niedziela, 31 marca 2019

Od Nagi cd. Willibalda


Uczucia jej niewiadomym echem przeszły po świecie, trafiając prosto do Bogów. Czy grzeszyła? Jeśli tak, jakiego smaku był to grzech! Słodki, jak cukrowe figurki, które dzieci jedzą na specjalne okazje, gdy dorośli pozwolą im na ową chwilę przyjemności, nie mogąc odmówić ich błaganiom. Jak nektar, w który kwiaty na Wyspach Fliss były szczególnie obdarzone i można go było zlizywać prosto z płatków. Przypomniała sobie krótkie, acz beztroskie momenty z dzieciństwa, gdzie to płatało się żarty kolegom, by móc wspólnie się z nimi pośmiać.
Emocje te były bardzo podobne do tych odczuwanych przed chwilą, gdy to kobieta, oparta na lasce, pochylona odrobinę do przodu, w pozie skorej do zabawy, zaśmiała się cicho, acz figlarnie.
— Czyżby ślepota ma ogarnęła również Twe paczadła? Spójrzże na mnie. Jakąż to reputację mogłabym mieć do narażenia? Szalonej postaci z krukiem? Nawet jeśli czyiś umysł postrzega mnie jako godną kapłankę to czy naprawdę zostałoby to zszargane przez zwykłą wyprawę z nowo poznanym człowiekiem? Twa opinia o sobie nie powinna być tak niska.
Lecz czy występkiem były owe małe żarciki? Naga w to nie wierzyła, bowiem nie wyrządzała nimi żadnej krzywdy. Nie mogła swoimi lekkimi słowami dotrzeć do serca mężczyzny przed nią stojącego szczególnie, iż owe serce osłonione było tak przytłaczającą w zapachu duszą. Poza tym, nie miała wyboru. Dostała jasne zadanie, został jej ukazany cel. Czynem haniebnym byłoby niewypełnienie woli boskiej, nieusłuchanie ich głośnych wołań. Czy służenie Bogom powinno być karą czy nagrodą? Nie, nie chciała wyszywać tej wyprawy nieprzyjemnościami, chciała przeżyć ją godnie i radośnie, bowiem tak powinno się wieść żywot poświęcony najświętszym.
— Panie.
Nie wiedzieć czemu, owy zwrot w jej ustach nie brzmiał tak zabawnie jak w jego.
— Cierpię potwornie zmuszając Cię do znoszenia mojego towarzystwa — rzekła, kładąc teatralnie rękę na sercu. — Jednak lekarstwa na mój ból nie ma, bowiem decyzja zapała i oboje jesteśmy na nią skazani. Jeśliś nieskory do wspólnej podróży, potraktuj to jako przysługę, a gdy będziesz w potrzebie, natychmiast odpłacę Ci z nawiązką.
Nie musiała widzieć, by być pewną, iż nie przekona to mężczyzny. W końcu jego upieranie się przy samotności było dość silne, jak na tak łagodny charakter słów, w które było ono oplecione. Naga nie chciała marnować cennego czasu, bowiem mogło to wpłynąć na dalszy ciąg wydarzeń. Jeśli zapowiedziane nieszczęście miało wyniknąć z ich winy – problem nie istniał, lecz jeżeli od nich nie zależał - winni się spieszyć.
— Czyżbyś zajmować stanowisko kowala?
Pytanie wyprzedziło słowną reakcję mężczyzny na wcześniejszą wypowiedź kobiety, toteż pozostawało mu skupić się wyłącznie na nim. Jej nos zdążył wyłapać charakterystyczny zapach z pomieszczenia, z którego właśnie wychodził, lecz również od niego samego. Mógłby równie dobrze zajmować się wynalazkami, jednakże po pierwszym wrażeniu jaki od niego otrzymała, postanowiła zaufać instynktom i wydać wyrok.
— No, tak.
Dobrze uczyniła.
— A czy obdarzony zdolnością magii, czy też nie?
— Niewielką... Mówiłem o tym Mistrzowi Cervanowi i nie jest to tajemnicą. Trochę nie rozumiem, skąd tyle pytań.
Uśmiech wpłynął na jej usta, wreszcie otrzymała jakąś zadowalającą odpowiedź.
— Więc podróż ta, jeśli tak długa, by odczuwać potrzebę spakowania, mogłaby być niebezpieczna. Zmory nie są zjawiskiem rzadkim, co mówię z przykrością. Złe duchy również mogą wyglądać na nas zza krzewów czy głazów. Mym zadaniem jest przywrócenie ich na dobrą ścieżkę, toteż korzystnym dla ciebie byłoby zabranie mnie ze sobą. Ich moc jest potężniejsza niźli może się zdawać, a i zdeterminowanie czy upartość ich jest nieskończona. Doprawdy, zwiędłe serce ich nie jest skrępowane przez przywiązanie do ziemskich spraw, nie mają zatem granic, przez co zdolne do wyrządzenia naprawdę dużych krzywd.

Willibald?

sobota, 30 marca 2019

Od Newt'a cd. Elry

Oparłem się o ścianę i zignorowałem jej spojrzenie. Może rzeczywiście nic jej nie groziło, ale konie i stajnia to mój obowiązek, jeśli coś się stanie i ktoś się o tym dowie, cała wina zostanie zrzucona na me bary. Zajęcie się Elrą zajęło medyczce parę minut. Tak jak powiedziała, zdezynfekowała ranę  i ją opatrzyła. Potem mogliśmy wyjść z lecznicy i pójść do jadalni, gdzie miała mi zadać parę pytań. Pomieszczenie było na tę chwilę puste, więc zajęliśmy miejsce przy oknie. Elra wyciągnęła notes, pióro i zaczęła pytać. Wymieniłem jej jeźdźców, którzy brali udział w poprzednich misjach, konie, która na jednej misji zostały dosłownie zgniecione, średnią ilość zużywanego siana i wody, jak zmieniło się pastwisko i jeszcze parę rzeczy. Na te, które nie mogłem odpowiedzieć, bo byłem tu za krótko i nie zdążyłem się zapoznać z tymi informacjami, Elra wypisała na kartce i mi ją dała.
- Zobaczymy się na kolacji? - zaproponowałem. Miałem nadzieję, że Theo do tego czasu odpowie na pytania, zapisując je lub dzieląc się ze mną informacjami (chociaż w to wątpiłem, nie był zbyt rozmowny, a opowiadanie o wypadku spowodowanego przez jednego z ogierów, mogłoby być długie).
- Postaram się – powiedziała z delikatnym uśmiechem.
- Jak będę miał odpowiedzi, a ciebie nie będzie, przyjdę do archiwum – powiedziałem podnosząc swoje cztery litery i się rozciągając. Zerknąłem za niebo za oknem, było po południu, musiałem wracać do pracy.
- Jakby mnie tam nie było, będę w bibliotece. Innej możliwości nie ma – skinąłem głową i się pożegnaliśmy. Dziewczyna pewnie wróciła do swojego otoczenia, pełnego papierów i zapachu farby drukarskiej, a ja do stajni. Najpierw porozmawiałem z Theo, prosząc go o chociaż napisanie tutaj odpowiedzi. Na moje szczęście nie pytał po co, gdyby to zrobił, musiałbym mu powiedzieć o spaleniu wiadomości. Zgodził się, ale żeby nie marnować czasu, postanowił mi wszystko opowiedzieć. Byłem dość zdziwiony, wiedziałem, że to będzie jego najdłuższy dialog, jaki przeprowadzi. Miałem tylko nadzieje, że wszystko zapamiętam. Tak więc podczas udzielania mi wszystkich informacji, zajmowaliśmy się końmi. Udało mi się nawet wyczyścić naszego nowego lokatora, którego musiałem przekupić marchewką, bym mógł go dotknąć. Jedyne, czego nie zrobiłem, to nie wyczyściłem ogona i zadu razem z tylnymi kopytami, za bardzo się jeszcze bał. Potem poszliśmy na pastwisko, gdzie mieliśmy uzupełnić zapas siana. Theo skończył opowiadań, a mi się wydawało, że wszystko zapamiętałem: wyjdzie to w praniu. Wchodząc przez bramkę, spojrzałem na konia, który zaatakował Elre. Teraz paradował i popisywał się przed klaczą, która spokojnie skubała trawkę. Zawołałem go, dopiero za drugim razem postanowił opuścić ukochaną. Przyjrzałem mu się, wygląd na zdrowego. Zastanawiałem się, skąd ta nagła złość do dziewczyny. Do Theo też się normalnie zachowywał. Czyżby dziewczyna ta źle działała na zwierzęta?
- Nie wydaje mi się – powiedział chłopak, gdy czyściłem kopyta Magnusa.
- A co myślisz? - zapytałem, gdy on odpoczywał na sianie i przyglądał się mojej pracy.
- Wydaje mi się, że poczuł się zagrożony przez obcego człowieka.
- To akurat wiem.
- A jak mają gody, mogą być agresywne – spojrzałem na niego i przez chwilę mu się przyglądałem. Chyba miał racje, mądry człowiek. Aż mi było głupio, że sam na to nie wpadłem.
Zrobiłem się bardzo głodny, dlatego stojąc w kolejce, nie mogłem się doczekać, aż kucharka wyda mi kolacje. Gdy była moja kolej, przyjrzałem się jej twarzy. Była ewidentnie zdenerwowana i każdego mierzyła zimnym spojrzeniem. Przez głowę przeszła mi myśl, że może już dowiedziała się o czyimś wybryku w kuchni, jednak nie miałem odwagi się odezwać. Wziąłem talerz i kubek z herbatą i usiadłem na wolnym podwójnym miejscu, gdzie ostatnio poznałem dziewczynę. Zostało mi tylko spokojnie zjeść i czekać na historyczkę.

<Elra?>

piątek, 29 marca 2019

Od Xaviera cd. Willibalda - Misja

Cichy pomruk wymknął mu się z ust, jako reakcja na pytanie Willibalda. Ściągnął brwi i choć z niemrawą miną, pogrążył się w swych myślach, próbując z nich wyciągnąć coś, co mogłoby posłużyć za odpowiedź. Wątpliwe nie jest, że Xavier raczej nie należał do osób, które zamierzały marnować swą energię na jakieś rozważania, czy inne głębsze badania tematu, jakoś bardziej wierząc w czysty przypadek i złośliwości losu. Zdecydowanie większość swoich decyzji opierał na impulsach i tylko w naprawdę poważnych sytuacjach zbierał się na dokładniejsze planowanie swoich działań. W przypadku ich wspólnej misji nie było inaczej. Chłopak kompletnie nie zadbał o to, żeby wypytać Mistrza o jakieś szczegóły ich zadania zwłaszcza że początkowo starał się z niego w ogóle wymigać. Tak bardzo zafrasował się wykłócaniem z Cervanem, ale i tak skończył na szlaku i to bez informacji, które wówczas mogły się okazać dla nich dość pomocne.
— Nie — odparł w końcu, trochę beznamiętnie, jakby będąc niezadowolony z własnych słów. — Wiem najprawdopodobniej tyle, co ty. Tajemnicza willa, gdzieś na krańcu świata, w którym o zgrozo, ma się ponoć czas zatrzymywać. Przynajmniej tak niesie wieść gmina, a z tym wiadomo, jak bywa. Na miejscu z pewnością będziemy mieli okazję wysłuchać przynajmniej z dwadzieścia różnych wersji tej samej opowieści.
Westchnął, chwilowo przerywając swój wywód. Spojrzał na horyzont, którego różane mgły powoli odsłaniały te nieco wyższe zabudowania miasteczka. Zaczął się zastanawiać, jak uda im się znaleźć osobę, która rzekomo ma im służyć powozem, gdy Xavier nie zna nawet jego nazwiska. Ciekawiło go również, jak bardzo będzie on skory do współpracy i jak daleko ich zabierze. Nie ukrywając, ale chłopak niezbyt miał ochotę frasować swojej głowy, taką niedogodnością, jak poszukiwanie środka transportu, zwłaszcza w obcym kraju.
Przez myśl przeszło mu, że w razie jakichś problemów, zmusi tego człowieka, żeby zabrał ich choćby do samego Fosse, lecz szybko odgonił tę myśl. Odchrząknął, powracając do Willa i tym samym kontynuując swoją tyradę.
— Jedyna potwierdzona informacja to ta, że ludzie zaczęli ginąć. Znaczy, dokładnie mówiąc, to ponoć mieli tam wchodzić i już nigdy nie wychodzić. Zgaduje, że właśnie to dało podstawy do stworzenia plotki o tej całej klątwie, ale jeśli mam być szczery, to w ogóle nie mam pojęcia, co musiało się tam wydarzyć, że zaczęli mówić o rzekomym zatrzymaniu czasu. Coś mi w tym nie pasuje, choć nie wiem co i raczej tego nie rozwiąże, póki tam nie dotrzemy.

czwartek, 28 marca 2019

Od Xaviera cd. Philomeli

Chłopak również zdecydował się opuścić towarzystwo krótko po Philomelii. Wzniósł ostatni toast za miłe spotkanie, ukłonił się nisko i pożegnał się z towarzystwem. Mówiąc szczerze, trochę żył nadzieją, że jeszcze uda mu się dogonić dziewczynę, czemu też po tym, jak oddalił się od oberży, zdecydowanie przyśpieszył kroku. Ni to biegł, ni to szedł, a nawet parę kroków pokonał w susach, co z pewnością musiało wyglądać dość komicznie. Bard jednak w ogóle się tym nie przejmował, wszak wątpliwe czy w ogóle się nad tym zastanawiał. Jego duszy przygrywał dobry humor, którego pochodzenie złośliwi mogliby doszukiwać się w szalejących po trzewiach promilach, pazernie nie dopuszczając do siebie myśli, że Xavier mógł po prostu odnaleźć uciechę w tak drobnym sukcesie.
Niezaprzeczalnie ludzie, których przedstawiła mu Phil, jawili się, jako dość niezwykłe indywidua i to do tego stopnia, że początkowo chłopak nie wróżył z tego niczego dobrego. Zdecydowanie podchodził do tego sceptycznie, kompletnie nie widząc sensu we wprowadzaniu takiej hałastry na parkiety. Jednakże, gdy sylfa zaprezentowała mu, a także reszcie, dość logiczny plan, zaczął zdecydowanie bardziej wierzyć w to całe przedsięwzięcie. I to do tego stopnia, że szczerze uśmiechnął się, gdy tamci wspólnie zarzekli swój udział.
— Uważaj, bo jeszcze pomyślę, że źle zrobiłam, pozostawiając cię z nimi. — wtem niespodziewanie czyjś głos zaatakował go z bocznej uliczki, całkiem wybijając go z rytmu. Serce gwałtownie szarpnęło się w jego piersi, a sam odskoczył gwałtownie w bok, tylko resztkami godności nie czyniąc tego w akompaniamencie wrzasku. Wyprostował się gwałtownie i na wdechu obserwował, jak z cienia wyławia się osoba sylfy.
— Czyżby panienka zapomniała drogi do domu? — odetchnął, próbując oszołomienie zamaskować mało wymyślnym żarcikiem — A może podziela moją opinię, że w tak urokliwy wieczór nie wypada samotnie podróżować?
W nikłym świetle latarni dostrzegł, jak kobieta się uśmiecha, taktownie wstrzymując się przed zdecydowanie bardziej dosadnym skomentowaniem jego zachowania.
— A co jeśli to drugie?
— Wtedy z racji, że nikogo innego w pobliżu nie ma, zaproponuje swoje towarzystwo.
Śmielej postąpił w jej stronę, dwoma krokami zrównując się z nią. Wykonał jakiś mało zrozumiały gest, lekki ukłon czy jakby zaproszenie na spacer po tym, jakże obskurnym miasteczku. Dziewczyna spojrzała na niego jakoś dziwnie, mruknęła coś pod nosem, lecz jednak widocznie przystając na propozycje, ruszyła z nim w dalszą drogę.
To niewielka mieścina, którą wybrali na miejsce spotkania może i była dobrym postojem w drodze między gildią, a ziemiami LaMarche, lecz na wieczorne przechadzki zdecydowanie się nie nadawała. Była pełna błota, ulicami ściek płynął niczym po długiej słocie, a latarnie uliczne były również rzadkie, jak latarnie morskie na brzegu oceanu. Jedynie dzięki księżycowi, który jaśniał w swojej pełnej okazałości, dało się swobodnie podróżować przez zawiłe uliczki, którymi prowadził ich Xavier. Nie można powiedzieć, aby chłopak zbytnio wiedział, dokąd idzie, jednak przyświecała mu idea odnalezienie umownego centrum, a tym samym traktu prowadzącego do Tirie. I może nawet kogoś, kto mógłby ich tam zabrać.


Philomelia?

Od Aries c.d. Selvyna

Wpisy Selvyna zostały usunięte z bloga, dostępne są tylko odpisy Aries

~*~

Teleportacja. To była rzecz, której jednak można było magom pozazdrościć. Zdolność do natychmiastowego przeniesienia się z jednego krańca kraju na drugi, była czymś czego ludzie jednak nigdy nie dadzą rady osiągnąć. Niby nie trafili prosto do celu, lecz bądź co bądź zaoszczędzili mnóstwo czasu i wysiłku na przedzieraniu się przez lasy i wsie. Mieli o tyle szczęście, że wylądowali w pobliżu siebie i teraz nie musieli się szukać. Ale jak na razie musiała się skupić na odnalezieniu ich położenia. Aries zaczęła się wspinać na najwyższe pobliskie drzewo, przy okazji licząc wysokość na jaką musiała wziąć poprawkę. Gdy dotarła na dostateczną wysokość by żadne drzewo nie przesłaniało jej widoku na słońce i horyzont, wyciągnęła z torby mały sekstans i busolę. Rozsiadła się na gałęzi tak by nie przejmować się utratą równowagi. Zerwała w miarę prostą gałązkę by sprawdzić czas, po czym przystąpiła do pomiarów wysokości słońca. Musiała jeszcze tylko przy pomocy busoli wyznaczyć azymut i będą mogli ruszyć w dalszą drogę. 
Po skończonych pomiarach uśmiechnęła się do siebie. Spodziewała się, że wywiało ich nieco bardziej na południe. A tu proszę, ot kilka godzin marszu na północny-zachód. Zapisała ich obecne współrzędne oraz kierunek do wioski w notatniku i zaczęła, dosłownie, zeskakiwać z gałęzi na gałąź. I tak oto w kilka chwil znalazła się znowu na ziemi obok wynalazcy.
- No, jesteśmy niemalże na miejscu. Musimy tylko się trochę przejść do wioski. - otrzepała spodnie z kory i śniegu. Poprawiła kurtkę, po czym ruszyła naprzód przejmując rolę przewodnika. Raźno parła naprzód przez śnieżne zaspy sięgające jej niemalże do pasa, zostawiając dla wynalazcy utorowane już przejście. Pomyśleć by można, że taka ilość śniegu byłaby problemem dla kogoś o jej posturze. A tu proszę, wolno bo wolno, ale przepychała się przez śnieg, aż w końcu trafili na trakt prowadzący do wioski.
***
Późnym popołudniem siedzieli już w gospodzie grzejąc się przy palenisku. Niebieskowłosa piła gorącą herbatę analizując w głowie wszystkie informache jakich udzielił im Amryn. Tereny które wskazał mag niepokoiło panią kartograf. Nie ze względu na niebezpieczne ukształtowanie terenu czy wulkany. Nawet nie, zamieszkujący je, opisywani jako skrajnie niebezpieczni, Ślepi Sędziowie. Z tego co kojarzyła, to na jednej z tych gór maiała, lub co gorsze dalej ma, matka Unniasa. I to stanowiło poważny problem. Niby powinno być wszystko w porządku, przecież była matką jej brata. Jednak była ona dosłownie wyjęta z dziecięcych koszmarów i opowieści o rycerzach i smokach. Ilekroć Unnias jej tam nie zabierał, tylekroć smoczyca starała się ją spalić. I tak pewnie będzie tym razem jeśli na siebie wpadną. Nie mogła również zapomnieć o swoim towarzyszu. O ile sama mogła ryzykować życie dla swojego celu, tak nie mogła wymagać tego samego od Selvyna. W końcu miał on jej pomóc znaleźć towarzysza, nie bestię. Miał jej doradzać, nie pchać się w paszczę lwa. I jak zakładała, Mistrz wysłał go tu by odwodzić ją właśnie od takich pomysłów. Chrząknęła przyciągając uwagę mężczyzny.
- Um... Selvyn... Ja nie uważam, żeby to był dobry pomysł, żebyś szedł dalej ze mną.. - opuściła wzrok po czym dodała pośpiesznie - Oczywiście bardzo cenię sobie twoje towarzystwo i rady, ale... Słyszałeś co mówił o nich Amryn, są najgroźniejszymi stworzeniami zaraz po smokach w tamtym rejonie. A nie będą one naszym największym zmartwieniem. Nie kiedy trafimy na nią... - umilkła na chwilę i upiła trochę stygnącej herbaty. Zaczęła po upływie paru sekund dalej wymieniać zagrożenia w postaci aktywnego geologicznie terenu i możliwych tam osuwisk czy nawet erupcji wulkanów. Wspomniała co nieco o żyjących tam dwóch smokach w tym o owianej złą sławą smoczycy Tidirn. Matce Unniasa.

<Selvyn?>

środa, 27 marca 2019

Od Nagi cd. Kai


Nie widziała uśmiechu kobiety, lecz mogła usłyszeć go w jej głosie, dlatego sama przyozdobiła swoje usta podobnym, acz lżejszym.
— Naga, również z Wysp. Cieszę się z naszego spotkania szczególnie, iż pozwolił utrzymać Cię przy życiu. I nie myśl o odwdzięczeniu, albowiem nie zrobiłam tego z myślą o nagrodzie.
Jej ciało podniosło się z krzesła, stając o własnych siłach. Ręce wysunęły się do przodu, by móc złapać drewnianą kolumnę łoża, na którym leżała Montgomery.
— Mam nadzieję, że z Twoimi ranami lepiej.
Podczas gdy ta spała, Naga zdążyła wytrzeć brud z jej twarzy, pozostawiając skórę czystą, jednak nie opatrując bardziej rany w obawie przed jej zbudzeniem. Sen był najlepszym lekarstwem, toteż głupotą byłoby jego odbieranie w imię mniej znaczącego. Mogła użyć do tego magii, owszem, jednak była przekonana, iż nie po to została nią obdarzona. Oczyszczała splamione dusze, zbierała ich grzechy, ale nie leczyła ich ciał. To było w rękach Fortuny czy powstawały, natury - czy się goiły, nie jej zadaniem było wtrącanie się w sprawy większe niż ona sama.
Dłoń spowita w złoto dotknęła włosów sklejonych przez lepką krew, by móc wyszukać jej źródło. Opuszki palców poczuły formującego się już strupa, jednak dalej był on wilgotny od płynów, a ziarna piasku wokół pogarszały sprawę.
— Będzie piec — ostrzegła, biorąc w drugą rękę zmoczony materiał. Starała się być ostrożna tak bardzo, na ile wyczucie jej pozwalało, jednak w końcu wyłapała cichy syk Kai, który to próbowała stłumić zaciskając zęby. Przemyła ranę, przykładając do niej lekko ręcznik, by nie dokładać swojego udziału do dalszego bólu kobiety i wrzuciła go z powrotem do miski z wodą, która zachlupotała pobudzona.
Naga zjechała dłonią ze zranionego miejsca w dół jej twarzy, aż do szyi.
— Na pewno Twa skóra nie jest rozdarta w innych miejscach?
Nie miała problemu, by zbadać ciało obcej osoby. Łono jej matki wydało ją w otoczeniu dźwięków i zapachów, lecz nie obrazów, toteż dotyk zastępował oczy jej całe życie, nie wyobrażała sobie go ograniczać, skoro za zadanie miał nadrabiać inny zmysł. Dodatkowo, to właśnie Bogowie stworzyli ludzkie ciała, dlaczego więc posiadacze wstydzili się ich formy? Powinni przejść z tym do porządki dziennego, jeśli nawet nie być zadowoleni i zafascynowani dziełem boskim.
Blade dłonie nie napotkały żadnych nieregularności na skórze, jednak to nie było tym, co zdziwiło ich właścicielkę.
— Twe ciało nie powinno być tak rozgrzane.
Swoją uwagę zaznaczyła bardziej, dotykając zimniejszym wierzchem dłoni zgięcia na szyi Kai, upewniając się w swoim przekonaniu.
— Winnyśmy ponownie Cię ochłodzić. Za kilka uderzeń zegara wrócę, wtedy weźmiemy Cię do wanny.
Naga nie czekała na odpowiedź, bowiem zaraz była za drzwiami, jednak jej wyjście poprzedziła chwyceniem za wiadro stojące przy framudze. Rozważała nabranie zwykłego śniegu, lecz szybko ten pomysł odrzuciła. Znacznie wydajniejszym było wzięcie przez nią czystej wody ze studni. Jednak pojemność wiadra nie była taka sama jak wanny, która stała w jej drugim pomieszczeniu, toteż po dwóch rundkach z dworu i z powrotem, zwróciła się do Montgomery:
— Wejdź, nim woda się ociepli. Będę jej dolewać, gdy będziesz już w wannie. Jednak by wynagrodzić Ci cierpienie potem mogę podać gorący napar z miodem, jak uważasz?

Kai?

wtorek, 26 marca 2019

Od Kai CD Nagi

I choć uchyliła zielone oko, bo w pewnym momencie ciało w końcu się rozgrzało, to nadal dłonie drżały, a paliczki bolały.
I choć stała prawie o własnych siłach, tylko odrobinę podpierając się na ramieniu drugiej kobiety, to kolana trzęsły się niemiłosiernie, raz po raz uginały, a biodra ciągnęły. Nie wspominając o całkowicie obitych plecach i palącej ranie na skroni.
A gdy weszły do środka, ogień w trzewiach wybuchł jeszcze mocniej, podżegany przez nagłą zmianę temperatury. Skóra, gdyby była bledsza, zaczerwieniłaby się okropnie, jakby wylano na nią wrzątek. Erlanka skrzywiła się, nawet nie starała się powstrzymać syku, który uciekł spomiędzy ust czy złorzeczeń płynących po cichu, pod nosem, tak, by oczywiście nikogo nie urazić, choć tego w głowie w tej sytuacji raczej nie miała. Podążała powolutku za praktycznie ciągnącą ją nieznajomą zesłaną prosto z niebios, a kruk dreptał powolutku, po cichutku za nimi i bardzo możliwe, że w zupełnie innych okolicznościach Montgomery uśmiechnęłaby się szeroko, parsknęła śmiechem i, kto wie, może przygotowałaby nawet krótką rymowankę na cześć tak wiernego, inteligentnego towarzysza, prawdopodobnie będącego wzrokiem swojej pani.
Dębowe drzwi zostały w końcu uchylone, obie kobiety wręcz wpłynęły do środka, by ostatecznie ułożyć poszkodowaną pod ciepłą pierzyną, która otuliła, przytuliła i pozwoliła po prostu się odprężyć. Bardka wypuściła głośno powietrze z płuc, uśmiechając się pod nosem na tyle, ile mogła, a następnie, bardzo prawdopodobnie, po prostu odpłynęła do krainy sennych marzeń.
— Pokrzywa z pieprzem i czosnkiem — słowa dotarły do uszu pojękującej po cichutku Montgomery, która wyjątkowo niechętnie otworzyła jedno oko.
W końcu tak rzadko udawało jej się zasnąć z tak wyjątkowym spokojem w głowie, a teraz, tak nagle, budziła się bez zupełnego powodu, gdy ciało przecież potrzebowało odpoczynku.
— Dobrze rozkwitłe, z Wysp. Winny przede wszystkim pomagać, a nie smakować. — Bardka jęknęła ponownie, tym razem już doskonale świadoma słów drugiej kobiety.
W końcu wychowała się na Wyspach, doskonale znała ten smak jeszcze z czasów, gdy biegała od rana do wieczora po tych cudownych plażach, by następnie wrócić do matki i babki w zupełnie przemoczonym ubraniu, co zazwyczaj skutkowało okropną gorączką dnia następnego. Skrzywiła się, marszcząc nos i czoło.
— To konieczne, prawda? — mruknęła, bardziej do siebie, podciągając się przy okazji odrobinę do góry, by móc wypić ten niecudowny napar.
I nawet nie czekała na odpowiedź, bo ta przecież była zupełnie oczywista. A więc pozostawało podnieść kubeczek z napojem do ust, zatkać nos i duszkiem, choć gorące niezwykle, wypić to, co przygotowało dla niej jej zbawienie. Kai pokrzywiła się przez chwilę, z ust wydobyło się ciche, wyjątkowo infantylne "ble", a po chwili odłożyła naczynie na stoliczek. Zerknęła kątem oka na kruka, następnie przeniosła wzrok na siedzącą na uboczu kobietę.
— Jeszcze raz dziękuję — zaczęła Erlanka, uśmiechając się słabo. — Naprawdę nie wiem, w jaki sposób się odwdzięczyć za tak ogromną i znaczącą przysługę. — Skinęła głową, jakkolwiek starając się ukazać szacunek, którym dzieliła nieznajomą.
Zapadła chwilowa cisza, Kai zamknęła na chwilę oczy, starając się jeszcze odzyskać upragnioną trzeźwość umysłu, bo ta jeszcze nie do końca powróciła. W końcu ponownie uchyliła powieki.
— I przepraszam za nieprzedstawienie się, Kai Montgomery z Wysp Fliss, bardzo miło mi poznać — przedstawiła się, ostatecznie uśmiechając się szerzej, promienniej, nawet jeżeli z trudnością, bo skóra na twarzy nadal paliła.

niedziela, 24 marca 2019

Od Rawena c.d. Madeleine

Rawen stał przed drzwiami, z koszami pełnymi jedzenia w rękach, i starał się je otworzyć nogą. Jak się okazało, drzwi były zamknięte na klucz, a dolna kończyna nie sprawdza się za dobrze w takich sprawach. No chyba, że chciał je wyważyć... Ale nie. Tym razem nie włamywał się do czyjegoś domu. Lecz przyszedł tu przynieść po cichutku obiad dla pajęczej bardki, która to znowu by ominęła posiłek i zwlekała z nadrobieniem go do wieczora. A także by posłuchać niczym nie przytłumionego głosu kobiety. Potrząsnął głową i jeszcze raz spróbował otworzyć wrota do pomieszczenia. Jak się zorientował, muzyka i śpiew wewnątrz ucichły, zastąpione przez ciche szepty. W końcu drzwi się otworzyły. A raczej różowowłosa dziewczyna je otworzyła z twarzą wykrzywioną w grymasie irytacji. Jej wypowiedź, była oschła, sarkastyczna i wyrażona ostrym, nieco gniewnym tonem. Blondyna to nie zraziło jednak. 
- Ja też się cieszę widząc taką piękność. - Uśmiechnął się przyjaźnie i uniósł kosze nieco wyżej by mogła się przyjrzeć ich zawartości. - Ale cieszyłbym się o wiele bardziej, gdybyś zechciała nie unikać posiłków. A czasem nawet zrobić sobie przerwę w pracy? - odsunął koszykiem ostrze skierowane w jego pierś i wyminął małą bardkę, wkraczając do środka. Pomieszczenie było przestronne, pozbawione niepotrzebnych mebli i ozdób dla lepszej akustyki. W kątach można było jednak dostrzec ślady kurzu oraz kilka pajęczych sieci na ścianach.
Dziewczyna rzuciła coś pod nosem i zamknęła drzwi.
- Słuchaj, lepiej nie mów mi co i kiedy mam robić, bo może nieść to za sobą nieprzyjemne konsekwencje, jasne? Jak będę chciała to przerwę. Jak będę głodna to przyjdę zjeść. Dotarło? - prychnęła kończąc zdanie i najwyraźniej uważając temat za zamknięty. Jednak Rawen był innego zdania. W końcu jego obowiązkiem jako kucharza było karmienie innych i pilnowanie by nie chodzili głodni. A już w szczególności członkowie gildii. Dlatego też nie zważając na jej ostrzeżenie zaczął rozstawiać jedzenie na stoliku. Spojrzał na trójkę mężczyzn siedzących w milczeniu i przyglądających się tej sytuacji. Wzruszył tylko przepraszająco ramionami. W końcu, skąd miał wiedzieć, że będzie miała towarzystwo. Więc jedynym co też mógł zrobić, było kontynuowanie swojej pracy i liczenie, że mieli oni coś swojego do jedzenia.
- Męską powinnością jest zatroszczenie się o kobietę, zwłaszcza jeśli ta sama się o siebie nie troszczy.  Poza tym, to jest także doskonały powód by spędzić z tobą choć chwilę i zobaczyć twe wdzięki w pełnej krasie. - ledwie skończył mówić, a ostrze noża wcześniej trzymanego przez Madeleine śmignęło obok jego twarzy i głucho uderzyło w jedną z belek nośnych budynku. Trójka muzyków patrzyła na blondyna i różowowłosą z wyrazami zdziwienia. Nie sposób było stwierdzić czy to za sprawą impulsywnego zachowania dziewczyny, czy też dziwnego spokoju i zadowolenia w zachowaniu kucharza.
Jak tylko Rawen skończył rozstawiać posiłek, zwrócił się w kierunku wyjścia i rozgniewanej dziewczyny.
- Mówiłam ci, żebyś mi nie mówił co mam robić. Widać, powiedzieć coś jeden raz, to za mało by ich małe móżdżki były w stanie to zrozumieć. - każde słowo wypowiadane było lekkim tonem, ale zostało podkreślone kolejnym nożem w dłoni bardki. Mężczyzna podszedł do niej i poklepał po głowie.
- Oj tam, nie musiałbym teraz cię męczyć, gdybyś regularnie przychodziła na posiłki. - uśmiechnął się i nachylił w jej stronę, tak że jego oczy zrównały się oczami Madeleine - Poza tym, wiem, że gdzieś tam głęboko mnie lubisz, więc może byśmy wyskoczyli się napić?

<Mad? Mam nadzieję, że nie odtrącisz takiego kawalera xD>

czwartek, 21 marca 2019

Od Soreli cd. Willibalda

Wpisy Willibalda zostały usunięte z bloga, dostępne są tylko odpisy Sorelii

~*~

- Ach, więc to pan Whitbottom, jakże miło widzieć przyjazną twarz. Tym bardziej, gdy tenże widok połączony jest z łykiem orzeźwiającego powietrza – wykrzyknęła wesoło jakby to nie ją przed chwila próbowano pozbawić życia. Uśmiechnęła się skromnie jak przystało na arystokratkę i skłoniła się z wdziękiem – pragnę złożyć wyrazy mojej głębokiej wdzięczności.
Przez chwilę milczała wsłuchując się w szum wiatru igrającego z drobnymi gałązkami okolicznych drzew. Splątane konary cięły światło księżyca siatką drobniutkich pęknięć jakby powierzchnię lustra. Wreszcie westchnęła ciężko i z sarkazmem mruknęła ni to do siebie ni to do rozmówcy niby to kontynuując wątek podziękowań, a bardziej zajęta zdawałoby się bezwładnym ciałem niedoszłego zabójcy niż stojącym przed nią wybawcą.   
- Aczkolwiek – dodała po chwili z niejakim wysiłkiem wykręcając ociekające wodą włosy – zdaje się, że nie specjalnie się panu spieszyło. No chyba, że panicz spieszył mi na pomoc jak ten kopciuszek w jednym bucie. Pan jednak nie kopciuszek, a ja nie mała syrenka, żeby oddychać pod wodą.
Nachyliła się nad wciąż jeszcze nieprzytomnym mężczyzną i wciągnęła w nozdrza znajomy intensywny zapach.
- No proszę, komuś egzotycznych wakacji się zachciało, cytrynka jak się patrzy – szepnęła do siebie z zadowoleniem. – Ciekawe, czy to tak bezinteresownie, czy po prostu zapach perfum nie dość dobrze maskował rybi odór
Pragnąc oprzeć swe wnioskowania na więcej niż jednej przesłance obróciła delikatnie twarz mężczyzny.
- Zdecydowanie mało arystokratyczna opalenizna i to silniejsza z jednej strony… ale może i bardziej nam się poszczęści – rozchyliła ostrożnie koszulę na piersiach napastnika i aż zagwizdała z zadowolenia. Na mocno zbrązowianej słońcem skórze widniał zatarty już nieco tatuaż kotwicy i steru splecionych fantazyjnie wywinięta liną. Nagle jakby spłoszona swoim odkryciem podniosła wzrok i z niepokojem zerknęła w stronę drzwi przez, których prostokątne szybki w mroki ogrodu przesączało się ciepłe, złociste światło z sali balowej.
- No naprawdę – westchnęła nagle przypominając sobie o obserwującym całą scenę – absolutny brak gracji, przecież jak go tu znajdą… to by był prawdziwy skandal i cios dla mojej reputacji. Całe szczęście, że nie krwawi nadto. Ach proszę się nie przejmować moja wdzięczność jest niestety niczym polny kwiat, bardzo piękna, ale prędko więdnie. Właściwie nie warto mnie ratować, jednak na nieszczęście jestem jak na razie najsprawniejszym szpiegiem spośród arystokratów.  
Uśmiechnęła się zalotnie zakładając kosmyk włosów za ucho. Zaraz potem stanęła za głową leżącego i chwytając za ręce poczęła ciągnąć w kierunku pobliskich krzaków. Mężczyzna ważył zdecydowanie za, wiele, aby było to przedsięwzięcie proste dla osóbki postury Soreli, jednak panna Acantus nie zwykła prosić o pomoc, gdy nikt jej takowej nie proponował. W połowie drogie mniej więcej jakby sobie nagle o czymś przypomniała. Sprawnym ruchem wyciągnęła sakiewkę nieszczęśnika i uważnie zbadała jej zawartość. Parę monet, jakiś metalowy talizman, wstążka i drobniutkie kawałeczki papieru. Wywróciła sakiewkę na lewą stronę i uniosła do światła.
- Atrament – mruknęła do siebie podniecona. – Ci amatorzy. Nigdy nie poczekają, aż tusz porządnie wyschnie. Świeży, ale niestety nie odbił się żaden napis, a to znaczy, że Hektor musi mieć jeszcze ten papier przy sobie.
Zwróciła się w stronę pałacu, po czym jakby sobie nagle o czymś przypomniała.
- Niech to nie wejdę tam w takim stroju i nie zostawię tu po sobie takiego bałaganu. Żeby tak, chociaż mieć jakiś alkohol… mężczyzna, który przecenił swoją wytrzymałość i przesadził z napojami budzi mniej podejrzeń, niż… niż to tutaj
Westchnęła i spojrzała błagalnie w stronę Willibalda.
- Niech będzie przepraszam za moją niewdzięczność, ale teraz chyba naprawdę potrzebuję pomocy.

<Willibald? Dziękuję za odpis i przepraszam ze musiałeś tyle czekać.>

Od Xaviera cd. Willibalda - Misja

Zdawałoby się, że mieszkając z nim już tyle czasu pod jednym dachem, powinien choć trochę obyć się z jego manierami, czy chociaż przyzwyczaić się do jego dość ekscentrycznych idei. Czas jednak niejednokrotnie udowodnił, że kreatywność Mistrza nigdy nie zawodzi, a jego pomysły nadal potrafią zaskoczyć. Szkoda jednak, że w tym przypadku związane z tym zdziwienie było zdecydowane przesiąknięte mało pozytywnymi emocjami, a także obowiązkami, które dla Xaviera z samej definicji nie były ani trochę miłe. Chłopaka trudno było zmusić do czegokolwiek, więc wiadomość, że został przymuszony do udania się trochę dalej niż do najbliższej wioski, a przy tym musiałby poświęcić temu zadaniu trochę więcej czasu, niżby w ogóle chciał, spotkała się z mało pozytywnym odzewem z jego strony. Sytuacji również wcale nie pomagał fakt w postaci osoby towarzyszące, która z jakiegoś powodu koniecznie musiała z nim się tam udać, tak jakby przecież jego reakcje z innymi osobami z Gildii nie były już wystarczająco złe. Pół biedy byłoby, gdyby jeszcze tę drugą osobę mógłby sam sobie sam dobrać, bo przy pomyślnych wiatrach mógłby tak przekombinować, że skończyłby z nagrodą, nawet nie ruszając się z miejsca.
Pech jednak zadecydował inaczej i wszelkie działania chłopaka w tym kierunku zakończyły się fiaskiem, gdyż Teroise z jakiegoś powodu umyślił sobie, że sam dobierze osoby do tego zadania. Szkoda jednak, że czyniąc to, zapomniał o czymś tak istotnym, jak logika, najwyraźniej wybierając sobie na konsultanta czysty przypadek. Przynajmniej tak podejrzewał Xavier, jakoś nie potrafiąc zrozumieć, dlaczego przyszło mu współpracować z Willibaldem. Owszem, wówczas średnio znał tego człowieka i nie mógł być świadomy pełnej palety jego możliwości, lecz jakoś trudno było mu odnaleźć sens we wydelegowaniu gildyjnego kowala do zadania, które zdecydowanie miało jakieś podłoże magiczne. Swojej obecności w tym całym przedsięwzięciu również niezbyt pojmował, kompletnie nie będąc przekonany do barda rozwiązującego problemy przeklętych ruder.
Niestety wszelkie te wątpliwości i inne roszczenia chłopak musiał zachować dla siebie, gdyż Mistrz nie zamierzał go choćby wysłuchać. Uparcie wciąż go odsyłał, jakoś nigdy nie mając dla niego czasu i to do takiego stopnia, że Xavier śmiał przypuszczać, że ten po prostu go unikał. Chociaż to już było daleko idące oskarżenie, które nawet bard nie odważył się wypowiedzieć na głos, czemu też w dzień ostateczny można było ujrzeć taki dziw, jak białowłosy z tobołkiem na plecach.
Chłopak zdecydowanie nie był z tego faktu zadowolony, jednak o dziwo zebrał się na zgromadzenie ostatek optymizmu i zamaskowania nimi tej zgorszonej miny, tak aby nie dawać Willibaldowi podstaw do przedwczesnego wykształtowania negatywnych opinii o jego osobie.
Warto też docenić fakt, że w umówionym miejscu pojawił się na czas, co w jego przypadku wcale nie było tak oczywiste.
— Im szybciej się z tym uporamy, tym lepiej dla nas obydwóch — rzucił z odległości do kowala, który już na niego czekał. Pozdrowił go lekkim kiwnięciem głowy i gdy tylko podszedł na odległość, przy której nie musiał unosić głosu, zaczął mówić dalej: — Mamy się najpierw udać do Tirie, gdzie ponoć ma na nas czekać jakiś powóz, który przewiezie nas przez część drogi. Widzę, że jesteś już spakowany, więc zgaduje, że możemy już wyruszać?

Willibald?
Przepraszam
 

środa, 20 marca 2019

Od Desideriusa cd Selvyna

⸺⸺※⸺⸺

Najwidoczniej dalsze przesiadywanie w przepełnionym księgami pomieszczeniu nie uśmiechało się ani młodemu Coehowi, ani wynalazcy, który to zaproponował przeniesienie się do domniemanej pracowni z celu spożycia ziołowego naparu. Mimo że ciepłe napoje zawsze skutecznie usypiały Desideriusa i tak ta opcja zdawała się przystępniejsza od bycia otoczonym zakurzonymi księgami.
Odnosił nieodzowne wrażenie, że to pomieszczenie niosło wraz ze sobą magiczne właściwości, przez które głowa niespełnionego aktora robiła się coraz cięższa, coraz częściej opadała na ramię i coraz częściej zmuszała go do szybkich, wybudzających podrygów.
Odpuścił już sobie niepotrzebnego stukania palcami o oprawę sztuki, którą jeszcze chwilę temu miał zamiar agresywnie zgłębiać i pokiwał w odpowiedzi głową, siląc się na jak najurokliwszy uśmiech, jaki tylko miał w wyposażeniu.
— Byłbym zaszczycony — odparł, podnosząc się z krzesła i ostatecznie żegnając się z wizją zagłębienia się z myślami w świecie przedstawionym przez autora sztuki.
Może to i lepiej, czasem bowiem poczuwał, jakby zbyt często zamykał się w obcych światach, powoli tracąc kontakt z rzeczywistością i całkowicie gubiąc gdzieś tę, dawniej tak wyraźną granicę. Czasem czuł się, jakby ktoś miał zaraz wyskoczyć zza rogu, klasnąć i wyrecytować wierszowany dialog, jakby głos chóru miał zstąpić z nieba, czy też jakby najzwyczajniej w świecie za chwilę miała opaść ta nieszczęsna kurtyna.
Chociaż, czy taka nieszczęsna. Czasem miał szczerą ochotę o nią zapłakać, poprosić, wręcz wybłagać, łkając przy okazji, bo mimo spędzonych na tym ziemskim padole lat, wciąż nie był w stanie pogodzić się z rzeczywistością i tym, jak surowa potrafiła być. Jak perfekcyjnie była w stanie wycelować w słabe punkty mężczyzny, dźgnąć z niezwykłą gracją i zostawić, zastanawiając się, ile jeszcze razy ma dopuścić się grzechu, by chłopak po prostu się wykrwawił.
Może też dlatego wręcz wołał siły wyższe, byle nie zaproponowano mu czegoś z jagodami, miętą, czy żurawiną.
Bo wszystko przypominało, wszystko pchało ostrzem, wszystko piekielnie bolało i wyrywało dziurę w biednym i tak już dostatecznie zranionym sercu młodego artysty.
Spojrzał na towarzysza z nadzieją błyskającą w oku, a gdy ten ruszył, podążył za nim swoim zaskakująco lekkim i skocznym krokiem.

⸺⸺※⸺⸺

[Selvyn?]

wtorek, 19 marca 2019

Od Nagi cd. Kai


W odpowiedzi jej dłoń poklepała kilka razy ramię kobiety, bowiem po krótkiej wymianie zdań była przekonana, iż i tak niewiele do niej dochodzi ze świata zewnętrznego, toteż zbędnym byłaby ponowna próba nawiązania z nią rozmowy. Ciała obu były słabe: tajemniczej nieznajomej z powodu zimna, a jej samej od urodzenia brakowało siły w mięśniach. Jednak połączenie owych resztek dało rezultat zadowalający, to jest taki, który pozwolił pechowej postaci wdrapać się niezgrabnie na siodło. Naga uczyniła to samo, wsiadła chwiejnie za nią, uprzednio ściągając wymięte nakrycie, u którego kołnierza ozdoby zadzwoniły delikatnie i otulając nim z przodu obcą kobietę. Sięgnęła z obu jej stron po lejce, tym samym nie dając szansy złośliwemu wiatru żadnej szpary, przez którą mógłby wykraść cenne ciepło.
Poklepała lekko wierzchowca po zadzie, a gdy ten cofnął się do tyłu, miast do przodu, strzepnęła ze swego ramienia ptaka, który zaskoczony owym czynem spadł w dół, obijając się o końskie ciało, wbijając mu w akcie desperacji szpony w mięsień. Spłoszony w końcu ruszył, zachęcany do coraz to szybszego chodu przez Nagę. Kruk zaniechał ponownego wspięcia się na panią, zamiast tego wzbił się w powietrze, domyślając się swego zadania. Sprzeciwiając się srogiej pogodzie poleciał do przodu, rozśpiewując struny, prowadząc czujnie słuchającą kobietę.
Droga zeszła szybko, zdecydowanie szybciej niż przebyta piechotą, więc w mig obie znalazły się przed budynkiem Gildii. Na szczęście wymarznięta kobieta zdążyła się choć odrobinę ogrzać, bowiem gdy stanęły - uchyliła lekko oczy. Zdołała sama zejść z konia, w gdy wierzchowiec nie dzierżył już nikogo na grzbiecie, Naga prędko odprowadziła go do stajni, przekazując go tamtejszym pracownikom, bowiem żadnemu nie śmierdziało z duszy, więc pozwoliła sobie im zaufać.
Wzięła z przezorności nieznajomą pod ramię i weszła razem z nią do środka. Jedną dłoń położyła na ścianie, by trafić bezpiecznie do swojego pokoju, do którego drogę zdążyła już zapamiętać. Głupotą byłoby puszczenie tak dużego ptaka w środku, komuś w jego nieuwadze mogłaby stać się krzywda, toteż kruk dreptał za nimi po podłodze, podskakując przy tym zabawnie, drapiąc pazurami o kamienną posadzkę.
Naga prawie odmówiła posiadania swojego pokoju, do którego mogłaby wrócić, uzasadniając ową decyzję nadmiernymi przyjemnościami. Nie chciała rozpieszczać ciała i chwalić jego ziemskich popędów, wolała rozwijać się duchowo, niżeli przyziemnie, jednak przestrzeń między czterema ścianami posłużyła jej w kompletnie inny sposób. Gdy otwarła dębowe drzwi, by móc przejść przez próg, zapach ziół nagle ją uderzył. Przeszła kilka kroków, dopóty jej nogi nie zostały zatrzymane przez ramę nieużywanego łóżka, na który w miarę możliwości delikatnie opuściła zziębniętą postać. Wymacała miękką pościel i przykryła nieznajomą, wciskając końce kołdry pod jej boki.
Ptak znalazł sobie miejsce spoczynku na oparciu krzesła stojącego przy blacie stołu, na którym stały przeróżne naczynia o równie przeróżnych kształtach. Kobieta miała pod ręką wiele naparów, które mogła ze sobą mieszać, tworząc tym samym napoje o żądanych właściwościach. Korzystała z nich przede wszystkim do opatrywania ran, lecz niektóre służyły do zgoła innych celów.
Przejechała dłonią po suszonych ziołach wiszących na ścianie, by móc rozpoznać te obecnie jej potrzebne. Chciała poradzić sobie nie tylko z rozdartą skórą kobiety, lecz również z jej wyziębieniem. Nie posiadała w pokoju pieca, lecz miała świece, które z dobrym przemyśleniem mogły działać tak samo. Pod wysoką podstawkę wsunęła jedną z nich, a na nią położyła żeliwny czajniczek.
Minęło trochę czasu, nim kobieta się wybudziła, lecz gdy już to zrobiła na stoliku obok czekał przed chwilą nalany oraz miska z ciepłą wodą i kawałkiem materiału na zmycie zaschniętej krwi.
— Pokrzywa z pieprzem i czosnkiem.
Słowa doszły do uszu budzącej się nieznajomej, chcąc wyciągnąć ją z krainy snów.
— Dobrze rozkwitłe, z Wysp. Winny przede wszystkim pomagać, a nie smakować.

Kai?

poniedziałek, 18 marca 2019

Od Kai CD Nagi


Zielone światełko jednak musiało w końcu zgasnąć, nie wiadomo, czy z powodu wichru poruszającego wszystkimi gałęziami wokół, czy może jednak przez uciekające z przemarzniętego ciała siły. A więc pozostawało schować i lewą dłoń, może i w rękawiczce, a jednak przemoczonej, pomiędzy poły długiego płaszcza, bo już z tej pożytku miało nie być. Spróbować poruszyć palcami, które nie odpowiedziały zbyt chętnie i lojalnie, ba, praktycznie tego nie zrobiły.
A więc nie dość, że śmierć, to jeszcze wcześniej tortura artysty i zabranie najważniejszego narzędzia...
Kobieta skrzywiła się i spróbowała schować twarz w szarawym materiale, brudząc go w dodatku odrobiną niezaschniętej jeszcze krwi. A i na to tak naprawdę było już za późno, bo końcówka nosa szczypała niemiłosiernie, tak samo jak rana na policzku, a może i na skroni. Ciągnęła, swędziała, ale już nawet sił brakowało, by podnieść palce do twarzy i wybadać, jak sytuacja się miała.
Chyba po prostu najłatwiej było założyć, że miała się beznadziejnie, a buźka nie wyglądała najlepiej, choć kto by się tym przejmował, w końcu pod grubą czapą śniegu i tej widać by nie było. Decyzja przez bogów została więc chyba podjęta, artystka nie dość, że przeciągnięta przez kobyłę z humorkami i oszpecona przez twardą ziemię, to miała jeszcze zaginąć kompletnie pod warstwą śniegu, by na wiosnę, ba, może i na lato, w końcu znajdowała się raczej w totalnej dziczy, znaleźć gnijące zwłoki już nie wiadomo, czy może i tamtego zaginionego księcia zza wysokich gór, a może i zwykłej wieśniaczki, która raz wybrała się za daleko na spacer.
Prawie jak Montgomery.
Och, co mi wskoczyło do tego zakutego niezwykle łba, by wyruszać tak późno po te wszystkie informacje, węszyć jak nędzny pies czy lis w poszukiwaniu zwierzyny, której nikt jeszcze nie widział, a kilku osobom jednak zdążyła wyrwać się spomiędzy sideł... 
Syknęła cicho, czego tak dawno nie robiła, w dodatku nie z zimna, nie z bólu, a z czystej złości, która powoli zaczynała pełznąć w krwi. Własna głupota zgubiła Erlankę, a więc teraz pozostało opłacić to wszystko i własną duszą. Co prawda marna to była opłata, ba, raczej nie pokrywała nawet połowy kosztów, ale lepszy rydz niż nic, jak to od niektórych zdążyła zasłyszeć w ciągu długiego, a może jeszcze nie aż tak bardzo, życia. Diabły narzekać nie powinny, raczej czeka je interesująca przygoda.
Nie dostrzegła, nie usłyszała, gdy śnieg zaskrzypiał pod cudzymi butami, a koń drgnął niespokojnie, cofając się o te kilka kroków. Nie dosłyszała słów płynących spomiędzy obcych warg, tak jak prawie nie poczuła kobiecej dłoni na swoim zesztywniałym ramieniu.
Niebiosa posłuchały modlitw, a jednak.
Jęknęła, powoli otwierając usta, starając się wydobyć jakikolwiek dźwięk, nawet ten najmarniejszy, by chociaż zasugerować, że jeszcze nie zamarzła, jeszcze dycha i pozwoli się uratować, choć może trochę utrudniać. Chrząknęła, burknęła, w końcu po prostu pokiwała głową, biorąc odrobinę głębszy oddech i starając się tym razem utworzyć zdanie.
— Łatwiej nam będzie, gdybym wdrapała się na konia — mruknęła, marszcząc czoło, przy okazji próbując w końcu ciągnąć się choć odrobinę do góry, by choć trochę uciec od śniegu, nawet jeżeli była już całkowicie przemoczona. — Choć nie wiem, czy w moim aktualnym stanie to możliwe.
Zdecydowała się i targnąć na nogi, co może i spaliło nędznie na panewce, ale próba przecież została podjęta, co mogło i oznaczać, że te przynajmniej zbytnio nie ucierpiały oraz, nie wliczając w to kilku potężnych siniaków, że były całe i zdrowe. Montgomery, z mroczkami przed oczami co prawda, w końcu stanęła na stopach, oczywiście z pomocą tajemniczej wybawicielki zesłanej prosto z niebios. I zdążyła zerknąć w te blade, najwidoczniej ślepe lica, które nie jednemu śnić się mogły po nocach.
Nie kwestionowała jednak, nie takie rzeczy już widziała, nie takie postacie ratowały jej duszę, a przeczuwała, że kobieta nie znalazła się przy jej ramieniu przypadkiem, nawet jeżeli w każdej innej sytuacji stwierdziłaby, że to zwykłe samobójstwo, wychodzić na ślepo w taką pogodę, o tej porze dnia. A przecież sama popełniła ten błąd, mając dostęp do wszystkich zmysłów.
Skinęła postaci głową, nadal utrzymując się na miękkich kolanach, jak i szyi kobyły, która w końcu stała spokojnie.
— Dzięki ci — szepnęła z ciężkim oddechem, głową i sercem.

Od Nagi cd. Kai


Ciemność spowijała świat i wydawać by się mogło, że w owej nicości człowiek znajdzie jedynie samotność i strach. Iż pogrąży się w zakątkach swego umysłu, gdy oczy, nie cieszące się żadnym obrazem, same rzucą się w rozpacz, na końcu być może i w szaleństwo. Jednak nie dane jej było doświadczyć takich stanów, bowiem za swój malunek miała świst płynącego powietrza. Zamrażał on na swojej drodze ludzkie kości, wił się wokół ich ciał. Oplatał nagie gałęzie drzew, wprawiając je w ruch, sprawiając, by uderzały o siebie wydając przy tym spokojną muzykę. Ich szelest docierał do uszu, zabawiał jeden ze zmysłów. Ruch powietrza przynosił ze sobą zimną, świeżą woń świata, przybyłą zza gór i mórz, która robiła się jeszcze bardziej wyraźna w mroźne wieczory.
Więc wyszła ślepa na zamieć, niemal jak samobójczyni, jednak w jej głowie czaiły się zgoła inne myśli od tych depresyjnych i spowianych mrokiem. Bowiem to nie ona desperacko wołała o pomoc, a głos na zewnątrz. Nie był bezpośredni, nie ujawniał się wszystkim. Nie wiedział nawet, iż owej pomocy potrzebował, a jednak miał zapisane ją uzyskać. Dla nosa i uszu kobiety krzyczał wyraźnie, przebijając się przez mury domu Gildii. Poszła za nim, albowiem taki miała obowiązek nie tylko zesłany ze sklepienia niebios, lecz również z jej sumienia i serca.
— Ty, któryś tak wołasz...
Smród wdarł się do nozdrzy, zalewając je i topiąc, a ulgi nie przynosił nawet gwałtowny wiatr, który powinien wnet go rozproszyć. Nie należał on bowiem do rzeczy przyziemnych, a rządził się własnymi prawami, mając sobie za fraszkę zasady sterujące światem.
Czarny ptak zakraczał jej do ucha, opierając się sile wiatru, który to jego materialne ciało zniewalał z łatwością. Zimne płaty spadały na jej skórę, wsiąkając w nią. Podły zapach miał swoje źródło, do którego dążyła. Złapała jego nić i nie zamierzała puścić, chcąc dojść do źródła.
Była blisko, smród stawał się coraz to bardziej duszący. Zwierzę na ramieniu poruszyło się gwałtownie, rozpościerając w gotowości skrzydła, jakby do odlotu, jednak wbijając w jej kości swoje szpony. Z kruczego gardła wyskoczył chropowaty dźwięk, mięśnie pod piórami się spięły.
Tam, tam stał. Stała zmora, czuć było jej obecność.
Postać kobiety również się zatrzymała. Stali naprzeciwko siebie, aż ta nie zamknęła wyblakłych oczu i uniosła zabliźnione dłonie, formując je w miskę.
Spowity w ciemnościach, boisz się światła, a niesłusznie. Wyłoń się z otchłani, wybij z mroku. Nathori oświetli Twą duszę, Asaim ją ukoi, Erishia przebaczy. Precz z grzechem! Precz z nieczystością! Poddaj się i padnij, a pryśnie przygotowana kara.
Wiatr świsnął jej koło ucha, a świeży zapach zastąpił cuchnący. Ręce poczęły ją parzyć, gdy czysty występek spotkał się z ludzką skórą naciągniętą na jej paliczki, osiadając na niej. Sięgnęła do karku kruka, łapiąc go i wyciągając przed siebie. Otwarła mu dziób i wlała do niego zawartość swej dłoni. Gdy uścisk na nim zelżał, ten rozpostarł szybko skrzydła, by grawitacja nie pociągnęła go do ziemi i ponownie zasiadł na barku kobiety.
Spokój wrócił na krótką chwilę, niezakłócany żadnym bodźcem, lecz gdy kurtyna zapachu rzucana przez brudną duszę rozeszła się, zrobiła miejsce nowemu, niepodobnemu do tego zmarzniętej ziemi czy śniegu. Również opierał się ruchowi ziemskiego powietrza, a więc i ten pochodził od żywego ducha.
Był zimny, ale orzeźwiający jak liście mięty, które żuło się w letnie wieczory, czekając na ochłodzenie. Suchy, jak zioła wiszące w kiściach pod sufitem w kuchni, brane garściami i mielone, gdy posiłek był gotowy. Im bliżej była, tym lepiej czuła również jod jak ten, który roztacza się nad morskimi falami z dala od portów, od zapachu ryb. Podążyła w jego kierunku, kierowana przede wszystkim sercem, które podpowiadało jej, iż w tej pogodzie mało kto wyszedłby na zewnątrz. Nie wiedziała gdzie znajdowało się Słońce na sklepieniu lub czy w ogóle, lecz po temperaturze poznawała zapowiedź ostrej nocy, a podczas takiej nikogo nie powinno być na zewnątrz.
Ową kolorową barwę woni mógł mieć tylko człowiek, jednak zaraz potem złapała tę zwierzęcia, które musiało być z nim, a po dźwiękach kopyt wszystko już było jasne: koń. Wraz z kolejnym podmuchem powietrza do jej nozdrzy wpadł tym razem całkiem znajomy, metaliczny krwi.
Wierzchowiec rozjuszył się, dostrzegając niespodziewaną postać, która nagle się za nim pojawiła i odskoczył lekko w bok. Widząc nienaturalnie wyglądające ptaszysko, któremu zielona poświata wypływała z oczu, a z gardła wydobył się kruczy dźwięk, zarżał niespokojnie, spłoszony, stukając kopytami w ziemię.
— Już, cicho...
Kobieta uniosła do góry ręce, próbując uspokoić wystraszone zwierzę. Dotknęła jego gładkie chrapy, głaszcząc je lekko, głaszcząc nie tylko jego pysk, lecz próbując dosięgnąć również zlęknione serce. Ruch na oszronionej trawie potwierdził obecność drugiej istoty.
— Ciało Twe zranione, pozwól sobie pomóc.
Przykucnęła koło postaci, trzymając w dłoni skórzane lejce, a drugą kładąc na jej ramieniu, by mieć z nią lepszy kontakt.
— Również wyziębiona. Jeśliś w sprawie do Gildii, ona niedaleko, użyczę Ci swojego płaszcza, a na miejscu opatrzymy skaleczenie. Byleby tylko się pospieszyć, bo ciepło jest dla nas niezbędne. 

Kai?

niedziela, 17 marca 2019

Od Marceline cd. Annabelle

Wampirzyca rozejrzała się po karczmie, rzadko w takich bywała. Po pierwsze, wieczorami trafiali się niesympatyczni ludzie, przez których była często wyrzucana z budynku, a niestety w dzień nie wyściubia nawet nosa z ukrycia. Po drugie, są ciekawsze miejsca, od zwykłych gospód, w których znajdziesz tylko żarcie i sen, nie licząc walk i innych rozgrywek, przy których można nieźle zarobić. Po trzecie, Marceline nie ma powodu, by przychodzić do takich miejsc. Powalczyć? Pograć w karty? Zjeść coś? Nic, a nic do niej nie przemawia, prócz tego zwykłego wypadu z nowo poznaną. Gdy czarnowłosa usłyszała jej pytanie, przestała rozglądać się po dziurze, a wlepiła swe gały w Różową Watę Cukrową. 
- Czym się zajmowałam? - powtórzyła pytanie i na chwilę zamilkła, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Jeśli chodzi ci o pracę, to niczym – powiedziała w końcu. Towarzyszka skinęła głową. - Mieszkałam z takim jednym, który mnie chował. A jak przyszedł na niego czas, to i ja ruszyłam w świat – machnęła ręką.
- A mogę wiedzieć, kim był twój… opiekun? - Marceline uniosła do góry jedną brew. Te pytania na jej temat z jednej strony jej nie przeszkadzały, ale z drugiej ją nieco peszyły. Po co ktoś chce wiedzieć, z kim kiedyś mieszkała? I kim dla niej był?
- Hm… dla mnie był ojcem i jak ja, był wampirem. No, pół w sumie – wytłumaczyła. Wtedy podeszła do nich dość potężna kobieta, niosąca dwie miski z jedzeniem. Była ogromna, mierzyła prawie dwa metry, piersi miała większe od pucowatej twarzy, a jej głos brzmiał tak nisko, że ziemia się trzęsła.
- Wasze zamówienie – ale nie była brzydka. Miała ładne rysy twarzy, brązowe oczy i zadbane ciemne włosy, spięte w wielki kok. Większość mężczyzn gapili się na jej siedzenie, które miała tak samo pokaźne jak biust. Wiadomym było, że takiej kobiecie jak niedźwiedź nikt nie podskoczy. Annabell skinęła głową w podzięce, a Marceline od razu zajrzała do miski. Pływały w niej ziemniaki, marchewka i kawałki mięsa.
- Rosół? - zapytała, a towarzyszka skinęła głową, gdy włożyła łyżkę z zawartością do ust.
- Tak, dobry. Spróbuj – Marceline wzięła do ręki sztuciec i zaczęła jeść.
- A ten twój… ojciec, umarł ze starości? - na to pytanie wampirzyca się głośno zaśmiała, waląc pięścią w stół.
- Gdyby tak było, chyba bym jeszcze siedziała w Nalaesi. Jest tak mało wampirów, które dożywają starości – dziewczyna już się uspokoiła i normalnie oddychała. - Większości wbijają kołek lub pręt w serce, zmuszają do zjedzenia czosnku, zamykają i głodzą na śmierć, albo jak się trafiło na mego ojca, odcinają głowę – Marceline pociągnęła palcem przy szyi i wróciła do jedzenia, nie zwracając na oczy Różowej, które z obrzydzeniem i z dezorientacją patrzyły na nią. W końcu dziewczyna także wróciła do jedzenia.
- Nie wiedziałam, prze… - nim zdążyła przeprosić, tamta jej przerwała.
- Teraz wiesz – wzruszyła znudzona ramionami i przez chwilę trwały w ciszy, gdy czarnowłosa się odezwała.
- Ja ci odpowiadam, to teraz ty – zaczęła podnosząc głowę znad miski. - Kim jest ta Diania, z którą mnie pomyliłaś? - zapytała. Annabelle uniosła na nią zaskoczony wzrok, w którym po chwili pojawił się smutek. Zniżyła go na stół, a Marceline wiedziała, że trafiła w czuły punkty. Poniekąd była z tego powodu dumna, dlatego z lekkim uśmiechem czekała na odpowiedź. Niestety gdy ta otworzyła usta, by jej odpowiedzieć, dwóch mężczyzn uderzyło w ich stół, trzymając w rękach kubki z piwem. Mebel się zatrząsł, gdyby talerze były wypełnione zupą, na pewno wylądowała by obok lub na dziewczynach.
- Witajcie moje piękne – odezwał się jeden z nich, niskich, ale pijanym głosem. Podniósł się z klęczek i oparł o Różową. - Widząc waszą samotność, postanowiliśmy was nieco rozerwać i poprawić humorek – powiedział patrząc na Marceline, która zmarszczyła brwi i zacisnęła pieści. - Mam nadzieję, że żadna z was nie jest czysta, że tak powiem i wie, jak uszczęśliwić mężczyznę – mówił dalej, tym razem dotykając różowych włosów. Annabelle, która widocznie chciała ich zignorować, wzdrygnęła się.
- Tak moje panie, bowiem my jesteśmy jak te dzikie ogiery, które tylko czekają, aż ktoś ich ujeździ – odezwał się ten drugi, którzy oparł się o krzesło czarnowłosej.
- Bez zależności, jakie macie rozmiary… - nie dokończył, bo gdy sięgnął dłonią do ciała wampirzyca, ta lewitując zeszła z krzesła i „usiadła” obok. Mężczyzna nie zastając oporu na swej dłoni, upadł na ziemię.
- My się ucieszymy ze wszystkiego – dokończył za niego kolega, który poszedł w ślady przyjaciela i powędrował dłonią do piersi Różowej. Nim ta zareagowała, Marceline wymierzyła w jego twarz silny cios.
- Tylko ja mogę naginać czyjąś przestrzeń prywatną! - krzyknęła wściekła. Poczuła, jak ten, który pierwszy wylądował na podłodze, chwycił ją za włosy, które leżały na ziemi. Miała zamiar go kopnąć, kiedy usłyszała głośne szuranie krzeseł. Na pomoc pijakom przybyła trójka facetów, nie byli trzeźwi, ale też nie tyle pijani, by nie utrzymać w dłoni miecza.
- Ty cholerna su*o! - wykrzyczał jeden. - Zaraz pożałujesz tej zniewagi! - gdy ten jeden ruszył na nią, a pozostała dwójka próbowała pomóc towarzyszom, Marceline uniosła się do góry, nadeptując na nadgarstek tego, który trzymał jej włosy i zabierając ze sobą krzesło, rzuciła nim w stronę mężczyzny. Jego refleks został zniszczony przez alkohol, więc nawet gdy machnął mieczem, wbił się on w drewno. Dziewczyna mogła do niego podlecieć i kopnąć go w twarz, jednak gdy miała zamiar załatwić pozostałą dwójkę, w drogę weszła jej ta ogromna baba, która podała im jedzenie.
- O nie, nie będzie tu żadnej kłótni! - wykrzyczała, a od jej głosu cała karczma się zatrzęsła. - Wynocha! Wszyscy! - powiedziała jeszcze głośniej, przez co wampirzyca musiała zatkać uszy. Potem posłusznie wyszła z towarzyszką, a za nimi trójka mężczyzn, niosących pozostałą dwójkę. Gdy Marceline ich zauważyła, odwróciła się do nich.
- Jeszcze nie skończyła – powiedziała przez zaciśnięte zęby, ale gdy wykonała dwa kroki, Annabelle ją zatrzymała. Wampirzyca spojrzała na nią wściekłym spojrzeniem.
- Nie warto, daj spokój – powiedziała łagodnym głosem, który w jakiś sposób wpłynąć na złą kobietę, która chciała tym pijakom rozwalić głowy na posadzce. Wyrwała ramię z jej uścisku i fuknęła coś niezrozumiałego pod nosem. - Uznam to za zgodę – powiedziała, na co ta druga przekręciła oczami i się odwróciła.
- Dobrze, że chociaż zjadłam większość – mruknęła nieco głośniej, zdając sobie sprawę, że nie usłyszy muzyków. Chociaż nie była fanką żadnej muzyki, nie mogła wytrzymać z myślą, że przez takich kretynów została wyrzucona z gospody. Zazwyczaj gdy ktoś jej każe opuścić miejsce, ma większy powód, niż zwykła bijatyka wszczęta przez niewyżytych seksualnie pijaków.
- Możemy…
- O nie – Marceline jej przerwała. - Chce usłyszeć tą muzykę – powiedziała marszcząc brwi i odwracając się w stronę szynku, spojrzała na wyższe piętra, na których znajdowały się pokoje.
- Ale…
- Cicho bądź – znowu jej przerwała. Podleciała z tyłu, złapała ją w talii i uniosła do góry, kierując się do otwartego okna. Gdy znalazły się w środku, usłyszały pisk jakiejś kobiety, która siedziała na jakimś mężczyźnie i w tej chwili okrywała się kołdrą. - Zamknij się, po ci zęby wypadną – pogroziła jej i nie zwracając uwagi na kochanków, poszła w stronę drzwi. Były otwarte, za nią wyszła Różowa, która przeprosiła za najście i zamknęła drzwi. Gdy dziewczyny usiadły na schodach, akurat grajkowie zaczęli swój występ.

<Różowa? ^^>

Od Kai


Kobieta cmoknęła do gniadej kobyły i spięła ją ostrogami, na co ta odpowiedziała tylko szaleńczym tańcem pod twardym siodłem oraz cichym parsknięciem. Kopyta konia nieprzyjemnie ślizgały się po już wydeptanym puchu, a hacele wkręcone w podkowy wcale nie ułatwiały sytuacji, ba, Montgomery powoli zaczynała mieć wrażenie, że jest wręcz odwrotnie, nawet jeżeli nie było to prawdą. 
A cały problem polegał na pokonaniu tego jednego, nieszczęsnego mostka, może i trochę śliskiego, ale bez przesady, na pewno nie aż tak przerażającego!
— I po co ty mi byłaś, tak, tak, weźmiecie tę gniadą, szybka jak wiatr, urodziwa i potężna — westchnęła Erlanka pod nosem, odrobinę mocniej ściskając wodze w dłoniach. Tak na wszelki wypadek. — I teraz mam narwaną kobyłę, baba, co własnego cienia się boi, koń bojowy! — prychnęła pod nosem, na co zwierzę odpowiedziało jej tym samym, momentalnie stając w miejscu. — Och, tak, obrażaj się teraz na mnie, uraziłam wielce królową, damę od siedmiu boleści!
By chwilę później odwrócić się na zadzie i znowu zacząć ten szaleńczy taniec, który powoli zaczynał przyprawiać Kai o gorączkę. A może była to po prostu z każdą chwilą obniżająca się temperatura i słońce, które powoli chyliło się ku horyzontowi oraz ustępowało ciemności wyślizgującej się już zza każdego krzaka, liścia, pnia. 
Kobieta przygryzła policzek, przy okazji jakkolwiek starając się uspokoić już i tak rozdrażnioną kobyłę poprzez muśnięcie palcami jej szyi. Co z tego, że i Montgomery powoli zaczynała się niepokoić, bo przecież środek zimy, a ona gdzieś na leśnej drodze, do budynku gildii jeszcze nie najkrótsza droga, nocy więc wolała nie spędzać na zewnątrz, pośród tej dziczy. I nawet nie chodziło o dziką zwierzynę, z którą mogłaby poradzić sobie za pomocą kilku sztuczek, a raczej wszechogarniający chłód, bo przecież przed tym nie ucieknie, tego nie przestraszy czy nie powali, a nawet próby rozpalenia ogniska i podtrzymania ognia w końcu będą kosztować ją za dużo energii.
Pozostawało więc tylko już po raz ostatni odwrócić kobyłę łbem do mostku i trochę bardziej stanowczo ścisnąć ją łydkami, zacmokać, może i wypchnąć biodrami, byle tylko ruszyła, no odrobinkę, choć ten kroczek do przodu...
A Montgomery w tym przypadku chyba wolałaby ten jeden krok, niż nagłe wierzgnięcie, , wystrzelenie praktycznie z grzbietu, kilak chwil później podniesienie przodów do góry, by następnie ruszyć galopem. Kobietę podrzuciło na siodle i choć przecież miała w nim całkiem niezłą równowagę, to w tym przypadku nie było innej możliwości niż szybka ucieczka z siedziska. Szkoda tylko, że zamiast wodzy pomiędzy palcami, to strzemię i stopa zazębiły się niemiłosiernie. A upadek, choć na śnieg, wcale miękki nie był, tak jak i przejechanie całym ciałem, głową po mostku, który kobyła w końcu pokonała.
Zginę, no nie ma opcji, w tak dziecinny, głupi sposób, och, Bogini, ulituj się nad artystką bez muzy. 
Stopa w końcu wyślizgnęła się ze strzemienia, a koń zatrzymał się i chrapami musnął obolałą właścicielkę.
Przynajmniej wierna.
Kobieta spróbowała trochę się podnieść, usiąść, by całkowicie nie zostać pochłoniętą przez śnieg, przykrytą białym puchem. I choć sprawiło jej to niezwykłą trudność, przed oczami pojawiły się czarne mroczki, a w ustach tak bardzo charakterystyczny metaliczny posmak, to w końcu się udało. Może i nie stała na nogach, ale też nie leżała, będąc praktycznie niewidoczną. Tyle dobrego.
Pstryknęła palcami, starając się odrobinkę rozżarzyć powietrze, by to buchnęło nad palcami zielonym ogniem. I coś zalśniło, coś zabłyszczało, na tyle mocno, by dać światło, jednak za słabo, by jakkolwiek ogrzać powolutku zaczynające drżeć ciało.
Pozostawało więc czekać z zakrwawioną twarzą na tak cenną pomoc i modlić się do niebios, bo przecież chyba nie była jedyną, która miała tędy tego dnia przejeżdżać.

<Ktosiu, ratuj!>

Od Aries c.d. Selvyna

Stała w wejściu i patrzyła na Selvyna siedzącego na krześle oraz maga wyciągającego rękę w jej kierunku i uśmiechającego się przyjaźnie. Mimo całego wcześniejszego animuszu, teraz stała całkiem z niego wypompowana. Miała ochotę zapaść się pod ziemię. A przynajmniej stamtąd wyjść. W końcu takie zachowanie jak przed chwilą nie było w jej stylu. A może? Jakieś ukryte pokłady odwagi? Nie umiała tego stwierdzić. Nieważne. Ważne było teraz, by podejść do tam do nich. Przełknęła gulę zaciskającą jej się na gardle. Zdjęła obuwie i niepewnie, ruszyła w ślady wynalazcy. W drodze starała się nie spuszczać głowy, więc wodziła wzrokiem od jednego schematu grzybni zawieszonego na ścianie do drugiego. Była pod wrażeniem dokładności schematów, choć rysunki przedstawiające rośliny w naturalnym środowisku pozostawiały nieco do życzenia. I to nawet nie ze względu na estetykę, bo były on naprawdę przejrzyste i schludne. Ale brakowało tam odpowiedniej szczegółowości. Zwłaszcza, że drobna różnica w zakończeniu liścia czy odpowiednim uwydatnieniu żyłek już mogła zaważyć na tym czy poprawnie rozpozna się roślinę. A to z kolei mogło zaważyć w przypadku zielarzy na tym, czy zbiorą zioła lecznicze czy trujące. Wszystko miało swoje konsekwencje. Z tego powodu, ale nie tylko, bo również ze względu na swój perfekcjonizm w pracy miała ochotę zdjąć ryciny i narysować je od nowa. A przynajmniej poprawić. Postanowiła, że kiedyś tu wróci i je przerysuje na nowo.
- Mogę? - głos maga wyrwał ją z rozważań o botanicznych dziełach Amryna. Niebieskowłosa spojrzała w miejsce gdzie spodziewała się znaleźć siedzącego czarownika. Jednak zastała tam tylko pusty fotel i migotliwe świetliste kule. Obróciła głowę w poszukiwaniu go. Z trudem powstrzymała się przed wyskoczeniem pod sufit niczym spłoszony kot, gdy w jej polu widzenia znalazła się nachylona nad nią piegowata twarz. Miast tego spłoszona dziewczyna zaczęła się wycofywać sztywnym krokiem, by w końcu upaść na krzesło, które nagle wyrosło za jej plecami. Mag wypowiedział kilka słów, których Aries nawet nie próbowała zrozumieć zbyt zajęta chowaniem głowy i kuleniem się na siedzisku. Nie zauważyła też kiedy krzesło wraz z nią podsunęło się do stolika.
- Dobrze, skoro już wszyscy siedzimy, możemy przejść do meritum. - powiedział siadając w fotelu i uśmiechając się łagodnie. Gestem wskazał na poczęstunek, po czym wyciągnął rękę w stronę dziewczyny po rysunki. Wciąż speszona wyciągnęła drżącymi dłońmi kartki z torby i podała je Amrynowi. Mężczyzna obracał arkusze uważnie przyglądając się każdej linii, każdemu cieniowi na papierze, mrucząc do siebie pod nosem od czasu do czasu. Aries w tym czasie starała się przywrócić swój utracony pozór spokoju. Sięgała po ciastko raz za razem. Niewiele musiało upłynąć by opróżniła cały talerz, więc zabrała się za herbatę. Miała mocny aromat pomarańczy i miodu z akacji.
- Muszę przyznać, że niewiele wiem o tych stworzeniach. Księgi zresztą podobnie. Ale nie jest tak, że nie mówią nic konkretnego. - mężczyzna wstał i podszedł do jednej z półek wypełnionych księgami. Szybko ją przewertował i zatrzymał się na jednej, konkretnej stronie. Mruknął coś do siebie. - Chciałbym cię jednak o coś spytać. Dlaczego w ogóle szukasz chowańca i w ogóle dlaczego akurat ten stał się twoim celem?
- N-nie wiem... Tak jakoś... - zaczęła nie wiedząc co powiedzieć. Amryn dobrze trafił z tym pytaniem. Nie wiedziała czemu. Dlaczego w ogóle jej na tym zależy? Dlaczego akurat ten? Przecież do tej pory nie przeszkadzała jej praca w pojedynkę. Nie wiedziała co mu odpowiedzieć. Ale miała wrażenie, że nie bez powodu narysowała właśnie to stworzenie. Zerkała to na maga to na Selvyna, jej ręka machinalnie zawędrowała do kieszeni i pochwyciła w drobną dłoń żelazne serce. Spojrzała w oczy Amrynowi i zaczerpnęła tchu. - Ja... Nie wiem. Fakt, mogłabym przygarnąć najzwyklejszego w świecie magii gadającego kota czy innego zwierzaka. Ale to nieistotne. Chodzi raczej o to, że w tym konkretnym jest coś... Coś szczególnego...
Mag uśmiechnął się widząc jej determinację. Jednak niechętnie podszedł i podał jej księgę. Namalowane tam stworzenie było niemal identyczne z jej rysunkami. Poza obrazkiem na jedną stronę, informacji o nim było niewiele. Ledwie zapełniały drugą. Lecz wśród nich znalazły się nazwy krain gdzie odnotowano ich obecność. Żyły w łańcuchu górskim w Ethiji. Z wiedzy jaką posiadała o świecie wynikało, że zmierzają w skaliste, dość chłodne tereny, w pobliżu wulkanów i źródeł geotermalnych. Zaraz nad mapką i nikłymi informacjami, widniała nazwa "Ślepy Sędzia". Patrząc na stworzenie miała wrażenie, że to adekwatna nazwa dla niewidomego drapieżcy.
- Młoda damo, wiedz jednak, że są one skrajnie niebezpieczne. W tamtych rejonach zaraz po smokach, to właśnie Ślepi Sędziowie są najniebezpieczniejszymi stworzeniami. - spojrzał na nią poważniejszym już wzrokiem, ale szybko zmienił wyraz twarzy na widok jej uśmiechu i błysku w oku. - Ale jak widzę, nie zamierzasz zrezygnować z wyprawy, prawda? - Dziewczyna pokiwała tylko głową w odpowiedzi. Oczywiście, że nie miała takiego zamiaru. Zwłaszcza teraz gdy już wiedziała, że te zwierzęta rzeczywiście istnieją i gdzie mogła je znaleźć. Mężczyzna tylko westchnął.
- Em...Czy mógłby nam pan pomóc się dostać chociaż do Oblistin? - spytała, wiedząc, że już i tak nadwyrężyła gościnności maga. Ale zapytać samo w sobie nic nie zaszkodzi, a pomóc może. Widząc pytanie malujące się na twarzy uczonego odnośnie lokalizacji miejscowości od razu pospieszyła z wyjaśnieniami - To jest małe nadrzeczne miasteczko leżące na północny wschód stąd przy granicy z Ethiją. Stamtąd to już łodzią dostaniemy się dalej. Proszę bardzo by nam pan tym pomógł... - Skierowała wzrok na Selvyna by ten w razie czego jej pomógł.

<Selvyn? Leń mnie złapał...>

sobota, 16 marca 2019

Od Nagi cd. Willibalda


Słowa mężczyzny wywołały lekki uśmiech na jej ustach. Nie próbował jej chyba spławić, czyż nie? Złota dłoń powędrowała do kruka, drapiąc go pod dziobem, by przykuć jego uwagę. Gdy ten poczuł przyjemny dotyk, wyciągnął szyję do przodu, jednak to było jedynie znakiem dla kobiety, gdyż sekundę później odebrała mu darowaną rozkosz.
— Znajdź mi laskę — szepnęła.
Rozsądek podpowiedział jej, iż nie warto w najbliższym czasie polegać jedynie na swoim smolistym przewodniku, a należałoby zaopatrzyć się w praktyczniejszy przedmiot. Po ostatnim zachodzie Słońca wiało bardzo agresywnie, toteż na ziemi winny leżeć poodrywane gałęzie drzew, które nie wytrzymały siły przyrody i poddały się, kończąc swój żywot. Dlaczego nie dane im przeżyć jeszcze jednej przygody?
Odziane w pióra ciało zatrzęsło się poirytowane, lecz chwilę potem pochyliło się, by niezgrabnie wzbić się w powietrze, omal nie uderzając swoimi skrzydłami w twarz pani, która odchyliła się lekko w bok, czując na sobie mocne powiewy. Gdy była znów bezpieczna, ponownie zwróciła się do mężczyzny.
— Ależ mój drogi panie — zaczęła, z nutką ironii w głosie. Ufała swojej osobie, tym samym swoim zmysłom. Więc jeśli woń mówiła jej, iż człowiek stojący przed nią posiada mocną, silną, a tym bardziej dumną duszę, to nie pozostawało jej nic innego, niżeli spytać: w jakim stopniu? Nie pojmowała jego słów, nie pasowały one do zapachu, który czuła. Jednak może tkwiła w błędnym przekonaniu, iż za tym czaiło się coś głębszego. Może kierowała nim jedynie wstrzemięźliwość oraz skromność? Jeśli tak, chwała mu było za to, bowiem ludzie dumni rzadko rodzą się również z taktem. Dlaczego jej umysł zaraz musiał brudzić się podejrzeniami? Nie pochwalała swego brzydkiego odruchu w stosunku do niego, acz był on naturalny. Wzbudziło to w niej niezdrową ciekawość i już przepowiednia Bogów nie była jedyną rzeczą, jaka pchała ją w ową podróż z nieznajomym.
— Nie pytałam o kierunek Twej podróży, bowiem dla mnie zbędny. Mym zamiarem nie jest dojście do celu, a towarzyszenie Tobie.
Nie miała możliwości ujrzenia i oczytania miny jej rozmówcy, dlatego mogła się jedynie domyślać, co czuł, a to nie było łatwym zadaniem. Nim jednak zdążyła wydać swój osąd, posłyszała nieregularny trzepot skrzydeł, a tuż za nim szelest trawy i uderzanie dziobem o drewno. Wyciągnęła rękę w kierunku dźwięku i rozpostarła palce, czekając na przedmiot. Kij wpadł jej w dłoń, kruk ponownie wylądował na jej ramieniu, a ona znów się odezwała:
— Jam już gotowa.
Stuknęła kilka razy końcem w twardy chodnik, testując swoją nową laskę. Wyglądało na to, iż ciężar nie spoczywał w jej uścisku, a na dole, więc odwróciła prostą gałąź, a następnie się na niej oparła.
— Polecam również się spakować, najlepiej wyruszyć nim zapadnie zmrok. Dla mnie to oczywista fraszka, jednak ty władasz wzrokiem, któremu jasna postać Nathori bezsprzecznym przyjacielem.

Willibald?

Jeszcze tylko wspomnę, bo jak zwykle zapomniałam: 
czcionka złota - myśli Nagi
czcionka zielona - język zmarłych, który jej kruk rozumie, bo nie mogłam znaleźć żadnego niebanalnego, który równocześnie byłby w google translate, więc po prostu zaznaczam innym kolorem

Od Nagi cd. Willibalda


Podróż.
Słowo dziwnie znajomo zabrzęczało jej w uszach, a za umysł pociągnęła niewidzialna nić, na której końcu miało znajdować się rozwiązanie. Jednak szybko została przerwana przez poruszenie na jej ramieniu, co odciągnęło skupioną wcześniej uwagę, a gdy próbowała wrócić do złapanego śladu, nie znalazła go, zostawszy jedynie ze wspomnieniem dziwnego uczucia.
Kruk znowu szczypnął skórę na barku, ożywiając się, kiwając swoje ciało w przód i w tył. Poruszył skrzydłami, nie odrywając ich od tułowia i przekrzywił łeb. Postać jego była nadto niespokojna, a przecież to ona zaprowadziła swoją panią do tego źródła.

Zniewolona duszo, czegóż chcesz?

Silny zapach kwiatów ogłuszał inne, nie czuć było nawet świeżego powietrza gnającego nad ziemią, tuż obok stóp, który jeszcze nie tak dawno stał sam w centrum uwagi, teraz zniewolony. A jednak przez goździki wyraźnie przebił się inny, jakby odrębny, tak wyraźny jak przed chwilą zimny wiatr.
Pojawiał się w trakcie katastrof, dusił żywe ciała, skażał powietrze, wdzierał się w płuca, trując je od środka. Towarzyszył jednemu z najpotężniejszych żywiołów, jego zapach był alarmujący. Odstraszał zwierzęta, kazał im uciekać, by ratować życie. Władał niebem jak i ziemią.
Skóra na dłoniach poczęła piec, jakby smagana końcówkami ognia. Ręce lizane od środka, zacisnęły się momentalnie w pięści, a doznanie ustało. Rozwiany został również dym, który drażnił jej węch. Wszystko znikło równie niespodziewanie jak się pojawiło, kwiaty mężczyzny znów pachniały, a ostudzone przez mróz dłonie rozluźniły się.
Prędko pojęła: nieszczęście miało się wydarzyć.

Och, czcigodni Bogowie. W swej litości ostrzegliście przed upadkiem łaskawości losu, który dotąd wznosił się ku niebu. Teraz jednak poszybuje w dół, rozbijając się o twardą ziemię. Na fortunę nie mam wpływu, bowiem nie do mnie ona należy. Zniewalam jedynie przeszłość i teraźniejszość, jednak przyszłość pozostaje dla mnie zagadką. Odsłoniliście przede mną rąbek tajemnicy, za com wdzięczna. Ślubuję was nie zawieźć i wykorzystać słusznie ten przywilej. W imię Erishii, Nathorii i Asaim.

Modlitwa przeleciała jej przez umysł, hartując go, obdarzając w rozwagę, a ducha w zaparcie.
— Będę Twoją towarzyszką.
Zdanie wyszło pewnie z jej ust, stojąc mocno w swej racji.
— Ma wola niezależna od Twojej, a postanowienie silne. Jeśliś prosty człowiek, nie będziesz miał nic przeciwko, jako iż ludzie wolą podróżować w grupie, niźli sami.
Ptaszysko wydało z siebie dźwięk na potwierdzenie jej słów. Nie rozumiało języka ludzi, lecz rozumiało ich postawę, a obecna kazała mu zawtórować osobie, u której siedziało na ramieniu, grzejąc łapy zabierawszy ciepło z jej skóry.
— Płynności i szybkości podróży nie zaburza ślepota, gdy nadrabiana innymi zmysłami, o to nie musisz się frasować.

Willibald?

poniedziałek, 11 marca 2019

Od Annabelle cd. Marceline

     Szczęśliwa, że Diana się zgodziła różowowłosa wróciła do swojego pokoju po wcześniej uszykowaną torbę. Spojrzała jeszcze szybko na siebie w lustrze i dłonią przygładziła ubranie po czym zarzuciła na nie jasny zimowy płaszcz. Pod szyją zawiązała ciemny szalik a na dłonie wsunęła rękawiczki. W końcu na zewnątrz jest zimno, a przeziębienie nie jest niczym ciekawym. Zarzuciła brązową torbę na ramię i wyszła z pokoju zamykając go na klucz. Szybko zeszła po schodach i wyszła na zewnątrz by stojąc w środku się nie zagrzać. Stanęła obok schodków prowadzących do budynku i rozejrzała się po tym pięknym zimowym krajobrazie. Biały puch zalegający wszędzie dookoła to naprawdę bardzo przyjemny widok. Uśmiechnęła się do siebie. Dziewczyna stała tak chwilę do czasu gdy za plecami nie usłyszała głosu towarzyszki na którą czekała. Nie spodziewając się go usłyszeć wzdrygnęła się i momentalnie odwróciła w jej stronę.
- Zaskoczyłaś mnie - powiedziała zamiast odpowiedzieć na zadane pytanie. - Którędy wyszłaś?
     Przyjrzała się dziewczynie unoszącej się naprzeciw niej. Jej strój nie odróżniał się zbytnio od tego w którym widziała ją zaledwie parę minut wcześniej. Dalej była ubrana w ciemne barwy. Jedyną zmianą jaka zaszła, było pojawienie sie grubego swetra. Różowowłosa uśmiechnęła się do towarzyszki.
- Oknem. - wampirzyca wskazała swoje okno.
     Annabelle w odpowiedzi kiwnęła głową, po czym widząc, że Marceline również jest gotowa do drogi ruszyła przed siebie. Niezbyt szybkim krokiem szła w kierunku Tyrie w towrzystwie lewitującejbobok dziewczyny, zerkając czasem na nią. Lekarka była naprawdę szczęśliwa mogąc znów wyjść gdzieś ze swoją Dianą nawet jeśli czarnowłosa nie pamiętała o tym kim była wcześniej.
     Droga do Tyrie była krótka. Wystarczyło zaledwie kilkanaście minut marszu i dziewczyny dotarły do celu. Była nim niewielka karczma stojąca praktycznie w centrum mieściny. Dzisiejszego wieczoru mieli w niej wystąpić wędrowni muzycy, którzy pojawili się w mieście. Przebywają w nim juz drugi dzień więc Annabelle zdążyła usłyszeć od członków gildii, że są naprawdę utalentowani. Poza tym w tej karczmie jedzenie jest dosyć smaczne, a ceny niezbyt wygórowane. Dlatego też to miejsce wydało się różowowłosej idealne na wypad z nową/starą znajomą.
     Dziewczyny weszły do budynku po czym zajęły jeden ze stolików bliżej sceny gdzie do występu szykowali się wcześniej wspomniani artyści. Zamówiły po talerzu podawanego tego dnia gulaszu i w oczekiwaniu na podanie jedzenia zajęły się rozmową.
- Czym się zajmowałaś przed dolączeniem do gildii? - spytała różowowłosa.
     Annabelle naprawdę ciekawiło co się działo z Dianą po ostatniej katastrofie. Liczyła na to że dzięki temu pytaniu uda jej się dowiedzieć co nieco o tym.

(Marcysiu?)