poniedziałek, 27 grudnia 2021

Módlcie się do mnie wszyscy

Mówili, że to złote dziecko, tylko nieco dziwne. Nieprzywykłe do ograniczeń tego świata, za którego granicami podążało z wyjątkowym oporem. Błąkające się wszędzie i nigdzie jednocześnie, żeby pojawić się jednej nocy ukradkiem i znowu zniknąć na całe tygodnie bez żadnego słowa. Pozbawione świadomości własnego ciała, umiejętności pracy w grupie, z agresją reagujące na próby bliskiego kontaktu. Bojące się praktycznie wszystkiego. Głośnych miejsc, głośnych ludzi, głośnych przedmiotów. Wcale się nie żegnające, ale przecież też nigdy nie witające, nienawiązujące kontaktu wzrokowego i łatwo tracące nad sobą panowanie. Mówiące cicho, bardzo wolno, ale wyraźnie, wielokrotnie powtarzające błędnie wypowiedziane słowa, nie dające sobie przemówić do rozsądku, że za pięćdziesiątym razem nadal nie wypowie niektórych fraz poprawnie ze swoim akcentem, przerysowanym i hiperpoprawnym. Wszyscy kłamali. Billy przecież uwielbia ludzi, tylko ich nie rozumie. Nie przeszkadza mu to w wykonywaniu drobnych przysług w ramach zgrywania dobrego duszka, pod warunkiem, że nikt go przy tym nie przyłapie. Musiałby się wtedy tłumaczyć, a słowa są dla niego ciężkie. Brzydkie. Koślawe. Trudno mu skupić się na jednym temacie, a mało kto nadąża za jego dziwnymi, pokręconymi skojarzeniami, które częściej niż rzadziej wpędzają chłopaka w stan oderwania od rzeczywistości. Zdecydowanie woli kury. Są ciepłe, śmiesznie biegają po odrąbaniu im głów, nigdy nie zadają trudnych pytań i nie przeszkadza im, że nocami woli położyć się w kącie kurnika niż wracać ciemnym korytarzem do własnej sypialni. Łatwo go przy tym pominąć wzrokiem. Ma w końcu ledwie metr pięćdziesiąt, wychudłe ciało, wystające nieprzyjemnie kości, pospolite rysy twarzy, potargane, brązowe włosy, skórę bladą jak u trupa, na której mocno widoczne były rozsiane losowo pieprzyki i tylko te oczy, które zdawały się, że pochodziły prosto z gwiazd. Jedno niebieskie, drugie zielone, które błyszczą niebezpiecznie, jakby dziecko tkwiło w wiecznej gorączce, przed którą nie było ratunku. Obraz nędzy i rozpaczy dopełniają obgryzione paznokcie, powstające z powietrza siniaki i przerażający, szczurzy uśmiech, który przepowiada nieszczęście. Choruje na ciężki przypadek szaleństwa. Zdarzyć się to może każdemu. Czasami twierdzi, że ma lat osiem, niekiedy czterdzieści, znowu, że po raz piąty powinien dobijać już setki. Wspomina ludzi, którzy nie istnieją. Płacze za wydarzeniami, które nigdy nie wystąpiły. Ze szczęścia kicha radośnie, że dzisiaj kolejny raz ma tylko czternastkę na karku. Może jednak ma coś z głową. Trudno powiedzieć. To w końcu sekret, który dopiero zostanie opowiedziany.

Billy 14 lat? 01.02 Rosevia Rolnik-uczeń Fan kurek 1/1 wątki (indu) len-yan ART
NC
Witam! Można chłopiny używać do opowiadań swoich, w przypadkach wątpliwości zalecam konsultację, a jak się gdzieś już pojawi, to proszę o info, żeby zobaczyć, co sobie nawyczyniał znowu chłopina. Polecamy się na wątki, wąteczki, wątunie i obiecuję, że karty historii fana kurek będą z czasem odkrywane. A na razie proszę trzymać się daleko od kurnika, bo Cala inaczej pogoni.

6 komentarzy:

  1. Drzwi do drewnianego kurniczka skrzypnęły i wraz z nocnym opadem śniegu do obłożonej siankiem izdebki wlał się obezwładniający zapach ziół.
    Cienistą, jeszcze niezarysowaną sylwetę oblało światło księżyca, nadało jej kontur oraz konkretny kształt. Starszy mężczyzna uśmiechnął się ciepło przez zaciśnięte usta. W ciemnych oczach błysnęło z czułością na widok zaspanego chłopca zawiniętego w drobną kuleczkę wśród kurek oraz intensywnie pachnącej słomy. Wolną dłonią, tą, którą nie przytrzymywał drzwiczek, pochwycił jeszcze przed chwilą unoszącego się w powietrzu kruka, zgrabnie usadowił ptaka na swoim ramieniu.
    — Iście piękna dzisiejszej nocy pogoda — stwierdził Mefistofeles; nie do końca wiadomo, czy z ironią, czy może jednak w zupełności szczerze. Wiatr szarpnął za siwe włosy, szarpnął i za poły płaszcza. Siedzący na ramieniu kruk nastroszył swe czarne piórka i zaklekotał, potakując za słowami swojego przyjaciela, a może starając się przestraszyć te wszystkie kurki niezbyt tajemniczymi gośćmi się przejmujące. — Nie uważam jednak, że to temperatura godna przesiadywania w kurniku. Proponuję — zawahał się przez chwilę, nie znając imienia dziecka ze śpiochami w kącikach ocząt — chłopcze, przenieść się do wygodnej sypialni. Zwłaszcza, że inni zadręczają się twoim nagłym zniknięciem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drgnął, żeby sekundę później zakopać wszystkie naganne impulsy, jakie chodziły mu po głowie. Mógłby się przecież ruszyć, może nawet wyskoczyć i zwiać przed przerażającym cieniem, ale stojący w drzwiach starszy mężczyzna wydawał się równie potężny, co otaczające gildię rozłożyste dęby. Billy wiedział, że w takich sytuacjach ma niewielkie szanse na ucieczkę. Może dlatego jednym uchem nasłuchiwał słów jegomościa, drugim wkopując się bardziej w kupkę słomy, która pod trzęsącymi się palcami łagodnie szeleściła, wciskając się nachalnie w rytm dyktowany przez miarowe uderzenia wiatru w półotwarte drzwi. Ściany były brązowe, ale w jasnym odcieniu. Jego włosy były brązowe. Oczy były zielone. Albo niebieskie. Cienie tańczące na ścianach były czarne. Szare. Bure. Jak ukochane w gildii koty, które wylegiwały się natarczywie na rogach małego pomieszczenia, formą dyktowaną słabym blaskiem księżyca. Pan był czarny. Ale też czerwony. W ten sposób agresywnej czerwieni, która krzyczała do ciebie szeptem czy wracała ścieżką koszmarów w nocnych, przyjemnych igraszkach.
      Billy zmarszczył brwi. Nie lubił tak głośnych kolorów. Przeszkadzały mu nawet, gdy na nie nie patrzył.
      Coś zaklekotało.
      Podniósł się szybko z posłania, odwracając głowę i wpatrując się w piękne, skrzydlate stworzenie, które nawiedziło go tej przyjemnej, rześkiej nocy.
      — Ptak — powiedział w końcu z absolutnym, szczerym uwielbieniem, prawie wydyszanym przez nagły brak tchu. To był bardzo, bardzo piękny ptak.

      Usuń
    2. Kruk podreptał, zadreptał, swe krucze pazurki wbił w Mefistofelesowe ramię. Rozłożył skrzydła, jedno prawie że zahaczyło o wampirze ucho, mężczyzna jednak w porę niesfornego delikwenta pochwycił, ściągając krzaczaste brwi na tę nagłą niesubordynację.
      — Ptak! Ptak! — zaskrzeczał po chłopcu kruk, strosząc z oburzeniem piórka, bowiem dumnym ptakiem był, zbyt dumnym, by pochwyconym zostać przez czyjeś, może nawet i doskonale wychowane, pazury.
      — Tak, ptak — powtórzył po nich mężczyzna, skinął ze spokojem głową. Ukucnął, po czym postawił kruka na ziemi, a ten grzecznie i z niezwykłą gracją podszedł do chłopca, kiwając się tył-przód, tył-przód, jakby trudność mu sprawiało przedzieranie się przez kępki słomy.
      — Jagódka! — Kruk przeskoczył przez największy z pęków, po czym wyciągnął się do przodu, główkę obracając lekko w prawą. Otworzył ogromny, czarny dziób w oczekiwaniu na przysmak, mrugnął oczkiem. Podskoczył.
      — Archibald dokładniej — westchnął wampir, drapiąc się po żuchwie. — A ja Mefistofeles i niezwykle nam miło, ale — szarpnęło mocniej, drzwi skrzypnęły i nagle trzasnęły; mężczyzna podskoczył w miejscu, spłoszonym będąc nagłym dźwiękiem — ale naprawdę robi się coraz zimniej i — wolał nie wspominać, że akurat on sam chłodu tak dotkliwie nie odczuwał — i należy czym prędzej wrócić do sypialni, młody człowieku. Zgodzisz się ze mną Archibaldzie?
      — Jagódka!

      Usuń
    3. Billy był przede wszystkim istotą świadomą. W sposób nieco specyficzny, mocno wybiórczy i nieprzyjazny temu światu. Gwiazdy zwykły pierw prowadzić go w milczeniu, później gwarnym szeptem wskazywały właściwe drogi i decyzje, żeby ostatnio zacząć śpiewać chłopcu piosenki o tym, jak to wszystko się zaczęło. Jak to wszystko się skończy. Gdyby nie te głośne melodie i ich wysokie tony, prawdopodobnie nigdy nie dotarłby do Gildii, nadal próbując zrozumieć w Rosevii, jak działają te magiczne przerwy, które od czasu do czasu przelewały mu się przez dłonie. Nie żeby teraz wiedział na ich temat coś więcej, niż tylko kilka prostych sztuczek, które wykonał, przedostając się przez granicę, ale jedna z nich szczególnie paliła go teraz w lewej stopie.
      — Jagódka — zgodził się szczęśliwy, wyciągając dłoń w kierunku kruka.
      Trzasnęły drzwi.
      Billy zmarszczył brwi i spróbował ponownie, obserwując, jak piękna złota nić ciągnie się wzdłuż jego ramion, formując się w maleńką bańkę, która znikła, zanim zdążyła dolecieć do ptasiego dziubka, roztrzaskując się tuż przed jego powierzchnią.
      Spróbował raz jeszcze. Machnął palcami, obserwując jak paznokcie migoczą mu w przyćmionym świetle księżyca, ale nic więcej się nie wydarzyło. Naburmuszony spojrzał przepraszająco na najwyraźniej kruka Archibalda, zanim przyjrzał się czarno-czerwonemu panu w drzwiach.
      — Jagódka? — dopytał się dla pewności, marszcząc brwi.

      Usuń
    4. — Jagódka. — Wampir skinął głową, uśmiechając się ciepło.
      Oczywiście kłów nie pokazując. Przecież nie wypadało, nie w nocy, nie w ciemnym kurniku, w którym widział wszystko nienaturalnie jak na ludzie standardy dobrze, nie i tak wystarczająco wystraszonemu, bogu ducha winnego, zaspanemu dziecku. Mefistofeles w swych zwyczajach nie miał bycia prowodyrem ewentualnych nocnych mar.
      Ukucnął delikatnie i powoli, na jakikolwiek gwałtowniejszy ruch się nie decydując. Wydawało się, że chłopca spłoszyłoby nawet lekkie machnięcie dłonią, poruszenie palcem, przesunięcie powietrza chłodnym opuszkiem.
      — Archibalda ktoś w jego krótkim życiu bardzo rozpieścił — stwierdził mężczyzna, drapiąc się po prawym poliku. Zmarszczył czoło, po czym wyciągnął dłoń w kierunku czarnego ptaka. Ten podskoczył, odwrócił się i bardzo elegancko, kiwając się w przód i w tył oraz eksponując bogaty, piórkowy kołnierz, podszedł do mężczyzny, podając mu jedną nóżkę, drugą, w końcu wspinając się na dłoń. — Grzeczne kruki dostające jagódki o tej godzinie idą jednak spać, prawda, Archibaldzie?
      Kruk zaklekotał, kiwnął głową.
      — No właśnie. Mali chłopcy również. W swoich łóżkach, gdy na zewnątrz taka zamieć, oczywiście.

      Usuń
    5. Billy chciał zaprzeczyć, oczywiście bardzo grzecznie i zaraz wyjaśnić, że przecież kurnik był bardzo ciepłym miejscem. Przyjaznym miejscem. Dobrym miejscem. A przede wszystkim, że znajdowały się w nim bardzo, bardzo cudowne kurki. Jak puszysta Koko, która zaciekawiona nowymi hałasami wygramoliła się ze swojej grzędy, gdacząc zdawkowo. Dumnie podreptała do chłopca, siadając przy nim i wyraźnie dezaprobującym wzrokiem wpatrywała się w utrzymywanego przez mężczyznę kruka Archibalda. Zawsze była lekką zazdrośnicą, a już zwłaszcza w stosunku do innych gatunków ptactwa, ledwie tolerując pozostałe w kurniku kurki, przynajmniej tyle Billy mógł o niej powiedzieć na podstawie ich kilku pierwszych, wspólnych tygodni. Sprawiona w ramach prezentu powitalnego od Calithy i dziwnego pana ze zmęczonym spojrzeniem stała się praktycznie w oka mgnieniu chłopięcą przyjaciółką i powierniczką jego sekretów. Tam, gdzie on był, tam i ona była przez większość czasu. A teraz najwyraźniej zadecydowała, sadowiąc się na swoim kuprze, że miejsce ich obu nadal znajdowało się pośród przyjemnie pachnącej słomy.
      — Spać. — Kiwnął ze zrozumieniem głową, uśmiechnął się i poklepał słomę, na której zaraz nieco wygodniej się ułożył i zamknął oczy.

      Usuń