sobota, 29 czerwca 2019

Od Krabata cd. Desideriusa


Zbity z tropu Krabat podrapał się po głowie zroszonej już drobnym potem, słonym owocem wysiłku, który obficie ściekał mu na ramiona rysując na koszuli coś jakby mokre skrzydła przyklejone do umięśnionego ciała. Szczerze nie znosił takich sytuacji, kiedy musiał brać za coś odpowiedzialność, dlatego pytające spojrzenie Desideriusa sprawiało mu niemal fizyczny ból. Miał nadzieję, że jako prosty ogrodnik raz na zawsze uwolni się od obowiązku udzielania rad i podejmowania jakichkolwiek decyzji. Przez moment czuł jakby zawistna przeszłość dopadła go i tutaj, tym bardziej, że tajemniczą skrzynię opatrzono o ironio herbem jednego z miast doskonale znanych mu z dzieciństwa. Zmarszczył brwi i westchnął jakby szykując się do dźwignięcia jakiegoś wyjątkowo uciążliwego ciężaru i szepnął do siebie słowami dobrze znanego wiersza:
- Oto jest życie nic a jeszcze dosyć…
Przez chwilę gładził się po głowie starając opanować. Uświadomiwszy sobie, że jego towarzysz jest równie skonfundowany, zrozumiał wreszcie, że tym razem sprawa nie dotyczy życia i śmierci, a jedynie pewnej zagadkowej skrzyni. Ponownie, więc westchnął, ale twarz miał już nieco spokojniejszą. Zdobył się nawet na nieśmiały uśmiech. Jak to się zresztą stało, że znalazł się tutaj. Wszystko jak dotychczas coraz bardziej oddalało go od wymarzonego spokoju. Najpierw tułaczka po całej niemalże krainie, kiedy wydawało mu się, że nic gorszego być już nie może. Potem znajomość z pewna ekscentryczną arystokratką, dzięki której miał niemalże gwarancję bycia zamieszanym w każdą aferę w mieście. Wreszcie to. Wystarczyło mu raz zobaczyć Sorelię zmierzającą do gabinetu mistrza by nabrać przekonania, że i tu nie znajdzie upragnionego wytchnienia. Konsekwencja, którą jak wiadomo w życiu zachować trzeba, nakazywała mu teraz wplątać się w kolejna jakąś aferę i ostatecznie przypieczętować swój los tułającego się od kłopotów do kłopotów rozbitka. Z zamyślenia wyrwało go głośne uderzenie skrzyni o ziemię. Najwyraźniej nieproszony transport zaczynał się niecierpliwić. Z niezwykłą jak na siebie zręcznością ogrodnik uderzył swoim kijem w wieko przesyłki.
- Cokolwiek zamierzamy z tym zrobić nie powinniśmy dopuścić, by biegało sobie swobodnie po gmachu gildii, dość było zachodu z tymi nieszczęsnymi chochlikami, nie trzeba nam kolejnej plagi. Możnaby zawiadomić mistrza, ale jeśli w środku będzie po prostu jakiś Trzeszczyk, albo inna pospolita leśna gadzina, która po prostu miała ochotę podjeść sobie liści i zupełnie bezinteresownie władowała się do transportu, to mówiąc bez ogródek wezmą nas… a zresztą nie będę nawet kończył. Myślę, że najlepiej będzie zabunkrować się w jakimś zamkniętym pomieszczeniu w asyście buteleczek z proszkiem usypiającym, gdyby jednak było to coś niebezpiecznego, i zobaczyć, co też to jest. Fakt, że poproszono mnie i pomoc, a to znaczy, że w każdej chwili mógłbym odmówić, na co miałbym obecnie ogromną ochotę. Najchętniej wróciłbym do moich pomidorów i rzodkiewek, które bądź, co bądź nie urządzają sobie samowolnych spacerów po ogródku i zostawił ten problem komuś bardziej kompetentnemu, kto ma więcej wolnego czasu, ale to pewnie nie wchodzi w grę. Zresztą teraz to trochę i mój problem. Więc panie zielarz, co z tym robimy?
Czując się usprawiedliwiony tym długim elaboratem, który przed chwilą wygłosił i niejako zwolniony z podejmowania ostatecznej decyzji. Włożył ręce do kieszeni spodni i spuścił wzrok, jakby liczył, że w ten sposób uniknie wszelkich kolejnych pytań. Właściwie nawet nie myślał o tym, że jego zachowanie, nad którym zawsze tak pieczołowicie starał się panować, znacznie odbiega od normy, do której zdołał już wszystkich przyzwyczaić.  

<Desiderius? Najmocniej przepraszamy, że tyle to trwało>

wtorek, 25 czerwca 2019

Od Ophelosa CD Leonarda

— A jednak straciłeś czujność. — I co mu zostało zrobić, jak nie opuścić wzrok, jak nie pokiwać głową. — W waszej również trosce zapewnić stadu spokój i materiały ku temu potrzebne. Czasami potrzeba i cena utargu jest ważniejsza niż własnej dumy i przekonań, a i wykazać należałoby się sprytem większym, niż senior. Szkoda by przecież była straszna, gdyby jednak w te rejony zapuściłby się, choć, jaki basior.
Musiał zgodzić się, z oporem i nieopisanym nieszczęściem co prawda, z mężczyzną, stwierdzając, że za utratę czujności od dawnych trenerów dostałby w najlżejszym przypadku drewnianym mieczem po głowie na tyle mocno, by następnego dnia znalazł tam siniak, a ból nadal rezonowałby w całym umyśle.
Oj nie, rycerzowi nie wypadało opuszczać gardy, nawet wtedy, gdy wydawać się już mogło, iż zagrożenie odeszło na dobre, nie miało już nękać niespokojnego umysłu, nie miało zachodzić od tyłu. A on przecież tak bardzo pragnął spokoju, ciszy, zostawienia przez wszelkich wrogów w zamian za to samo z jego strony. Nie miał ochoty wymachiwać mieczem, nie miał ochoty zdobywać kolejnych blizn, które już zdobiły męskie, dobrze zbudowane ciało w zdecydowanie za dużych ilościach.
Ale czy znalazłby upragniony pokój w jakimkolwiek zawodzie? W końcu spichlerze farmerów okradane były przez maszerujące wojska czy innych najeźdźców, pasterze nękani codziennie przez watahy wilków, podróżnicy przez złodziejaszków, historycy i inni kronikarze przez płomienie oraz nietrwałość papieru, a na barda nigdy się nie nadawał – choć matka i babki uczyły śpiewu, już dawno dane mu było zapomnieć tej umiejętności.
Westchnął cicho, gorzko i ciężko, przygasił fajkę, w której pozostały nie nadające się do czegokolwiek resztki tytoniu.
— A jednak straciłem czujność — powtórzył po swoim towarzyszu, nie do końca wiedząc, czy aby na pewno nawiązuje do sensu ich rozmowy, czy może jednak do przemyśleń biegających po głowie.
Zmrużył powieki, już na dobre zawieszając wzrok na spokojnie pasących się owcach, nie dbających o swoich wrogów, nie dbających o spokój czy ciszę, przyjaźnie, miłości i inne cechy plączące żywot. Żyły zdecydowaną teraźniejszością, kierowały się instynktami. 
Bardzo w nich to lubił.
[O patrz, męska duma jednak potrafi ustąpić miejsca jakiejkolwiek rozwadze]

niedziela, 23 czerwca 2019

Od Quinlan

Słoneczne popołudnie. Większość pewnie wolałaby przesiadywać na świeżym powietrzu… Ale nie Quinlan. Szatynkę jak zwykle można było odnaleźć w bibliotece. Siedziała na jednym z foteli w rogu pomieszczenia, otoczona najróżniejszymi książkami. Jedne stały na półkach, a inne, które zdążyła już przeczytać, leżały na ziemi obok niej. W rękach trzymała jedną z najbliższych jej sercu historii, „Romeo i Julię”. Dramat ten zawsze ją inspirował. Uważała, że to niezwykłe jak silna może być miłość, którą tam przedstawiono. Szczególnie że była jednocześnie taka trudna. Jej złote tęczówki uważnie śledziły tekst. Akurat dotarła do swojej ulubionej sceny. Sceny balkonowej.

“JULIA
Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo!
Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę!
Lub jeśli tego nie możesz uczynić,
To przysiąż wiernym być mojej miłości,
A ja przestanę być z krwi Kapuletów.

ROMEO
Mam–że przemówić czy też słuchać dalej?

JULIA
Nazwa twa tylko jest mi nieprzyjazna,
Boś ty w istocie nie Montekim dla mnie.
Jest–że Monteki choćby tylko ręką,
Ramieniem, twarzą, zgoła jakąkolwiek
Częścią człowieka? O! weź inną nazwę!
Czymże jest nazwa? To, co zowiem różą,
Pod inną nazwą równie by pachniało;
Tak i Romeo bez nazwy Romea
Przecież by całą swą wartość zatrzymał.
Romeo! porzuć tę nazwę, a w zamian 
Za to, co nawet cząstką ciebie nie jest,
Weź mię, ach! całą!

ROMEO
Biorę cię za słowo:
Zwij mię...”

Nagle słowa dramatu zniknęły sprzed oczu dziewczyny. Przysłoniła je pewna biała masa potocznie zwana kotem. Mimo tego, że przeszkodzono jej w takim momencie, Quinlan tylko uśmiechnęła się delikatnie na widok swego pupila. Była już przyzwyczajona do tego, że kota uwielbiała przychodzić w najmniej spodziewanych momentach. Szczególnie jeżeli akurat dziewczyna była czymś zajęta. Złotooka wyciągnęła rękę i pogłaskała zwierzę, które na ten gest zaczęło mruczeć, po chwili kładąc się na jej kolanach. Chociaż lepiej pasowałoby określenie na jej książce, która tam wylądowała. To było już trochę za dużo. Dwudziestotrzylatka momentalnie chwyciła kotkę i postawiła ją na ziemi. Za żadne skarby nie mogła przecież pozwolić, aby takie dzieło sztuki jak „Romeo i Julia” zostało, chociaż w małym stopniu zniszczone przez puszystą kulkę sierści. Następnie szybko odłożyła dramat na jego miejsce na półce, aby na pewno był bezpieczny. Dopiero wtedy odetchnęła z ulgą i zwróciła wzrok na stworzenie obok jej nóg. Na pierwszy rzut oka było widać, że nie podobało mu się zachowanie właścicielki.
- Neferette… Nie gniewaj się. Przecież wiesz, że musiałam. Nie mogłam przecież pozwolić, abyś przypadkiem uszkodziła dramat Shakespeare’a - mówiła łagodnie, patrząc uważnie na kotkę.
Oczywiście ta zignorowała całą wypowiedzieć dziewczyny. Po prostu usiadła i zaczęła myć swoją łapkę, nawet nie racząc spojrzeć na szatynkę.
- No proszę, nie masz powodu, aby się obrażasz - Quin postanowiła ponowić próbę, ale tym razem przykucnęła i chwyciła zwierzę w swe ramiona, przytulając je.
Na początku wszystko wydawało się okej. Ette nawet zaczęła pocierać pyszczkiem o szyję dziewczyny. Bieda ta myślała, że jej pupil będzie już grzeczny i wybaczył jej. Jednak przeliczyła się. Już po chwili kupka sierści zaczęła uciekać z czymś połyskującym w pyszczku. Quinlan chwyciła się za miejsce, gdzie jeszcze kilka minut temu wisiał naszyjnik. Był on dla niej szczególnie ważny. Dostała go od przyjaciela z dzieciństwa, który zaginął rok temu. Nikt nie wiedział, co się z nim stało, a ten wisiorek był jedyną pamiątką, jaką miała po nim. Musiała go odzyskać i to w tempie natychmiastowym. Dało się usłyszeć jedynie głośny tupot, gdy szatynka rzuciła się do pogoni za małym złodziejem. Nie minęła nawet minuta, kiedy zniknęła z biblioteki i zaczęła poszukiwania. Zaglądała do każdego zakamarka, każdej kryjówki kotki, jaką znała. Jednak to wszystko było na nic. Nigdzie jej nie było. Nagle dziewczyna, wybiegając zza zakrętu, poczuła opór i prawie się przewróciła, ale w porę udało jej się złapać równowagę. Uniosła niepewnie wzrok i spojrzała na swą przeszkodę. Był to brodaty mężczyzna. Z tego, co pamiętała, nazywał się Feliks. Patrząc na niego, uświadomiła sobie, że powinna przeprosić. Nie lubiła tego robić i wręcz unikała jak ognia, ale tym razem to niezaprzeczalnie była jej wina.
- Nie chcę się powtarzać, więc powiem to tylko raz. Przepraszam - szybko wypuściła z siebie słowa, po chwili dodając. - W sumie skoro już cię tu spotkałam to mam pytanie. Nie widziałeś gdzieś może niewielkiej białej kotki, która miałaby w pyszczku naszyjnik? Uciekła mi gdzieś, a jest to dla mnie bardzo ważny przedmiot i muszę go odzyskać - swój niecierpliwy wzrok wbiła w mężczyznę, chcąc jak najszybciej uzyskać odpowiedź.

<Feliks?>

Od Kai CD Nagi

Kobieta oparła czubek nosa o wierzch dłoni, która utrzymywała się za pomocą mocnego łokcia położonego na drewnianym stole. Zerknęła prosto w twarz mówiącej egzorcystki, czując się z tym, conajmniej, dziwnie, nawet jeżeli była Montgomery, nawet jeżeli patrzenie ludiom prosto w oczy, bez skruchy czy wstydu było dla niej całkowicie normalną sprawą. A jednak, odczuwała nieopisany dyskomfort, śledząc linie tworzące twarz swojej młodo się prezentującej rozmówczyni. Nie widziała zmarszczek, blizn na skórze okalającej oblicze, miast tego prezentowano przed nią pełne usta, krótkie, aczkolwiek dosyć gęste rzęsy. 
Aczkolwiek oczy, te spoglądały pusto, wyjątkowo niepokojąco, nawet gdy nie widziały otaczającego świata. Dłonie jednak, te czas i działania pokryły szramami, twardymi bliznami, skórą, która już miała nigdy nie odżyć, a przecież nadal pokrywała mięście, kości, utrzymując dwa, zwinne narzędzia w ryzach.
Kai potarła nerwowo nadgarstek, nagle orientując się, że wyjątkowo brakuje jej wszystkich niesfornych dzwonków ojca. Chroniły, broniły przed niezbadaną nadal dla niej magią i choć zazwyczaj korzystała z nich kompletnie nieświadomie, nigdy nie postanawiając wgłębić się w tajniki swego rodziciela, który działał z dźwięcznymi, metalowymi kloszami istne cuda, tańcząc, skacząc, pogwizdując i mamrocząc tajemnicze formułki. 
A przynajmniej tak przekazywały jej matka oraz babka, bo samej kobiecie mężczyznę dane było ujrzeć trzy, może cztery razy, w dodatku w swojej dosyć wczesnej młodości. I tylko te zielone oczy, które czasami dostrzegała w lustrze, przypominały w ogóle o jego istnieniu. 
— Rozumiem — mruknęła, nadal odrobinę pogrążona w pędzących myślach. Zastukała paznokciami o drewno, ostatecznie decydując się, by sięgnąć po drewniany kubek wypełniony wodą. — I tak, doszły mnie tego słuchy, aczkolwiek te docierają do mnie cały czas, a mam wrażenie, że większości członków naszego towarzystwa nadal nie poznałam — stwierdziła, drapiąc się po brodzie, by ostatecznie westchnąć, odchylając się odrobinę do tyłu.
Bujnęła się na krześle, raz, drugi, rozglądając się przez chwilę po sali, w której nadal zbierali się ludzie czy inne istoty. Nic dziwnego, godzina była nadal wczesna, pogoda również nie zachęcała do zrywania się spod ciepłej pierzyny.
— Zbierałam informacje — Kai zdecydowała się w końcu odpowiedzieć na zadane pytanie, choć zrobiła to niechętnie, raczej cicho, bardziej mamrocząc, niż mówiąc głośno, tak, jak zazwyczaj to robiła. — Prawią, że znowu widziano gdzieś chochliki, drzewa zaczęły się ruszać, a wilki są coraz odważniejsze — dodała niezbyt szczęśliwie, pocierając dłońmi o czoło. — A później okazuje się, że chochlikami są złośliwe dzieciaki z drugiej rodziny, drzewami poruszył wiatr czy urwisy zerwały po dwie gałązki i straszą starszyznę, a sfora wilków to dwa, wychudzone i zdziczałe lekko psy, które po dostaniu nogi kurczaka są do rany przyłóż — prychnęła, zarzucając nogę na nogę, nie bacząc na to, że krzesło nadal kiwało się za pomocą ciężaru ciała. Uderzyło, huknęło, gdy kobieta tylko na chwilę straciła równowagę i od razu pochyliła się do przodu, chcąc ją ponownie uzyskać. Nogi krzesła uderzyły dosyć mocno o drewnianą podłogę, Kai skrzywiła się, może i podskakując w miejscu. — I chciałam jeszcze raz pięknie podziękować za troskę, choć mięśnie nadal mam obolałe, rany ciągną, niektóre chyba będą mieć tendencję do babrania się, tak wydaje mi się, że sen dobrze mi zrobił, gorączka przeminęła na najbliższy czas. Swego długu nie spłacę pewnie do ostatniego dnia żywota, a może i jeszcze kilka późniejszych jutrzenek.

piątek, 21 czerwca 2019

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Zaśmiał się. Tak paskudnie się zaśmiał, że Leonardo miał jedynie ochotę zrugać go spojrzeniem, wyjawiając obrzydzenie całą tą sytuacją, która przyprawiła go o zawroty głowy i podciągnięcie zawartości żołądka pod samo gardło. Tak proste. Tak wieśniackie. Tak...
Żałosne. Chciałby powiedzieć. A miał już jakieś mniemanie o człowieku. Już chciał powiedzieć, że mógł być na równi z nim. Zaskoczył go. W negatywnym tego słowa znaczeniu.
— Lekkomyślnym jest dawanie zwykłego kija pastuchom, miast dobrej, twardej broni, nie sądzisz? — spytał, nachylając się w stronę młodszego, który nie zareagował wcale. — Nigdy nie słyszałem, by ubito stado wilków, niedźwiedzia czy rzezimieszków kawałkiem patyka. Ba, i za pomocą dobrze naostrzonego sztyletu byłoby ciężko.
Montegioni prychnął.
W jego obowiązku leżało, by zadbać o owce. On miał przyprzeć właścicieli, targować się o porządne wyposażenie, zapewniając, że inaczej nie zdoła udźwignąć obowiązku, bowiem trudne było wyruszyć naprzeciw wojskom, gdy w dłoni dzierżyło się zardzewiały miecz. Leonardo śmiał twierdzić w tamtym momencie, że w rzeczywistości pastuchowi na owcach nie zależało, bowiem nie zatroszczył się o nie, jak trzeba, a posadę wybrał tylko ze względu na jej lekkość i własne lenistwo. Bo jak inaczej nazwać sytuację, gdzie mężczyzna przez cały dzień pyka przeklętą fajkę, raz na jakiś czas przestawi owce, a i nawet dzikie zwierzęta nie były mu groźne ze względu na ulokowanie gildii.
— Zresztą, ledwo zasnąłem, ciężko mi to nazwać dobrym snem — dodał jeszcze, jakby chcąc usprawiedliwić się przed młodzieńcem, który jednakowoż swoje zdanie o mężczyźnie już posiadał i nie zapowiadało się na to, by zamierzał je zmienić.
Ponownie się rozluźnił, ponownie odprężył, rozlał po trawie, co wcale nie spodobało się byłemu szlachcicowi, który teraz odchylił głowę, by pozwolić twarzy zanurzyć się w promieniach słońca, które nieprzyjemnie kłuło w policzki, jakby tysiące szpilek wbijających się w miękką skórę.
— A jednak straciłeś czujność — odparł pewnie, nie kusząc się nawet, by zerknąć na blondyna. — W waszej również trosce zapewnić stadu spokój i materiały ku temu potrzebne. Czasami potrzeba i cena utargu jest ważniejsza niż własnej dumy i przekonań, a i wykazać należałoby się sprytem większym, niż senior. Szkoda by przecież była straszna, gdyby jednak w te rejony zapuściłby się, choć, jaki basior.
I choć bardzo nie chciał, kły błysnęły w słońcu, oczy zdziczały, a uśmiech, jakże przerażający, rozjaśnił się na pięknej dotychczas buźce.
Prędko, żwawo, opamiętać się, Montegioni. Rzezi, przecież nie chcieliście. Pokarać pokarzecie go kiedy indziej.

⸺⸺֎⸺⸺
[Choć szczerzyć kłów nie przystoi]

Od Yuuki cd. Xaviera

Yuuki, choć sama w pewnym stopniu nietrzeźwa, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że Xavier w tamtym momencie do wielce rześkich i świeżych osób nie należał — a w skrócie mówiąc, był pijany i wesoły jak dyliżans wiozący stado dzieci w ich ostatnią wycieczkę — jednak ostatnią myślą, jaka mogłaby pojawić się w jej głowie to ta, w której jej kompan podekscytowany, z jasno błyszczącymi gwiazdkami w oczach rzuca się w gęstą ciemność w poszukiwaniu niczego innego jak nowych kłopotów. Sama anielica oczywiście nie miała ku temu nic przeciwko, lubiła patrzeć na pijanych ludzi robiących głupie rzeczy. Dodatkowo nigdy nie odmówiłaby narażania kręgosłupa, zwłaszcza jeśli wizje tego, co mogło się stać, obiecywały niebezpieczne i straszne przeprawy w nieznane. Bez chwili zawahania ruszyła więc za chłopakiem, zdając się na mały, żywy płomyczek rozpraszający czeluście mroku ciągnące się przed nimi.
— Jak myślisz, co tam znajdziemy? — W głosie Xaviera dało się wyczuć szeroki uśmiech rozjaśniający jego pijacką twarz. — Jakieś skarby? Więcej alkoholu? A może skarby i alkohol?
— W sumie to tutaj chyba jeszcze nie byłam — odparła anielica, rozglądając się po gołych, wilgotnych ścianach.
— A widzisz! Jeszcze mi za to podziękujesz.
— Z pewnością, skarbie — uśmiechnęła się z politowaniem, gestem dłoni zapraszając Xaviera głębiej w ciemność, aczkolwiek chłopak nie potrzebował go wcale, gdyż zostawiając Yuuki w tyle przebierał żwawo nogami, chwiejąc się raz w lewo, raz w prawo, w zależności od tego, z której strony przyciąganie alkoholu stawało się większe.
 
     Marsz przez ciemność nie mógł trwać dłużej niż kilka minut, chociaż dla nich zdecydowanie ciągnął się całą wieczność, a Xavier zdążył napocić kolejną wieczność swoich narzekań, które Yuuki znała już na pamięć. W pewnym momencie udawało jej się już nawet wyprzedzać Xaviera i zarzucać którąś z takich wiązanek żali i nieszczęść nim chłopak otworzył dobrze usta. 
     Na ich szczęście korytarz w końcu znalazł swój koniec i oboje wkroczyli do przestronnej, okrągłej sali. Yuuki wykorzystując swoje szatańskie sztuczki, odwołała mały płomyczek, klaszcząc dwa razy dłońmi i w sekundę później przyglądając się pochodnią, które kolejno zajmowały się tańczącym na ich czubkach ogniem. Dopiero kiedy cała sala skąpała się w blasku rzażących płomieni dostrzegli, że nie są tam do końca sami. W skalnych ścianach widniały dość płytkie, wyryte półki, przypominające groby, w których środku spoczywały ludzkie szkielety. Nie miały na sobie żadnych zbroi bądź ich szczątek, wszystkie dzierżyły jedynie miecze, które pod wpływem czasu wyglądały tak, jakby za moment miały się rozpaść w pył. 

— Czyli o tym również nie wiedziałaś? — zagadnął Xavier, przerywając w końcu milczenie i spoglądając kątem oka na swoją kompankę. 
 
     Anielica stała głupio w miejscu, lekko przygarbiona, z opuszczonymi ramionami i wysoko uniesionymi brwiami, wgapiając się pusto w niewidoczny punkt przed sobą. Kiedy Xavier obrócił głowę, aby móc lepiej jej się przyjrzeć w pierwszej chwili nie mógł stwierdzić czy głęboko nad czymś myślała, czy po prostu nagle padł jej system. 
 
     Na szczęście chwalić wszystko stan ten okazał się jedynie chwilowy, gdyż nagle wybuchnęła, wymachując ramionami ku górze.

— Patrz, jakie się tu musiało bajabongo dziać! — wykrzyknęła na tyle głośno, że spokojnie słychać ją było na powierzchni i wskazała puste butelki po trunkach. — Nie dość, że się schlali w trupa to jeszcze umarli i nie zaprosili do picia! — Anielica bardzo poważnie podparła rękami boki, ze zmarszczonymi w złości brwiami spoglądając po szkieletach. Xavier natomiast nie za bardzo wiedząc jak w tamtym momencie zareagować, po prostu przemilczał nagły zryw anielicy, ruszając wolno do przodu i rozglądając się ciekawie po wnętrzu. 
 
     Nagle ni z tond, ni zowąd w środku grobowca zerwał się mocny wiatr, który atakując wszystko, co spotkał na swojej drodze, zgasił w końcu pochodnie, sprawiając, że znów zapadła gęsta ciemność. 

— Trzeba było zamykać przejście — burknął Xavier gdzieś z drugiego końca sali.

— Trzeba było nie wpuszczać przeciągu — odburknęła Yuuki, pstrykając palcami i próbując rozpalić płomyk, jednak jak na złość bez skutku. — Xavier słońce, ja cię bardzo szanuje, ale nie łap mnie, proszę za dupę, bo to będzie twój ostatni raz, nim stracisz ręce — dodała po chwili bardzo spokojnie, aczkolwiek z nutką słodkiej groźby w głosie. 

— Mam gdzieś twoją dupę, szukam światła i nawet nie wiem gdzie jesteś — Xavier warknął oburzony i w chwilę później słychać było, jak potyka się o coś mocno. 
 
     Anielica wywróciła oczami, czując się coraz bardziej zirytowana próbami rozproszenia mroku. I kiedy na powrót poczuła, że coś ewidentnie chcę ją zmacać, ogień powrócił do pochodni, dając na nowo światło. 
 I dopiero wtedy okazało się, że niepotrzebnie groziła biednemu Xavierowi, gdyż tuż przed nią stał ten sam szkielet, który jeszcze kilka minut temu spokojnie spoczywał w swoim pudełku. Aktualnie wyglądał na dość żywego i na dodatek zwołał kolegów.

Nie ufaj kobietom w czerni


Yuuki Tenebris
DWADZIEŚCIA TRZY | 03.04 | EGZORCYSTA | TIEDAL
     Wokół stołu jadalnianego unosiła się gęsta cisza, co na codzień w rodzinie Tenebris było dość nietypowym i dziwnym zjawiskiem, zważając na fakt, że w tamtym momencie siedziała przy nim również Yuuki Tenebris, a było to absolutne przeciwieństwo ciszy i wszelakiej błogości z nią związanej. 
     Avriel Tenebris z rozpostartymi luźno kruczymi skrzydłami po bokach kończyła dopijać właśnie lampkę wina, co jakiś czas owijając sobie wokół palca kosmyk włosa, który niesfornie uwolnił się z jej koka. Magnus Tenebris siedzący u jej boku wzrok miał odrobinę nieobecny, zarost nieświeży, sylwetkę nieco przygarbioną nad stołem. Opierał się łokciami o błyszczący blat dopalając cygaro, rękawy białej koszuli podwinął do góry, płaszcz odrzucił na bok, na oparcie krzesła. Regan Tenebris, najstarszy wśród zebranych, jedną dłonią leniwie gładził po łbie swojego krokodyla, Mariuszka, który zadowolony wyłożył się przy jego nogach. 
     Natomiast Yuuki Tenebris zerkała co chwile to na swoich rodziców, to na dziadka ze znudzoną miną. W końcu nie mogąc już dłużej wytrzymać, wyrzuciła agresywnie ręce na boki, odpychając się stopą o masywną nogę stołu i odchylając na krześle do tyłu. 
     — No i po co my tak milczymy, jakąś stypę mamy, czy co? 
     — Łeb zaraz rozwalisz. — W głosie Magnusa zamiast troski czaiło się podobne znudzenie jak to, które malowało się na twarzy Yuuki chwilę temu. — I krzesło. 
     — Gniecie mnie ta kiecka. — Avriel skrzywiła się zirytowana, odstawiła kieliszek i wstała dziarsko, bezwstydnie podciągając suknie do góry pod same kolana. — I Gertrudę trzeba podlać bo znowu zjadła ogrodnika, a to już trzeci w tym tygodniu. — Kobieta zerknęła na córkę, wskazując ją gestem głowy — I co, wychodzisz za tego młodzieńca? 
     Yuuki uniosła brwi wysoko ku górze, by następne je zmarszczyć i obrzucić matkę sceptycznym spojrzeniem. Tak, jakby była oburzona, że Avriel w ogóle o to spytała.  
     — Co ty, weź. Ja to jutro wyjeżdżam.
     Matka dziewczyny nie wydawała się być jakkolwiek zdziwiona, rozczarowana, czy zła - z resztą nie tylko ona. Wzruszyła jedynie delikatnie ramionami. 
     — Cóż, to może następnym razem. 
     Regan Tenebris parsknął jedynie śmiechem i pokręcił głową, spoglądając, jak na ustach Yuuki z wolna rozkwita szatański uśmiech.
Hello my friend. W razie chęci wciśnięcia Yuuki do innych opek prosiłabym o wcześniejszą konsultacje ze mną, love and peace. Art: @woo_vavi

środa, 19 czerwca 2019

"Zawsze trzeba być ostrożnym z książkami i z tym, co w nich jest, bo słowa mają moc zmieniania ludzi."

Autor: anotherwanderer
Quinlan Squarepants
23 lata - 12.03 || Bibliotekarka
Ethija

"Miłość to raptem słowo. Słowo z kina, z książki, z kolorowego pisma. Tak wielu ludzi wierzy, że wystarczy je wypowiedzieć i już będzie dobrze, bo ono uleczy, uratuje, oczyści. A to tylko słowo. Łatwo je wypowiedzieć, równie łatwo unieważnić. Ale spróbuj je przekształcić w prawdziwe, trwałe uczucie, zmień je w ściany domu, który stać będzie latami, niczym nie zagrożony i da ci szczęście, bezpieczeństwo, poczucie sensu i radości z każdej spędzonej wspólnie chwili. To jest trudne, a często niemożliwe. Nie wielu to umie. Naucz się tego."*

"Czytanie książki jest, przynajmniej dla mnie,
 jak podróż po świecie drugiego człowieka. 
Jeżeli książka jest dobra, czytelnik czuje się w niej jak u siebie,
a jednocześnie intryguje go, co mu się tam przydarzy, 
co znajdzie za następnym zakrętem."
Jonathan Carroll – Kraina Chichów

Quinlan to raczej osóbka przeciętnego wzrostu. Mierzy dokładnie sto siedemdziesiąt dwa centymetry. Jasna cera na pewno zwróci na siebie uwagę. Niektórzy mówią, że wygląda jak "porcelanowa". Chociaż niektórych mogłoby to zdziwić, to trzeba wiedzieć, że wady okresu dorastania zgrabnie ominęły naszą bohaterkę. Można powiedzieć, że przeszła to bez szwanku. Nie dopadł ją tak zwany młodzieńczy trądzik. No może czasami coś tam się znalazło, ale szybko sobie z tym radziła. Dzięki temu, jej twarz pozostała "bez skazy". Od razu przy tym trzeba by powiedzieć. Nie. To nie żadne specyfiki. Tak po prostu wygląda. Jednak przechodząc dalej. Dziewczę to posiada pełne usta, które naturalnie są malinowe i mogą wydawać się, jakby lekko błyszczały. Nos ma stosunkowo niewielki i lekko zadarty. Jeżeli chodziłoby o oczy... Są one dość duże. Ich kolor to złoty, chociaż przez to, że często chodzi w czapce, mogłoby się wydawać, że u góry znajduje się także brąz. Długie rzęsy są jednym z ulubionych części siebie Quin. Włosy. Ma je dość krótkie - siegają ledwie do ramion. Ich kolor jest bardzo łatwy do określenia. Są po prostu brązowe. Czyli innymi słowy, szatynka. Jeżeli ściągnie nakrycie głowy, to można zauważyć, że posiada dość długą grzywkę, zakrywającą jej prawe oko. Także w takich momentach zazwyczaj ma zawiązaną chustę na włosach. Ubiór dziewczyny... Na pewno nie można go jednoznacznie określić. Wszystko zależy od jej nastroju. Chociaż najczęściej ubiera spodnie, to zdarza się także spotkać ją w sukience. Jednak wszystkie jej stroje łączy jedno. Kolorystyka, która to kręci się wokół brązów, zieleni i czerwieni.

"Kiedy czytasz, 
świat przestaje istnieć, możesz udawać, 
że to, co jest w książce, jest rzeczywistością, 
albo że rzeczywistość po prostu znika. 
Możesz być tym, kim chcesz, 
dobrowolnym bohaterem książki..."
Dorotea de Spirito – Anioł

Autor: ChaoyuanXu
Osobowość Quinlan. Nie jest to taki łatwy orzech to zgryzienia. Na pewno nie da się jej jednoznacznie określić. Ma w sobie coś z marzyciela, ale też sporo z realisty. Jedno zdanie, jeden wybór z pewnością by nie wystarczył. To za mało. Jednak można powiedzieć jedno. Jest to osoba tajemnicza. Niewiele osób dopuszcza do siebie. Jak najbardziej stara się omijać wszelkie tematy dotyczące jej osoby. Naprawdę niewielkie grono osób zna tak ją w pełni. Prawdziwą ją. Do tego nie należy do jakiś wielce gadatliwego grona. Raczej jest dość małomówna. Często odpwiada dość... specyficznie. Raz są to krótkie zdania. Innym razem cały "monolog", a jeszcze w innym wypadku potrafi mówić zagadkami. Stanowczo typ obserwatora. Nie wpycha się nigdzie na siłę. Zresztą nawet nie chciałaby. Woli trzymać się na uboczu i tylko obserwować innych z daleka. Można powiedzieć, że po części poznaje ludzi jeszcze przed pierwszą rozmową. No cóż... Potrafi całkiem nieźle "czytać" z mowy ciała. Jednak trzeba wiedzieć, że posiada także swój charakterek. Bywa wredna, ironiczna, a także czasami wyniosła. Niektórych mogłoby dziwić to, że tak zaczytana w historiach o miłości osoba potrafi być tak sarkastyczna. Szczerość? Nawet ją lubi. Bywa taka. Jednak jak chce, to potrafi naprawdę nieźle kłamać. Czasami wręcz nie wiadomo czy mówi prawdę, czy fałsz. W odkryciu tego nie pomagają jej całkiem niezłe zdolności aktorskie - które wyszlifowała u niej matka. Wykorzystuje je nieraz do manipulowania innymi. Niemalże do perfekcji wyrobiła w sobie płacz na zawołanie - tak bywa, jak ćwiczy się coś od dzieciństwa. Mimo wszystko nie można zapomnieć o tym, że jest to inteligentna osoba. Ma rozległą wiedzę na wiele tematów. Do tego dochodzi spryt i zaradność. Potrafi wymyślić rozwiązanie z wielu problemów. Jednak trzeba przyznać. Kiedy ktoś próbuje ją uczyć - na przykład, gdy miała nauczanie w domu - to nigdy nie słucha. Uważa, że wszyscy nauczyciele i tym podobne osoby nie uczą tego, czego powinni i źle tłumaczą. Dlatego też zazwyczaj całą swą wiedzę czerpie z wszelakich książek, jakie posiada czy bierze z biblioteki. Tylko tym słowom wierzy. Tylko je stara się zrozumieć i zapamiętać. Można by jeszcze dodać, że jest to raczej typ samotnika. O wiele bardziej woli posiedzieć w ciszy i poczytać coś niż wyjść na "imprezę" lub po prostu spotkać się ze znajomymi. Zdecydowanie nie można zaliczyć ją do grona osób towarzyskich. Chociaż... Czasami lubi się zabawić. Ale to tylko przy niewielkiej, zaufanej paczce przyjaciół. A skoro już o tym mowa. Quinlan jest bardzo nieufną osobą. Trzeba sobie ciężko zapracować na ten przywilej. Jednak jeżeli już nim zostaniesz, to na pewno tego nie pożałujesz. Dziewczyna będzie ci niezwykle lojalna. Gotowa nawet oddać za ciebie życie. Nie pozwoli nikomu obrazić swoich bliskich. No i na koniec nie można nie wspomnieć o największej wadzie dwudziestotrzylatki. Kochliwość. Quin niezwykle szybko zakochuje się w innych. Chociaż nie okazuje tego za bardzo. Skrywa to w sobie i jedynie cicho wzdycha do kogoś. Czasami zrobi krok w stronę czegoś większego, ale to nie zdarza się za często. Mimo tego nadal marzy jej się wspaniała, wieczna miłość jak z książek. Pragnie, kiedyś poczuć jak to jest.

"Książki kochają każdego, kto je otwiera, 
dając mu poczucie bezpieczeństwa i przyjaźni, 
niczego w zamian nie żądając. 
Książki nigdy nie odchodzą, 
nawet wtedy gdy się je źle traktuje."
Cornelia Funke – Atramentowe serce

Quinlan posiada stosunkowo wiele zainteresować. Jednak zaledwie trzy są naprawdę ważne dla niej. Są tym, co sprawia, że jest, tym kim jest. Niezaprzeczalnie największym z nich są książki. Dziewczyna interesuje się nimi od dzieciństwa. Już jako mała osóbka uwielbiała, gdy rodzice czytali jej najróżniejsze historie. Aktualnie przeczytała naprawdę mnóstwo książek. Dawno przestała je liczyć. Quin po prostu uwielbia to uczucie, gdy może wczuć się w postacie. Po prostu "przenieść się" do nowego, fantastycznego świata. Co chwilę przeżywać to nowsze przygody. Często wraz z bohaterami odczuwa smutek, tęsknotę czy radość. Jej wielkim marzeniem jest przeżyć historię miłosną jak z książki, ale także przygodę. Pragnie stać się bohaterką, a nie tylko egzystować jako zwykła dziewczyna. Kolejno mamy konie. Szatynka uwielbia przebywać w ich pobliżu. Dopiero wtedy - nie licząc czytania - potrafi się w pełni zrelaksować. Już od małego jeździła konno. Jednak co tu się dziwić skoro jej ojciec posiada własną hodowlę... Kiedy Quin siedziała na koniu, od razu na jej ustach pojawiał się uśmiech - chociaż teraz już rzadziej to widać. Dziewczyna tłumi w sobie te emocje. Chociaż jadąc na grzbiecie tego zwierzęcia, w końcu może poczuć się wolna. Wtedy nie posiada żadnych zmartwień czy problemów. Jest tylko ona i koń. Ostatnim z zainteresowań są kataklizmy. Od kiedy pierwszy raz o nich usłyszała, od kiedy dowiedziała się, co one oznaczają... Zaczęła zbierać o nich informacje. Chciała poznać każdy najmniejszy szczegół na ich temat. Wypytywała ludzi o nich. Kiedy była już starsza, spisywała wszystko, co czuła, co widziała podczas kataklizmów, które przeżyła. Aktualnie pracując w bibliotece, czasami chodzi do archiwów, aby stamtąd czerpać wiedzę na ich temat.

"On nie wiedział, co znaczą dla niej książki. 
Że są symbolami prawdy i sensu, 
potwierdzeniem jej istnienia
 i tego, że są na świecie ludzie tacy jak ona."
Cassandra Clare – Mechaniczny anioł
*Po więcej informacji należy kliknąć w złote strzałki.*
No to zabawę czas zacząć. Tym razem witam Was z moją OC Quinlan. Dziewczyną uwielbiającą książki ponad wszystko, jednak jak widać niestety będącą dość kochliwą. Znowu postanowiłam zmienić formę KP. Mam nadzieję, że taka przypadnie Wam do gustu. Także liczę na to, że Quin zostanie dobrze przyjęta w gildii.
No i jak zawsze. Postać można używać w swoich opowiadaniach. Jakby ktoś potrzebował pomocy w tym jakby się zachowała to proszę, śmiało pytajcie. Zawsze chętnie odpowiem.
*Dorota Terakowska – Ono

poniedziałek, 17 czerwca 2019

Od Aurory

Aurora czekała skryta w gęstych zaroślach wyczekując aż dorodny jeleń zbliży się dostatecznie by mogła spętać mu nogi bolasem, a potem szybko wykończyć jednym silnym wyładowaniem. Zwierze podeszło niemal na idealną odległość i zaczęło skubać trawę. Było na tyle blisko, by miała pewność, że nie spudłuje, ale na tyle daleko, że nie miało prawa jej wyczuć. Wprawdzie pachniała jak królik, ale nosiła na sobie także zapachy gildii. A te już zaalarmowałyby ofiarę, że coś jest nie tak jak powinno być. Już składała się do rzutu. Trzask gałęzi. Niemal równocześnie ze swoją niedoszłą zdobyczą postawiła uszy w poszukiwaniu źródła dźwięku. Białowłosa poczęła się rozglądać, a jeleń w tym czasie zdążył czmychnąć. Zostawił kobietę samą, rozdrażnioną tym, że ktoś jej przerwał łowy. Wiatr zmienił kierunek. Przyniósł ze sobą nową gamę woni. Wśród nich wyczuła znajomy ludzki zapach oraz silną woń alkoholu. Rozluźniła się zdziwiona tym, jak bardzo spięła ciało przez dźwięki pękających patyków. Aurora wyszła ze swojego schronienia naprzeciw Mistrzowi. Podkicała do niego nawet nie próbując ukrywać swojej irytacji na starego przyjaciela. Wskazywały na to co i raz skaczące po jej ciele iskry.
- No, skoro już ci uciekł, to pewnie nie będziesz miała nic przeciwko uzupełnieniu kilku papierków, hę? - uśmiechnął się na swój zwyczajowy, zagadkowy sposób. Królicza panna nawet po latach nie potrafiła rozgryźć co mu chodzi po głowie.
- Przez ciebie uciekło jedzenie. - prychnęła na niego. Musiała mocno zadrzeć głowę do góry, żeby spojrzeć mu w oczy. - I nie. To ty będziesz w papierach się bawił. Ja muszę znaleźć i upolować inną ofiarę. - pacnęła Cervana karcąco uchem i zaśmiała się. Ruszyła w głąb lasu sprawdzić rozstawione przez siebie wnyki. A nóż trafi na jakiś trop. Ślady łap. Może odrapany pień drzewa. Po cichu liczyła, że może natknie się na niedźwiedzia. Skoro już miała Cervana, który by mógł zataszczyć taką zdobycz do kuchni, to czemu miałaby go nie wykorzystać. - A skoro już tu jesteś to mi pomożesz sprawdzić czy coś nie wpadło w sidła.
- Ignatius mówił, że to coś ważnego. Jakieś dokumenty związane z przynależnością do gildii. - Mistrz zrównał się z nią i chwycił kobietę za kark jak kociaka i skutecznie ją tym unieruchamiając. - To może poczekać. Jak znam twoje pułapki, to zwierzętom nic nie będzie, więc nie masz się czym martwić. - poklepał ją po głowie i ruszył szybkim krokiem w stronę gildii.
***
Mężczyzna wniósł białowłosą do archiwum. W jej nos uderzył mocny zapach kurzu, papieru i atramentu. A także dwie nieznane jej wonie. I żadna z nich nie należała do jej Ignasia. Chciała odwrócić głowę i spytać Cervana, gdzie się podział ten mały, nazbyt poważny chłopak. Ale dalej była unieruchomiona. Za dobrze ją znał, żeby nie wiedzieć o tej słabości. Kobieta nie mogła nawet go porazić by ją puścił.
Skręcił za jeden z regałów i zatrzymał się przed biurkiem zastawionym dokumentami i pochyloną nad nimi brązowowłosą kobietą. Postanowiła nawet nie pytać czy jakkolwiek protestować. Na niewiele by jej się to przy nim zdało. Pomyślała, że lepiej będzie po prostu obserwować. Mistrz odchrząknął zwracając tym samym uwagę, jak zauważyła białowłosa, eleganckiej kobiety.
- Elro mogłabyś się zająć kwestią formalnego przyjęcia Aurory w szeregi gildii? - Cervan postawił króliczą pannę na podłodze, a ta niemal natychmiast skryła się za nim i uważnie obserwowała ruchy nieznajomej. Nie omieszkała przy tym porazić iskrą Mistrza w ramię.
- Oczywiście Mistrzu, zajmę się tym. - wstała zza biurka i podeszła do nich. - Jestem Elra Magratta. A ty pewnie jesteś Aurora, zgadza się skarbie? - uśmiechnęła się przyjaźnie i wyciągnęła do niej rękę na powitanie. Nie wydaje się wcale taka zła. Króliczka od razu zaczęła ją wąchać by zapoznać się i zapamiętać zapach nowej osoby. Do jej nozdrzy trafiła ta subtelna woń roztaczana przez samice w trakcie pór godowych. Uśmiechnęła się do nowo poznanej.
- Czuję feromony. Parzyłaś się z kimś? - przechyliła na bok głowę.

<Elra?>

Od Newta cd. Ophelosa

Nie sądził, że go dzisiaj ponownie spotka. Konkretniej, to nawet nie pomyślał o tym, że mężczyzna ruszy za nim, bo po co? Nie znał, był tylko jednym z członków Gildii i tyle, czy czymś się wyróżniał? Na pewno nie, prędzej konie zaczną latać, niż Newt będzie widoczny z tłumu ludzi, zwykłych, całkowicie normalnych ludzi. A jednak przyszedł. Czyżby charakter mu kazał? Prawdopodobnie. 
- Tak, wpadła w pułapkę, sznur owinął się o jej łapkę i zawisła na drzewie – podrapał biednego zwierzaczka po główce, ale ta już spała. Wykończona zasnęła szybciej niż zwykle, a nawet kolacji nie jadła.
- Niefortunne zdarzenie, kto by pomyślał – odparł spokojnym głosem.
- Jak biegnie za jakąś myszą czy czymś podobnym, nigdy nie patrzy gdzie biegnie – oznajmił i spojrzał na nieznajomego, którego oczy bacznie obserwowały otoczenie. Newt milczał, uważnie mu się przyglądając, wyglądał, jakby był przygotowany do walki, co było zrozumiane. Ciekawiło go jednak, co w tej chwili mogło ich zaatakować? Może gdyby nie radość, jakiej doznał przy odnalezieniu przyjaciela, byłby świadomy zagrożenia, jakie stanowić nie musieli ludzie, ale zwierzęta, w końcu po coś te pułapki się rozstawiało, prawda? Po chwili blondyn ruszył w kierunku gildii, jednak po wykonaniu dwóch kroków, usłyszał łamanie gałązki, którego hałasu nie wytworzył. Zatrzymał się, a jego towarzysz stanął w pozycji bojowej. Nagle z boku usłyszeli groźne, aczkolwiek ciche wrażenie, które stawało się głośniejsze, kiedy jego właściciel wyłaniał się z lasu i zbliżał się do mężczyzn. Groźne ślepia, świecące w ciemności spoglądały na nich i dawały wyraźne znać, że są głodne i nie widzi w nich nic innego, jak tylko jedzenie. Newt odwrócił się przodem do wilka, który zbliżał się do nich. Nagle na przód wyszedł drugi mężczyzna, który wystawił w kierunku zwierzęcia pochodnię. Ogień powinien odstraszać dzikich gości, ale ten okaz wydawał się do niego niezrażony. Mimo wszystko aby go nie dotknąć, zaczął ich okrążać, jak to watahy wilków okrążają ofiarę, by po chwili się na nią rzucić. Nie inaczej postąpił ten wilk. Na szczęście zachowanie zimnej krwi przez jasnowłosego nie pozwoliło dzikiemu stworzeniu nas tknąć, szybko zareagował ogniem. Zaczął nim machać, jednak ani razu nie odłączył drugiej ręki od sztyletu, który trzymał w pogotowiu.
Wystraszony człowiek w pierwszej chwili zapewne wziąłby nogi za pas i wbiegł z pole zboża, sądząc, że uda mu się uciec przed wilkiem. Newt jednak nie był na tyle głupi, oczywiste było, że zwierzę natychmiast ruszy za nim i na bank dorwie, a przy mężczyźnie, którego imienia nie znał, mógł być bezpieczny ze względu na ogień, jaki ze sobą wziął. Niestety nie zapowiadało się, aby wroga odstraszył byle płomień, dlatego zaryzykował i skoczył. Za pierwszym razem się odsunęliśmy, odgradzając ogniem, ale zwierzę zaatakowało ponownie. Wtedy mężczyzna zamachnął się sztyletem i zadał jedno cięcie. To wystarczyło, gdyż wilk nie spodziewał się jakiejkolwiek rany ciętej, z której zacznie spływać krew. Natychmiast postanowił dać im spokój, dzięki czemu mężczyźni mogli szybko wrócić do budynku.
- A jednak mi pomogłeś – stwierdził Newt z nieukrywaną ulga. Mimo wszystko nie starał się udawać, że spotkanie z dzikim, głodnym zwierzęciem go nie wystraszyło. - Dziękuje – odparł z delikatnym uśmiechem, kiedy szli w kierunku zabudowań. Już szykował się na wykład o tym, jaki był nierozważny i głupi, i chociaż była to prawda, słuchanie tego za każdym razem, kiedy zrobi się coś nieodpowiedzialnego, było nudne.

<Mój dzielny rycerzu bez konia?>

niedziela, 16 czerwca 2019

Od Madeleine CD Rawena

Blondwłosy osobnik postanowił nachylić się nad Madeleine, aby ich oczy spotkały się. Jednak w jej głowie znajdowała się tylko jedna myśl: Jakże on jest natrętny. Mimo wszystko uważnie słuchała tego, co jeszcze mógł mieć ciekawego do powiedzenia. Chociaż… Czy na pewno tak uważnie, skoro w głębi modliła się o to, aby przestał już paplać i łaskawie poszedł sobie jak najdalej od niej? Czara goryczy przelała się w momencie, gdy Rawen stwierdził, że dziewczyna żywi do niego jakieś pozytywne uczucia. Chyba sobie żarty stroi. W głowie Mad zaczął już tworzyć się plan. Skoro Kucharzyk był taki pewny siebie i myślał, że ta zechce wyskoczyć, gdzieś razem się napić, to zabawę czas zacząć.
- Dobra. Niech tak będzie. Pójdę z tobą. Jutro, godzina szesnasta, pobliska karczma - dało się usłyszeć obojętność w głosie Madeleine, która to cały czas utrzymywała kontakt wzrokowy z chłopakiem. - A teraz żegnam - raczej nikt nie spodziewał się, że niebieskooki zaraz zostanie dosłownie wypchnięty za drzwi, które zamkną się za nim z hukiem.
Uwadze nie mógł uciec także dźwięk zamykania ich na klucz. Co jak co, ale Louise nie wyobrażała sobie, aby ten mógł znowu wparować do pomieszczenia. Na samą tą myśl wzdrygnęła się i prychnęła, po chwili odwracając się przodem do przyjaciół.
- No co? Mam coś na twarzy? - zapytała, widząc to, jak dziwnie na nią patrzyli.
- Coś mi tu nie pasuje… Naprawdę to zrobiłaś? Ty. Madeleine Zabini. Zgodziłaś się z nim wyjść ot tak? - z twarzy Conora można było bardzo łatwo wyczytać, to jak bardzo zszokowany był sytuacją, która wydarzyła się przed chwilą.
- No co ty - ponownie prychnęła. - Zrobiłam to tylko po to, aby się zabawić i przy okazji pozbyć kucharzyka z naszego lokum - po pomieszczeniu rozniósł się głośny, a zarazem lekko niepokojący śmiech różowowłosej. Naprawdę nie mogła uwierzyć w to, że jej przyjaciołom, chociaż przeszło przez myśl, że to mogło być prawdziwe. - Nie mam najmniejszego zamiaru pojawiać się na jutrzejszym spotkaniu - na jej ustach pojawił się jakże dobrze znany wszystkim kpiący uśmieszek.
- Mogłem się tego po tobie spodziewać. Ty chyba nigdy się nie zmienisz Mad - powiedział Lucas i krótko się zaśmiał.
- Skoro już wszystko sobie wyjaśniliśmy, to zapraszam. Częstujcie się - dziewczyna wskazała ręką na to, co przygotował Rawen. - Ja i tak nie zjem tego wszystkiego sama, a tak to, chociaż nie będziecie marudzili, że głodni jesteście. Jednak zaraz po tym bez gadania wracamy do roboty. To, że ktoś nam przeszkodził, nie znaczy, że to koniec próby - usiadła na pierwszym lepszym taborecie, który zgarnęła spod ściany, a swój surowy wzrok skierowała na chłopaków.

~***~

Nastało popołudnie. Zegar wskazywał godzinę piętnastą trzydzieści, podczas gdy Madeleine leżała wygodnie rozłożona na łóżku i wpatrywała się tępo w sufit. No cóż… Nie miała nic lepszego do roboty. Conor, Lucas i Michael byli zajęci swoimi sprawami, a o spotkaniu z Rawenem nawet nie pamiętała. Już dawno zdążyła całkiem usunąć je z pamięci. Jednak coś miało polepszyć jej humor. Po jej nogach zaczęło coś pełznąć. Kiedy tylko spojrzała w dół, ujrzała tam swego pupila. Jednak nie to zaciekawiło ją najbardziej. Jej uwagę przykuł list, jaki wąż miał ze sobą. Szybko zerwała się na równe nogi i zabrała go. Fenrir spojrzał na nią jakby z wyrzutem, że tak oschle go potraktowała, że został praktycznie całkiem zignorowany na rzecz listu, a nikt mu nawet nie raczył podziękować za fatygę. No cóż… Niestety Mad nie za bardzo brała to do siebie. Nie obchodziło ją to po prostu. Wolała zająć się korespondencją. Szybko otworzyła kopertę. Wtem na jej ustach momentalnie pojawił się uśmiech. Autorem słów był jej ukochany ojciec. Mimo że spotykali się co jakiś czas, to nadal czasami dziewczynie brakowała codziennych rozmów z nim. Z każdym przeczytanym słowem uśmiechała się szerzej. Była to szczera radość, którą odczuwała jedynie przy ojcu bądź trójce przyjaciół.

<Rawen?>

czwartek, 13 czerwca 2019

Od Nagi cd. Kai

— Rzeczy przez nas nazwane mają skłonność do zajęcia specjalnego miejsca w naszym sercu — zauważyła, pochylona nad posiłkiem. Grzebała widelcem w swoim talerzu, jednak nie z powodu znudzenia czy złych manier, lecz szukając metalem miękkiej faktury parujących przed nią warzyw.
— Ja z kolei nie pragnę się przywiązywać do... tego. — Tutaj opuściła ślepy, lecz wymowny wzrok na siedzącego pod stołem ptaka, który nieznacznie poruszył się na jej kolanach.
— To tylko zwykłe naczynie, nie lepsze, nie godniejsze niż te tutaj, z których się teraz posilamy. A przecież nie nadajemy im imion, prawda? Znalazłam jego truchło dawno, między zaroślami. Ciało się nadawało, było nienaruszone, umarł więc może od choroby, trucizny, tego nie jestem w stanie powiedzieć. Zatem trzymam go pod zaklęciem, by czas go nie trawił i dalej mi służył. Czy wiedziałaś, iż zajmuję się tutaj egzorcyzmami? —zapytała, nie podnosząc głowy znad posiłku. W końcu i tak nie musiała utrzymywać kontaktu wzrokowego z rozmówczynią.
— Winnam więc wypędzać zgniłe duchy, by nie krzywdziły nikogo z tych ziem, a jednak podjęłam się zadania wysłania ich w lepsze miejsce. Może miękkość serca mnie do tego popchnęła, ale wierzę, że robię to zgodnie z wolą boską. Wszakże czy nie uczono nas okazywać miłosierdzia?
Cień refleksji przeszedł przez twarz kobiety, która na moment zatrzymała sztuciec nad jedzeniem. Zaraz jednak powróciła do przerwanej czynności.
— Tak więc oczyszczam je z zepsucia, wlewając ich brudy prosto do tego opierzonego ciała. Bluźnierstwo nie jest przeznaczone, by latać po świecie w czystej formie, a tym bardziej dotykać ludzkiego ciała, więc gdy je chwytam, potrafią parzyć.
Odłożyła na chwilę trzymany metal, by wyciągnąć lekko dłonie przed siebie, obnażając martwą, wyblakłą skórę powlekającą jej ręce. Przejechała krótko kciukiem po palcach upewniając się, że szorstkie, nierówne blizny wciąż tam są, po czym przyjęła dawną pozycję.
— W każdym razie muszę mieć na kruka oko, bowiem moja magia nie jest w stanie utrzymać grzechów w środku, gdyby coś stało się z naczyniem, gdyby się stłukło. Oczywiście nie mogę w nieskończoność używać tego ptaka, kiedyś w końcu może pęknąć, przeładowany grzechami i obawiam się, że stanie się to za niedługo. Ale nie martw się, mam w zamiarach udanie się do świątyni na Wyspach. Lecz nie mówmy już o tym, to nie jest przyjemny temat do posiłku…
Wtrąciła, kończąc tym samym monolog i wkładając między wargi nabite na widelec warzywa. Zaraz po dołączeniu do Gildii, gdy usłyszała, że serwowane są tutaj posiłki, udała się do kucharki. Uznała ją za przyjemną starszą panią, gdy ta zgodziła się, by w razie przygotowywania mięsa dla innych nie robić tego dla niej. Bardziej sfrasowała się, kiedy usłyszała prośbę Nagi o uszczuplenie jej porcji. Nie chciała na początku na to przystać, jednak po wielu zapewnieniach z jej strony, iż jej to całkowicie wystarcza, nie potrzebuje więcej, bowiem potem przechadza się po terenach Gildii, wpadając od czasu do czasu na jakiś targ. Kucharka w końcu, niechętnie, ale zgodziła się. Egzorcystka czuła się źle z powodu tego małego, białego kłamstewka, lecz usprawiedliwiła się przed Bogami i samą sobą tym, iż inaczej jej jedzenie by się zmarnowało, a w takiej sytuacji może trafić na talerz kogoś innego i zapełnić jego pusty żołądek. Kto wie, może właśnie owe warzywa spoczywały na talerzu Kai?
— Wczoraj nie zagaiłam jakim sposobem znalazłaś się tak wymarznięta na środku drogi. Przypuszczam, że musi być to ciekawa opowieść. Nie pytałam również jak się dzisiaj czujesz, za co przepraszam. Miałaś sporą gorączkę, na pewno nic ci nie jest?
Kai?

Od Xaviera cd. Ignatiusa

Był zmęczony.
Nie nękało go jednak typowe fizyczne strudzenie, lecz to psychiczne, gdy umysł przy końcówce dnia począł powoli niedomagać i wyraźnie wpływać na podjęte wówczas decyzje. Niby Xavier był tym, który wcześniej uparcie powtarzał swojemu młodszemu towarzyszowi, że ten powinien nieco przystopować, odpocząć, czy choćby dla własnego zdrowia poczekać ze swoimi zmartwieniami przynajmniej do poranka, jednak tak naprawdę nie były to słowa powodowane troską o chłopaka. Były wyłącznie łgarstwem, usprawiedliwieniem sumienia przed egoistycznymi pobudkami, albowiem białowłosego wcale nie obchodziła kondycja Ignatiusa, ale tylko i wyłącznie swoja własna. Zdawał sobie sprawę z tego, że dzień ten obfitował w multum zdarzeń, które zdecydowanie odcisnęły na nim swego rodzaju piętno. Znał swoje możliwości i doskonale wiedział, że to wszystko nie mogło się obejść bez odpowiedniej reakcji organizmu, lecz i tak w ostateczności ugiął się pod presją. Głupio zgodził się na wymysły sekretarza, zaczął się bawić w jego gierki, kombinował i z nim planował, choć ciało jego zdecydowanie bardziej lgnęło do posłania, snu i odpoczynku. Możliwe, że gdyby wówczas inaczej postanowił, postawił się i choćby siłą zmusił Ignatiusa do pozostania w budynku, to wszystko potoczyłoby się inaczej.
Na takie rozmyślania jednak było już zdecydowanie za późno. Upartość sekretarza zdążyła ich doprowadzić do owej sytuacji, a Xavier nie mógł zrobić nic ponad przeklinaniem chłopaka w myślach. Zwłaszcza że sekretarz zniknął z jego pola widzenia jakiś czas temu, pozostawiając go samego z tym okropnym problemem na głowie. Był na niego niewątpliwie zły, lecz sytuacja była na tyle niekomfortowa, że szybko porzucił to uczucie na rzecz panicznego poszukiwania go wzrokiem. Nieszczęśliwie w całej tej pogoni nie zdołał wyłapać momentu, gdy jego towarzysz gdzieś zniknął. Xavier od razu założył, że najprawdopodobniej znalazł jakieś wyjście z tego labiryntu wąskich przejść i wysokich murów, co białowłosy bez pomyślności próbował również uczynić. Niby rozglądał się po cieniach, szukał choćby najmniejszego ubytku, czegokolwiek co pozwoliło mu jakoś umknąć, lecz jak na złość wzrok zawodził, a myśli bardziej frasowały odgłosy zbrojnych, które dźwięczały niemalże tuż za nim. Chłopak czuł, że znajdują się parę kroków za nim, co przerażało go z każdą chwilą coraz bardziej. W pewnym momencie podjął decyzję, aby wszystkie siły włożyć w utrzymanie tempa, już dłużej nie skupiając się na analizowaniu drogi, co jednak, zamiast mu pomóc, skazało go na porażkę. Nie mając pojęcia, dokąd się kieruje, bez zastanowienia rzucił się w pierwszą lepszą uliczkę, aby ku swej rozpaczy trafić na ślepą uliczkę. Niby momentalnie, gdy tylko ujrzał ścianę budynku, poderwał swoje ciało, chcąc jeszcze zawrócić, lecz tamci w chwili odgrodzili mu drogę ucieczki.
Widząc uzbrojonych mężczyzn, chłopak tracąc ostatki opanowania, pozwolił, aby strach oblazł jego ciało i chwycił za gardło resztki nadziei. Szukał, błądził, wytężał myśli, niczym w opętaniu wodząc wzrokiem za jakimkolwiek ratunkiem. Był tak zatrwożony sytuacją, że nawet nie dochodziły do niego słowa strażnika, który podjął próbę nawiązania dialogu. Nie odróżniał ni słowa, lecz wciąż widział, jak mężczyzna unosi swoją broń, ustawiając się w odpowiednią pozycję, a następnie powolnym krokiem posuwał w jego stronę. Chłopak jednak, zamiast rozważyć współpracę, zaczął cofać się, niczym w zwierzęcym odruchu. Również niespodziewanie począł ruszać ustami, niby mrucząc bezgłośne pieśni. Czuł, jak wokół niego podrywają się srebrzyste pętle magii, lecz te z jakiegoś powodu jedynie zawisły w powietrzu, nagle stając się głuche na jego rozkazy. Lęk z każdą chwilą coraz śmielej rozchodził się po jego psychice, sprawiając, że każdy skurcz jego twarzy był coraz ostrzejszy, gwałtowniejszy. Usta poczęły formować słowa zdecydowanie szybciej, lecz na żadne w ostateczności nie otrzymał odpowiedzi.
Natomiast dziwy te podniosły zaniepokojenie strażników, którzy widocznie domyślając się, co takie zachowania mogą zwiastować, zgodnie ruszyli na niego. Pierwszy do Xaviera dopadł mężczyzna, który próbował go powalić jeszcze bez użycia broni. Wyciągnął do niego dłoń, lecz chłopak momentalnie uskoczył w tył, wyrywając się z letargu. Ruchem tym wprawdzie nie wpadł jeszcze na ścianę, jednak wiedział, że jeszcze jeden podobny skok, a się z nią w końcu zderzy. Znalazł się w pułapce, z której nie był w stanie uwolnić się na konwencjonalne sposoby, zwłaszcza że magia stała się niespodziewanie głucha na jego prośby. Nie potrafił zbytnio dostrzec żadnego wyjścia z tej sytuacji, ale również nie miał zamiar dać się pojmać, nie w taki sposób, nie w takiej sytuacji. Odsunął się o pół kroku tyłu, ustawiając się bokiem do najbliższego napastnika i sięgnął pod płaszcz. Srebrne ostrze błysnęło w świetle księżyca, gdy chłopak uniósł je przed siebie. Wyuczonym nawykiem chciał przyjąć odpowiednią pozycję, lecz nim zdążył się odpowiednio ustawić, poczuł jak w jego broń, uderza drugie ostrze. Silny cios sprawił, że ugiął się na nogach, nieco wytrącając się z równowagi, tak że nie miał możliwości zareagować odpowiednio szybko na drugiego mężczyznę, który bez kokieterii uderzył go z boku głowy. Trafienie odrzuciło go do tyłu, zwalając z nóg w taki sposób, że walnął w mur, wypuszczając z rąk swoją ostatnią szansę. Ciałem Xaviera wstrząsnął szok, który wprawdzie zabrał mu dech w piersiach, lecz jeszcze do końca nie powalił. Udało mu się wychwycić kątem oka porzucone ostrze, po które sięgnął przy pierwszej lepszej okazji, bezmyślnie odsłaniając podbrzusze na uderzenie od podkuwanego obuwia. Odrzuciło go ponownie do tyłu, lecz tym razem nie zdołał ustać na nogach. Zwalił się w piach i wówczas najprawdopodobniej pierwszy raz w ciągu całego tego spotkania, uszedł z niego jakikolwiek dźwięk. Przeklął, spluwając krwawą flegmą na ziemie, tuż przed butami strażników, którzy od razu się nad nim zgromadzili. Jego ciało zdecydowanie osiągnęło swój limit i choć bard wewnętrznie wił się i wręcz siebie błagał o szybsze reakcje, to jednak nie zdołał się podnieść, nim dwójka strażników pochwyciła go za ręce i dźwignęła go góry. Skrzyżowali mu kończyny za plecami, niby unieruchamiając go.
Jeden ze strażników okrążył go, stając tuż przed nim. Możliwie chciał wygłosić standardową formułkę, jednak gdy tylko Xavier ujrzał jego osobę, ostatkiem sił zerwał się i kopnął go w brzuch. Mężczyzna zgiął się pół, jednak z jego ust nie uszło więcej niż zaskoczone westchnięcie, podczas gdy chłopak wręcz zaskomlał z bólu, gdy ten w odwecie uderzył go z całej siły. Cios ten sprawił, że Xavier wyślizgnął się z uścisku i ponownie runął na ziemie. Tym razem jednak nawet nie próbował już wstać. Pozwolił sobie na bezwładne leżenie na piachu i czerpanie z chłodu podłoża. Ostatkiem sił odwrócił głowę w stronę wyjścia uliczki, lecz tym razem już niczego tam nie szukał, ani nikogo nie oczekiwał. Spoglądał jedynie na mury kamienic, oświetlone przez blask księżyca, który z każdą chwilą przygasał coraz bardziej, aż w końcu całkiem zgasł, pozostawiając tylko ciemność.


Iggy?
Chyba zapomniałam, jak się piszę.

środa, 12 czerwca 2019

Od Ophelosa CD Newta

I duch poszedł w swoją własną drogę, zostawiając pastucha samemu sobie, w tych przemoczonych, a jednak dopiero co czyszczonych, ubraniach, z pulsująca od bólu stopą oraz niemałym rozkojarzeniem całym spotkaniem, jak i rozmową.
W końcu mało kto był na tyle odważnym, a w poważaniu Ophelosa nierozważnym, by zapuszczać się w nocy na pola, na nieszczęsny dodatek samotnie. Towarzysz towarzyszem, aczkolwiek blondyn miał wrażenie, że lis mógł zdecydowanie lepiej poradzić sobie w ciemnościach oraz pośród pułapek od niezbyt zwinnego w porównaniu do zwierza człowieka. Chwycił za wiadro, już nie łudząc się nawet, że w zbliżającym się czasie będzie mu dane zażyć jakiejkolwiek kąpieli, odświeżenia, które uspokoiłoby napięte mięśnie. Nie miał zamiaru zostawiać nieznajomego samemu sobie, co to, to nie, niestety lub stety postaw rycerskich z siebie nie wyplenił, tak sumienie nakazywało powrócić i pomóc. Bo wyszedł tam bez jakiegokolwiek źródła światła, bez broni, a dla Chryzanta wydawało się to czystym pragnieniem rozmowy oko w oko z kostuchą.
Mężczyzna więc szybkim krokiem ruszył do swojego pokoju, by tam jednak przebrać się, przygotować do swojej krótkiej, nocnej podróży. Wyjście w wilgotnych ubraniach na pewno sprowadziłoby na niego następnego dnia gorączkę, a wyjście bez broni prawdopodobnie nie skutkowałoby nawet zobaczeniem świtu, porannej jutrzenki. Zmienił więc obuwie, na pierś zarzucił kożuch, który, musiał przyznać, dodawał mu tej specyficznej swojskości. Dłoń przez chwilę pociągnęła w kierunku nadal spoczywającego na drewnianym blacie biurka zawiniątka, jednak umysł, a może jednak serce zadecydowało. Chryzant pochwycił za sztylet, stwierdzając, że wytworne ostrze spowodowałoby nadejście jeszcze większej ilości problemów od tych rozpędzonych za pomocą stali. W głowie jednak pozostała myśl, że mały nożyk mógł nie wystarczyć w jakimkolwiek pojedynku z dzikim zwierzem, który przypadkiem zaplątałby się na łąkach. Sztylet jednak był wystarczająco poręczny, by przerwać sznury od pułapek, w które mogła wplątać się dwójka nieszczęśników, duch wraz z lisem.
Przed wyruszeniem na przygodę pomyślał oczywiście o źródle światła. Ogień w końcu należał do najlepszych broni, czy to przed zwierzem, czy przed czającymi się w ciemnościach cieniami, które tylko czyhały, by porwać nieszczęśników w swe objęcia, zgubić na zawsze, nie bacząc na dorobek. W ich oczach wszyscy byli równymi.
Błoto klapało, pluskało pod skórzanym butem, a wysokie, ostre źdźbła rośliny zahaczały o nisko ułożoną dłoń ze sztyletem, powodując dreszcze przechodzące przez całą długość napiętego jak struna kręgosłupa. Pastuch nie miał szans w tym środowisku być niesłyszalnym, prześlizgując się po namokłym gruncie jak żmija. Pozostawało więc przeć do przodu, mając siwe oczy szeroko otwarte pilnujące wraz z resztą zmysłów, bo przecież bystre spojrzenie w ciemnościach wcale nie ułatwiało, by żaden wąż nie podkradł się od tyłu, nie ugryzł w łydkę. Mężczyzna przystanął kilka razy, mięśnie sztywniały, ucho nasłuchiwało, podczas gdy oko szukało kolejnych pułapek znajdujących się w oświetlonym ogniem polu. Następnie ruszał, jeszcze wolniej niż poprzednio. Miał wrażenie, że wraz z duchem i serce jego opuści klatkę piersiową, z której próbowało wyrwać się z niezwykłą namolnością.
Nie pozwolił mu jednak na to, utrzymując je w ryzach, biorąc wdech nosem, powietrze wypuszczając wargami.
Pastuch drgnął mocniej, słysząc głośny, raczej nieskrywany szelest po swojej prawej. Ugiął nogi, mocniej zacisnął palce na sztylecie. Z ciemności jednak ostatecznie wyłoniła się wesoła, lisia mordka wraz z upiorem-nieupiorem, właścicielem rudego zwierza.
— Wyruszanie w ciemność bez światła czy broni jest stosunkowo nierozważne — zauważył, ostatecznie jednak uśmiechając się szeroko, prostując i możliwe, że na za długą chwilę tracąc gardę. — Przyszedłem ci pomóc, jednakże dostrzegam, że zguba się odnalazła.
[Dzielny pastuszek na ratunek!]

Od Desideriusa cd Blennena

⸺⸺※⸺⸺

Przez kolejne trzy dni i trzy noce, przez każdą wolną chwilę, doglądał drogiego Rafgarela, wciąż żyjąc obawą o zdrowie wojownika, bowiem to, wraz z jestestwem mężczyzny, prawdę mówiąc, nie przestawało być zagrożone. W całym tym zamieszaniu nie pozostawał jednak samotny, miał przecie u boku bliskiego towarzysza jego tymczasowego pacjenta, a białe, puchate stworzenie najwidoczniej nie miało problemu z przejmowaniem pałeczki, jeśli chodziło o sprawowanie pieczy nad pilnowaniem, czy wszystko szło dokładnie tak, jak Coeh miał to w planach. Stąd też samego snu nie musiał ograniczać do minimum, a zdarzało się również, że miewał chwilę, by opuścić własne schronienie w celu dopełnienia innych obowiązków. Czy to zawiadomienia o problemach, do jakich doszło, by cała reszta także była poinformowana, czy to też przygotowanie większej ilości maści dla niektórych członków stowarzyszenia. Czasem potrzebował po prostu rozruszać kości, zjeść coś, albo zagarnąć parę owoców dla swojego nieugiętego towarzysza, który dzielnie spędzał z nim dłużące się chwile. W końcu przy kimś zawsze te niemiłosierne minuty mijały jakoś tak szybciej, a i człowiek się nawet dobrze nie oglądał, gdy słońce powoli chyliło się ku zachodowi.
Zaczynał myśleć nad tym, jak mógłby odwdzięczyć się Ophelosowi, który przystanął na propozycję i wspomógł go przy przenoszeniu Blennena na łóżko. Sam mógł go bowiem wciągnąć do izby, jednakże unieść, czy umiejscowić w ściśle określonym miejscu, nie byłby w stanie. Był zwyczajnie zbyt wątłej postury, a sam wojownik wyglądał raczej na osobę, która ważyła o te paręnaście kilogramów zbyt wiele dla Coeha, który niejednokrotnie miewał problemy z przeniesieniem większej skrzynki z nowo sprowadzonymi roślinami. Wraz z blondynem uwinęli się dość prędko, a i bez większych szkód, które mógł otrzymać sam pacjent, się obeszło, to też Desiderius dziękował drugiemu długo i intensywnie, zapewniając, że postara się w najbliższej przyszłości wynagrodzić tę fraszkę, a i również drzwi jego pracowni stały szeroko otwarte, gdyby samemu Ophelosowi coś trzeba było. Uznał, iż pasterz był naprawdę przyjemną osobą i powinien kiedyś spędzić z nim nieco więcej czasu, wiedziony prawdopodobnie poczuciem, że za poczciwymi oczami czai się coś więcej, coś, co zdołało go zdecydowanie zaintrygować, może nawet i przyprawić o krótki dreszcz przebiegający wzdłuż pleców.
I przez te trzy dni i te trzy noce, które dłużyły się okrutnie, jednak po ich przeminięciu, zdawał się już upewniony o stanie rannego i fakcie, że bliżej mu do przeżycia ataku, aniżeli odejścia w spazmatycznych bólach spowodowanych obrażeniami, nikt właściwie nie decydował się zaangażować go w jakiekolwiek działania, raczej omijano go szerokim łukiem, wiedząc, jaką sprawą właśnie się zajmuje. Zresztą, same sińce, które leniwie malowały się pod oczami, a i popękane od notorycznego gryzienia ich, wargi, nadawały młodzieńcowi wizerunek, który odstraszał i przekazywał dość wyraźnie, by nikt nie ważył się do niego zbliżać, bowiem zwyczajnie nie nadawał się do funkcjonowania w towarzystwie. Dopiero dnia czwartego wezwano go do sprawy niecierpiącej zwłoki, co dość głośno wyklął i wręcz nawrzeszczał na współtowarzyszy, zarzucając im brak odpowiedzialności i lotności umysłu, bowiem sam miał teraz problemy większe, niż przerośnięty chwast w ogródku i chyba dopiero ten wybuch uświadomił go w tym, że poczynał przeginać w stronę dość niebezpieczną, zarówno dla siebie, otoczenia, jak i samego von Rafgarela. Dlatego też poklepał Leithela po puchatym łbie, zwrócił się do niego z prośbą o popilnowanie Blennena, a samego rannego obdarzył spojrzeniem dość niepewnym i przepełnionym obawą, by opuścić pomieszczenie i po raz pierwszy od trzech dni zająć się czymś innym, niż kwestia poszkodowanego wojownika, który wciąż zajmował jego łóżko. Nie przeszkadzało mu to. Przyzwyczajony był do sypiania na podłodze, często bowiem doprowadzały do tego obowiązki trzymające go w pracowni. Mało snu, do tego dość niewygodnego, byle się nieco ożywić i ponownie wrócić do zajęć. Chyba powoli zaczynał odkrywać w sobie prawdziwą żyłkę Coehów i poczynał rozumieć, że możliwie u niego objawić się to miało dopiero po osiągnięciu odpowiedniego wieku. A jednak, okazywał się jednym z nich, takim z krwi i kości i już nikt nie mógł zarzucić mu splugawienia nazwiska, które wsławiło się w świecie.
Sama posługa nie trwała zbyt długo, wręcz przeciwnie. Wyszedł, określił kilka warunków, odparł, co trzeba i jak trzeba, a po chwili był już wolny i mógł z powrotem zająć się młodszym od siebie mężczyzną. Jednak nie powrócił do pokoju od razu, pierw wybrał się na krótki spacer, zdając się na odprężające właściwości spokojnego, aczkolwiek rześkiego wiatru i zaskakująco żywej przyrody, której ostatnimi czasy poświęcał zdecydowanie zbyt mało uwagi, skupiając się na kwestiach tak paskudnie przyziemnych, by zgubić gdzieś umiejętność cieszenia się ze spraw absolutnie absurdalnych i małostkowych. Tymczasem przecież okolice wokół gildii były tak ładne, pasące się na polanach chmurki dodawały krajobrazowi uroku, a wszystko spinane zostawało piękną klamrą w postaci koegzystujących członków, którzy nadawali całej tej sielance jeszcze piękniejszy wydźwięk i podkreślali duszę i piękno tego miejsca. Coeh z dnia na dzień poczuwał coraz mocniej, iż jest we właściwym miejscu i we właściwym czasie i póki co nie miał najmniejszej ochoty odchodzić z tego miejsca, zapominać o nim, czy chociaż udawać, że właściwie nie istniało.
Wracając do środka, w ten przyjemny, ciepły dzień, zdołał jeszcze wpaść do stołówki w celu podebrania kilku owoców, nie tylko dla Leithela, a i samego siebie, bo nabrał dziwnej ochoty na jakiś orzeźwiający posiłek. Do tego wszystkiego dobrał również małej miski owsianki i wody, jak każdego dnia, odkąd miał pod dachem chorego. Wszystko na wypadek, gdyby się obudził, bo mimo że starał się karmić go drobnymi porcjami, gdy tylko zdołał pochwycić go, chociaż w malutkim stopniu bardziej przytomnego, niż te kilka sekund temu. A przynajmniej na tyle, by być w stanie ugadać się o otworzenie paszczy na, chociaż kilka centymetrów, chociaż szczerze wątpił, by mężczyzna był w stanie spamiętać z tego cokolwiek. Tak, mimo że o to dbał, bardzo prawdopodobne było, że mąż zbudzić miał się głodny, albo przynajmniej o suchym gardle.
Wyjątkowo się nie niecierpliwił, szedł wolno, dość spokojny, bo pewny, że Leithel dba o towarzysza. Jakie było jego zdziwienie, gdy po otworzeniu drzwi, dojrzał tam całkiem świadomego, a przynajmniej w większej części, stojącego nieco niestabilnie, Blennena. Wkrótce jednak to zostało zastąpione przez gniew, okrutny gniew, dezaprobatę i przerażenie, bo w każdej chwili mógł runąć, bo w każdej chwili mógł sobie zrobić większą krzywdę, bo w każdej chwili coś mogło pójść nie po ich myśli. Nawet puchate stworzenie kręcące się przy nogach nie było w stanie odrzucić postrzępionych, drżących myśli. Nawet zmęczone spojrzenie, które na niego padało.
— Dziękuję...
Słowa wryły się głęboko w podświadomość Coeha, przyprawiły go o krótkie spięcie myśli, sprawiły, by chociaż przez chwilę spojrzał na drugiego z nieco większym uczuciem, lekko zabarwionym empatią i współczuciem co do tego całkiem dużego i całkiem nieporadnego w takiej chwili chłopa. Jednak równie prędko samo poczucie współczucia zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dojrzał bowiem oznaki zmęczenia i niechęci organizmu do dalszej współpracy z lekkomyślnym wojownikiem.
— Mam u ciebie dług, Des... — Nie potrzeba było nic więcej, niż krótkie zachwianie się masywnego ciała, by Coeh odstawił wszystkie przedmioty, które wciąż znajdowały się w jego szczupłych dłoniach i nerwowym, szybkim krokiem zbliżył się do Blennena.
— Nie powinieneś wstawać — odpowiedział szorstko, prędko i dość chłodno, wspomagając drugiego własnym ciałem i pomagając mu ułożyć się na łóżku. Może nieco go do tego zmuszając, burcząc pod nosem, zaciskając wargi i wydymając policzki, gdy prężył się i wydobywał z siebie wszelkie siły, jakie miał do dyspozycji. Sam przysiadł na łóżku, przy nogach mężczyzny i odetchnął ciężko, na chwilę odwracając wzrok na Leithela, który zdecydował się do nich przydreptać. — Ledwo się z tego wylizałeś — dodał, kierując karcące spojrzenie na wojownika. Ściągnął brwi, zmarszczył czoło, wszystko to sprawiło, że jak dotąd rozpogodzona i dość pozytywna w odbiorze twarzyczka mężczyzny, nagle spochmurniała i nabrała wyrazu, którego przyjmować nieszczególnie lubił, głównie dlatego, że przypominał mu ten, który malował się na twarzy jego ojca, gdy jako dzieciak zdołał zdenerwować rodzica i doprowadzić go do wręcz szewskiej pasji. O ile jednak gorsze były te chłodne, stalowe oczy od ciepłej czekolady, która zawsze dawała poczucie bezpieczeństwa i przynależności do domostwa? Wiedzieli nieliczni i zarzekali się, ze Desiderius przypominał prędzej upiora, niżeli istotę ludzką.
Westchnął ciężko, przymykając delikatnie powieki i odwracając twarz tak, by kierować ją przed siebie, a nie na samego Rafgarela. Cisza chwili, odpoczynku. Moment na zastanowienie się. Odetchnięcie z pewnego rodzaju ulgą. Teraz powinno być już tylko łatwiej, teraz nie będzie musiał już tak kurczowo go doglądać.
— Zaczniesz go spłacać, słuchając moich zaleceń — wydusił z siebie wreszcie, ponownie wbijając oczy w twarz wojownika. — Masz się oszczędzać, czy rozumiesz? — dopowiedział nieco agresywniej, twardo, wyczekując przytaknięcia.
Nigdy nie mógł znieść dorosłych mężczyzn, którzy szczerze myśleli o sobie, jak o panach tego świata, których choroba nigdy nie dopadnie. Nienawidził tych, którzy jęczeli, po czym machali ręką na mądrzejszych od siebie i nie słuchali próśb lekarzy.
Drażnili go. Tacy pyszni. Tacy zuchwali.
Tak głupi i zdziecinniali.

⸺⸺※⸺⸺
[Blennenie?]

wtorek, 11 czerwca 2019

Od Blennena C.D: Elra

   Chcąc utrzymać historyczkę, kiedy ta zatańczyła w przenośni na prowizorycznej kładce już wiedział, że to może skończyć się źle. I zapewne tylko w jeden sposób. Chciał ją złapać, ale wyślizgnąwszy się z jego dłoni wpadła bezceremonialnie do błotnistej wody w rowie. Głośne westchnięcie wojownika wstrząsnęło lasem. Dostrzegł również ten rumiany odcień policzków brązowowłosej, choć udawał, że wcale jego wzrok nie objął owego zjawiska. Nie czekając długo, w trakcie kiedy kobieta w chwili słabości taplała rękoma w mule, obszedł powalony pniak dookoła, nie chcąc przeskakiwać go i narażać tym samym na złamanie. Wolał ostrożnie przejść obok, skoro jego buty i tak zostały już doszczętnie zmoczone, a między palcami stóp czuł muł. Kładeczka mogła jeszcze nie raz się przydać, spełnić swoją rolę. To krótsza droga do jego ulubionego miejsca treningowego, dlatego wolałby nie przechodzić kilka razy w tygodniu przez bagniszcze. Musiałby inwestować w buty znacznie, ale to znacznie częściej, aż stałyby się jego głównym wydatkiem i większa część pieniędzy wędrowałaby do szewców. Kiedy więc wyminął pień i stanął przed Elrą spojrzał na nią. Przeszył ją wzrokiem. Przelotnie pomyślał nawet, że jest niezdarna i z pomocą nie potrafi przejść po zwykłym kawałku drzewa. Nie ważył się nawet uwić tego w słowa, by pogrążyć jej i tak wyszczerbione zapewne samopoczucie. Przez pewien czas nie wiedział nawet co zrobić i jedynie obserwował poczynania dziewczyny, która już wcześniej spróbowała wstać. Próba zakończyła się jednak chlupoczącym fiaskiem. Zapewne czuła się upokorzona. Leithel na nowo zniknął w krzakach i zaroślach, prawdopodobnie widząc pływającą roślinę o żółtych kwiatach. Tak też było. Pobiegł zerwać kolejne egzemplarze, by znów wręczyć je dziewczęciu. Zwierzątku nie przeszkadzał ten fakt. Nie wydawał się być w żaden sposób rozdrażniony. Nie potrafił na tyle rozumieć, by wiedzieć, że dziewczyna najprawdopodobniej wstydzi się całego zajścia. Niemniej jednak widząc jak ta smutnieje, jeszcze wcześniej zerknął na nią dużymi smutnymi oczyma i dopiero potem czmychnął w nieznane dla nich okolice. Natomiast co do wojaka, nie wyciągnął już dłoni w jej stronę.
- Musisz bardziej uważać. W innym przypadku możesz się uszkodzić. Tutaj było miękko, więc miałaś szczęście. – wydusił po chwili.
Była to jedynie czysta prawda. Co prawda, wypowiadanie jej w takiej sytuacji było zbędne i dość czcze, to i tak zrobił to. Skomentował wydarzenie. Nie myślał o tym czy Elra może poczuć się urażona. A może zareaguje gniewem i typowym dla kobiet odpyskowaniem, gdy wypomina im się błąd, z którego zdają sobie sprawę. Wpadł nawet na pomysł, że przecież mógłby przychylić się lekko i pochwycić kobietę na ręce. Nie mogła być ciężka. A nawet, gdyby faktycznie tak było, to nie problem. Wiele ciężarów w życiu dźwigał, a Elra z pewnością nie ciążyłaby w taki sposób.
- Wszystko w porządku? – dodał po chwili dostrzegając jak brązowowłosa opiera się na omszałej skarpie.
Według niego powinna po chwili podnieść się i próbować wstać na nowo. Czego nie uczyniła. Zbliżył się do niej po pewnym czasie. Poczuł na sobie jej wzrok, który potem prędko umknął, odwrócił się. Jakby zakłopotany, nie do końca wiedzący co zrobić z zaistniałą sytuacją.
- Moja noga utknęła. – usłyszał jedynie.
Nie pytał o więcej, a jedynie bez westchnienia klęknął w wodzie i poprzez muł i rzęsę odnalazł nogę względnie uwięzionej dziewczyny. Jego poranione dłonie zaszczypały, gdy ranki zetknęły się z organicznym brudem. Nie zwrócił na to jednak uwagi i spróbował odnaleźć źródło zaklinowania. Wyrastające z dna glony pod wpływem uderzenia dziewczyny o muł wyłoniły się i z banalną łatwością oplotły jak nogę, zwalając obok dwa większe kamulce, które spotęgowały atak. Przynajmniej to udało mu się ustalić.
- Zaczekaj chwilę. – westchnął i sięgnął do paska spodni.
Chował tam nóż myśliwski, nie chciał się przecież bawić w rozplątywanie zawiłych glonów. Może nie miałby nic przeciwko, gdyby nie fakt, że musiał jeszcze wyciągnąć siedzącą wciąż w wodzie dziewczynę, a potem wrócić do Gildii, wziąć kąpiel,  wyczyścić i zeprać swoje ubrania z całego masywnego brudu. Nie czekając na zgodę dziewczyny postanowił interweniować. Bez większego problemu przesunął na boki skałki i rozciął glony. Obrzydliwie oślizgłe, które po rozcięciu wypłynęły na powierzchnię bagna. Nie różniły się jednak od całości otaczającej ich wody. Zjednały się jedynie z rzęsą i liśćmi unoszącymi się na niej. Wstał po chwili i schował do skórzanej pochwy nóż ze zdobieniami na drewnianej rękojeści.
- Przed nami jeszcze kilka podmokłych terenów, trzymaj się blisko i przy utracie równowagi nie szukaj oparcia w powietrzu. Wolałbym być w Gildii przed zmierzchem. – spojrzał na nią.
Chwytając ją bezceremonialnie pod boki pomógł jej wstać. A raczej najzwyczajniej w świecie po prostu podniósł ją i postawił na nogi. Nie uważał tego za coś złego. Żadna z niej księżniczka, której nie mógłby dotknąć palcem bez jej zgody. Zależało mu na czasie, a słońce coraz bardziej chyliło się ku zachodowi. Potem odszedł, odwrócił się i wyszedł z rowu, rozchlapując wodę i muł dookoła, idąc niezbyt dbając o to, czy ktoś jeszcze ucierpi na bagniszczu. Puchata biała kulka znów stanęła nad brzegiem i zaczęła podskakiwać w miejscu i zerkając na uwolnioną już Elrę – skrzeczeć cicho z zadowoleniem. W pysku znów trzymał żółtokwieciste rośliny.
Ale Blennen nie był zły.
- Chodźmy. – dodał.
{Elro?}

I postanowiłem sobie poznać mądrość i wiedzę, szaleństwo i głupotę.



• z domu Woronow, z Filipa oraz Waleriji, pierwszy z chłopców, młodszy od najstarszej z pięciu potomków, trzech synów, dwóch dziewek •
• szpieg, w wolnym czasie historyk • lat trzydzieści PIĘĆ • narodzony nieokreślonego chłodnego dnia • Nalaesia •
Zaginął, Antonino.
Przepadł jak kamień we wzburzonej wodzie, rozpłynął się w powietrzu, zabierając kosztowności, cały swój dobytek, wraz z koniem. Nie pożegnał się, pisnął ni słowa, jedynie chodząc cały poprzedni dzień niezwykle zasępiony. A jednak, przecież nie zwróciłam z Twym ojcem na to uwagi, w końcu, od czasu Twego wyjazdu, zawsze się tak zachowywał, przygarbienie nigdy nie było czymś niezwykłym, a szuranie stopami, codziennością, do której wszyscy zdążyliśmy się przyzwyczaić. Nigdy z tym nie walczyliśmy, choć osobie tak wysoko postawionej przecież nie wypada.
Zawsze mieliśmy do niego słabość i patrz, jak to się skończyło.

Walerija Woronow, wysłany do Antoniny Lidii Woronównej, rok 1779

Rodzice nie byliby dumni z czarnej, okropnie gęstej i niezadbanej brody, która dodaje mu lat. Trzech, czterech, ba, może i dziesięciu dla tych bardziej przewrażliwionych. A przecież pod buszem tych zbitych włosów, czai się twarz młodzieńca z ostrą żuchwą, chudymi polikami, które co prawda zapadły się lekko, zresztą, jak całe ciało skryte pod skromnymi, aczkolwiek czystymi i zadbanymi ubraniami, bo w pewnym momencie po prostu przestał dbać o swoją dietę, odmawiając sobie pyszności czy innych pokus. Skóra pobladła, włosy opadły na czoło, odkryły lekko odstające uszy. Loki utraciły złotawy połysk ciemnego brązu, który jeszcze raz na jakiś czas wydostanie się na świat zewnętrzny, gdy mężczyzna wkroczy powolnym krokiem do słonecznego pomieszczenia, uważnie lustrując je błękitnym, posępnym i smutnym wzrokiem. Chodzi bezszelestnie, okropnie zgarbiony, a jednak nadal prezentując się jako wysoki, długonogi mężczyzna. Możliwe, że garb wynika z okropnych bólów pleców nękających mężczyznę coraz bardziej, częściej, mimo dosyć wczesnego jeszcze wieku na karku. Chude dłonie są nerwowe, łapią, muskają wszystko, co w pobliżu, byleby zająć czymś dziewięć palców, byleby te nie nudziły się i nie zaczęły skubać, obrywać, wyrywać skórek przy paznokciach. Feliks całą swoją personą emanuje niezwykłą nerwowością czy tkliwością, pomimo ciszy, która zazwyczaj go otacza. Brwi drżą wraz z wargami, ramiona dygoczą.
A jednak pod całą tą otoczką kryje się dziwna szlachetność, ba, majestatyczność, raz na jakiś czas umykająca jej właścicielowi, nie dająca ukryć się pomiędzy skrzętnie utrzymaną w ryzach grą pozorów oraz skromnych ubraniach.

Młodość zawsze była moją zgubą, Słońce, i doskonale zdawałaś sobie z tego sprawę, wraz z resztą.
Wiedzieliście, że dojrzeję zdecydowanie później od młodszych braci, że nim skrywane gdzieś pod grą pozorów emocje opadną, będę musiał w końcu wybuchnąć, odstawiając wszystko, co doczesne, w kąt. Całą oferowaną pomoc, wszystkie dogodności odrzucałem, nie doceniając, bo dusza ma niezwykle rozjuszona, gniewliwa, choć w słowach zawsze szczędziłem. I gdy tylko odeszłaś, jakobym obrócił się przeciwko całemu światu, jeszcze bardziej zamknąłem we własnym ciele, nie dopuszczając do umysłu kogokolwiek. Czy braci i siostry, czy matki i ojca, służby, kochanek, kochanków.
Przecież krzywda się Tobie nie działa, wiedzieliśmy, gdzie jesteś, co robisz i jak dobrze Ci tam jest. A jednak, poczułem się niezwykle samotny wśród tych tłumów na naszym dworku. I patrz, gdzie to mnie wszystko zaprowadziło. Nawet te dwie czarne bestie nie pomagają mi w znalezieniu spokoju.

Feliks Leokadiusz Woronow, nigdy nie wysłany do Antoniny Lidii Woronównej, rok 1782

Gadali o tym, jak niezwykle cichy jest, a bystrym wzrokiem przekazuje więcej, niż słowa, od których stroni. Usta otwiera rzadko, a przynajmniej robi to tylko wtedy, gdy jest mu to potrzebne, gdy nie znajduje się w większej grupie, gdzie ktoś zdecydowanie zwinniej przekaże jego myśli. Zdania składa rozważnie, raz po raz analizując je w swoim umyśle i, choć tam brzmią poprawnie, tak drobne jąkanie się niezwykle przeszkadza, ba, prawdopodobnie to właśnie przez nie tak stroni od słów. Feliks po prostu się wstydzi, a głos przecież do pracy potrzebny mu nie jest. Tu korzysta z obserwacji, z analizy i wynoszenia odpowiednich wniosków. A kiedy chce przekazać informację w dłuższych słowach, zostawi w lokum odbiorcy liścik napisany pięknymi, starannymi literami.
Mówili, że choć cichy, tak zdarzają się wybuchy. Rzadkie, wyjątkowo niespotykane, a jednak. Gęste brwi podnoszą się wtedy ku niebu, w błękitnych oczach widać, tak przeraźliwy dla samego Feliksa, ogień. Że gdy unosi głos, ba, krzyczy, warczy, wyjątkowo nie jąka się, nie stroni od obraźliwych nazewnictw. Raz zdarzyło mu się podnieść pobliski nóż leżący na biurku odrobinę wyżej, a może była to kusza wisząca na ścianie w małym lokum, która w ciągu kilku sekund wycelowana została w cudzą stopę. Tyle ile ludzi, tyle wersji, pytania więc się nie kończą. Nie lubi ich, tak jak nie lubi chwil uniesienia, w których jednak mógłby powiedzieć o słowo za dużo. Przeszłość zostaje przeszłością, Feliks coraz częściej zaprzecza pomówieniom, a gdy umysł zaczyna się gotować, od razu przeprasza, opuszcza skromnie błękitne spojrzenie na czubki butów. Wstydzi się tej młodzieńczej narowistości, wstydzi okropnie.
Ględzili, że gdy sypia, mruczy pod nosem. Szepcze jedynie sobie znane imiona, by po kilkunastu minutach snu wykrzyczeć je prosto w ciemność, błagalnie, z nieopisaną tęsknotą. Rzuca się po łóżku, szarpie za kołdrę, w końcu wybudzając się z nękających go koszmarów ze strużkami potu na czole, z tikami, z drgającą wargą czy brwią, a może i powieką. Załkać cicho, pozwolić opaść głowie bezwładnie na pierś, przyzwolić dwóm czarnym kocurom ulokować się na nogach, zwinąć w dwie, puszyste kule.

Znalazłeś siebie, porzuciłeś młodzieńcze zapędy. I jak bardzo z tego powodu się raduję, jest nie do opisania. Jak cieszy mnie to, że znalazłeś spokój, już nie walczysz z nieuchronnym losem, jak i z moją własną, świadomą decyzją, tak wiele razy przemyślaną. Życzę Ci wszystkiego dobrego, tam, gdzie osiadłeś. Byś czynił zgodnie ze swoim sumieniem, bo i z tym, jak oboje wiemy, miewałeś problemy, byś coraz częściej się uśmiechał, bo przecież tak ładnie ci w promiennej twarzy.
Cieszę się, że siebie znalazłeś, Felusiu.

Antonina Lidia Woronow, wysłany do Feliksa Leokadiusza Woronowa, rok 1787

Poznałem, że również i to jest pogonią za wiatrem.
Feliks Leokadiusz


Nadeszła i kolej na Felusia, proszę go nie zjeść, proszę go nie przestraszyć. Miły chłopiec z niego, przysięgam, grzeczny i porządny. Pod przyciskiem oczywiście pojawi się wincyj. Arcik wykonany przez Holly Warburton.
No i zapraszam do wątkowania, jak zawsze <3
Prosimy o wcześniejszą konsultację w razie używania Feliksa.