piątek, 31 sierpnia 2018

Od Desideriusa CD Blennena

⸽⸻⸻⸽⸙⸽⸻⸻⸽

Nigdy nie należał do osób szczególnie niecierpliwych, toteż spokojnie oczekiwał, aż von Rafgarel zdecyduje się na to, co ma powiedzieć i skleci to w sensowne zdania, bowiem w ciągu tego krótkiego dnia zdążył się nauczyć, że właśnie tego potrzebował młody wojownik. Dosłownie chwilki na zastanowienie się. I zaprawdę to szanował, przecież w następstwie kolejnych zdarzeń okazywało się, iż wypowiedzi mężczyzny zapierały mu dech w piersi, a dobór słów w stanie był dokładnie wyrazić wszelakiej maści niedopowiedzenia, których zapewne dopuściłby się zielarz. Okrutnie zazdrościł mu tej umiejętności. Obszernego, śpiewnego sposobu wysławiania się, nawet jeśli musiał przez chwilkę poukładać wszystko w głowie.
Blennen lubił chyba mieć wszystko na swoim miejscu, utrzymane w ładzie i porządku. Rygorystycznie.
To przeleciało przez głowę Coeha, gdy ponownie bujał leniwie kielichem, zerkając, to na ciecz, to na siedzącego naprzeciw mężczyznę. Przez chwilkę zamarł, zatrzymał się całkowicie, poruszając w Desideriusie część odpowiedzialną za zmartwienie, bo sytuacja, nawet jeśli krótka, to nie wyglądała najciekawiej.
Kufel wylądował na stole, a szatyn zamienił się w słuch, bo wyglądało na to, że za chwilkę zostanie obdarowany, zapewne krótką wypowiedzią Rafgarela. Zazwyczaj takie były, nie spodziewał się żadnej litanii i jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy okazało się, że Blennen otworzył spierzchnięte wargi nieco mocniej, uchylił rąbka tajemnicy i zajęło mu to więcej, niż marne dwie linijki na pierwszym lepszym zwoju.
— To decyzja mego ojca. Mój ród wywodzi się ze znakomitych dowódców wojsk, stwierdzono jednak, iż skoro posiadam braci z tej samej krwi, dobrze będzie posłać najlepszego tam, gdzie von Rafgarelów jeszcze nie było, by w nowej dziedzinie mogli sięgać szczytów — odparł. Wypowiedź sama w sobie znaczenie miała dość ostre, twarde, pozostawiające wyryte w głowie znamię, jednakże sam tembr głosu towarzysza był zaskakujący, bo nagle zmiękł, złagodniał, nawet odważył się połaskotać ucho zielarza i zejść po jego kręgosłupie, jak po drabinie, rzucając za sobą salwy przyjemnych dreszczy. — Tak więc jestem tutaj, gdzie jestem. Choć przyznaję, że wolałbym opracowywać strategie przy mapach i prowadzić żołnierzy na krwawe ostępy, które podbijałaby chwała nazwiska dowódców. Czuję się bezużytecznie wśród wszelkich chuderlaków z nosami w książkach, czarowników z fiolkami dziwacznych eliksirów i drobnych kokietek. Nic się nie dzieje, a mnie to niezbyt odpowiada. Jestem wojownikiem, nie chłopem w zimę, który osiedla się i zjada swoje zapasy myśląc o tym czy kolejnego dnia jego krowa da mleko.
Nie odzywał się, jedynie uważnie słuchał, kiwając głową i raz na jakiś czas upijając piekielnie mocnego alkoholu, który chyba obojgu zaczął dawać się we znaki. Szum w uszach powoli kiełkował, a spowolniony obraz świata wciągał na lica Coeha delikatny uśmiech i rumieńce.
Leilei smacznie pochrapywał, a właściciel ponownie nurkował prostym, wąskim nosem w kuflu, szukając szczęścia. Obaj to robili.
— Jaka jest twoja historia, Desideriusie?
Tym razem pytanie padło ze strony wojownika. Trudno byłoby, żeby ktoś nagle wparował do pomieszczenia, albo co gorsza, żeby to Coeh sam siebie o to zapytał, chociaż nie ukrywał, takie historyje też się zdarzały i już niejednokrotnie prowadził monolog, czy to we własnym pokoju, czy też pod jakąś tam leniwą gruszką w upalny dzień.
Parsknął, gdy okazało się, iż Blennen ponownie napełniał ich kielichy. Nie spodziewał się, że napój będzie schodził aż tak prędko, a powoli zapowiadało się na to, że dwójka mężczyzn będzie w stanie opróżnić całą butlę w jeden wieczór i możliwe, że młodemu „Panu od ziółek” wcale się to nie podobało.
— Moja historia? — dopytał, niepewny tego, czy aby na pewno poprawnie usłyszał zadane mu pytanie, jednak nie zapowiadało się na to, by było inaczej.
Przyznał w głowie, że nie spodziewał się po Rafgarelu względnej otwartości i wylewności, nawet jeśli wzrok dalej był chłodny i drażniący, przyprawiający o mdłości i uczucie czystego strachu przed nieznanym, bo zaraza wiedziała, co siedziało w głowie młodego męża. Czy przypadkiem nie strzeli mu za chwilkę pomysł o wyjęciu gdzieś z tylnej kieszeni sztyletu.
Był dla Desideriusa czymś nie do opisania, kimś, kogo ruchu nie dało się przewidzieć. Nie potrafił wyczytać niczego z szarych oczu, oprócz tego, że właściciel jednak żyje i może nawet coś czuje. Jakże to brzmi! Może coś czuje! Z pewnością coś czuje.
Tylko tu pojawiał się gwóźdź w marnej jakości trumnie.
Co czuje?
Radość, smutek, gniew? Bolączki? Może niesmak? Zdegustowanie osobą zielarza? Strach przed nieznanym? Czy Rafgarel był w stanie się bać? Niepewność? Może niespełniona miłość? Zauroczenie.
Historie o złamanym sercu dzielnego wojownika zawsze wydawały się wszystkim niezwykle romantyczne, tymczasem samemu Coehowi zawsze paskudnie psuły nastrój i przyprawiały go o iście czarne myśli.
A gdy myślał, to działy się złe rzeczy, szczególnie dla jego może nieco pustawej główki, tak podatnej na wszelakiej maści uczucia i emocje, jak i trochę narwane sugestie. Czasem odnosił wrażenie, iż gdyby los obdarzył go mocą i możliwością panowania nad pogodą, ta przy jego osobie zmieniałaby się w zawrotnym tempie, do tego w najmniej spodziewany sposób. Burzowa chmura, często przybliżana w różnorakich legendach pojawiająca się nad głową użytkownika umiejętności, przylatywałaby do Coeha dość prędko, a równie szybko została zastępowana przez śnieżycę, czy mocne, rozwichrzone jak jego kosmyki i emocje, podmuchy wiatru.
— Tak jak u twojej osoby familia brnęła w historie przelewane krwią, tak myśmy zawsze słynęli z hodowli najlepszej jakości ziół, jak i obszernej wiedzy na ich temat. Gadali, żeśmy się nawet dość ładną opinią w świecie wsławili — mruknął względnie mętnym, wypranym z uczuć wszelakich głosem, bowiem tematy dotyczącej jego wątłej młodości były raczej czymś, za czym nie przepadał. Godziny spędzone nad atlasami i encyklopediami, siódme poty wylane w laboratorium, przekopywanie grządek w najgorętsze upały. To wszystko, bo miał być kolejnym Coehem, gdy w rzeczywistości to, czego pragnął najbardziej, było pozostać Desideriusem. I mogłoby się wydawać, że jedno nie przekreśla drugiego, w końcu oba człony znajdują się w jego mieniu, jednakże prawda była zupełnie inna i niespełniony mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę.
To Coeh miało tak silny wydźwięk. To, to słowo zawsze kodowano. Nazwisko.
„Coeh? Ten Coeh? Czyś ty synem Fergusa? Niemożliwe, toć ty wcale do niego niepodobny! Chodź, napijesz się czego, a i jeśli poprosić mogę, moja opuncja ostatnimi czasy coś podrosnąć nie chce i chyli się niebezpiecznie ku ziemi...”
„A co słychać u drogiej Ophelii? Wciąż parzycie czwartkowe herbaty?”
„Tylko tam dziadkowi pomagaj! Roślinności same o siebie nie zadbają, młodzieńcze, a Goran swoje lata już przecie ma, bądźże porządnym wnukiem.”
— Także pomagałem rodzinie, jak widać zresztą, coś z domu wyniosłem. Jednakże, kiedy doszły mnie słuchy o tymże miejscu, moje serce porwane potrzebą pomocy, bo przecież każda para rąk się nada, zmusiło mnie do przyłączenia się. Uznajmy, iż było to zachłyśnięcie się możliwością przebycia przygody, tak pilnie opisywanej w wielu dziełach literackich — dodał, rozkoszując się wspomnieniem o oglądniętej kiedyś sztuce. Schematyczna historia o młodym chłopaku ze wsi, co to go porwało, kiedy na wyprawy i tak pokonując lasy, góry i doliny, przeżywając niezliczoną ilość przygód, dotarł wreszcie na wyżyny swoich umiejętności i tak ze zwykłego parobka dostąpił zaszczytu uzyskania zgody na rękę księżniczki.
Parsknął cicho pod nosem, dziecinne opowieści dziwnej treści, co to i tak kradły dech z piersi Coeha, a w oczy wtłaczały mu łez. Był naprawdę prostym chłopaczyną, a do tego nadzwyczaj wrażliwym na sztukę. Może dlatego tak często zdarzało mu się płakać nad opowieściami tutejszej bardki, szczególnie gdy znajdował się już w stanie podchmielenia. Wtedy jego wylewność i łatwość poddania się emocjom wzrastały drastycznie, a cechą dobrą raczej to nie było.
— Rozumiesz, marzenie zwykłego chłopaczka o napisaniu własnej opowieści i wytyczeniu zupełnie innych ścieżek.
Pominął kwestię dotyczącą niespełnionych marzeń i możliwości załapania się do jakiejś trupy teatralnej.
Odstawił pospiesznie kufel, czując leniwe wibracje gdzieś z tyłu głowy, coraz głośniejszy szum i nadzwyczajne rozluźnienie wszystkich partii ciała. Zdawał sobie sprawę, że tyle mu starczy na ten wieczór, inaczej Blennen będzie zmuszony zbierać go z podłogi, a tego raczej starał się uniknąć.
Jeszcze raz zerknął w chłodne, przenikliwe oczy mężczyzny.
Co skrywasz, drogi wojowniku? Jakie tajemnice kryją się za tym murem?
Przyjrzał się również bliźnie rozchodzącej się przez oko towarzysza. Dodawała mu zdecydowanie zadziorności, jak i również sprawiała, iż rozmówca mimowolnie czuł szacunek względem mężczyzny, musiał przecież przeżyć wiele, musiał czuć ból, musiał mieć niejednokrotnie krew na ustach, dłoniach, licach. Desiderius jednakże przypisał jeszcze do tego jedną cechę, bowiem dla niektórych pewno paskudna skaza, według niego dodawała von Rafgarelowi niezwykłego uroku.
Możliwe, iż miał naprawdę dziwny gust.
Ciekawe, czy jest ich więcej. Z pewnością. Jednakże gdzie i jak wiele? Jak bardzo pokaleczony był tors mężczyzny? Ile blizn wykwitło na schowanych pod materiałem koszuli ramionach?
Odetchnął ciężej, głęboko, czując, iż oddech gubi się gdzieś daleko w jego płucach, może nawet zakołowało mu się w głowie.
I ponownie cisza, długa, przenikliwa, zaszywająca się w każdym kącie pokoju. Przerywana jedynie przez miarowe oddechy całej trójki.
— Nie boisz się pola bitwy? — wypalił w pewnym momencie, wlepiając smutne spojrzenie w śpiące stworzenie. Leithel wręcz roztaczał wokół siebie tę aurę spokoju i poczucia, że wszystko będzie w jak najlepszym porządku. Całkowite przeciwieństwo dla chłodu płynącego od ciała jego właściciela. — Może źle to ująłem, jednakże nie jestem w stanie znaleźć innego słowa. Ale nie przeraża cię to?
Decydował się nie rozwijać pytania. Obawiał się, że w tym stanie mógł zdecydowanie coś przekręcić i urazić Rafgarela, dlatego pozostawił wszystko bez dodatkowych pierdół, jak „oni mieli rodziny”, czy „skąd w ludziach potrzeba mordu”, czy „robicie to wszystko dla kogoś, kto wygrzewa cztery w swoim pałacyku, a...”.
Zatrzymał potok myśli, decydując się już tylko i wyłącznie na wysłuchanie Blennena, o ile miał cokolwiek do powiedzenia.
Nie oczekiwał tego. Świadomość, że robił się nieco upierdliwy, powoli pukała do bram jego umysłu, ale starał się korzystać, póki język wojownika zdawał się być nieco rozplątany.

⸽⸻⸻⸽⸙⸽⸻⸻⸽

[Blennen?]

czwartek, 30 sierpnia 2018

Od Blennena C.D.: Desiderius

[muzyka]

***

   Szczerze to ujmując, choć miewał chwile, w których chciałby z kimś porozmawiać, bowiem któż takowych nie miewa - ciężko mu się tak zwyczajnie otworzyć. Opowiadając o swoim jakże wiekopomnym dołączeniu do owej gildii musiałby zapewne uchylić rąbek milczących wspomnień familii jak i wspomnieć o nieistotnych, ale zarazem problematycznie spornie, paradoksalnie istotnych rzeczach, których na co dzień nikomu by raczej nie powierzył. Zapewne osoba nie mająca większego problemu z toczeniem rozmowy, zrobiła by to za pstryknięciem dwóch palców, banalnie i bezproblemowo. Blennen zdusił w sobie jednak westchnięcie i przez chwilę wyglądał jakby jego płuca zamarły i stały się samowystarczalne, zaprzestając z pobierania tlenu przez nos i układ oddechowy, a kto wie, wytwarzając tlen samoistnie - udowadniając światu, że są wspaniałe i nie potrzebują tych samych metod co reszta świata. Jakby podjęły rygor jego ego, które na siłę próbowało przerastać wszelkie zawszone ulice miast i móżdżki niewykształconych chłopów z okolicznych wsi, których bronił własną halabardą. Po chwili jego klatka piersiowa zaczęła się unosić ponownie i wszystko wróciło do żmudnej normy. Odwróciwszy wzrok i upiwszy dwa łyki trunku odstawił kufel. Skinął głową, po teoretycznie niedługim namyśle, pełnym układanych w szyk słów.
- To decyzja mego ojca. Mój ród wywodzi się ze znakomitych dowódców wojsk, stwierdzono jednak, iż skoro posiadam braci z tej samej krwi, dobrze będzie posłać najlepszego tam, gdzie von Rafgarelów jeszcze nie było, by w nowej dziedzinie mogli sięgać szczytów. - powiedział po chwili, tonem nieco mniej ostrym niźli by chciał.
Wręcz zmarszczył brwi, kiedy jego głos stał się zadziwiająco miękki i przyjemny dla ucha, nie ochrypnięty i tnący powietrze jak najpiękniejsze, ale i najgroźniejsze ostrze. Gdyby takim tonem przemawiał do żołnierzy, zdecydowanie wyśmiewaliby go i najzwyczajniej nie słyszeli. Nie motywowałby ich adrenaliną, nie pobudzał zmysłów. Stałby się żenującym dowódcą. Bądź tym, których bardowie opiewają w pieśniach mianem "znamienitych i dziewiczych". Pośmiewisko. Musiał zmienić postrzeganie o sobie, w końcu to wyrwało mu się całkiem niespodziewanie. Być może alkohol trafiał powoli do jego głowy. Dzień był męczący, a on dawno nie spożywał już mocnego wina. Szumiało mu w uszach, ale nie mógł za żadne pieśni i sztylety tego przyznać. Zachował tę wiedzę dla siebie.
- Tak więc jestem tutaj, gdzie jestem. Choć przyznaję, że wolałbym opracowywać strategie przy mapach i prowadzić żołnierzy na krwawe ostępy, które podbijałaby chwała nazwiska dowódców. Czuję się bezużytecznie wśród wszelkich chuderlaków z nosami w książkach, czarowników z fiolkami dziwacznych eliksirów i drobnych kokietek. - przewrócił oczami, nie miał w zamiarze obrażania nikogo, jedynie stwierdzał fakty, wychowany pośród broni i krwi, nie późnych poranków, długich nocy i miejskich spacerów za niczym - Nic się nie dzieje, a mnie to niezbyt odpowiada. Jestem wojownikiem, nie chłopem w zimę, który osiedla się i zjada swoje zapasy myśląc o tym czy kolejnego dnia jego krowa da mleko. 
Oczywiście, że mówił to, co mówić chciał. Choć powoli jego umysł stawał się zaciemniony. Mimo tego, przechylał swą czarę dalej, ciągnąc kolejne to łyki wina. Było smaczne, z każdym łykiem smakowało mu coraz bardziej. Cóż by się stało, gdyby wypili je dziś całe?
- Jaka jest twoja historia, Desideriusie? - rzucił nagle, szkląc oczami złowrogo, gdy to natknął się na oczy poczochranego młodego mężczyzny.
Był dla niego zagadkowy, choć z początku Blennenowi wydawało się, iż jest zwyczajnym zielarzem, który roztrzepany poszukuje mało istotnych rzeczy w swoim otoczeniu. Teraz zdawał mu się być bardziej tajemniczy, bardziej zagadkowy, co zaczynało mu się podobać. Sam nie wiedział czemu. Gdyby tylko lepiej rozumiał siebie. Kątem oka dostrzegł, że Leithel śpi już wtulony w swój ogon, z pewnością zmęczony dziennym spacerem i deszczem. Spisał się, to dobrze. Wzrokiem wrócił jednak do swego gościa i zarazem rozmówcy. Dolewając zarówno sobie jak i jemu trunku. Noc młoda, wiele czasu przed nimi.
Czasu na co.
Rozmowę?
   To chyba najdłuższa wypowiedź jaką udało mu się stworzyć podczas przebywania z Desideriusem. Mimo, że w pewnym sensie czuł się niekomfortowo, nie wiedzieć czemu powoli to mijało. Choć nie chciał stać się nazbyt rozmownym, zwłaszcza w stanie podchmielenia. Niegdyś przesadził z trunkiem, będąc młodszy, na sporej uczcie. Nie powinien się tym jednak przejmować, ze względu na to, że większość gości i tak była w większym stanie otępienia bądź i nieprzytomności. Gdzieś w kącie, z rozlanym piwem, ulewającą się posoką z ust, śmierdzący, zapaskudzeni. I tak zdarza się po wygranych bitwach, na weselach. Ludzie nie znają umiaru, a za tym często biegną konsekwencje. Niektórzy ich nie rozumieją, nie rozpatrują. Po prostu, nie chcą. Ich morale tłamszą wszystko w sobie lub nawet zatracają się z czasem. Niekiedy tłumacząc sobie, że przecież niejeden miałby gorzej w takowej sytuacji. Co myśli zatem ten, który zaś najgorzej właśnie miał? Wiarus nie zgłębiał tej filozofii. Błędem byłoby przyznać, iż nie pilnuje on swojego poziomu amoku alkoholowego. Według Blennena on sam staje się bardziej potulny. Przecież bojownik nie powinien opuszczać broni, odsłaniać się co gorsza. Nastawiony na atak musi go bowiem odparować. Niezależnie od tego czy jest to atak broni czy może słów. Kłamca. Łatwo jest dać się ponieść emocjom i uczuciom. Trudniej jest trzymać je na wodzy. Błąd. Przecież ich nie posiada. Lodowy wzrok, stalowy błysk.
   Dziwnym było stwierdzić, że rozczochrany młodzieniec wygląda przyjaźnie, zagadkowo, ale wciąż przyjaźnie, subtelnie. Sam wojownik nie wiedział dlaczego jego towarzystwo coraz bardziej mu odpowiada. Dlaczego zaprosił go do siebie? Mógł zwyczajnie wetknąć mu w dłonie butelkę wina i zamknąć drzwi. Brak ludzi, brak zajęć, brak obserwacji? Irytujące. Dostrzegł jak bose stopy rozmówcy poruszają się w takt niemych nut. Nerwy, odruch, nuda? Nie przeszkadzała mu cisza, ani trochę. Nie była mało wymowna, stawała się ukojeniem. Lubił ją, nie denerwowała go. Dlaczego tak ciężko jest zrozumieć, dlaczego? Jedno, ale za to jak natrętne pytanie, na które niemalże nigdy nie udaje się znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Jego brat, zbyt lubieżny, niezbyt poważny, twierdził kiedyś, iż podczas ciszy trwającej między kobietą a mężczyzną dociera do starć ciał, zwłaszcza, gdy w pobliżu widoczny jest alkohol. Nieistotnym jest wtedy czy owa dziewoja jest zamężna, zaręczona, posiada kogokolwiek uczuciowo bliskiego, związanego z nią, czy jest kapłanką albo przypadkową damą lekkich obyczajów poza domem rozpusty. Blennen zdecydowanie słuchał takowych opowiastek jednym uchem. Zazwyczaj wolał, by wiadomości tego pokroju opuszczały jego umysł wylatując przez drugie ucho, niepostrzeżenie.  Nie wiedzieć czemu, właśnie wtedy owe myśli nawiedziły go ponownie. Choć myśl o grzeszącej kapłance napawała go złością. Wybrawszy drogę świątobliwą, składając śluby trzeba ich przestrzegać. Brzydziło go zachowanie nieposłusznych kapłanek jak i kapłanów. Toć dosięga to obydwu płci, czyż nie? I on był honorowy. A przynajmniej tak mu się zdawało od samego początku. Bronić ma słabszych, złorzeczyć również nie powinien, przyglądać się krzywdzie także nie. Być dobrodusznym, krew w słusznych sprawach przelewać, nie bez potrzeby.
***
[Desiderius?]

wtorek, 28 sierpnia 2018

Od Aries cd Blennena

Aries stała oniemiała. Spodziewała się, że nie będzie to łatwe, że odmówi. Choć w duchu cicho liczyła na to, że zgodzi się z nią wyruszyć. Była przygotowana na taki obrót spraw. Wiedziała to w chwili gdy zobaczyła jego minę po usłyszeniu propozycji. Jednak, mimo tego nie była w stanie wydusić z siebie choćby słowa by zatrzymać odchodzącego chłopaka. Tym bardziej nie potrafiła za nim ruszyć. Walczyła ze sobą czy nie pobiec za nim i nie spróbować go przekonać. Mimowolnie wsunęła rękę do kieszeni. Chłód. Dotyk zimnego metalu na skórze dodał jej odwagi. Sprawił, że przypomniała sobie dlaczego nie może się poddać. Zacisnęła dłoń na żelaznej oprawce smoczej łuski i zbiegła po schodach. Jednak po młodzieńcu o czarnych włosach nie było ani śladu. Sama gildia do najmniejszych nie należała i potencjalnych kryjówek dla jej przyszłego towarzysza nie brakowało.  Niewielka istotka poczęła oglądać w pamięci cały układ pomieszczeń gildii w poszukiwaniu prawdopodobnego miejsca przebywania Blennena. Ze wszystkich informacji jakie miała było tylko kilka oczywistych miejsc jego pobytu, mianowicie stołówka, kwatera wojownika lub plac treningowy. Z racji, że do stołówki było najbliżej, to właśnie tam rozpoczęła poszukiwania. Podeszła do wejścia na stołówkę. Jej wzrok od razu czepił się białego futerka krążącego wokół swojego pana, który nieubłaganie zbliżał się do niej. Zatrzymała się w drzwiach. Kompletnie nie miała pojęcia czym przekonać wojownika, by udał się z nią na wyprawę. Szczęście w nieszczęściu. Czarnowłosy podszedł do niej. Uraczył ją spojrzeniem zimniejszym niż wiatr wiejący u szczytów tiedalskich gór.
- Znowu ty. - burknął pod nosem, a na jego twarz wkradł się lekki grymas znużenia. Aries nieporadnie starała się nie odwracać wzroku, jednak tego spojrzenia nie była w stanie wytrzymać.  Nie była w stanie z siebie nic wykrztusić. Odwróciła wzrok i zacisnęła dłoń na metalu w swojej kieszeni. Odetchnęła głębiej dla uspokojenia myśli kłębiących się w głowie.
- Dlaczego... - powiedziała na tyle cicho by wojownik musiał się nachylić w jej stronę żeby cokolwiek usłyszeć. - D-dlaczego, nie chcesz z-ze mną iść na misje? - powtórzyła nieco głośniej zaciskając powieki aby uniknąć lodowatego spojrzenia młodzieńca.
- Dlaczego? Otóż z tego co wiem, to miałbym być twoim strażnikiem podczas gdy ty miałabyś robić pomiary i nanosić je na mapy. - Dziewczyna pokiwała głową potwierdzająco. Młodzieniec zawahał się lekko widząc nadzieję w jej oczach. - Wybacz, ale nie uśmiecha mi się stanie i pilnowanie ciebie. Dzięki za propozycję, ale nie jest to zbyt interesujące zadanie. Jest wręcz nudne. Lepiej będzie jak znajdziesz sobie kogoś innego do tego zajęcia. - Słychać było, że starał się by te słowa nie brzmiały zbyt szorstko. Aries nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Fakt faktem, ubodła ją ponowna odmowa, ale przynajmniej wiedziała dlaczego odmawiał. Mężczyzna szukał jakiegoś bardziej ekscytującego zajęcia. Do głowy przyszedł jej tylko jeden pomysł, jak go namówić i uatrakcyjnić zlecenie. Niebieskowłosa sięgnęła do kieszeni i wyjęła żelazne serce zajmujące nieco ponad jedną trzecią jej dłoni. Z lekkim wahaniem wręczyła mu je.
- Co to? - wypowiedział to z wyraźnym zaciekawieniem w głosie. W odpowiedzi dostał krótkie polecenie o otworzenie przedmiotu. Ciekawość z jego głosu znalazła ujście teraz ujście w wyrazie twarzy. Otworzył puzderko i wyjął znajdujący się tam przedmiot z niemałym zaskoczeniem.  - Czy to smocza łuska? - w odpowiedzi dostał delikatne kiwnięcie głową. - No dobrze, a jaki ma cel pokazywanie mi tego trofeum?
- To pamiątka po bardzo bliskim przyjacielu, a nie jakieś trofeum. - na jej twarzyczkę wstąpił delikatny grymas  oburzenia. Szybko po tym potrząsnęła lekko głową by wyrwać się z nadchodzącej nostalgii. Odetchnęła głębiej i zebrała się w sobie, by spojrzeć w oczy młodzieńcowi. - Zamierzam sprawdzić pogłoski o świątyni pewnego boga, gdzie ponoć możliwe jest  wskrzeszenie zmarłego. To jest mój prywatny cel tej podróży nad morze. - czarnowłosy zwrócił jej łuskę i żelazne puzderko. Szybko schowała swój skarb do kieszeni. Dziewczyna opuściła wzrok i rzuciła niezgrabne "Zainteresowany?".

Blennen?

Od Desideriusa cd Krabata

⸽⸻⸻⸽⸙⸽⸻⸻⸽

Może widział ten grymas, ale wolał być dobrej myśli, albo chociaż względnie optymistycznej. Kurczowo trzymał się swoich skrzętnie pozakopywanych nadziei i chociaż jego mina tego nie mówiła, obawiał się straszliwie, że mężczyzna jednak się nie zgodzi, a on zostanie na lodzie. Nie miał przecież prawa do czegokolwiek go zmuszać, kulturalnie poprosił i musiał liczyć się z możliwością otrzymania równie życzliwej odmowy wykonania zadania. Serce mu kołatało, palce się plątały, a dłonie nieco pociły, a mimo wszystko sterczał w pełnym słońcu, narażając się na udary i nie rozumiejąc, jak ludzie mogą lubić taką pogodę. O wiele bliższe były mu dni pochmurne i tego lepiej się trzymajmy.
— Właściwie... — zaczął, jednakże nie dokończył, jedynie obleciał mężczyznę wzrokiem, od góry, do dołu, po czym wyciągnął chusteczkę, powycierał to i owo, by ruszyć w stronę szopy, zostawiając Coeha w kropce, bo nie do końca wiedział, co jest w sumie grane. Westchnął ciężko i już gotów był powrócić do pakunków, przymierzyć się do wniesienia wszystkich tych manatów, gdy Krabat nieoczekiwanie powrócił, wprawiając mężczyznę w niemałe zakłopotanie. — Jeszcze gorąco, yhhh niechże, by chociaż jaka chmurka, a nie tylko żar się z nieba leje... A dużo tych pudeł, no i oczywiście skąd dokąd to zanieść — zwrócił się finalnie do onieśmielonego Desideriusa, który gdy ledwo co usłyszał słowa mężczyzny, rozpromienił się i wyszczerzył od ucha do ucha, spiesząc się z wytłumaczeniami każdej trapiącej sprawy.
— Oh losie, dziękuję pięknie, kamień z serca, naprawdę — parsknął dość głośno, kołysząc się na piętach i zerkając na mężczyznę, może odrobinę mrużąc przy tym roześmiane oczy. — Czy dużo? Nie, powiedziałbym, że tak przeciętnie, ale wiecie, nie zmienia to faktu, że prędzej złamałbym się wpół, aniżeli to uniósł. No i skąd, no sprzed głównego budynku gildii, a gdzie... Właściwie to nie wiem, ale chyba można do laboratorium, to od razu porozpakowywuję, poukładam i może już się za coś zabiorę. — Tutaj westchnął ciężko, przypominając sobie ciężki los, którego nie życzył nikomu, bo jednak brak spełnienia zawodowego wciąż niemiłosiernie gniótł go gdzieś w poczucie własnej wartości. — Jeszcze raz pięknie dziękuję, będę wam dozgonnie wdzięczny za tę przysługę — rzucił, szybko się kłaniając, a za chwilę kierując swoje kroki w stronę budynku, radując się w duchu, że udało mu się kogoś zaciągnąć do pomocy. Bez niej bowiem zeszłoby mu pewno do wieczora, a praca po zmierzchu naprawdę średnio mu się widziała. 

⸽⸻⸻⸽⸙⸽⸻⸻⸽

[Krabat?]

Od Tilly

Był już późny wieczór. Słońce dawno zaszło. Jednak dla nas był to czas idealny. Wraz z mą kocią przyjaciółką siedziałyśmy pomiędzy gałęziami dość sporego drzewa. Ukrywałyśmy się. Wszystko przez to, że miałyśmy do wykonania kolejne zlecenia. Jednak było ono o tyle trudne, że tym razem nie miałyśmy zdobyć magię z przedmiotu, ale osoby. Do tego naszemu zleceniodawcy bardzo zależało na czasie. Nie miałyśmy, nawet kiedy dokładnie obmyślić plan czy zastawić pułapkę. Bacznie obserwowałam wszystko, co się działo pod naszymi stopami. W mej ręce spoczywała różdżka, z którą praktycznie nigdy się nie rozstawałam. W każdej chwili byłam gotowa jej użyć. Czekałam tylko na odpowiedni moment. Ten, w którym zobaczymy naszą ofiarę. Nagle w mej głowie zaczęło kotłować się mnóstwo dziwnych myśli. Zaczęłam szeptem mówić do Silver:
- Ciekawe co by było, jakby kolejnym kataklizmem był chaos. Może drzewa stałyby się fioletowe? Albo wiem! Zamiast wody, mielibyśmy rzeki krwi! A wiesz, co łączy królika i gwiazdy? O! A słyszałaś, co mówiły ostatnio te wszystkie głosy? Na pewno musiałaś to słyszeć - najprawdopodobniej brakowało w mej wypowiedzi logiki, ale nie przejmowałam się tym. Widziałam, jak co jakiś czas ta mi przytakiwała.
- Tilly, spójrz - po dobrych kilku minutach kotka postanowiła przerwać mój wywód.
Momentalnie się wzdrygnęłam, zupełnie jakbym wyszła z jakiegoś transu. Spojrzałam w kierunku wskazywanym przez mą towarzyszkę. Znajdowała się tam osoba, która niemalże idealnie pasowała do rysopisu naszej ofiary.
- To nasz cel? - zapytałam szeptem.
- Najprawdopodobniej - Silver westchnęła, ale już po chwili była w pełnej gotowości.
W momencie, gdy ów osobnik znalazł się idealnie pod nami, postanowiłyśmy zaatakować. Zeskoczyłam z drzewa, wprost na nasze “zlecenie”, powalając je przy okazji na ziemię. Od razu przyłożyłam różdżkę do gardła tejże osoby. Już miałam zacząć dobrze znany mi “rytuał”. Jednak instynkt podpowiadał mi, że coś była nie tak. W sumie to nie tylko instynkt. Na mym ramieniu poczułam pazury, które wbiła we mnie kotka. Spojrzałam na nią pytająco.
- Pomyliłyśmy się -zaraz usłyszałam jej ciszy głos.
Szybko spojrzałam na twarz leżącej pode mną “ofiary”. Wzdrygnęłam się, widząc, że nie posiadała blizny, która powinna ciągnąć się niemalże przez pół twarzy. To nie była ta osoba, na którą czekałyśmy. Niestety musiałam przyznać rację mej przyjaciółce. Pomyliłyśmy się. Najszybciej jak potrafiłam, wstałam i już miałam uciekać. Wtem poczułam, jak ktoś łapie mnie za nadgarstek. Na początku starałam się wyrwać, ale nie udało mi się to. W sumie to raczej nikogo to nie zdziwi, bo raczej zbyt dużo siły to ja nie posiadałam. Nie byłam pewna, co powinnam zrobić. W końcu niepewnie spojrzałam za siebie.


Ktoś?

Od Novy do Ignatiusa

Kolejny względnie spokojny dzień kończył się właśnie w Gildii. Względnie, bo od samego rana w chyba każdym zakątku organizacji dało się słyszeć krzyki przepełnione oburzeniem i wyrzutem. To Ignatius próbował doprowadzić do porządku Mistrza. Z tego co mała, czarnowłosa nocnica była w stanie wywnioskować z rozmów przewijających się przez całą Gildię, starszy mężczyzna zniknął na całą noc i wrócił dopiero po świcie, zataczając się przez korytarze falistym, pijacznym krokiem. Podobno rozbił jeszcze coś po drodze i trzeba było po nim sprzątać.
Dzięki sekretarzowi w organizacji dzień toczył się wciąż zwykłym rytmem. Może tylko niektórzy byli bardziej zabiegani... Nova nie odczuwała jednak żadnego pośpiechu nad swoją osobą. Pierwszą część dnia spędziła pod opieką swojego nauczyciela, który pilnie trzymał nad nią piecze. Zawsze czuła na sobie uważny wzrok, który miał obronić ją przed popełnieniem rażącego błędu. Z początku odczuwała przy tym nie małą presję, szczególnie, kiedy starszy pan pierwszego dnia udzielał jej całego wywiadu co jej wolno, a czego nie, z czego sporą większość stanowiły zakazy. Miała wtedy nieodparte wrażenie o szerokiej surowości osoby, z którą miało przyjść jej spędzić kolejnych kilka tygodni i miesięcy. Z czasem napięcie i stres zelżały, a ona z coraz większą pewnością pozwalała sobie na lekką swawolę.
Dziś została zwolniona z pracy wczesnym popołudniem, dlatego po obiedzie miała sporo czasu dla siebie. Nie potrafiła tylko stwierdzić, dlaczego minął tak szybko. Aż do samego wieczoru przebywała na łąkach otaczających budynki Gildii. Podziwiała piękno otaczającego świata, każdą zieloną trawkę, a szczególnie - kwiaty. W kilka dni po tym jak zasiliła szeregi tej dziwnej bandy, wzięła pod swoją opiekę kilka roślinek, którym poświęcała swoje wolne chwile. 
Zorientowała się jak późno jest dopiero w chwili, gdy niebo mocno już ściemniało, a cień rzucany przez nią na glebę znacznie się wydłużył. Zebrała szybko swoje rzeczy i oglądając się ostatni raz na kwiaty ruszyła do surowych murów budowli. W małej dziewczynce wzbudzały one od samego początku wrażenie tajemniczości. Nie było tu jednak grozy, jakiej możnaby się spodziewać. Wręcz przeciwnie. Nocnica czuła się nad wyraz bezpiecznie pośród budynków i sporych grup ludzi. Czuła się żywa. Jakby nigdy nie zginęła, nie była wynaturzeniem, postrachem. Nie spotkała się tutaj z lękiem czy odrzuceniem skierowanym do jej osoby. Każda poznana tutaj osoba zdawała się nową rodziną, która nie uciekała przed tym, czym była ciemnowłosa dziewczynka.
Nova przechodziła szybko korytarzem, z typową dla siebie radością, kiedy niemal wpadła na jakąś osobę. Okazał się być nią sporo wyższy dla nastolatki mężczyzna o drobnej budowie. Poznała go bez problemu. Tutejszy sekretarz wpatrywał się zdziwionym wzrokiem na nocnicę u jego stóp. Pukiel włosów zabawnie opadł na jedno z jego błękitnych ocząt. Promienny uśmiech rozjaśnił twarz dziewczyny.
— Pan Tius! — Nie mogła powstrzymać uśmiechu nawet pomimo zmęczenia widocznego na twarzy jej rozmówcy — Nie smuć się! Mam coś dla ciebie!
Szybko otworzyła swoją skórzaną torbę i wyciągnęła coś z jej wnętrza, podstawiając w kierunku zdziwionej twarzy Ignatiusa. Mała piąstka zaciśnięta była na mięsistej łodydze jasnego kwiatka. Rumianek. Czekała z zachęcającym uśmiechem aż młodzieniec przyjmie jej mały skarb.


Ignasiu?

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Od Krabata cd. Desideriusa

- Jak nie urok to przemarsz wojska - mruknął Krabat kończąc podlewać pomidory, gdy na horyzoncie ukazała się znajoma sylwetka. Z daleka już przeczuwał, iż zielarz najpewniej przychodzi z jakimś interesem do niego i nie omylił się w tym względzie. W sumie nie musiał stosować do tego jakiejś szczególnie skomplikowanej dedukcji. Mówiąc oględnie nie był osobą gromadzącą wokół siebie rzesze znajomych i przyjaciół. Właściwie nawet mu to odpowiadało. Prosta zasada: im mniej wiesz o innych tym mniej oni będą interesować się twoją przeszłością i łatwiej będzie co nieco ukryć. Odłożył konewkę, oparł się o łopatę i cierpliwie oczekiwał na dalszy rozwój wypadków.
- Przepraszam - wołała już z daleka szybko zmierzająca w jego stronę szczupła sylwetka. Milczał cierpliwie, gdy Desiderius próbował przypomnieć sobie jak się używa języka w gębie i opanować zalewający całą twarz rumieniec. Co prawda mógł rzucić jakaś sarkastyczną uwagę, ale wolał się powstrzymać. Jak sądził z takim tempem rozmowa mogła przeciągnąć się do wieczora. Wreszcie przybysz wybełkotał o co konkretnie chodzi. Krabat oczywiście jak zawsze zareagował z umiarkowanym optymizmem. Odczekał chwilę po przestając jedynie na niezadowolonym wyrazie twarzy by upewnić się, że mężczyzna nie ma nic do dodania po czym zapytał retorycznie:
- Skoro żeście nakupowali, natargali tobołów to jakiż w tym mój interes by teraz to wszystko wnosić. Czy ja nie mam naprawdę lepszych zajęć? 
Po ostatnim pytaniu zastanowił się nieco drapiąc w zamyśleniu po brodzie. Właściwie w istocie nie miał nic ciekawszego do roboty. Owszem mógłby jak w dniach poprzednim siąść na zeschłej trawie pod drzewem i wyrzekać na niemiłosierne upały przez, które praca w ogrodzie w godzinach popołudniowych była absolutnie niemożliwa, lecz było to zajęcie tyleż bezproduktywne co i zwyczajnie nudne.
- Właściwie... - zaczął zastanawiać się na głos mierząc jednocześnie wątłą postać zielarza. Jak na dłoni widać było, że do dźwigania skrzynek nadaje się jak zając do pługa. Westchnął, więc i wydobył z kieszeni swoją chusteczkę. Przetarł trzonek od łopaty i delikatnie przez materiał chwycił konewkę, by odnieść ją do szopy. Patrząc na jej metalowy kształt poznaczony liszajami rdzy mruczał do siebie:
- Nie dość że to wszystko w rękach trzeba nosić to jeszcze w dodatku sprzęt taki, że się na słowo honoru trzyma. Ta konewka jest starsza niż całe to domostwo. Nawet doczyścić się nie da.
Poprawił narzędzie i jeszcze raz troskliwie przetarł ściereczką. Chwycił jeszcze jakieś rękawice i wyszedł z powrotem na zewnątrz. Czuł że pot dosłownie kapie z niego i wcale mu ten stan rzeczy nie odpowiadał.
- Jeszcze gorąco, yhhh niechże, by chociaż jaka chmurka, a nie tylko żar się z nieba leje... a dużo tych pudeł, no i oczywiście skąd dokąd to zanieść - zapytał mając nieodparte wrażenie że rozmówca jest myślami zupełnie gdzie indziej. Komuś innemu być może już z tego względu odmówiłby kategorycznie lub przynajmniej siarczyście przygadał, ale choć z Desideriusem spotkał się ledwie raz czy dwa, to szanował go i nawet na swój sposób lubił. Przede wszystkim można z nim było pogadać o roślinach, a był to po za walką jeden z nie wielu tematów na których Krabat się znał. Nie żeby łacińskie nazwy i szczegółowe opisy, ale w wiosce wiedza o działaniu większości okolicznej flory była powszechna. Miał nadzieję, że jeżeli to właśnie zioła dostarczono do gildii, zielarz zaprosi go także do pomocy przy rozpakowywaniu. Ciekawe ile z nich to trucizny.

Desiderius?

Od Xaviera cd. Ignatiusa.

To był głupi pomysł.
Stwierdził Xavier, spoglądając na zakluczone drzwi budynku, pod którym sterczał, jak ten ostatni dureń. Przeważnie ze swoich dość wątpliwie mądrych decyzji tłumaczył się nietrzeźwą głową, jednak w tym przypadku nie mógł się zasłonić nawet tym. Jego organizm wyjątkowo był pozbawiony zbędnych procentów, gdyż z tego wszystkiego nie zdążył się choćby sztachnąć wonią alkoholu, a co dopiero doprowadzić do stanu, gdzie zdrowy rozsądek mieszał się z abstrakcyjną wyobraźnią. Dlatego też trudno stwierdzić, co tak naprawdę strzeliło mu do łba, gdy wyskoczył z tym jakże przygłupim pomysłem. Tu co najmniej potrzeba cudu, aby w tym kotle narodów znaleźć kogokolwiek. Setki, a może i nawet tysiące osób w ciągu chwili przepływało przez trakty stolicy, kotłowały się przy głównych ośrodkach, rozbijało po kątach i co rusz zmieniało prądy i kierunki. Niemożliwością było, żeby w czymś takim wyłapać tą jedną, na domiar złego dość niewielką  osóbkę, która nawet nie była świadoma, że ktoś ją szuka.
Szkoda tylko, że chłopak pojął to dopiero w momencie, gdy szarpnął za klamkę. Masywne kraty obudowujące drzwi wejściowe nawet nie drgnęły, jedynie plakietka z godzinami pracy urzędu podskoczyła lekko, ewidentnie drwiąc z barda. Xavier zmierzył wzrokiem wrota, a następnie odwrócił się i spojrzał w jedną stronę, a potem druga, aby w końcu wszystko skwitować głośnym westchnięciem. Przecież nie było możliwości, żeby młody zajmował się tak długo jedną sprawą. Oczywiste, że załatwił to już dawno temu i poszedł sobie, cholera go wie gdzie. Można tylko zgadywać, dlaczego jeszcze się nie stawił w karczmie, ale białowłosy nie zakładał nic poważniejszego od krasomówczego handlarza, czy ładniejszej wystawy sklepowej. Z pewnością nic wartego takiego zachodu, a na pewno nieopuszczonej kolejki w karczmie, gdzie powinien właśnie siedzieć, a nie stać tu z przygłupią miną i narażać się na odmrożenia.
Chłopak jeszcze raz postawił spojrzeć na masę błądzącą po placu, ale po jakiś paru sekundach stwierdził, że nie ma to najmniejszego sensu. Postawił kołnierz płaszcza i zaczął powoli schodzić z podestu. Od tego całego stania zrobiło mu się jakoś nieprzyjemnie zimno, że nawet naciąganie futra na łeb nie dawało mu tego poczucia komfortu. Poprzednio, jakoś tego nie odczuwał, ale emocje, adrenalina i nadmiar wrażeń wystarczająco go rozgrzewały. A w tamtej chwili, gdy w końcu się rozluźnił, chłód stał się bardziej uciążliwy. Już nie mógł się doczekać, aż dotrze do karczmy i zaszyje się przy ciepłym szynkwasie. W obecnej sytuacji nie ma możliwości, żeby zadowolił się jakimś tam piwem. Potrzebuje grzańca, jakiegoś słodkiego ulepku, a może nawet odważy się na kufel miodu.
Aż mlasnął zachwycony myślą, która momentalnie przywróciła mu wigor, tak że ostatnie schodki wręcz przeskoczył. Jednak, gdy jego stopy ledwo dotknęły bruku, zadziała się rzecz niespodziewana. Głośny wybuch wstrząsnął okolicą, wywołując niemałą panikę wśród ludności, która od razu po zobaczeniu komina dymu zaczęła uciekać w przeciwną stronę, albo chować się za jakimiś zasłonami. Nawet Xavier odruchowo zasłonił rękami kark, gdyż nie kłamiąc, wystraszył się huku, którego echo poniosło tak, że miał wrażenie, jakby niebo waliło się tuż nad nim. Jednak w przeciwieństwie do znacznej większości nie zaczął uciekać, tylko obserwował miejsce, skąd ulatniał się dym. Nad kamienicami unosiła się mętna chmura, jednak nie był to typowy tuman, który żarzył się przy pożarach lub kurzył, gdy osuwały się budynki. To coś wyglądało, jak mgła, która zamiast uciec ku niebu, zawisła tuż nad ziemią.
— Oho, czyli tak się dziś bawi półświatek.
Jakiś dziwny uśmieszek zabłądził na jego twarzy. Dla swojego bezpieczeństwa odszedł na bok i przez chwilę przyglądał się zamieszaniu. Nie był człowiekiem, którego takie rzeczy interesują, wręcz przeciwnie, bo raczej starał się tego typu zachowań nie dostrzegać — oczywiście, jeśli nie dotyczyły go bezpośrednio — z szacunku do dawnych czasów. Jednak w obecnej sytuacji nie mógł zrozumieć jednego. Dlaczego? Po jaką cholerę robić takie zamieszanie w miejscu, gdzie, jeśli dobrze kojarzy, nic ciekawego nie było. Ani banku, ani urzędu, nawet mieszkania tych zamożniejszych mieszczan są kilka ulic dalej. Czyżby cel był osobą? Ale kto, po co, w takim miejscu, ale czy na pewno?
Podczas analizowania chłopak, zaczął powoli przesuwać się w stronę źródła zamieszania. Szurał ręką po murach, trzymając się jak najbliżej boku ulicy, aby uniknąć możliwości zostania poturbowanym. Dopiero po chwili, gdy przestrzeń się nieco rozjaśniła, rzucił się biegiem, ale może przebył z kilkanaście metrów i musiał się gwałtownie zatrzymać. Dotarł na skrzyżowanie, które niosło znamiona incydentu sprzed chwili. Szkło na trakcie, wywrócone stragany i ludzie, którzy próbowali zrozumieć, co się właściwie stało. Po sprawcach oczywiście nie było nawet śladu, ale za to pojawiła się straż, która poczęła przesłuchiwać świadków. To właśnie przez nich chłopak, tak gwałtownie się zatrzymał, mając w głowie jeszcze scysje sprzed paru godzin. Z całą pewnością nie zamierzał się im ponownie narażać, więc podniósł futro na kołnierzu i obrał trasę, tak żeby być, jak najdalej od nich.
— ... pobiegli w tamtą stronę! A za nimi taki młody chłopiec i kilku od was...
Przy jednym ze strażników stała starsza kobiecina, która prawiła, tak głośno, że nawet Xavierowi udało się usłyszeć, co mówi. Nie wyłapał wprawdzie wszystkiego, ale słowa klucz wręcz przetrzepały go po potylicy. Nie wiadomo, czy to odezwało się przeczucie, czy było to po prostu zwykłe nad interpretowanie, ale nogi same go poniosły w kierunku, gdzie wskazała kobieta. Nawet nie zastanowił się dłużej nad tym, gdzie biegnie, gdyż po prostu leciał przed siebie, mając wrażenie, że właśnie tam znajdzie zgubę, którą tak szukał, a która postanowiła zaś się wepchać w jakąś dziwną sytuację. I kto jest tu niby nieodpowiedzialny? Oczywiście Xavier nie miał stu procentowej pewności, czy ten "młody chłopiec" to tak naprawdę on, bo bohaterskie czynny ostatnio zrobiły się modne, ale miał tak silne przeczucie, że mógłby się nawet o to zakładać.
Pierwszy znak, który potwierdził wybór odpowiedniej drogi, pojawił się w postaci kilku strażników rozwalających się na chodniku. Chłopak dojrzał ich już z oddali, ale musiał dobiec te parę metrów, żeby uwierzyć własnym oczom. Oni po prostu leżeli na ziemi. Niektórzy chyba byli nieprzytomni, a kilka próbowała się zebrać i pomóc reszcie. Widok ten był, tak niespodziewany, że aż bard spanikował i nagle zmienił kierunek, wbiegając do pierwszej lepszej uliczki. W takiej sytuacji, gdyby  przebiegł tak pomiędzy nimi różnie, to mogło zostać przez nich zinterpretowane. A i istniała możliwość, że pośród nich byli też ci, co kojarzyliby go z poprzedniego incydentu. Odruchowo zmienił więc ścieżkę, ale przecież istniały takie same szanse, że trafi na kogoś, idąc tędy, czy główną ulicą. Zwłaszcza że to był raczej bieg na ślepo. Xavier tak naprawdę nie miał pojęcia, dokąd zmierza ani co goni. Po prostu kierował się przed siebie, mając nadzieje, że kiedyś do czegoś dotrze.
Takim właśnie sposobem przebiegł kilka uliczek, wpadł na dwa ślepe punkty, przewrócił przez przypadek kilka skrzyń i wystraszył kulawego kota. Jednak nie trafił choćby na ślad Ignatiusa czy kogoś, kto mógłby być powiązany z napadem. I szczerze mówiąc, nie miał już dłużej ochoty, czy siły, aby kontynuować tę dziwną pogoń. Oprał się o mury kamiennicy, chcąc nieco odpocząć i uspokoić oddech. Niech się dzieje, co ma się dziać, ja tu zostaje.
I właśnie w momencie, gdy myśl ta rozbrzmiała w jego głowie, ktoś wpadł do uliczki. I to w pełni tego słowa znaczeniu, co nie skończyło się za dobrze, biorąc pod uwagę, jak oblodzony był ten zakamarek. Białowłosy nawet nie zdąży zareagować, gdy tamten stracił równowagę i bez ostrzeżenia wpadł na niego, podcinając mu nogi. Z wrażenia, aż przeklną i ku jeszcze większej ironii wylądował na glebie (znowu!), podczas gdy nieznajomy niczym w pijańskim tańcu wpadł na ścianę. Xavier już się zbierał, aby odpowiednio wytłumaczyć niemotę, ale w ostatniej chwili rozpoznał w nim znajomą osobę.
— Ignatius!
Krzyknął, jednak chłopak zdawał się, nie dostrzegać na kogo wpadł. Chwiał się, zataczał, jakby jego błędnik przestał poprawnie funkcjonować, aż w końcu runął w śniegu. Gdyby Xavier nie znał sekretarza, bez zastanowienia powiedział, że się czort opił, ale w tym przypadku zachowanie towarzysza raczej go zaniepokoiło, niż rozśmieszyło. Podszedł do niego i kucnął tuż przed.
— Ej, co jest?
Starał się coś od niego wyciągnąć, ale ten niczym w amoku nie zważał na otoczenie. Bełkotał coś niewyraźnie i próbował znów stanąć na nogach, jednak te zdawały się go całkiem nie słuchać. I – co gorsza – ciągle wstrząsał nim ostry kaszel, co z pewnością nie było za miłe dla niego, ale i również bard nie odczuwał jakieś większej przyjemności z oglądania tego. Nie wiedział, co się stało, ale też niewiele mógł zrozumieć po samym zachowaniu, które raczej nie było zbytnio typowe. Na chwilę obecną powinni się stąd, jak najszybciej wynieść, znaleźć o wiele przyjemniejszą miejscówkę, a może i nawet pójść do medyka. I właśnie kierując się tą myślą złapał nagle Teroise i podniósł go do pionu. O dziwo chłopak poddał się temu, ale problemy zaczęły się w chwili, gdy wyczuł stopami stały grunt. Próbował się wyrwać Xavierowi i pobiec nie wiadomo gdzie, ale białowłosy tylko wzmocnił uścisk i przyciągnął go do siebie. I tylko po to, żeby momentalnie się od niego odsunąć, omal nie wypluwając płuca przez ostry kaszel, który nagle go zaatakował. Z ubrań Ignatiusa ulatniał się jakiś okropnie drażniący zapach, co dla nozdrzy barda nie było zachwycające, zwłaszcza że i na zatokach, i przełyku osiadło coś kującego, co wywoływało mało przyjemne wrażenia.
— W jakie ty zaś szambo wpadłeś — skrzywił się, próbując walczyć z potrzebą zasłonięcia nosa. Cały problem musiał najprawdopodobniej tkwić w substancji, która zalała mu płaszcz i przez to, że został zmuszony do ciągłego jej wdychania, zachowuje się tak, a nie inaczej. Jeśli rzeczywiście miało, to tak silne działanie narkotyzujące, to Xavier zdecydowanie nie miał zamiaru także tego wdychać.
Szybko przeskoczył, tak żeby znaleźć się za chłopakiem i przesunął obie dłonie na kołnierz ubrania. Póki znajdował się w dogodnej pozycji, mag wsadził swoją nogę pod poły jego płaszcza i zaparł się na jego plecach, a następnie, na ile mu pozwalały możliwości, gwałtownie pociągnął go do tyłu. Zapięcie pękło i dało się słyszeć, jak gdzieś obija się o kamienną zabudowę, podczas gdy Xavier ze szerokim uśmiechem trzymał w dłoniach zdarty płaszcz stojąc tuż nad Ignatiusem, który przez to kopniecie, nieszczęśliwie znalazł się na ziemi.
— Będziesz musiał mi to wybaczyć — westchnął, odrzucając na bok śmierdzącą kapotę. Szybko podszedł do leżącego i nogą obrócił go na plecy. Nie ma pewności, czy samo uderzenie przed chwilą nie ocuciło go wystarczająco, że to, co zaraz miał zamiar zrobić, było całkiem niepotrzebne, ale bard wolał nie ryzykować.
— Nie jestem medykiem, więc nie wiem, czy to zadziała
Albo nawet zaszkodzi, jednak tak jak powiedział, nie miał doświadczenia w takich sprawach. Nie znał natury mieszanki, z której został wykonany tamten smród, ani też nie był typowym magiem. Nie oznacza jednak, że jego umiejętności ograniczają się tylko do tworzenia przerośniętych, humanoidalnych kóz, czy wywoływania jakiś dziwnych chmur, bo on przede wszystkim potrafił wpływać na umysły. Więc dlaczego nie spróbować w takowym tym razem nie mącić, a po prostu oczyścić?
— Odpręż się, wyluzuj czy coś. To powinno pomóc.
Z ostatnim słowem jego oczy rozbłysły jasnym blaskiem, a z ust uciekł niebieski dym, który zaczął szybko okręcać się wokół jego prawej dłoni, wywołując wrażenie, jakby osiadł na nim lazurowy glut. Dziwne stworzenie pulsowało i wyciągało swoje wypustki w stronę Ignatiusa, ale dopiero gdy Xavier uderzył młodego w policzek, magia wsiąknęła przez jego usta i nos. 
Dla dobra wszystkich uznajmy, że nie było innej możliwości.
Dla dobra wszystkich uznajmy, że Xavier... nie, tego nie wypowiemy na głos.
Dla dobra wszystkich miejmy nadzieje, że to zadziała.

Iggy?

niedziela, 26 sierpnia 2018

Od Desideriusa do Krabata

⸽⸻⸻⸽⸙⸽⸻⸻⸽

Żeby nie było, dostawy zielsk i inne tego typu rzeczy były czymś, za czym Desiderius wyjątkowo przepadał. Odpakowywanie zabitych skrzyń, czy przedmiotów pozawijanych w masę szmat i związanych jakimiś rzemykami sprawiało mu wręcz dziecięcą radość i przyprawiało o dreszczyk ekscytacji, bo co będzie skryte dalej? Co kolejne? Co tak pachnie?
Dlatego, gdy otrzymał wiadomość, że zamówione w końcu przedmioty, o których listę został kiedyś poproszony, zakupiono przy wizycie handlarzy, podskoczył w miejscu, prawie że zapiał, bo o ile samej swojej profesji szczerym sercem nie kochał, tak za nówkami sztukami szalał, jak nienormalny.
Minus był taki, że toboły okazały się być potężniejsze, niż przypuszczał, towarzyszy z profesji podobnych i również korzystających z zapasów nagle wywiało, a sam ręce miał, powiedzmy sobie szczerze, wiotkie i kościste, więc podniesienie kilku pakunków z rzędu mogło skończyć się dla jego organizmu gorzej niż źle, a jakoś średnio widziało mu się poddawanie leczeniu kręgosłupa i szprycowanie się ziołami. Wiedział, które musiałby zażywać. Wolał sczeznąć, niż wsadzić do ust takie świństwa.
Dlatego przysiadł na jednej ze skrzyni w istnie filozoficznej pozie, zastanawiając się, jak ma wnieść to wszystko do przeznaczonego na to schowka.
Przeklął głośno.
— Miało być z wniesieniem i co? I gówno. Mogłem dać sobie rękę uciąć, że tak się skończy, zawsze się tak kończy — mruczał pod nosem, huśtając diabła, to jest, stukając podeszwą o ziemię w zawrotnym tempie.
Mógł owszem poprosić o pomoc Blennena, jednakże uznał, że będzie już to nieco narzucanie się, a nie miał najmniejszej ochoty wychodzić na namolnego świra, który przybiega do wojownika w każdej, nawet najmniejszej pierdole. Chciał zachować pewność, że będzie mógł zostać obdarowany jeszcze kiedyś jakimś przychylnym spojrzeniem niebieskiego oka. Było to nad wyraz przyjemne uczucie.
Pokręcił szybko głową, wyrzucając z głowy głupie myśli i namyślając się nad tym, do kogo innego może skoczyć po pomoc. Ten zajęty. Tego wywiało. Ten też chudy.
A potem zapaliła mu się gdzieś lampka o tym nowym, co tam pozycję rolnika zajął i wyglądał na takiego, co mu to różnicy przenieść kilka skrzyń nie zrobi.
Zaklaskał, zrywając się na równe nogi i za chwilę lecąc na złamanie karku na pole przynależące do gildii. Na szczęście zastał... Krabata? Tak mówiły plotki.
— Przepraszam! — zawołał, podbiegając do lekko spoconego mężczyzny. Nigdy im nie zazdrościł, praca fizyczna była ostatnią rzeczą, jakiej by się podjął. Uśmiechnął się szeroko w stronę męża, który wrócił na niego swoją uwagę, ciemne oczy wbiły się w niego, co było całkowicie nieuniknione i może w tym momencie delikatnie rzecz ujmując, zamarł, gubiąc gdzieś język w gębie. Chwilkę się zaplątał, pobełkotał, prawdopodobnie zalewając się dość widocznym rumieńcem, a gdy w końcu odchrząknął i się uspokoił, zawachlował kilka razy rzęsiskami i dobrał jak najładniejszy uśmiech. — Czy moglibyście pomóc mi z wniesieniem tobołów? Dopiero co żeśmy to wszystko zakupili, mi kto pomóc nie ma, a sam będę miał z tym problemów tyle, że niech mnie chudy byk weźmie na rogi — zaśmiał się szybko, prezentując długie, szczupłe łapska, a za chwilę drapiąc się po brwi i zerkając na mężczyznę wręcz błagalnie. — Byłbym po stokroć wdzięczny, gdyby dało się coś z tym zrobić.
I widział, że być może nowy jest nieco nie w sosie, a minę miał godną kota srającego na płocie, ale cicho liczył, że uda się jakoś go przekonać.
I czy naprawdę wszyscy ci musieli mieć bliznę na twarzy?

⸽⸻⸻⸽⸙⸽⸻⸻⸽

[Krabat?]

"Je­den umarł z przyczyn na­tural­nych. Szty­let w ser­cu na­tural­nie po­wodu­je śmierć."

Krabat Ratignak
Książe złodziei/ Thiedal/ 2 listopada/ 25 lat/ Rolnik

Historia
Urodził się w niewielkiej wiosce Dagenoris w okolicach stolicy. Jego matką była jedna z wieśniaczek o imieniu Luenia Gazhog, a ojcem zbójnik Abelard Ratignak, który przypadkowo zawędrował w te strony. Ukończywszy lat 16 chłopiec wyruszył na jego poszukiwania i kierując się wskazówkami matki zawędrował do twierdzy na szczycie Diabelskiego Stoku, gdzie przystał do zbójeckiej bandy. Ojciec nadał mu tytuł Księcia Złodziei, ale szybko okazało się, że jego potomek nijak nie nadaje się do tego fachu. Dwa razy został własnoręcznie ukarany przez ojca za nieposłuszeństwo, skutkiem czego jego prawy policzek po dziś dzień szpecą dwie głębokie blizny. Po kłótni z ojcem udał się do miasta, gdzie został schwytany, a następnie torturowany w więzieniu. Przypadkowo pod wpływem podanych środków zdradził imię matki i miejsce swego pochodzenia. Zanim tam dotarł z żołnierzami zdołał jednak uciec i prosił ojca o pomoc. Zastawszy jednak go pianego sam ruszył do wioski. Nie zdołał ocalić matki, a tylko pochować jej ciało. Powrócił na Diabelski Stok i w przypływie wściekłości zabił ojca. Od tego czasu tułał się po świecie, aż dotarł do siedziby Gildii, gdzie ma nadzieję wreszcie odnaleźć spokój
   
Charakter
Smukła, lecz umięśniona sylwetka, wzrost nieco ponad średni śniada cera i ciemne przenikliwe spojrzenie, kanciaste, zdecydowane rysy twarzy oraz kasztanowe, gęste włosy są tymi cechami, które zapewniają młodemu człowiekowi zainteresowanie płci pięknej kończące się niestety wraz z pierwszym jego słowem. W kontaktach z innymi ludźmi jest oschły, ironiczny i nie wypowiada nigdy więcej słów niż to konieczne. Ciągle rozdrażniony, wiecznie narzekający, ma temperament choleryka (choć bardzo stara się to ukryć) i ruchy flegmatyka (najpewniej złośliwie i zupełnie celowo), przy czym wcale nie przejmuje się tym jak działa ludziom na nerwy. Zobaczyć na jego twarzy uśmiech to jak zobaczyć bazyliszka, nawet widok najpewniej byłby dość podobny. O swojej przeszłości uparcie milczy i stara się ją zatrzeć jak tylko może. Gdy ktoś nazwie go księciem złodziei przebiega go nerwowy dreszcz i rozgląda się jakby zewsząd oczekiwał zagrożenia po czym atakuje jakąś sarkastyczną uwagą. Posiada też pewną szczególną fobię. Gdziekolwiek się pojawia stara się natychmiast zatrzeć po sobie wszystkie ślady, dlatego nie rozstaje się z materiałową chusteczką. Jego zamiłowanie do porządku ociera się o pedanterię. Lubi samotność i ciszę. Pasjonuje się alchemią i podobno eksperymentuje na sobie z różnymi wywarami. Prawdopodobnie jest to wynik tego, że torturowano go tego typu substancjami. Wierzy, że zdoła się na nie uodpornić. Stosowanie prawdziwej alchemii utrudnia mu nieumiejętność czytania. Z pozytywów wyróżnia go stanowczość (względnie ośli upór) i niezwykła odwaga. Jest gotowy poświęcić się dla innych, ale wątpliwe by czynił to ze szczególną ochotą.    

Ciekawostki:
- Jego umiejętności pisania nie przekraczają napisania własnego imienia i nazwiska. 
- Utyka na prawą nogę i dlatego nie rozstaje się z kijem, który służy mu jako laska i przydaje się w walce, z którą radzi sobie całkiem nieźle
- Po ojcu odziedziczył skłonność do napoi alkoholowych i czasami uśmierza nimi swoje troski nadużywając ich zdecydowanie
- Posiada niedźwiedzią siłę i wytrzymałość tura, co znacznie ułatwia mu pracę w polu.
- Nie lubi rozmów i właściwie zagadnąć można go tylko przy pracy lub przy barze

Witam z kolejną postacią i zapraszam wszystkich chętnych na wspólny wąteczek. Właściwie większość informacji znaleźć można powyżej, ale gdyby ktoś cierpiał na nadmiar wolnego czasu i niedobór lektury to zapraszam do zapoznania się z nieco dłuższym wycinkiem życia postaci poniżej. Wystarczy kliknąć "czytaj dalej". Skontaktować się ze mną można przez e-mail (fantazjalonka@gmail.com), albo przez Discord. Jeśli postać przyda się komuś w opowiadaniu to daję wolną rękę na wykorzystanie.

Od Philomeli cd.Xaviera

Oddaliwszy się nieco od towarzysza westchnęła skrycie, by dodać sobie nieco odwagi. Była niemal pewna, że jeśli Xavier i Volter nie wylądują razem w najlepszej komitywie pod stołem to dogadają się znacznie lepiej niż gdyby miała sama przepychać się do przyjaciela przez całe to papuzie zbiegowisko młodych kokietek, które wciąż wzdychały i pochylały śliczne główki, spijając te historyjki wprost z jego nie zamykających się ust. W takim towarzystwie skupienie uwagi amanta na jednej kobiecie było nie tyle nawet ryzykowne co podejrzane. Bardziej martwiło ją raczej jej własne zadanie. Zmrużyła oczy i wpatrzyła się w najodleglejszy kąt karczmy upewniając się iż dostrzeżony tam ruch nie był tylko złudzeniem, lub wybrykiem jej słabego wzroku. Wszystko wskazywało na to, iż będzie musiała sprawdzić swoje przypuszczenia osobiście. Postąpiła kilka kroków naprzód dość chwiejnie i niepewnie choć przecież nie mogła być piana. Wreszcie zebrała się w sobie i wyprężywszy pewnie i z niezachwianą pewnością ruszyła wreszcie naprzód. Złociste światło latarni oświetlających drewnianą izbę w której mieściła się karczma spływało po jej bladej twarzy i płowych włosach, a wąziutki złodziejski uśmieszek igrał na wargach. Cicho i z wprawą skierowała się w stronę upatrzonego stolika, skupiając na sobie, mimo iż poruszała się niemal bezszelestnie, spojrzenia znacznej części gości i stając obiektem ich zduszonych szeptów. Wszyscy obserwujący jej pełne gracji ruchy, gdy uchylała się przed wznoszonymi w górę kuflami, dłońmi wypryskującymi wraz z treścią żywych przestępczych opowieści, gdy mijała suto zastawione stoliki, zdawali sobie sprawę dokąd zmierza i z współczuciem myśleli o przeprawie jaka ją za chwilę czeka i prawdopodobnym jej skutku. Jej celem był niemłody już brodaty mężczyzna odziany w szarą kapotę okrywającą jego szczupłą przygarbioną nieco sylwetkę. Stalowoszare przeszywające spojrzenie topił w kuflu wypełnionym złocistym napoju, na którego powierzchni utworzyła się śnieżnobiała pianka tworząca na twarzy tajemniczego gościa karczmy osobliwe wąsy. Wydawał się zupełnie obcy temu szumnemu towarzystwu, lecz w rzeczywistości sam starał się od niego ostro odciąć. Zawsze siadywał samotnie w miejscu, gdzie tylko z największym trudem docierały przygaszone odblaski ognia, a ciemność kryła jego pooraną zmarszczkami twarz w mroku i sączył jeden kufel piwa przez kilka ładnych godzin, gdy inni wychylali już kilkunastą kolejkę z rzędu. Nie brakowało też tych którzy gotowi byli go tym trunkiem uraczyć ze względu na legendę jaka narosła wokół jego postaci już za życia. Nawet ona sławna Anielica z Defros, czuła wobec niego coś w rodzaju respektu, choć była jedną z tych niewielu osób których poczynania śledził z uwagą i uznaniem, a od czasu do czasu zaszczycił nawet miłym słowem. Ona sama traktowała go niczym ojca, co nie koniecznie szło w parze z jej manierami:
- Czołem mistrzu! - zakrzyknęła radośnie - znajdzie się dla mnie wolne miejsce w tak zacnym towarzystwie, nie musi być wiele chudzinka jestem to i w kieszeni się zmieszczę.
Uśmiechnęła się i żartobliwie zmrużyła oko. Nawet jeśli komplement sprawił mu przyjemność nie dał tego po sobie poznać nadal zajęty poważnie swoim trunkiem. Poruszył kilkakrotnie wargą starając się strząsnąć pozostałości piany. Wreszcie przetarł wargi rękawem i mruknął do siebie coś nie do końca zrozumiałego. Przycupnęła w tym czasie nieśmiało jak wróbelek na brzegu krzesełka przy stoliku owianego niegasnącą sławą włamywacza. Ten zaś wreszcie zwrócił na nią uwagę i to tak niespodziewanie, że wręcz podskoczyła zaskoczona jego suchym, szorstkim głosem.
- Z tego co wiem należysz do gildii i to twemu dowódcy należy się miano mistrza
Pociągnął niewielki łyk z naczynia i wbił w nią zrezygnowane spojrzenie starego człowieka.
- Być może, ale to ty nauczyłeś mnie wszystkiego, więc i tobie jak najbardziej tytuł ten przynależy, bo w końcu jesteś mistrzem w swojej dziedzinie...
Pokręcił głową, a przez jego wargi przemknęło coś na kształt wymuszonego uśmiechu.
- Czemuż wy wszyscy musicie tyle paplać? Do rzeczy Filis! 
- Do rzeczy to potrzebuje twojej pomocy - mężczyzna skinął głowa dając jej tym samym do zrozumienia, że chce by kontynuowała - mam na oku pewną grubszą aferę, kradzież z włamaniem, tylko z tą drugą częścią możemy mieć pewne komplikacje, że tak powiem...
- Powinnaś wiedzieć, że od dawna już jestem na emeryturze
- Pomyślałam, że zrobisz wyjątek dla starej znajomej
- Dobrze wiesz, że dla nikogo nie robię wyjątków - burknął pociągając z kufla, aż po brodzie spłynęły mu złociste stróżki rozlewając się ciemnymi plamami na lnianej koszuli.
- Cóż - westchnęła z rezygnacją budząc tym samym jego zainteresowanie. Znali się rzeczywiście na tyle długo by mężczyzna miał stuprocentową pewność, że rozmówczyni nie jest skłonna tak łatwo się poddać. Zresztą i tym razem nie zawiodła jego oczekiwań. Zmrużyła oczy i dokończyła lekko prowokującym tonem - pozostanie zatem w mieście jeden jedyny sejf, który oparł się złotym dłoniom Szarego. Wielka szkoda.
Przestępca zamrugał kilkakrotnie wąskimi oczkami i uśmiechnął się przebiegle mierząc ją badawczym spojrzeniem.
- W co ty grasz? - zapytał odsłaniając kilka żółtawych zębów, których zdecydowanie nie mógł uznać za swoją chlubę. Zawsze na nie narzekał i chyba tylko jego zainteresowanie tym co ma do powiedzenia dziewczyna trzymało jego maruderstwo w ryzach. Zamiast odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami.
- W końcu mnie znasz. Musisz jeszcze pytać. Nie proszę o przysługi byle kogo.
W zamyśleniu pociągnął dłonią po brodzie obsypanej kilkudniowym zarostem.
- Kto z tobą idzie?
Jej twarz rozjaśniła się od tego pytania jak krągłe oblicze księżyca wyglądającego z za chmur, bo wróżyło powolne przełamywanie oporu starszego kompana.
- Jak zawsze Dux, Lex, Volter i jeszcze jeden przyjaciel z gildii - wymieniła powoli cedząc niemal każde słowo. Wiedziała, że niniejszy skład nie zachwyci jej rozmówcy, a przez to i na pewno nie przekona do pomysłu wspólnej wyprawy.
- A po cóż ja ci potrzebny jestem do kompani z tymi wariatami? - zapytał marszcząc czoło z wyraźną dezaprobatą. Zaśmiała się beztrosko, dźwięcznie, jak to miała w zwyczaju i delikatnie dotykając dłoni mężczyzny spojrzała mu prosto w oczy z wyraźnym rozbawieniem.
- Jeszcze nie wiesz? Nie sadzisz, że przyda nam się jakiś głos rozsądku? Po za tym to nie jest taki zwykły włam...
- To znaczy? - zapytał unosząc jedną brew - wydawało mi się, że żadna twoja akcja nie jest zwyczajna, wiec zastanawia mnie co tym razem, będziesz kradła księżyc, czy sakiewkę z czterema wiatrami?
-Nic z tych rzeczy - odparła wciąż jeszcze się śmiejąc.
Kolejny raz wyraz jego twarzy nabrał cech podejrzliwości.
- Chyba mi nie powiesz, że chodzi znów o jakiś przedmiot magiczny. Znasz mój stosunek do magii.
- Powiem ci o co chodzi, ale nie teraz i nie tutaj
- Czy ty nie pozwalasz sobie na zbyt wiele młoda damo? - zapytał wypijając jednym haustem pozostałości piwa z kufla.
- Myślę, ze za raz się przekonam.
Z wyraźnym trudem starszy mężczyzna podniósł się od stolika i wskazując na puste naczynie oznajmił:
- Darowanego nie wypada zostawiać.
Poprawił kapotę i ruszył w ślad za swą przewodniczką do wyjścia. Filis była usatysfakcjonowana, czy wręcz uszczęśliwiona przebiegiem swojej misji i tylko zastanawiała się czy rozmowa nie zajęła jej zbyt wiele czasu. Nigdzie nie mogła dostrzec Xaviera i tylko w miejscu gdzie zwykle siadywał Volter zgromadziła się spora grupa mężczyzn. Czyżby zdołał przywabić swymi opowieściami kogoś poza płcią przeciwną? Miała obawy, że może to mieć związek z osobą barda, a to nie wróżyło najlepiej. Może niepotrzebnie dała mu tak skomplikowane zadanie? Teraz jednak nie było odwrotu. Otworzyła drzwi pozwalając by chłodne wieczorne powietrze owiało jej twarz malując na niej czerwone rumieńce. Przed oberżą płonęła pojedyncza lampka oświetlając wyblakły od deszczu i mrozu szyld. Ona jednak skierowała się w przeciwnym kierunku niknąc wraz z towarzyszem w mroku pobliskiego zaułka.
***
- Zaraz pewnie przyjdą - uspokajała siebie i przyjaciół zerkając nerwowo w stronę świateł. Dux i Lex czekali już na nich od pewnego czasu. Nic wiec dziwnego, że na informację, iż muszą czekać na jeszcze dwie dodatkowe osoby, nie zareagowali z przesadnym entuzjazmem. Atmosfera stawała się coraz bardziej nerwowa, tym bardziej, iż jako przestępcy nie przywykli ufać w cudzą uczciwość. Tylko Szary po długiej słownej przepychance przekonany wreszcie do udziału w akcji siedział spokojnie na beczkach z winem i palił swoją fajeczkę wypuszczając miarowo jedno białe kółeczko za drugim. Wyglądało ze jest mu absolutnie wszystko jedno. 
- Długo tak jeszcze będziemy czekać? - zapytał Dux spokojnie, lecz nie znoszącym sprzeciwu tonem. Lex wykazywał zdecydowanie mniej cierpliwości. Dreptał nerwowo wymachując co i rusz rękami.
- Moje prawo wiedzieć po co mnie tu ściągnięto, czy możesz wreszcie coś wyjaśnić. Moje prawo, do stu diabłów. Ja wszystko rozumiem Filis, ale żeby tak... Zawsze można ci było ufać i teraz też nie wątpię Filis, ale...uhhh - wsadził z furią ręce do kieszeni i zaciął usta.
Philomela jakkolwiek obce były jej zasady dobrego wychowania zaczynała w zaistniałej sytuacji czuć się naprawdę niezręcznie.
- Czy możesz nie robić tyle hałasu. - westchnął szary spuszczając długi chude nogi z beczki jakby zamierzał gdzieś się udać lub tylko zmienić pozycję.
- Moje prawo! Będę robić co mi się podoba. Nic ci do tego - warknął młodszy.
- Nieładnie tak się bawić beze mnie - odezwał się nagle jakiś głos z mroku i już po chwili ich oczom ukazał się Volter we własnej wypacykowanej osobie. Może tylko chustkę wystającą spod kamizelki miał nieco wymiętoszoną. Podkręcił wąsa i spojrzał na wszystkich z nieskrywaną wyższością. Dopiero gdy jego spojrzenia natrafiło an drobną kobiecą sylwetkę Philomeli uśmiechną się i skłonił dwornie uchylając kapelusza.
- Ach jakże miły to widok, mój aniołeczek z Defros
Postąpił kilka kroków w jej kierunku z otwartymi ramionami i twarzą wykrzywioną w wiele mówiącym wyrazie jakby zamierzał ją pocałować. Demonstracyjnie wyciągnęła dłoń zmuszając go do cofnięcia się na właściwą odległość i poprzestaniu na grzecznościowym ucałowaniu dłoni.
- Wypraszam sobie tego aniołeczka, Anielica z Defros to jak najbardziej, ale za mało się znamy na poufałości
- Nic nie szkodzi, zawsze możemy poznać się bliżej - odparł przysuwając się nieco. Skrzywiła się niezadowolona.
- Przypominam, iż jestem mężatką - mruknęła odsuwając się od niechcianego adoratora. Tylko Szary zareagował jakąś niejednoznaczną miną. On jeden znał prawdę o "ślubie" sylfy.
- Dajcie spokój tym umizgom i powiedz nam wreszcie o co chodzi! - wykrzyknął zirytowany Lex.
Uśmiechnęła się i wskazując na mur oberży, przy której malowała się ledwie widoczna ludzka sylwetka oznajmiła:
- A szczegóły to już wyjaśni wam mój przyjaciel, Xavier przestań się chować, bo i tak cię słychać i tylko nie mów że musisz gardło zwilżyć, bo przez dzisiejszy wieczór tak już namokło że spokojnie mógłbyś tam hodowlę żab złożyć.
- Świetnie, wiec będziemy gadać z pijanym - mruknął Lex.
- Uwierz, że bardziej do rzeczy będzie gadał niż po trzeźwemu.

<Xavier?>

czwartek, 23 sierpnia 2018

Od Desideriusa CD Blennena

⸽⸻⸻⸽⸽⸻⸻⸽

Nie miałby oporów, gdyby ktoś kiedyś spytał się go, czy Rafgarel poruszał w nim strunę odpowiedzialną za swego rodzaju strach. Pokiwałby śmiało głową, zaciskając kurczowo szczęki i wyzywająco zerkając w oczy rozmówcy. Nie bałby się odpowiedzieć na pytanie „Dlaczego?”. Świadom był naturalnej kolei rzeczy, rozumiał swoje emocje, a ukrywanie ich uważał za coś nad wyraz komicznego i głupiego. Wyśpiewałby całą litanię, przygotowałby nawet specjalnie listę na takie okazje, chociaż gdzieś z tyłu jego głowy tliła się myśl, a raczej przeświadczenie o tym, że nikt, kto Blennena nigdy nie spotkał, nie miał prawa zrozumieć jego lęków i obaw, które mimowolnie zdążyły napaść na młodego Coeha już kilka razy w przeciągu zaledwie kilku godzin.
Wzbudzał szacunek, pogrywał na najprostszych ludzkich instynktach, a posiadał również wyćwiczony sposób zyskiwania punktów honoru u prawie każdej żyjącej istoty. Już pomijając samą postawę i wygląd woja, który podkreślany przez odpowiednie ciuchy, potrafił przyprawić Desideriusa o ciarki. Sam bowiem wątłej postury wolał nie narażać się mężczyźnie, który jeśli jeszcze nie przeszył go ostrzem bez większych oporów, tak równie dobrze mógł złamać go wpół, jak lichy patyk znaleziony gdzieś po drodze do sąsiadującego lasku.
Nawet nie zauważył, gdy oddech nagle zanurkował gdzieś głęboko w piersi, począł stawać się coraz bardziej mozolny i ciężki, a jego tors niebezpiecznie opadł, nie chcąc wrócić do poprzedniego stanu. Przeklął w głowie cięty, chłodny wzrok młodego tura, który najwidoczniej bezbłędnie zatopił się w jego tchawicy, uniemożliwiając nabranie powietrza. Jakże upokarzająca śmierć, Desideriusie, jestem zdegustowany twoją postawą, dusić się od zwykłego spojrzenia. Gdzie twoja męskość, gdzie twoja śmiałość i duma? Parszywa dziewka, ot co.
Zakaszlał szybko, zasłaniając wąskie usta wierzchem dłoni i uciekając twarzą gdzieś w bok, nie chcąc, aby przypadkiem lęki i obawy zebrane w postaci kropel, nie wylądowały, ni to na Blennenie, ni to na śpiącym Leithelu. Oczywiście dalej sterczał na środku pokoju, dzierżąc w dłoni czarę z winem i poruszając niespokojnie palcami u stóp, o które jeszcze chwilę temu otarł się długi, puszysty ogon białego towarzysza. Nigdy nie czuł ani nie zachowywał się komfortowo w obcych włościach, ale teraz wydawało mu się, że przekracza wszelakiej maści granice, że działania godne ostatniej sieroty z zacienionej ulicy rynku przychodzi mu niezwykle lekko, a sam za chwilę będzie musiał przepraszać za to, jak niezdarnie stąpa po prostej drodze, samą aurą przyprawiając wszystkie przedmioty martwe o chęć zrzucenia się z pobliskiej półki.
Westchnął ciężej, spojrzał na wojownika i w końcu przytknął nos do naczynia, zaciągając się mocno zapachem, bo udało mu się nareszcie odzyskać możność oddychania. Uśmiechnął się, przytakując leniwie głową, tak, wino zdecydowanie pachniało bardzo dobrze.
Miał jedynie nadzieję, że odrobina alkoholu we krwi, a i szum w głowie zrobią mu dobrze, a ten pierwszy kielich go nieco rozluźni. Spięte mięśnie poczynały pobolewać, a sam bez pomocy środków z zewnątrz nie mógł za bardzo temu zaradzić. Upił odrobinę, za chwilę oblizując wargi, nie powstrzymując cichego mlaśnięcia, które wyrwało się z grzesznych ust. Przycupnął nawet na drugim krześle, dość nieśmiało, trzymając uda blisko siebie i prostując się jak struna, mimo że nie było to możliwe, przygarbione, przeginające się lekko w lewą stronę plecy miały takie pozostać już na zawsze, a marzenie o dumnej postawie było godne ściętej głowy, której, póki co, Coeh nie miał zamiaru tracić.
— Rzeczywiście, jest smaczne — przyznał mu cicho rację, utrzymując kufel w dłoniach i marszcząc brwi, gdy przyglądał się cieczy. Słodkie, kwaśne, względnie lekkie i przyjemne, zdające się nie obciążać głowy aż tak mocno. Zresztą, nie znał się ani trochę, pojmował herbaty, pojmował zioła i napary, potrafił szybko określić, która jest czarna, a która zielona, ile się parzyła, a i po samym zapachu, czy przypadkiem ktoś nie dodał do nich owocu granatnika, bo chociaż różnica zdawała się być niewielka, organizm następnie piał w zachwycie, pragnąc więcej i więcej, a bo dobry metabolizm, dodaje energii i niestety, albo i stety, uzależnia parszywie. Może dlatego był tak koniecznie przeczulony, nie miał najmniejszej ochoty wracać do piekielnej rośliny, skutecznie urywającej mu radość z życia, a zatruwającej je myślą o tym, kiedy będzie mógł przygotować więcej napoju.
Założenie nogi na nogę przyszło nieświadomie, nawet nie pojął, kiedy pochylał się do przodu, przytulając dłoń do ręki, która to z kolei opierała się leniwie o zadarte dość wysoko kolano, kulasy miał bowiem względnie długie. Zamarł chwilowo, odlatując na chwilę myślami od trwającej między nimi ciszy, bo raczej obaj nie należeli do tego typu osób, którzy koniecznie potrzebowali wydrzeć się na forum i nadawać, jak te stare kobiety na targu, przekrzykujące się jedna przez drugą, a i jednocześnie prowadzące swojego rodzaju konwersacje. Przynajmniej tak wydawało się Coehowi, który nie czuł presji związanej z wymogiem rozpoczęcia rozmowy, nawet na tematy proste i głupie, jak pogoda, która ich dopadła. Wolał Nacieszyć się harmonią, która między nimi zapanowała, a i ledwo słyszalnym oddechem białej kuli, która w najlepsze wylegiwała się na łożu właściciela.
Czuł się, delikatnie rzecz ujmując, głupio, doszukując się podobieństw między sobą, a Blennenem, a jednocześnie nie mógł się powstrzymać i ciągle dopatrywał się, często stworzonych w jego głowie, niuansów, które wskazywałyby na to, że wilk wcale nie był taki straszny, jakim go malowano, a i że zielarz może mieć coś wspólnego ze śmiałym wojem. Ale jednak nawet jeśli mieli podobne włosy, to te Rafgarela wydawały się czystsze i ładniejsze, miękkie, chociaż nie miał jeszcze okazji sprawdzić tego ostatniego. Nawet jeśli oczy miały podobny kolor, to te wojownika były zdecydowanie chłodniejsze i nie odkrywały nawet rąbka tajemnicy. Mgła skutecznie zasłaniała wszystko, a Desiderius nie miał możliwości zerknięcia gdzieś głębiej. Może też dlatego, że bezpośrednia konfrontacja często kończyła się w zastraszającym tempie i nie miał nawet okazji przyjrzeć się dokładniej.
A reszty nie znał na tyle dobrze, żeby móc się przyrównywać. Ba, wcale nie znał mężczyzny, a mimo tego ślepo zagłębiał się w myślach, starając się wyciągnąć z tego wszystkiego jakiekolwiek wnioski, a tak właściwie nie wiedział nawet tego, ile może mieć lat. Beznadziejne dążenie do zyskania odpowiedzi bez żadnych wskazówek, z sianem w głowie i winem przy ustach. Brzmiało bardzo, jak wszelakie próby dobrnięcia do czegokolwiek przez błądzącego w ciemnościach Coeha, który raczej szczęścia do poznawania i odkrywania ludzi nie miał, a prędzej oceniał ich na niekorzyść i potem kończył, budząc się z ręką w nocniku, bo kolejni się od niego poodwracali, ot co.
Zdecydował się tym razem dać szansę towarzyszowi, a nie niepotrzebnie ubiegać fakty i wydarzenia, własnymi spostrzeżeniami skierowanymi w stronę wszechświata. Może tym razem miało się udać, może tym razem nie miał wszystkiego popsuć, może tym razem wszystko miało obrócić się na jego korzyść, a beznadziejne przyzwyczajenia, miały zostać wyrzucone gdzieś na okoliczny gnojownik albo zakopane hen, hen, w polu, bez możliwości odnalezienia i przywrócenia do łask. Chciał raz dać komuś to, czego sam oczekiwał od każdej napotkanej osoby.
Uśmiechnął się delikatnie i ponownie przytknął kielich do ust. Napił się, tylko ciupkę, licząc na to, że nawet znikome ilości trunku dodadzą mu trochę odwagi, a może i otworzą zardzewiały pysk, który trochę się zastał przez ostatnie kilka lat.
— Czy mogę spytać, jak znalazłeś się w gildii? — zapytał w pewnym momencie, zerkając na szatyna dosłownie kątem oka, machając przy okazji gołą stopą i bujając leniwie kuflem, bardzo ładnym kuflem, któremu dopiero teraz zdążył się dokładniej przyjrzeć.

⸽⸻⸻⸽⸽⸻⸻⸽

[Blennen?]

Od Blennena C.D: Desiderius

***

   Nie wiedzieć czemu nie pomyślał wyjątkowo o zakładaniu koszuli. Nigdy nazbyt mu nie przeszkadzał brak górnej części garderoby. Zajęty pomaganiem pupilowi odgarnął zbędne myśli. Jego wysportowany tors był suchy, zbroja nie przepuściła zbyt wiele wody. Poza tym używając miękkiego ręcznika otarł ją z siebie względnie dokładnie. Choć jego ciało było umięśnione, nie należało do ogromnych, barki mimo swojej szerokości, nie obrzydzały i nie przerażały. Przeciwnie, bez zbroi zdawał się być szczuplejszy, bardziej delikatny, ale wciąż silny i niebezpieczny. Dopiero kiedy usłyszał pukanie do drzwi, Leithel przyniósł mu lnianą nieco beżową koszulę. Zadziwiająco prześwitującą przez cienki materiał, przez co, w niektórych kątach pokoju jego zarys figury był bardziej dostrzegalny. Koszula miała obszerne, zawinięte do łokci rękawy i sznurek przy dekolcie, przechodzący na krzyż. Nie był użyteczny, raczej pełnił formę ozdoby. Sam materiał spływał na nim bez fal i większych gniecień, był obszerniejszy niż ciało Blennena. Koszula chowała go w sobie przyjemnie, otulając zmęczone ostatnimi treningami ciało. Na jego lewym boku malował się potężny krwiak, prawdopodobnie po tym jak rozproszony dał uderzyć się drewnianemu manekinowi. Jego myśli uciekły wtedy daleko, za co młodzieniec karcił się poprzez bolesny trening. Skupienie wymaga poświęceń. A jemu go zabrakło. Cóż za żałość. Czyż nie jest uważany za jednego z bardziej rozpoznawalnych wojów? Rodu tych, którzy nigdy nie myślą o czymś zbędnym w istotnych sytuacjach, którzy to z rozwagą patrzą na świat? Gdzież więc jego umysł odlatuje, kiedy nie pora na takie melancholie? To pytanie czasem przemyka przez umysł wiarusa. Raczej jednak nie myśli nad tym długo, klatka podświadomości nie przynosi korzyści, więzi i irytuje.
   Nie zwykł do otwierania drzwi gościom, w domu wystarczyło słowo "wejść" lub "nie wchodzić", a ci po drugiej stronie stosowali się do banalnych poleceń.  W namiotach wojennych nie panowały nawet takie zasady. Nikt nie pytał o pozwolenie wejścia, choć mogli to robić tylko wybitni wojownicy, lordowie i inni możni ze znaczącą pozycją, bądź w niecierpiących zwłoki chwilach zwykli podwładni informujący o chociażby oblężeniu wojsk czy czymś podobnej rangi. Inna niesubordynacja byłaby karana. Teraz jednak zatrzymał w gardle słowa, które w nim uwięzły. Zerknął przelotnie na drzwi, a potem rozejrzawszy się krótko po względnie umeblowanym, stosunkowo jasnym, z elementami brązu i zieleni, pokoju, podszedł w wyznaczone miejsce i nacisnąwszy klamkę pociągnął drzwi w swoją stronę,  chcąc wpuścić gościa. Nie powitał go uśmiechem, a jedynie zderzeniem szarych pozbawionych emocji uczuć i naturalnie groźnych brwi, ściągniętych nieco do środka. Na chwilę wzrok Blennena splótł się z oczami Desideriusa, ale jak prędko to się stało, tak prędko i czar prysł, gdy wojownik odsunął się od wejścia zaczesując opadające na oczy włosy w tył.
- Wejdź. - wyrzucił z siebie po chwili.
Kiedy szczupły alchemik przekroczył próg jego pokoju, zamknął drzwi za nim, z cichym skrzekiem drewna. Nie zwrócił na to jednak większej uwagi, po czym podszedłszy do jednej z szafek, wyjął z niej dwa kubki z rogów jakiegoś zwierzęcia.  Były szerokie i nie miały typowego wąskiego końca, odcięte w połowie, zalepione białym złotem, ze zdobieniami i grawerami. Piękne i stosunkowo poręczne, bez żadnych uszu. Przede wszystkim - pojemne. Naszykowane wcześniej trunki ustawił na niewielkim stoliku przy oknie. Przy nim stały dwa krzesła, drewniane, zadbane, jak niemal wszystkie rzeczy w owym pokoju.
- Rozgość się, napełnię kufle. - powiedział, gdy zaczął otwierać wino, które zakupił tego dnia.
Miało być słodko kwaśne, mocne, smaczne, z posmakiem goryczy po przełknięciu całego łyku. Był ciekaw czy sprzedawca znał się na tym co sprzedaje tak dobrze, jak eunuch, który pełnił rolę winiarza w pałacyku jaki zamieszkiwał z rodziną Blennen. Nigdy nie przepadał za Visko, zdawał mu się zbyt ciekawski, miał wiele uszu, wiedział najwięcej w całym pałacu o tym co dzieje się w mieście. Zbyt bystry o nieznanych zamiarach. Jedno było pewne, na winach znał się najlepiej, choć i nie tylko na nich. Wszelkie alkoholowe trunki, które przywoził, które sam również tworzył gładziły język i podniebienie. Inne na każdą okazję, każde inne, słodkie, kwaśne, gorzkie, niekiedy nawet słonawe, podwędzane. Cuda światów. Krwistoczerwona ciecz zaczęła po chwili wypełniać obydwa ciemne kufle z jasnymi zdobieniami. Zapach letniego wina rozniósł się między czterema ścianami. Kącik ust von Rafgarela delikatnie uniósł się w niewiele znaczącym uśmiechu. Leithel w tym czasie otarłszy się o bose nogi Desideriusa odnalazł sobie wygodne miejsce na łóżku swego pana. Zwijając się w puszystką kulę szczęścia zmrużył oczka, ziewnął i zakrywając pyszczek ogonem, postanowił udać się do krainy słodkich snów.
- Mam nadzieję, że smakuje podobnie do tego, jak pachnie. A pachnie bardzo przyjemnie. - nie zwykł do zachwalania trunków, ale cisza jaka zapanowała na chwilę stała się dla niego uciążliwa.
Pomimo tego, że przepadał za spokojem, będąc w towarzystwie jednej osoby nie mógł przysłuchiwać się rozmowie, musiał sam ją ciągnąć. Trudna to sztuka. Nie był w niej szkolony. Pertraktacje zdecydowanie nie były dla niego. Nie czuł się komfortowo w rozmowach. W swej umysłowej sieci prowadził inne dialogi, z tymi, którzy rozmawiają, to tam odpowiadał rozbudowanie na pytania, choć w rzeczywistości wypowiadał raptem kilka marnych słów, które jasno oznaczały sytuację. Ustalając strategię walk wiedział o czym ma mówić, wiedział jak postępować, czuł się dobrze w tym co robi, pewny swoich poczynań. Rozmowa to trud, kilka słów zbyt wiele, a banalnie jest kogoś do siebie zniechęcić. Oczywiście, nie przejmował się tym nigdy. A może jednak? Może jednak brak mu było ludzkich towarzyszy do wieczornych konwersacji, do treningów, do wymiany spojrzeń? Cóż kryje się w jego mroźnych oczach? Ukryte myśli, zamknięte głęboko, nieuchwycone przez dzienne światło. Ciężko byłoby rozłupać tarczę, którą dawno został okalany. Pancerz w jakim się ukrywa. Miecz, który nie przepuszcza żywych do swych rozprawiań o wszystkim tym, co dzieje się wkoło. Tnący wszystko, nawet nachalne powietrze.
   Sam po chwili rozgościł się na własnym krześle i nie wznosząc żadnych toastów upił łyk wina. Było chłodne, miłe dla ust. Faktycznie słodkie, choć niezbyt kwaśne, delikatnie gorzkie po przełknięciu. Sprzedawca zbyt fantazjował, choć zapewne ciężko jest określić wino, którego nie pija się na co dzień. Drogie i stosunkowo smaczne, choć spodziewał się większej ekspresji podniebienia. Spojrzał na szkarłatny płyn w kuflu i zamieszał go ruchem dłoni.
- Dobre. - dodał po skosztowaniu. - Nie krępuj się.
Ponownie spojrzał na Desideriusa w sposób, jaki kat patrzy na ofiarę. Mrożący krew w żyłach, bezlitosny wzrok. Nie ćwiczył tej sztuki. Nie próbował. Jak właściwie powinien zachowywać się w towarzystwie?

***
[Desideriusie? Wybacz zwłokę.]

Od Philomeli cd. Ignatiusa

To był dla niej naprawdę dobry dzień. No może pomijając tą całą pogoń za krnąbrnym ptaszyskiem. Od dawna w jej życiu nie działo się nic ciekawego. Żadnego przemytu, żadnej pogoni, żadnej zagadki, a tu trafia się taka szansa. Niecierpliwiła się patrząc jak sekretarz powoli zjada swoją porcję posiłku co i rusz zerkając w stronę kucharki, która wyraźnie starała się nie spuszczać go z oka. Chciała działać i wyraźnie dawała to do zrozumienia wiercąc się nieznośnie. Nic wiec dziwnego, że na propozycję pomocy przy rozwiązaniu tej tajemniczej łamigłówki sprzed lat podskoczyła w górę pozwalając, by palto przekrzywiło się na jej wątłym ciele i opadło do połowy ramienia wykrzykując zdecydowanym i pełnym entuzjazmu tonem.
- Jasne, że zechciałabym, też pytanie, na moim terenie leży to jak mogłoby mnie nie interesować, przecież w każdej chwili siedząc przy biurku mogłabym dostać tą tubą po głowie. Musze wiedzieć kto przygotował taki zamach na moją osobę.
Chwyciła się pod boki i uśmiechnęła tryumfalnie. Zawsze mówiono jej że w takich sytuacjach najbardziej wygląda jak przemytniczka. Odrzuciła głowę do tyłu, tak ze niesamowicie długie warkocze uderzyły o krawędź pobliskiego stołu.
- To ty sobie tu spokojnie jedz, a ja rozpocznę poszukiwania. Obiecuję, że nie przewrócę biblioteki do góry nogami. Będę latać nisko i powoli.
Wbrew tym zapewnieniom ledwie Ignatius odwrócił od niej wzrok, by pochylić się nad talerzem pełnym pachnącej aromatycznej strawy, już pognała z prędkością huraganu do wyjścia i trzasnąwszy drzwiami zniknęła na korytarzu. Oczywiście nie wytraciła tam całego impetu natarcia i w bibliotece wiele wysiłku musiała włożyć w hamowanie, aby nie zderzyć się z pierwszym napotkanym regałem. Wreszcie więc zatrzymała się przed nim wpadając nań prawie zgrabnym noskiem. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, iż raczej przeceniła swoje siły. Mimo znacznego wzrostu przy zajmujących pokój półkach wypełnionych wielobarwnymi oprawnymi w skórę tomami wydawała się być mróweczką. Właściwie nie wiedziała nawet w którą stronę kierować spojrzenie, ani czego tak dokładnie powinna szukać. Książki traktujące o przeprawach przez bagna, lub inne przeszkody terenowe, książki dotyczące planowania i tego wszystkiego co wiązało się z przemytem były jej doskonale znane, ale te dotyczące alfabetów stanowiły krainę zupełnie jeszcze przez nią nie odkrytą. A może zacznie od odnalezienia tego herbu. Skoro prawdopodobnie należy on do nadawcy to niemal pewne, że będzie także wskazywał na język jakim posługiwała się osoba, której dziełem było to pismo. Z samym pismem zdecydowanie lepiej będzie poczekać na specjalistę w osobie Ignatiusa. Sama przecież korzystała z ledwie kilku szyfrów, które znała na pamięć i w dodatku znaczna część z nich wcale nie składała się z liter. Przejrzała kilka katalogów starając się znaleźć odpowiednią pozycję. Wreszcie postanowiła sięgnąć po pierwszą lepsza publikację z działu dotyczącego heraldyki. Przyciągnęła ją głównie grubość tomu, która spokojnie mogła uchodzić nie tyle nawet za znaczną, co przekraczającą normy rozsądku. Nie bez trudu zdołała wyciągnąć ją spomiędzy innych książek i złożyć delikatnie na ziemi - tym bardziej iż za miejsce pobytu obrała sobie owa encyklopedia jedna z wyższych półek i Filis nie mogłaby jej nawet dosięgnąć bez drabinki, gdyby nie zdolność latania. Kiedy tak z wyraźnym trudem, ale i wypisaną na twarzy dumą targała swoje znalezisko do stolika rzuciła jej się w oczy tabliczka z napisem: Metale i inne surowce. Wydobycie i obróbka. Stanęła na moment zastanawiając się czemu właściwie tak bardzo zainteresował ją ten napis. Dotknęła dłonią dachówki, która wciąż spoczywała bezpiecznie w jej szerokich kieszeniach. No tak musiała dowiedzieć się co to za materiał. Wyciągnęła jeszcze jedną książkę i podążyła chwiejnym krokiem do stolika. Dawno nie nosiła niczego tak ciężkiego. Dawno też nie przeglądała żadnych pism. Było jej wstyd z tego powodu, ale więcej czytała będąc w niewoli u czarnoksiężnika niż teraz. Nareszcie. Z ulgą złożyła papiery na stoliku. Teraz pozostaje tylko czekać na wspólnika i wyjaśnić mu cały plan. Schyliła się, by podnieść coś z ziemi, i wtedy właśnie znalazła się o krok od tragedii. Położone na brzegu stołu książki zachwiały się i zapewne spadłyby na nią, gdyby nie dłoń, która pojawiwszy się nie wiadomo skąd przywróciła je do pionu. Podniosła się i ponad stertą dojrzała twarz swego wybawcy.
- A to mnie zaszczyty dziś spotykają - roześmiała się radośnie - już drugi raz pan sekretarz życie mi ratuje. Chyba jestem winna jakaś smakowitą falszeczkę za takie przysługi.   

<Ignatius?>

środa, 22 sierpnia 2018

Od Rawena cd Vados

W chwilę po tym jak drzewko zrosło się na powrót, kobieta pobladła i zaczęła upadać w moim kierunku. Odruchowo przysunąłem się i pochwyciłem białowłosą w ramiona. Pomogłem Vados wrócić do pionu.
- Dasz radę sama ustać? - spytałem wciąż ją delikatnie podtrzymując w mych ramionach.
- Chyba tak. - odpowiedziała nieco słabszym głosem - Powinnam dać radę, to tylko chwilowe osłabienie. - po tych słowach powoli ją puściłem cały czas przy tym asekurując, w razie gdyby miało jej się znów słabo zrobić. Gdy już stanęła pewnie, schyliłem się i podałem jej laskę którą wypuściła w trakcie upadku - Dziękuje. - Anielica od razu się na niej wsparła.
- Wracamy? Powinnaś udać się do medyka. - wypowiedziałem to z troską w głosie, gasząc przy tym niedopalonego papierosa.
- Nie musisz się o mnie martwić. Jakbyś zapomniał Rawenie, ja także jestem medykiem. - Ostatnie zdanie wypowiedziała z tą nutką arystokratycznej wyniosłości. Lekko oburzona ruszyła przodem. Przeszła ledwie kilka kroków nim znów straciła równowagę i zatoczyła się do tyłu. Wylądowała na powrót w moim uścisku.
- Ktoś tu chyba polubił przebywanie w mych objęciach tak bardzo, że nie potrafi odejść dalej niż na kilka kroków, żeby w nie nie wpaść. - Zażartowałem, lecz w odpowiedzi dostałem skwaszoną minę Vados i zagniewane prychnięcie niezadowolenia. Podniosłem ją i skierowałem się w stronę gildii.
- Co ty robisz?! Sama dam radę iść! Postaw mnie...
- Vados. - przerwałem jej i lekko spoważniałem. Białowłosa słysząc zmianę w tonie mojego głosu spojrzała na mnie - Powiedz mi, czy jako medyk pozwoliłabyś komuś się przemęczać zaraz po tym jak właśnie ze zmęczenia nie jest w stanie utrzymać się na nogach? - spuściła wzrok i bąknęła ciche "Nie". Uśmiechnąłem się pocieszająco. - Poza tym, tak będzie szybciej. - Anielica przestała protestować, a ja mogłem spokojnie iść do gildii. Z czasem tylko przyspieszyłem do mojego zwyczajowego tempa. Całą drogę przebyliśmy w milczeniu. Gdy tylko doszliśmy do głównego budynku, wyjaśniło się dlaczego nie była zbyt rozmowna w trakcie podróży. W świetle świec zobaczyłem, że dziewczyna śpi. Zapewne przyczyną było zmęczenie spotęgowane miarowym kołysaniem mojego chodu. Postanowiłem odnieść ją do gabinetu Raviego. Z tego co mi wiadome było, to satyr powinien jeszcze przebywać w swoim gabinecie.
***
Tego ranka zerwałem się z łóżka o wiele wcześniej niż zazwyczaj. Po szybkiej kąpieli. Ubrałem się i skierowałem prosto do kuchni. Postanowiłem przyszykować sobie jakąś przekąskę do treningu. Treningu, który przez ostatnich kilka dni zaniedbywałem przez natłok pracy. A jego braki były bardzo odczuwalne. Przeciągnąłem się i poczułem jak mi strzelają stawy w barkach. Zdecydowanie potrzebowałem zaczerpnąć trochę ruchu i doszlifować technikę. Dotarłszy do kuchni wyjąłem pieczywo i kawałek mięsa ze spiżarni oraz napełniłem bukłak wodą. Poklepałem się jeszcze tylko po kieszeni marynarki by upewnić się czy jest to co najważniejsze. Pudełko z papierosami oraz iskrzyk tam były, więc było wszystko. Tak wyposażony mogłem ćwiczyć aż mnie Babcia I nie przygoni z powrotem do kuchni. Postanowiłem zaoszczędzić sobie czasu i wyjść przez główny budynek. Kiedy wszedłem do sali spotkań napotkałem tam znajomą postać o błękitnym odcieniu skóry.

<Vados?>