącił stopą coś. Wrzask omal nie wyrwał mu się z gardła, gdy coś strzeliło, a ból niemalże ściął go z nóg. Rypnął na tyłek, ale bardziej zafrasowany był strzaskanym paluchem, niż własną godnością. Klął, skomlił, lecz właśnie wtedy z załzawionego widoku zdołał dostrzec kwadratowy kształt wyryty w podłodze z metalowym uchwytem, drwiąco sterczącym na sztos. Całkowicie zapominając o bólu, dopadł do klapy i co miał sił w chudych rączkach poderwał ją do góry. Z dołu przywitała go ciemność, a także zapach wolności — o ile wolność pachnie zgniłymi jajami i miejską kanalizacją.


Ignaś? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz