sobota, 19 maja 2018

Od Xaviera cd. Ignatiusa.

Nie obchodziły go krzywe spojrzenia, zdegustowane grymas i pogardliwe zerknięcia. Na uniesione ochy spluwał przez ramie, a wszelkie uwagi zagłuszał, raz po raz wyrzucając z siebie przerozmaite bluzgi. Sprawa ta, jak ostu kolec, uwierała go niemiłosiernie w honor, okaleczając jego dumę i godność - nie tylko tą charakteryzującą człowieka, ale i rzemieślnika złodziejskiego fachu. Któż to widział, aby nędzny knajak śmiał okradać wykwalifikowanego malwersanta, niczym jakiegoś cepa z gminnego motłochu. I to, drodzy państwo, w biały dzień! Na poświęconej ziemi, pod cieniem domu bożego, gdy jeszcze parę chwil wcześniej (lub później, to zależy, w którym momencie go okradli) rozprawiali o ludzkiej moralności i sądzie nad uczynkami. Och, Xavier już przypilnuje, żeby te ich poczynania zostały odpowiednio osądzone i to w taki sposób, że nawet najsurowsze z iferyjskich bóstw wraziłoby aprobatę. Chłopak nie potrafił dopuścić do świadomości informacji, że coś takiego mogło mu się przydarzyć. Miotając się na środku ruchliwego placu, w cieniu pomnika ku czci jednego z nalaesiańskich bohaterów, rozmyślał nad wydarzeniami sprzed momentu. Analizował wszystko po kolei i im dłużej to robił, tym bardziej jego wściekłość rosła, gdyż coraz bardziej utwierdzał się w fakcie, że oszukanie go nie sprawiło tej dwójce większego trudu. Nastawił się na ich niełaskę jak zbłąkany dzieciak, zaślepiony kapłańskimi szatami i fałszywą troską.
— O bogowie, chyba za długo siedziałem na tym zadupiu — westchnął, łapiąc za te swoje białe kłaki i mocno je poczochrał, chcąc pobudzić otumanione komórki. Następnie wziął naprawdę głęboki wdech, biorąc to wszystko już bardziej na spokojnie. Niezaprzeczalnie tej dwójce należy się jakaś nauczka. I wydech. Jednak ślepe gnanie z ostrzem przed sobą nie należy do najlepszych rozwiązań. I ponownie wdech. Tu nie poskutkują konwencjonalne metody. Tu potrzeba czegoś mocniejszego, bardziej dotkliwego. Wydech. Czegoś, co zapamiętają na wieki i coś, co przede wszystkim pozwoli mu odzyskać pieniądze.
— Obywatelu, podaj swoje mienie i powód przebywania w mieście!
Jak nie wzdrygnął się, gdy coś niespodziewanie pogwałciło jego powoli podbudowany spokój ducha. Był na tyle pochłonięty przez własne myśli i terapie antystresowe, że nie zauważył, jak ktoś się do niego zbliża. Ba! On w ogóle nie był przygotowany na ewentualność, że ktokolwiek go tu zaczepi — choć może najwyżej jakiś kupczyk mógłby się przewinąć, ale bard raczej nie wygląda na kogoś, kto może sobie pozwolić na komplet rodowych, złotych łyżek. 
Chłopak niewiele myśląc, podniósł nieco głowę, lekko odchylając kaptur, aby obrzucić nieznajomego niemiłym spojrzeniem. Tuż przed nim stał przedstawiciel szanowanej straży miejskiej, zwarty i gotowy, aby uprzykrzać życie porządnym obywatelom. Błędny rycerz wydał się Xavierowi strasznie młody, z pewnością sporo młodszy od niego. Niewiele było na nim mięśni, a niewyrośnięte jeszcze ciałko wręcz topiło się w ciuchach, które zapewne przydzielono mu w spadku po starszym koledze. Nastolatek, jednak wydawał się nie być świadom swej pokraczność, bo wręcz emanował pewnością siebie. To ten tak zwany temperament młodych, który nie został jeszcze stępiony pod naciskiem rzeczywistości. Tacy są najgorsi, stwierdził smętnie Xavier i skupił na chwile wzrok na drugim strażniku, który powolnym krokiem szedł w ich kierunku. Jak miło, że bogowie o mnie pamiętają.
Jęknął cierpiętniczo widząc, że chyba nie ma innego wyjścia. Bez entuzjazmu sięgnął do kieszeni płaszcza, będąc przekonany, że po zobaczeniu pieczątki Gildii powinni dać mu spokój... A przynajmniej istniała taka możliwość, gdyby tylko wziął ją od Ignatiusa. Cholera! Specjalnie dał mu swoje pozwolenie, tak na przechowanie, żeby przypadkiem nie zgubić. A jak już doszło do czegoś, to po prostu o tym zapomniał.
— Obywatelu, podaj swoje imię! — młodzik ponowił rozkaz, jeszcze głośniej i dobitniej. W międzyczasie drugi strażnik zdążył do nich podejść.
— Czego się tak drzesz? Jakby cię rozumiał, to już dawno by odpowiedział. To cudzoziemiec, przecież od razu widać.
Xavier chciał się już odezwać, nawet zapytać, po jaką cholerę młody piłuje tak mordę, ale drugi mężczyzna uprzedził go. Co lepsze wyskoczył z tak niespodziewanymi obserwacjami, że białowłosy, jak i adept obrzucili mężczyznę zaskoczonymi spojrzeniami.
— Jak to? — odburknął dzieciak.
— Tak to. Nie zadawaj głupich pytań, tylko na niego spójrz. Blady, włosy siwe i te oczy. Na pewno nie pochodzi stąd.
— O kurde rzeczywiście! Pewnie magiczny, bo przed chwilą latał po placu i mruczał coś pod nosem.
— Elf jak nic. Oni mają te swoje dziwnie obyczaje, może się modlił czy coś.
— Może wzywał demona!
— Zgłupiałeś?! Jakby cokolwiek wzywał, to byś tu teraz nie stał i nie pieprzył głupot.
— Ale jeśli? Ja bym go wziął do kapitana, tak na wszelki wypadek... Ej!
Podczas gdy oni beztrosko rozprawiali o jego rodowodzie, chłopak powoli się wycofywał. Oddalał się coraz bardziej i bardziej, aż odsunął się od nich na znaczniejszy dystans. Jeszcze chwila, a zapewne odszedłby niezauważony, lecz niestety jednemu ze strażników zachciało się odwrócić głowę w jego stronę. Wrzask mężczyzny najprawdopodobniej zwrócił uwagę wszystkich na placu, a na Xaviera podziałał, jak śmignięcie bicza po tyłku. Białowłosy momentalnie obrócił się na pięcie i pognał, co sił przed siebie, wbijając się w tłum ludzi i rzędy straganów. Kluczył między stoiskami, czyniąc ogólny raban i postrach, a na dodatek chaos wzniecał jeszcze bardziej, jeden ze strażników drąc się wniebogłosy, żeby łapać zbiega.  Na szczęście chłopaka, żaden z obywateli nie pokwapił się, aby cokolwiek zrobić, widocznie nie chcąc zostać stratowany przez rozpędzoną masę, która sprawnie pokonała targowisko i wpadła w pierwszą lepszą uliczkę. Xavier czuł, jak zachłannie łykane powietrze próbuje mu wręcz rozsadzić płuca. Praktycznie już ziajał, lecz adrenalina dodawała mu siły, żeby biec dalej. Był przekonany, że wciąż podążają za nim, pomimo tego, że co chwilę skręca z uliczki do uliczki.
Jednakże bogowie, on, a nawet strażnicy wiedzieli, że się to w końcu musi kiedyś skończyć. Chłopak w pewnym momencie wypadł na jedną z już większych dróg, gdzie swój patrol miała następna dwójka gwardzistów. Mężczyźni, widząc, że ktoś biegnie w ich kierunku, odruchowo nastawili się na blok, zagradzając mu całkowicie przejście. Nakazali mu się zatrzymać, co o dziwo uczynił, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że tuż za nim znajduje się tamta dwójka. Przekleństwo uciekło mu z ust, trafnie komentując, to w jak beznadziejnym położeniu się znalazł. Xavier błądził wzrokiem od jednej grupy do drugiej, aż uczynił rzecz dość dziwaczną, jak na niego. Uniósł dłonie i ustawił się jakby do ataku.
— Nie radzę! — wrzasnął, a jego oczy rozbłysły lazurowym blaskiem. — Zarzekam jeszcze jeden krok, a pochłonie was ogień piekielny.
Na ostatnie słowa kumulowana moc spłynęła z jego ust i w postaci niebieskich węży oplotła jego dłonie. Ogniste bestie wiły się po jego ciele i dokazywały, pokazując strażnikom długie, rozwidlone na końcach języki. Pomimo że były zrobione z płomieni, to nie czyniły żadnej krzywdy magowi, nie były nawet ciepłe, gdyż stanowiły dobrze ukształtowaną iluzję. Ta wiedza była jednak zarezerwowana wyłącznie dla Xaviera, który z uśmiechem patrzył, jak zbrojni cofają się o kilka kroków. Entuzjazm był jednak chwilowy, gdyż szybko uświadomił sobie, że nadal znajduje się w nieprzyjemnej sytuacji. Korzystając z tego, że wężowe istoty siały postrach wśród straży, rozejrzał się jeszcze raz po najbliższej okolicy.
Przy murze stały skrzynie. I w sumie tyle mu wystarczyło.
— Spróbujcie tylko się zbliżyć, a pozostanie z was tylko dym. — warknął groźnie, tym samym wprawiając iluzje w drżenie. Bestie gwałtownie zwiększyły swoją długość i zaczęły krążyć wokół chłopaka, coraz szybciej i szybciej, aż w pewnym momencie po prostu pękły. Niebieski dym momentalnie wypełnił niewielką przestrzeń, całkowicie zasłaniając Xaviera. Gwardziści odruchowo zaczęli machać rękami lub zakrywać twarze, bardziej martwiąc się o własne zdrowie niż o zbiega, który właśnie niezauważony przeskoczył przez mur.
Bard po pokonaniu kamiennej przeszkody wylądował na drewnianym dachu. Upad jednak tak niefortunnie, że nie był w stanie złapać równowagi. Pomimo wszelkich starań, ześlizgnął się po mokrych deskach i runął w trawę. Nie spadł, z nie wiadomo, jak dużej wysokości, ale jednak jego kości to poczuły, zwłaszcza te w dolnej części ciała.
Niestety jednak niedana mu była możliwość rozczulania się nad swoim zdrowiem, gdyż szybko zorientował się, że leży w czyimś ogrodzie. Wskazywało na to wiele rzeczy, ale ta najistotniejsza stała tuż przed chłopakiem. Miała postać przeciętnego mężczyzny w średnim wieku, który trzymał w dłoniach łuk. Napięty i wycelowany wprost w Xaviera, który wciąż leżąc na trawie, uniósł odruchowo ręce do góry.


Iggy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz