czwartek, 29 sierpnia 2019

Od Aries c.d Nagi

Patrzyła na brudną i przemoczoną egzorcystkę. Kartografka miała ochotę zapaść się pod ziemię. Po prostu zniknąć. Ale niestety, stało się. Była tu i teraz i nic nie mogła na to poradzić. Poza wystosowaniem reprymendy dla Shio, jak tylko znajdą się z powrotem w pokoju.
- Ja... Ja, przepraszam za nią... - mówiła cicho, ledwie przebijając się przez krople deszczu uderzające o liście. - Chciałam, sprawdzić możliwości tego nicponia. Nie spodziewałam się, że ktokolwiek będzie spacerował w środku głuszy... - egzorcystka westchnęła.
- Na przyszłość nieco bardziej uważajcie, dobrze? - powiedziała łagodnie. Śnieżynka korzystając z tego, iż obie kobiety są zajęte rozmową, spróbowała wetknąć pysk za szatę Nagi i wyciągnąć stamtąd czarnego ptaka. Właścicielka kruka odpędziła ją karcącym pacnięciem w nos. Chowaniec od razu zaczął prychać.
- Shio, nicponiu! Zostaw go w spokoju. - niebieskowłosa pochwyciła i odciągnęła zwierzę wciąż niedające za wygraną.
"Pani? Zdobycz, nie? Czemu? - Śnieżynka przechyliła pytająco głowę na bok. No tak. Musiała jej teraz wytłumaczyć dlaczego nie może zjeść kruka egzorcystki, mimo że go upolowała. Westchnęła i puściła ją.
- Bo kazałam ci go "złapać", nie "upolować", poza tym to jest ptak Nagi. Członek stada. - odparła nim dotarło do niej, że przecież nie jest tutaj sama i właśnie udzieliła odpowiedzi na pytania zwierzęcia. Nie ważne jak by próbowała to uzasadnić, to była ewidentna odpowiedź na konkretne pytanie i nie da się tego podpiąć pod zwyczajną rozmowę ze swoim pupilem. Cieszyła się w tej chwili, że jej rozmówczyni nie widzi, jak zalewa ją fala zażenowania.
Brązowowłosa kobieta jednak stała tylko i w milczeniu przysłuchiwała się tej "jednostronnej" kłótni. Po kilku minutach stania, chrząknęła przerywając "wymianę" zdań.
- Przepraszam, ale jeśli nie macie nic na przeciw, wróciłabym do gildii obmyć się z błota. - uśmiechnęła do małej kartografki i jej stworzenia. Pstryknęła palcami i wyciągnęła dłoń do przodu by przywołać zwierzę do siebie. - A co do ciebie, nie mam żalu o to. Mogę powiedzieć, że należą ci się wyrazy uznania Śnieżko. Mimo iż słyszałam z daleka odgłos twoich łap, nie byłam w stanie uskoczyć na czas. W dodatku, godnym podziwu jest fakt, że wytropiłaś nas w taką pogodę. Chciałam was jeszcze przeprosić za mój poprzedni wybuch. - pogładziła bestyjkę po pysku i ruszyła w swoją stronę.
Przeprosiny zaskoczyły dziewczynę. W końcu to właśnie Naga była tutaj poszkodowana, a one przyczyną tego całego zamieszania. Chciała się zrewanżować jakoś. Patrzyła na postać przedzierającą się przez krzewy wrastające na ścieżkę i niknącą powoli między drzewami. Przy innej okazji będzie musiała się zrewanżować brązowowłosej egzorcystce.
"Pani, słowa? Słowa Nagi, znaczenie?" - głos jej czworonożnej towarzyszki ściągnął ją z powrotem na ziemię. Teraz musiała jej to tak wytłumaczyć, żeby zrozumiała, że dostała pochwałę, ale że nie wolno wskakiwać na ludzi. Zaśmiała się cicho pod nosem. Może będzie jej musiała zacząć słownik czytać żeby nie męczyć się z tłumaczeniem co bardziej złożonych wypowiedzi. Ale zanim do tego dojdzie będzie musiała ją nauczyć co nieco o dobrym wychowaniu. Zastanawiała się czy inni też musieli przez to przechodzić ze swoimi podopiecznymi. Nie zaszkodziłoby podpytać kogoś z gildii o radę w wychowywaniu chowańca. A Naga ze swoim usposobieniem była chyba najlepszym wyborem w oczach kartografki. Spokojna, wyrozumiała.
- Shio, jak wrócimy do domu, będziemy musiały złożyć wizytę Nadze. - podeszła do chowańca i podrapała go za uchem. - Przy okazji ona wytłumaczy ci dokładnie tę pochwałę. - nie dostała żadnej odpowiedzi. Wyczuwała tylko podekscytowanie Śnieżynki.

<Naga?>

wtorek, 27 sierpnia 2019

od Narcissi cd Ophelosa

⸺⸺✸⸺⸺

Narcissa, choć trudno było jej to przyznać, nigdy prawdziwie się nie zakochała. Może dlatego też tak ciężko przychodziło jej zrozumienie niektórych spraw, które przywoływał nie tylko Chryzant, ale i jej znajomi. Nie rozumiała do końca tak nieśmiałego, często i zahaczającego o głupotę zachowania ze strony Percivala, gdy tylko znajdował się w pobliżu wybranki jego serca. Nigdy nie czuła się przez to gorsza, czy obdarta z doznań, o których opowiadano jej niejednokrotnie. Dużo słuchała żali, odpowiadając na nie i starając się pomóc w sprawach, z którymi sama nigdy nie miała do czynienia. Nic więc dziwnego, że czasem jej słowa były pełne racji, otwierające umysł i horyzonty osoby, a innym razem miały się mniej więcej tak, jak piernik do starego, zarośniętego bluszczem wiatraka. Przeciętny jednak słuchacz, który nigdy wcześniej jej nie spotkał, nie musiał o tym wiedzieć, a takowa myśl rzadko kiedy przychodziła mu do głowy. Wrażenie, że dziewczyna ze swoją urodą zdążyła złamać już tysiące serc, było nieodłącznym elementem poznania jej, tak samo, jak późniejsze zdziwienie, gdy poznawało się już prawdę odnośnie życia towarzyskiego kobiety. Podobnie z tropu zbić mogły jej, zdające się nieskończone, zasoby energii spożytkowanej na przekomarzanki z Ophelosem, które dotyczyły bezpośrednio tematu erotyki.
Dziwną była mieszanką, to trzeba było jej przyznać, jednak nie odbierało jej to ani trochę wrodzonego uroku, którym szastała na prawo i lewo, bo i jego los jej nie oszczędził.
Wszystko to sprowadzało się do tego, że nie rozumiała relacji łączącej Ophelosa i Artura. Relacji, którą uważała za toksyczną i której nie mogła pojąć na żadnej płaszczyźnie, chociaż koniecznie starała się zerkać na nią z różnych stron. Mężczyzna o oliwkowej skórze zawsze przypominał jej raczej jadowitego węża wygiętego w nieładzie na jasnej pościeli, w której plątał się również Chryzant, niźli namiętnego kochanka, towarzysza gorących nocy. Nie była to bynajmniej nadopiekuńczość ze strony kuzynki, bo ta jednak z niańczeniem nie miała nic wspólnego i wystrzegała się tego jak ognia piekielnego, prędzej umiejętność obiektywnego spojrzenia na otoczenie, która niejednokrotnie ograniczała jej możliwość zerknięcia na coś tak, jak sama by tego zapragnęła. Uważała, że świat nie jest czarno-biały, przeplatają go bowiem przeróżne odcienie szarości, a jednak Artur, plugawe imię, znajdował się w najciemniejszych zakamarkach najgłębszej czerni, jaką można było tylko doświadczyć. W tym chłopcu nie było nic dobrego, od wyglądu i zachowania zaczynając, na prędkim odbiciu od Chryzanta reszty rodziny kończąc. Nikt ze strony rodu Lavillenie go nie lubił. Każdy traktował go jak ten nieprzyjemny dodatek, który utrudnia każdą wyprawę. Jak zbyt głośny sygnał, jak psa z kulawą nogą, samego psa przy tym nie obrażając. Dlatego Ferense tak często zamykał się w swojej czytelni, twierdząc, że musi nadrobić materiału i doczytać pewną księgę, że wróci za chwilkę, która nigdy nie nastawała. Dlatego Apollinaire to tam zaczynał swoje pierwsze wybryki związane z kradzieżami i to właśnie Arturowi ukradł jakieś sygnety. Nawet zawsze radosny i tak chętny do rozmów Percival nagle milkł bądź przybierał minę tak srogą, by człowiek od razu pojmował, że nie ma ochoty, ni zamiaru rozmawiać z kimkolwiek w trakcie wieczerzy. Narcissa starała się być uprzejma, jednak podczas jednej z rozmów młodzieniec niepostrzeżenie nadepnął jej na odcisk w miejscu tak wrażliwym, by Khardias obnażył kły, a i Shaloo wyjątkowo oderwał się od rozmyślania na tematy stricte egzystencjalne, ba, nawet delikatnie obruszył się stwierdzeniem, by później szeptać Aigis ciepłe słówka, nawet jeśli te nie były już potrzebne. Doceniała wsparcie, jakim ją darzono nawet w tak, zdaje się niewinnych sytuacjach.
— A więc doradź mi o Narcyzo, powiedz, co mam zrobić, by nie nękały mnie każdej nocy demony przeszłości. Bym nie budził się przerażony, gdy księżyc jest w pełni, rażąc mnie odbijanym światłem po twarzy. Doradź mi, jak mam rozliczyć się z łgarzami, kuglarzami, nie spoglądając im w twarz i nie zadając pytań, na które nikt nigdy mi nie odpowiedział, nie wytłumaczył, o co w tym wszystkim, do jasnej kurwy, chodziło? Och, Narcisso Aigis, oświeć mnie, bo najwidoczniej tak bardzo przepadasz za nawracaniem ludzi.
Och, przeklęty Chryzancie z móżdżkiem godnym woła jucznego, niech cię diabli wezmą w najdalsze otchłanie nicości, byś i piekieł tak pustym gadaniem nie zaśmiecał. Szkoda bowiem wszystkich tych wymyślnych zbrodniarzy, tak inteligentnych ludzi, by słuchali bezsensownego skrzeczenia zakochanego chłopca, który nigdy nie zdołał pogodzić się z bezwzględnością tego świata. Tego głupiego, zauroczonego chłopca, który teraz, niczym księżniczka, tak piekielnie obrażony wybił się gdzieś na przód całej kompanii, myśląc, że odwrócenie się plecami do kobiety dzierżącej miecz, wcześniej wygarniając jej takie głupoty, jest pomysłem mądrym. Chciała już pokłusować za nim, by tylko wyznać mu, że jego zachowanie jest wybitnie wręcz głupie, prędko jednak oszczędziła zarówno sobie, jak i Onyksowi zbędnego zachodu, pozostając w swojej linii, wzdychając ciężko i kręcąc głową, bo z tak upartym bydlęciem już dawno się nie spotkała. Nie była zła, nie była też obrażona na blondyna, jedynie rozczarowana jego pochopnymi działaniami, po których nie poczuje się lepiej i tego była pewna. Zemsta nigdy nie była dobrym rozwiązaniem, a krew rozlana w ten sposób na długo zostawała, zarówno zaległa zapachem w nosie, jak i kolorem na dłoniach, nie chcąc się sprać, mimo tego jak skrupulatnie człowiek do zmywania farby nie podchodził. Nie było potem lepiej, jak się można było domyślać, a jedynie gorzej i poczucie winy oblepiało człowieka tak długo, aż klatka piersiowa się nie zapadła od całego tego ciężaru, aż nie wydusiło się ostatniego, czystego wydechu.
— Zawsze był tak uparty? — zapytał w pewnym momencie Khardias, do tej pory dzielnie drepcący przy boku Onyksa, który poruszał się w tempie na tyle wolnym, by pozwolić biesowi na niezbyt szybkie przebieranie długimi łapami. Narcissa wzruszyła ramionami. Nazwałaby to raczej głupotą, przy lepszym humorze czystym, durnym, szczeniackim zauroczeniem. Nie miała jednak ochoty wynosić tego wrażenia poza swoją bezpieczną skorupę, tego też milczała, błądząc oczami po okolicy, jakby chcąc odwrócić uwagę od tłoczących się myśli i chociaż na chwilę skupić się na czymś innym. Na przykład na Krabacie, który przysiadał akurat na jednym z wozów i o czymś mówił. Już przywoływała sobie potencjalne słowa, jakie mógł wyrzucać z siebie z odpowiednią dla niego prędkością. Pewnie znowu coś o deptaniu marchewek, przelaniu ziemniaków, czy nieudanych zbiorach w zeszłym roku, co pewnie było spowodowane tymi piekielnymi szkodnikami, które wciąż podgryzały mu buraczki i marchewkę. Naprawdę, dziwiła się, skąd znajdował w sobie tyle energii, by co chwila znajdować nowe obiekty i nowe powody do jojczenia. Zaprawdę, kreatywnym musiał być człowiekiem, albo i bardzo nieszczęśliwym, któremu zgorzkniałość na dobre już zaszkodziła.
Równie dobrze mógł być to efekt przeklętych trutek i eksperymentów, o których Narcyza nie chciała myśleć, jednak echo dawnych wydarzeń wciąż odbijało się w jej głowie, gdy tylko zdołała zerknąć, choćby kątem oka na spracowanego, kulejącego mężczyznę. Niejednokrotnie pragnęła użyczyć mu ramienia, może wspomóc z wykopkami, zawsze jednak w porę powstrzymywała się, przed jak to uważała, czystą głupotą i lekkomyślnością z jej strony. I tak jak w stronę Krabata pragnęła wyciągnąć pomocną dłoń, tak w tym momencie Chryzanta najchętniej zostawiłaby samemu sobie, żeby go jeszcze sępy rozdziobały, bo może wtedy w końcu by umilkł i przestał zamartwiać się sprawą podgniłego już kochanka. Życia mu nie wróci żadnym zabójstwem, a jedynie na siebie samego ściągnie klątwę, znając to jego pieprzone szczęście.

⸺⸺✸⸺⸺
[and then i oop-]

Od Rawena c.d Madeleine

Kucharz właśnie zbierał się do wyjścia z kuchni. Rawena od spotkania z niewysoką bardką i jej kąśliwymi uwagami dzieliło niecałe pół godziny. Pośpiesznie doszorował ostatni gar po obiedzie. Blondyn wciąż nie mógł uwierzyć, że Mad zgodziła się wyjść z nim do karczmy. Miał przeczucie, że pewnie skończy się to jak zawsze, ale cóż dla tej kobiety warto zaryzykować. Uśmiechnął się pod nosem i odstawił umyte naczynie do wysuszenia. Wytarł mokre ręce w ścierkę i ruszył nucąc pod nosem w stronę wyjścia z kuchni.
- Rawen! A ty gdzie się znowu wybierasz? - Irina pojawiła się za nim niczym cień. - Nie myślisz chyba, żeby zrzucić resztę pracy na mnie i Tiago? - starsza kobieta postawiła resztę brudnych talerzy na blacie obok i wzięła się pod boki. - Nie myśl chłopcze, że się tak łatwo wymigasz od pracy.
- A czy ja się migam? Ja tylko pozwalam Tiago lepiej zapoznać się z miejscem pracy. - wzajemne dogryzanie sobie z nowym kucharzem stanowiło dla blondyna ostatnio stały punkt w codziennym planie dnia. - Wybacz Babciu I, ale śpieszę się na randkę. - zwrócił się do wyjścia.
- Ty?! Na randkę?! Jeszcze mi powiedz, że z kobietą! - z wnętrza spiżarni dobiegł ich śmiech rosłego kucharza. Rawen zacisnął zęby i wypuścił przez nie powietrze z płuc. Był w zbyt dobrym humorze by się teraz z nim kłócić i przepychać słowami. Rzucił starszej kucharce pytające spojrzenie, jak dziecko patrzące na rodzica, czy może zjeść jeszcze jednego łakocia. Kobieta westchnęła ciężko.
- No dobrze, leć. Jakoś sobie tutaj poradzimy we dwoje. -spojrzała się podejrzliwie na entuzjastyczny wyraz twarzy młodzieńca. - Powiedz mi tylko, któż to będzie dzisiaj tą "szczęściarą"?
Blondyn rzucił tylko imię różowowłosej bardki i pobiegł się szykować.
- Chłopcze, pozmywaj tu, a ja lepiej pójdę powiedzieć Raviemu, żeby przyszykował dla niego jakieś zioła i szwy. - zwróciła się do mężczyzny wychodzącego ze spiżarni.
***
Rawen wrócił do gildii chwilę po tym jak wszyscy skończyli jeść kolację. Szedł lekko przygaszony z drobnym wymuszonym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. Mógł się spodziewać takiego obrotu spraw. Mógł przewidzieć, że go wystawi. A jednak, do samego końca wierzył, że Mad stawi się na spotkanie. Blondyn nabrał powietrza w płuca i powoli je wypuścił. Dał sobie w twarz na otrząśnięcie się ze złego nastroju. W końcu na jednej próbie nie może poprzestać. Nie tego go nauczył ojciec. Zaśmiał się do siebie i wkroczył do kuchni. Zastał tam Irinę i stertę brudnych naczyń, które tylko czekały aż wróci i je pozmywa. Bez gadania zabrał się do pracy. Odetchnął z ulgą i nieco się odprężył. Kucharka nie zadawała zbędnych pytań, choć czuł, że kobieta wie co się stało. Był jej za to wdzięczny. Nie chciał się jeszcze użerać z tym irytującym typem, który zapewne znowu by usłyszał o jego porażce i zaczął się z niego nabijać.
Zmywanie poszło o wiele szybciej niż się spodziewał. A i nawet w spokojnej atmosferze upłynął ten czas. Przeciągnął się i wyszedł zapalić na zewnątrz. Nie palił praktycznie od rana, byle tylko nie przesiąknąć zapachem tytoniu przed randką, ale teraz to już nieistotne. Zaciągnął się dymem niczym tonący człowiek powietrzem. Ciekawiło go, dlaczego Madeleine nie przyszła. Czy dlatego, że coś jej wypadło? Zapomniała? A może to wszystko miało być mało zabawnym żartem? Czy też dlatego, że dostała zadanie od Mistrza? Wolał obstawiać wszystko poza żartem. Każdemu się zdarza o czymś zapomnieć czy coś wypadnie. A Mistrz? Mistrza mógł zawsze kiedy indzie ochrzanić za zrujnowanie randki. Być może pierwszej która nie skończyłaby się wizytą u Raviego. Westchnął wypuszczając kłęby dymu. Najlepiej byłoby pójść po prostu się jej zapytać. Ale nachodzenie kogoś wieczorem bez większego powodu, gdy już najpewniej był zajęty swoimi sprawami, nie należało do zwyczajów blondyna. Dopalił resztę papierosa nieśpiesznie. Jutro też jest dzień. Wszedł do środka. Nikogo nie było wewnątrz. Widocznie Tiago jak Irina, nie chciał dokarmiać spóźnialskich i poszedł do siebie. Rawen podszedł do piecy sprawdzić czy zgasili ogień wychodząc i czy będzie musiał na nowo w nich rozpalać. Pewnie już dogasały. W końcu Irina nie popuści żadnemu spóźnialskiemu. Przytknął rękę do ścianki pieca i niemal natychmiast ją odsunął.
- Czyżby już wiek się dawał babci we znaki? - mruknął pod nosem. Podszedł do blatu i wyciągnął kilka garnków i naczyń, na wypadek pojawienia się roztrzepanego głodomora. Uwagę jego zwróciła samotna kartka leżąca obok stojaka z nożami. Zapisana była a niej krótka, prosta wiadomość od kucharki.

Rawen, Madeleine znowu nie przyszła na kolację.
Wiesz co z tym zrobić.

Babcia I nie musiała mu dwa razy powtarzać. Od razu zabrał się za gotowanie. I to był doskonały pretekst by wpaść z niezapowiedzianą wizytą. Będzie musiał jej jutro podziękować na kolanach. A na razie miał do przygotowania coś lekkiego i sycącego dla małej bardki.
Młodzieniec uwinął się z przyrządzaniem posiłku w niewiele dłużej niż zajęło wodzie zagotowanie się. A teraz szedł szybkim krokiem po schodach wprost do pokoju Mad. Żałował tylko, że nie miał żadnej róży którą mógłby przyozdobić tacę z jedzeniem. Ale cóż poradzić? Może co najwyżej następnym razem pomyśleć o tym zawczasu. Teraz może zrobić tylko ładne oczy i liczyć, że będzie to dostatecznie dobrym dodatkiem do posiłku.
Stanął przed drzwiami. Już miał zapukać, gdy pajęcza bardka otworzyła je tuż przed nim i zatrzymała się w pół kroku zaskoczona obecnością kucharza.

<Mad?>

sobota, 24 sierpnia 2019

Od Nagi cd. Kai

Nawet, jeśli egzorcystka nie poczułaby tego znajomego zapachu zanim niespodziewany gość przekroczył próg pokoju, jego kroki zdążyłyby go zdradzić, słyszała je i rozpoznawała z daleka. Stopy odziane w przewiewne, letnie obuwie, z podeszwą uderzającą o posadzkę wybijały rytm skoczny, zachęcający do wspólnej zabawy, wesołego tańca. Ich podskoki były lekkie, jakby do okalających ich sandałków przyczepione były małe, ale silne skrzydła, na tyle silne, by postawić właściciela z gracją na ziemię, jakby sami Bogowie pozwolili na taką magię, co by uprzyjemnić słuchanie beztroskich pląsów.
Taką zgodę, takie nogi miała tylko Kai, która to wparowała na nich do pomieszczenia, zapominając o przywitaniach, pozwalając jedynie dźwiękowi swojego głosu zdradzić jej tożsamość.
— I w tym cały problem — odparła na uwagę kobiety, odwracając się prędko. Wyciągnęła rękę do przodu, która zatrzymała się dopiero na obojczyku brązowowłosej tylko po to, by znaleźć jej postać i sprawnie ją ominąć, podchodząc do stolika przy ścianie. Wertowała dłońmi kolejne kształty i powierzchnie, obijając o siebie naczynka, odsuwając część na lewo, część na prawo, a jeszcze kolejną grupę do tyłu, by dotknęła cegieł i o nie się oparła.
— Jeśli twe oczy sprawne to myślę, że zauważyłaś moje pakowanie. Opuszczam na czas kilku miesięcy mury Gildii, ruszam na Ziemie Święte, by oczyścić ostatecznie występki z wnętrza tego zwierzęcia. Ciało jego niezdolne pomieścić tyle grzechów skrzętnie przeze mnie zbieranych, do moich obowiązków więc należy zapobiec katastrofie.
Ramiona jej wypełniły kępki mocno związanych, suszonych ziół, woreczki z zsuniętymi sznurkami, których wnętrze znane było jedynie kobiecie, kilka słoiczków z płynem jak i stałymi substancjami, parę kamieni. Jej leżąca na łóżku torba pomieściła wszystko, co Naga pragnęła, wszystko, co uważała za potrzebne. Dlatego też nie sposobna było znaleźć w niej choćby skrawek chleba, piętkę, okruszek. Nic, czego zjedzenie przez zdrową osobę nie spowodowałoby negatywnych konsekwencji, poczynając od lekkich a kończąc na poważniejszych. Strawy nie musiała nosić ze sobą, panowało lato, przyroda dawała najobfitsze plony właśnie w tym okresie, poza tym Egzorcystka i tak mało jadała.
— Nie zdolnam porzucić swoich obowiązków ot tak…
Pstryknęła w głowę namolnego ptaka, co to wtykał swój wielki dziób do jednej z kieszeni torby, a z której poleciało trochę pierza, spadając na białą pościel.
— Toteż zaklęłam niektóre drzewa koło murów, głazy, drzwi prowadzące do środka, co by odstraszały napataczające się zmory. Przekazałam również Mistrzowi kilka talizmanów, więc gdybyś potrzebowała - zwróć się do niego, wręczy ci jeden.
Naga doceniała swoją magię, a raczej - możliwość jej wykorzystania. Stanowiła dar z niebios, oczywistym było, iż wdzięczność przepełniała jej serce. Jednak korzystała z niej rzadko, praktycznie w ogóle. Bogowie stworzyli świat jakim był, w takiej formie, w jakiej objawiał się teraz, kobieta nie zamierzała kwestionować niczego, co postawili na jej drodze, na pewno nie używając tej samej umiejętności, którą ją wyróżniono. Dlatego polegała na przyziemnych metodach, zwyczajnych, wykorzystujących dobra w sposób ludzki i wcale nie boski, rany lecząc maściami, niżeli zaklęciami, przytomności pozbawiając naczyniami, a nie czarami.
Lecz do egzorcyzmów swych mocy jak najbardziej używała, jako iż same brudy takowe posiadały. Choć nieczęsto jej się zdarzało zaklinać tak dużą przestrzeń, tak wiele przedmiotów i masywnych obiektów. W głowie jej się lekko kręciło, czuła się ździebko zmęczona, a gdyby widziała otaczające ją obrazy, te prawdopodobnie odrobinę by się rozmazały. Jednakże czas nie był litościwy, a krucza forma stawała się coraz bardziej kruche, toteż należało się spieszyć. Jej ciało miało za sobą okrutniejsze doświadczenia.
Kai?
(and we're gonna rule)

Od Adonisa cd Elry

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

Biblioteka nie była pomieszczeniem najlepiej oświetlonym. Słabe, rozmyte smugi światła dziennego padały nieregularnie, jedynie tam, gdzie znajdowały się okna. Dało dostrzec się w nich tańczące w przestrzeni drobiny, unoszący się kurz, włosy i pajęczyny, podkreślane przez coraz to intensywniejsze błyski wskazujące na to, że dochodziło południe. Charakterystyczny zapach starych ksiąg, zżółkniętych stronic zalęgł mu w nozdrzach, przypominając na każdym kroku, gdzie się znajduje, również, że powinien zachowywać odpowiednie dla tego miejsca maniery. Bał się, że podniesienie głosu przewróciłoby jeden z regałów. Były niezwykle wysokie, pięknie zdobione, chociaż co do tej kwestii nie był pewien, bowiem musiał dość długo przyglądać się krawędziom mebli, by dostrzec cokolwiek w panującym półmroku.
Miejsce to wydawało mu się niczym mistyczna kraina, może również dlatego, że w rzeczywistości było ono zazwyczaj niedostępne dla osób podobnych do niego. Dzieci ulicy nie posiadały tego przywileju, nie zerkano na nie przychylnie, gdy wchodziły do miejskich czytelni, a i traktowano je, jakby przenosiły groźne choroby. Odkąd tylko pamiętał, wyganiano go z większości obiektów publicznych. Nikogo więc nie dziwiło, że młodzież taka jak on długo trwała niewyedukowana. W tym wszystkim również i Adonis, który, chociaż był zafascynowany medium, jakim była książka i historiami, jakie mogła skrywać, przez długi czas nie był do niej dopuszczany. Sprawą dla niego wstydliwą nie było koniecznie to, prędzej fakt, że do piętnastego roku życia nie znał alfabetu, a do osiemnastego nie potrafił przeczytać niczego, poza charakterystycznymi szyldami nad budynkami. O ile zapamiętywanie ich treści i tego, która gdzie pasowała, można było nazwać czytaniem.
Przed ciemnymi, niczym dobra, południowa i do tego mocna jak diabli kawa, oczami często malowały się urywki poprzedniego życia, jak lubił to mianować, szczególnie, teraz gdy zdołał jakoś wyjść na prostą. Doskonale widział piekarnię znajdującą się na rogu jednej z głównych ulic wychodzących z rynku, centrum tamtejszego miasteczka, a jednocześnie jego ówczesnego życia. Nie była ona jedyną w mieście, nie była również najlepszą, czy najbardziej prestiżową. Budynek był zwykły, prosty, mała, wąska kamienica wetknięta jak plomba między dwa potężne budynki. Żona piekarza zawsze dbała, by szeroko otwarte okno, z którego wydobywał się przepyszny zapach świeżego chleba, od którego Adonisowi uszy wręcz się trzęsły, zapraszał nie tylko aromatem, jak i wyglądem. Ilość bibelotów wiszących na dekoracyjnym płocie stojącym tuż pod parapetem nigdy nie była przesadzona, a kobieta wyraźnie pokazywała konkurencji, że ma gust co do tych spraw. Lubiła też rośliny, niekoniecznie te kwitnące, prędzej zielone, może nawet i przypominające bardziej dzikie trawy.
Ze strony młodego chłopca było to, można by rzec, niegrzeczne, bo przychodził tam raz w tygodniu, licząc na choćby najmniejszy kawał chleba. Robił to z wielu względów. Po pierwsze, posiadał nieopisany sentyment do tego miejsca. Nie wiedział czemu, melancholia dopadała go za każdym razem, gdy siedząc w zatęchłej, wilgotnej uliczce, kryjąc się przed patrolem nocnym, który zgarniał bezdomne dzieciaki czy też przed później grasującymi poszukiwaczami niewolników, których można odsprzedać do domów rozkoszy, rozmyślał w sposób dość płytki nad piekarnią na rogu ulicy. Po drugie, kobieta, żona piekarza, była dla niego niezwykle życzliwa i prawie zawsze udawało mu się wybłagać od niej kawałek chleba. Przy dobrej porze i humorze, miewał nawet takie szczęście, by otrzymać coś świeżego, jeszcze z rana tego samego dnia, zamiast czerstwą piętkę.
Jak później się dowiedział, kobieta niedawno przed jego pierwszym pojawieniem się straciła syna. Mężczyzna wyruszył w podróż, kierował się na wschód, z którego nigdy już nie powrócił. Sprawa ta wzburzyła Adonisa na tyle mocno, by po pierwszym udanym napadzie na wóz przewożący skarby któregoś szlachcica, gdy zaciągnął się do jednej z grasujących w mieście szajek, ruszył do piekarni kupić bochenek chleba. Przepłacił za niego okrutnie, ignorując słowa staruszki, stanowiące o tym, że nie mogą przyjąć tych pieniędzy. On natomiast nie słuchał, ignorował wszystko, dziękując za wszystkie lata, podczas których utrzymywali go właściwie przy życiu, całując stare, spracowane dłonie kobiety, wręcz wypłakując się, gdy podawał rękę piekarzowi. Miał wtedy szesnaście lat i był o rok młodszy od ich syna w momencie, gdy ruszył w nieznane.
Ludzie ci, chociaż obcy, byli mu tak bliscy i zawdzięczał im tak wiele, iż jeszcze wielokrotnie przychodził spłacić dług wdzięczności, czego i tak nigdy nie osiągnął, a niedawno pojawił się również na pogrzebie piekarza.
Tęsknił bardzo za zapachem świeżego chleba uciekającym przez uchylone okno, tak pięknie przyozdobione haftowanymi serwetkami i pluszowymi kurczętami.
Teraz jednak zamiast ciepłego powietrza spowitego pysznym aromatem, musiał pogodzić się z nieco chłodniejszą atmosferą i wonią ksiąg przeplataną delikatnymi, zdaje się, perfumami kobiety, która zniknęła gdzieś między półkami. Całkiem natomiast do rzeczywistości przywołał go jej powrót, który nastał i tak dość prędko po jej zniknięciu. Jedyne co różniło poprzedni obrazek od obecnego, to trzy, potężne tomiszcza, które dzierżyła w dłoniach i znad których łypała mądrym okiem.
— Żebym ja jeszcze wiedział, jaki to gatunek, to bym z radością wam go opisał — parsknął, przypominając sobie o zgiętej karteczce znajdującej się w kieszeni jego płaszcza. Poprawił ponownie uchwyt na rzeźbionej główce, starając się odwrócić swoją uwagę i nie wiedział do końca, czy od zalegającej gdzieś z tyłu głowy myśli, czy może jednak od stojącej przed nim kobiety. — Pozwolę panience ponieść jedną, nie więcej i proszę się ze mną nie spierać, bo nie mam w zwyczaju odpuszczać — dodał z uśmiechem, po czym podszedł do jednego z krzeseł, by oprzeć o nie laskę. Zaczepił wystający łeb wilka o drewno, by mieć pewność, że nie upadnie, po czym stanął stabilniej na nogach, upewniając się, że proteza nie przesunęła się pod jego kikutem i gdy był już pewien swego, przejął od kobiety dwa tomiszcza, nie pozwalając jej nawet pisnąć słówkiem.
Prawdą było to, że potrafił poruszać się bez laski. Nie była mu ona potrzebna, a towarzyszyła mężczyźnie tylko dla pewności i uspokojenia pewnych wewnętrznych, nieuzasadnionych lęków, którymi pałał. Stabilność, którą zachowywał bez niej, wciąż mu nie wystarczała, dlatego chwytał za przyrząd i korzystał z niego, dla własnego spokoju ducha, a do tego własnego przekonania, że po prostu z wyważonym przedmiotem pod dłonią wyglądał dostojniej i poważniej.
— Co do tego, czy coś więcej. Niektórzy i znam to z doświadczenia, mają wrażliwsze żołądki, niż na to wyglądają — rzucił, parskając cichym śmiechem na wspomnienie jednego z największych osiłków w grupie, którego trzymały największe problemy i to nawet po zjedzeniu zwykłego jajka, których najwidoczniej to nie trawił. Przyprawiały go o tak silne bule brzucha, iż przez kilka najbliższych dni, o ile nie tygodni, nie nadawał się do właściwie niczego. Stukot jego protezy był cięższy, niż dotychczas, co najwidoczniej spowodowane było większym ciężarem, który musiał na nią napierać. Wciąż jednak poruszała się gładko i bez niepotrzebnych szczęków ze strony mechanizmu, które przeżył i tak dość sporo.

⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[Elro?]

Od Ophelosa CD Krabata – Event

Dyskusja poszła nie w tym kierunku, w którym powinna iść. Nie tak powinna przebiec, nie takich słów Ophelos by użył, gdyby tylko nie zmęczenie, ogólna frustracja spowodowana pechami tej długiej, żmudnej podróży oraz złość podbita nietrafnymi komentarzami, docinkami powodującymi, iż krew w żyłach zaczynała tak niebezpiecznie buzować, a głowa nieprzyjemnie pulsować pod natłokiem emocji. Bo nigdy, przenigdy, dobrze wychowany, młody panicz Mévouigre nie rzuciłby słów o cudzym wyglądzie w dyskusji, nie wspomniałby o nieistniejącym odorze drugiego ciała, nie pomyślałby nawet o nazwaniu szczurem. Przecież tak bardzo szczycił się swoim opanowaniem, niektórzy określiliby to po prostu wywaleniem. Lubił czuć się wyżej, lubił czuć się lepiej od osoby rzucającej w jego kierunku oszczerstwami. A jednak stało się i nie było odwrotu, nieprzemyślane wyrazy opuszczały usta raz po raz, by następnie w łóżku nachodziły go, szarpały za włosy i śmiały się prosto w twarz, mówiąc, iż upadł, upadł na samo dno, a i zakopał się pod mułem brudu, tonąc w nim. I czuł, jak to wszystko dostaje się do płuc, a on próbuje wziąć nerwowy dech świeżego powietrza i nie może, nie może, pogrążając się jeszcze bardziej, niż kilka sekund temu. Postawcie więc nędzny grób, płytę z kamienia bez tytułów, bez rzeźb i pomników. A na nim napiszcie, iż tu spoczywa duma oraz godność Ophelosa Chrysanthosa z domu Mévouigre.
Chryzancie, cóż się z tobą stało?
I może ktoś krzyknął w ostateczności to nieuchronne, a przy tym zbawienne dość, jednak ambicja, męska duma oraz wysoko zadarty nos nigdy miały nie pozwolić, by nie pozostawić po sobie ostatniego słowa, które, miał nadzieję, odłożyłoby dyskusję na później. Chryzant nawet nie liczył, iż by jego zdanie miało zamknąć rozmowę z Krabatem, co to, to nie, spodziewał się w dosyć bliskiej przyszłości jego pięści na swoim orlim nosie. Przynajmniej złamanie nie byłoby bardzo widoczne.
Może i na to zasłużył, kto wie. Obaj zasłużyli, tak więc, jeżeli już by do drobnej potyczki doszło, zadbałby, by nie pozostać dłużnym. W końcu blondyn traktował to jak rękawicę rzuconą w swoim kierunku.
Podszedł do Krabata lekkim krokiem, utrzymując z nim hardo kontakt wzrokowy, który ze sobą złapali i puścić nie chcieli, jak gdyby zależała od tego ich duma oraz zdobycie magicznej nagrody.
Nikt do końca nie wiedział, czym miałaby ta nagroda być. Kalesony ze szczerego złota? Możliwe. Stanął na przeciwko drugiego mężczyzny, górując nad nim odrobinę, różnica wzrostu jednak nie była ogromna, ba, nędzne kilka centymetrów (aczkolwiek dawały one chore poczucie tej jednej wygranej, oj, zdecydowanie dawały).
— Nie wiesz, kim jestem, nie znasz mnie i nie wiesz, co w życiu osiągnąłem — syknął, ściągając brwi, jedną z dłoni, tą, którą chwytał za miecz, trzymając na stole. Wolał choć w tym temacie trzymać się w ryzach, nie pragnąc obciąć końcówki nosa swojemu, nieznośnemu oraz irytującemu, aczkolwiek przydatnemu, kompanowi. W końcu każda para rąk miała się przydać. — Nie wiesz nawet, ile poświęciłem, by znaleźć się na tym twoim nic nieznaczącym i nic niewymagającym szczycie, który podobno dostałem od tak, w końcu właśnie tak się zostaje rycerzem Nathoriego, czyż nie? — zapytał, zerkając kątem siwego oka na Narcissę, jakby na potwierdzenie swoich słów, bo przecież sama doskonale wiedziała, ile to kosztuje, a doświadczyła tego wszystkiego podwójnie czy potrójnie, będąc kobietą. Narcissę, która miast się gotować, spoglądała na niego bursztynowym, chłodnym spojrzeniem, niby wąż gotowy do ataku. Równie dobrze można więc wykorzystać pozostały mu czas aktualnego żywota. — Nie wiesz również, ile zaszczytów odrzuciłem, ilu ludzi zawiodłem, gdy z niego za moją decyzją spadłem, znajdując się teraz tu, gdzie stoję, miast znajdować się u boku króla, łapać takich rzezimieszków i bandytów jak ty — warknął, warknął okropnie i nigdy nie spodziewałby się po sobie tak nędznego warknięcia, obelgi, która nigdy nie powinna opuścić umysłu, gdy mieli współpracować, a nie się kłócić, do jasnej kurwy nędzy. — Nie, nie wyświadczasz nikomu grzeczności narzekając i jojcząc na wszystko, co cię otacza. Nie, niektóre z moich słów nie zostały odpowiednio przemyślane, za co przepraszam, gdyż były mnie niegodne, nie będę jednak stać bezczynnie, kiedy obelgi rzucane są i w moją stronę, a ta marna dyskusja ciągnęła się w nieskończoność. Nie, nie będę brać udziału w żadnych nędznych potyczkach na pięści, niby udowadniając drugiemu, iż jestem wyżej postawionym, większym czy silniejszym samcem. Rzuć rękawicę w odpowiednim momencie, Krabacie, wtedy bardzo chętnie ją podejmę, bez zawahania. Dozbrojeni po równo, bez marnych sztuczek, bez wyciągania sztyletów zza płaszcza, byleby zranić przeciwnika. Sprawiedliwie, na promienistych oczach Nathoriego — oświadczył, skinąwszy głową Ratignakowi, po czym odwrócił się na pięcie i powrócił na swe miejsce. — Rozmowę bardzo chętnie będę kontynuować, obaj chyba jednak wiemy, iż teraz lepiej skupić się na wykonaniu porządnie naszego zadania, niźli naszych sprzeczkach, choć w tej kwestii bądźmy inteligentni. Wychodzić nie zamierzam, nie po to tłukłem się przez ostatnie dni w tym szaleńczym tempie, chcąc was dogonić, by teraz pozostawić wszystko samemu sobie — zakończył.
Chryzant westchnął ciężko. Odkaszlnął, może i ostatecznie opuszczając smętny, nawet niezbyt zawstydzony wzrok na drewniany blat stołu. Byleby uniknąć bursztynowego spojrzenia. Bo przecież zdawał sobie sprawę, iż z góry jego pozycję przesądzono i iż była ona przegrana w oczach kuzynki, która mogła pewnie teraz znaleźć jedynie zawód w sercu, spoglądając na własną krew. Buzującą, nieopanowaną, niegodną rycerza.
Może odrzucenie zbroi oraz złotych ostróg było decyzją lepszą, niźli za wczasu uważał. Może jednak nie nadawał się do królewskiej gwardii, może w tym wszystkim, właśnie w takich chwilach jego tak skrzętnie hamowana porywczość oraz podburzana przez złotoskórego ambicja wychodziła na wierzch, ukazując prawdziwe oblicze ostatniego syna spod nazwiska Mévouigre.
Mężczyzna przetarł dłonią twarz, starając się przy okazji zasłonić srebrne oczy. Zamrugał kilka razy, chcąc, by choć trochę przestały boleć, wtórując w tym wszystkim skroniom oraz pozostałym mięśniom jego zmęczonego ciała. Tak, był zmęczony, niezwykle zmęczony, a przecież dopiero co odpoczywał pod strzelistą sosną oraz fajką w ustach, przecież dopiero co podjął decyzję, iż wraca do tej ukochanej adrenaliny, która teraz jedynie była utrapieniem oraz defektem, niźli czystą przyjemnością. Zastukał palcami o drewno, w jeden z nich weszła drzazga.
Przeklnął w myślach siebie, Ratignaka, Narcyzę oraz nadal siedzącą cicho dwójkę, całą tę podróż, zagubioną fajkę oraz tych pieprzonych bandytów, którzy uszkodzili jego policzek, malując na nim nieładną szramę.

[ Chryź ma potężny wkurw part 2 ]

Od Krabata cd. Narcissy - Event

Krabat na chwilę pozbawiony możliwości mówienia, za co jak każdorazowo zemsta jego będzie straszliwa i równie słodka, przede wszystkim dla niego samego, niekoniecznie dla uszu przypadkowej ofiary, nieufnym okiem łypał na swoich przymusowych towarzyszy ze szczególnym uwzględnieniem panicza wykazującego znaczne powinowactwo z wełnistymi istotami, które na co dzień znajdowały się pod jego opieką. Krabat czuł wrzącą krew powoli uderzającą mu do głowy, choć po tysiąckroć przysięgał sobie nigdy więcej nie dać emocjom dojść do głosu. Nie umiał powiedzieć czy cała ta wewnętrzna burza rozgrywa się za sprawą Chryzanta, który zdawał się na moment skupić w swym przecież nie tak rosłym ciele wszelkie koszmary prześladujące Krabata, co biorąc pod uwagę jego zdolność do szukania problemów także tam gdzie nawet ich pozoru normalny człowiek by się nie dopatrzył, było nie lada osiągnięciem, czy też obecności Narcissy, która potrafiła na tyle zawrócić mu w głowie, z której nikt nigdy nie wybił mu owej pięknej blondwłosej wojowniczki ścigającej go między soczystą zielenią lasów i srebrem wysokich gór, że gotów pomylić jabłko z ziemniakiem. Jako że pierwszy powód zamieszania znajdował się tymczasowo poza jego zasięgiem postanowił wylać całą swoją frustrację na niczego niespodziewającego się szlachcica. Doczekał, wiec jak kulturalnego człowieka, a takiego w pewnych kręgach zawsze opłacało się udawać do końca wypowiedzi i uśmiechnąwszy się z pewnym odcieniem goryczy wymalowanym na ustach rozpoczął nie monolog tym razem, a istny ostrzał.
- I o tym właśnie mówię. Jak widzę znajdzie się jeszcze na tym ugorze, jakieś szlachetne drzewo rozsądku i żeby pan szlachcic nie miał wątpliwości nie o nim tu mowa. Nie panie Ophelos używanie trudnych słów nie czyni jeszcze mądrym. Jak to było nie podżentelmeńsku, jakbyśmy na balu jakim byli, kiedy ja właśnie wyświadczam wszystkim grzeczność, bo jak widzę beze mnie poza panienką Narcissą wszyscy jak dzieci we mgle. - Dyskretnie skłonił się w jej kierunku uśmiechając się jeszcze bardziej skrycie, by mu żaden zazdrosny sęp nie wydarł tego blasku bursztynowych oczu, które tak pięknie błyszczały w półmroku korytarza - Myślę, ze panienka na tyle jest duża, iż nie potrzebuje adwokata i jakby miała coś przeciwko to zakomunikowałaby to samodzielnie.
- No proszę adwokata! Skąd takie mądre słowa w ustach takiego chama.
- W twoim towarzystwie i rodzina królewska, by schamiała do reszty. Dostosowuję się do poziomu.
- Ach więc może w ogóle powinieneś sobie wynająć służbę i sam poprowadzić całą akcję, bo pragnę cię uświadomić my nią nie jesteśmy.
- Gryzie cię, że jako jedyny mam dość zimnej krwi by przejąć dowodzenie, co? Zróbmy konkurs kto jest bardziej doświadczony, ja mam dwie blizny na twarzy ty jedną, wygrałem
- Mam ci pokazać te na plecach i na klatce piersiowej? i jestem rok starszy. Wygrałem
- Ale lochów od środka nie widziałeś. I nie próbowali cie truć czym popadnie i blizn po torturach nie masz, jeden rok w i więzieniu liczy się za dwa więc... wygrałem
- Wojenka mi wystarczyła, naprawdę, a lochy kilka razy zwiedzałem, aczkolwiek stałem po tej dobrej stronie od krat, w przeciwieństwie do ciebie
- Po tej dobrej stronie... powiedziałbym coś, ale zdaje się znowu stałbym po tej niewłaściwej stronie, wiec zmilczę, ale pragnę jedynie zwrócić uwagę, że kaci, a są to jak większość sądzi ludzie bez czci i honoru stali po tej samej stronie co ty. Łatwo się pastwić nad człowiekiem w kajdanach. Tchórze.
- Łatwiej również kraść, niż wziąć się do uczciwej roboty, nieprawdaż? Kaci przynajmniej to rozumieją.
- Znalazł się uczciwie pracujący. Łatwiej urodzić się szlachcicem i rączek żadną robotą nie kalać tylko czekać aż na tacy przyniosą. I to jest niby uczciwe.
Zdaje się, że Narcissa szykowała się przerwać zażartą licytację, ale nabrała ona takiego tępa i temperatury, że nie sposób było się zbliżyć by i samemu się nie sparzyć.
- A czy to uczciwe, żeby człowiek o właściwej pozycji i urodzeniu, na które jego przodkowie zapracowali ciężko walką, by takie pomioty jak ty mogły sobie spokojnie grzebać w ziemi, tudzież rabować, ile wlezie, musiał obracać się w takim towarzystwie jak... - skrzywił się wymownie.
- Tak? Towarzystwo nie odpowiada? To śmiało droga wolna, drzwi stoją otworem. Jeszcze się przeziębię na twoim pogrzebie i odtańczę kankana, jak cię w jakiej ciemnej uliczce zaciukają, a jak widzę po tym ślicznym znaczku to nie będzie trudne. Zresztą nie liczy się ilość tylko sposób zdobycia blizn. A te jak sądzę to po pazurkach jakiejś pięknej panny, bo nie sądzę, by jakikolwiek szanujący się złodziej połakomił się na takie truchło.
- Pan Krabat to się widzę zna na kobietach, ale z taką facjatą to myślę tylko ze słyszenia.
- A ty coś materacem był. Typowe. Przychodzi taki cwaniaczek spóźniony, nie ma nic do powiedzenia tylko odszczeknąć dobrze potrafi, jak każdy dobrze tresowany pies.
- Uważaj, uważaj bo psy maja ostre zęby
- Podobnie jak szczury
- Niezbyt widzę wyszukane inwektywy, po tak oczytanym człowieku spodziewałbym się czegoś więcej - syknął zjadliwie, mrużąc siwe oczy, które pod wpływem przecinającej twarz blizny nabrały jakiegoś dziwnie groźnego wyrazu w połączeniu z świeżo zapuszczoną brodą.
- Po cóż szukać nie wiadomo czego jak te najprostsze są zarazem najtrafniejsze. Patrz chwila w lesie i jużeś szczeciną porósł. Po coś ten koper na polikach zasiał.
- Ja się przynajmniej myję w przeciwieństwie do co poniektórych.
- I chyba olej z głowy wypłukujesz, skąd ten pomysł żeby całym tabunem ruszyć sobie w miasto. Oczywiście widok mnie w towarzystwie panienki Aigis i sławnego, nie wiem z czego, bo chyba tylko z głupoty być może rycerza, z osiłkiem i flirciarzem absolutnie nie zwróci niczyjej uwagi. Przecież wiadomo że musimy tak jak mówiła Narcissa podzielić się na dwie grupy.
- Ale to nie znaczy, że ty koniecznie musisz być z nim.
- Tak jak to że wylądowaliśmy w jednej drużynie nie znaczy, ze nie mogę przestawić ci paru kosteczek. Ostatecznie nie ma to jak cios w nos na orzeźwienie.
- Tylko spróbuj, ale jak chcesz mogę ci taki zabieg zafundować.
- Nie szastaj tak pieniędzmi, bo wątpię byś  choćby próbował pofatygować się osobiście.
- Dość! - ktoś wrzasnął, ale w ogólnym rozgardiaszu trudno było dojść do kogo ów głos należał.

<Ktoś?>

Od Kai CD Nagi


Gorączki ustąpiły, wraz z dreszczami, potami na czole oraz bledszą niż zazwyczaj skórą. Choć ta u Kai nadal jednak pozostawała ciemna, opalona, posmagana promieniami słońca bogów. Lubiła to. Lubiła, że w ten sposób się wyróżniała na tle tak wielu bladych twarzy, że w chłodniejszych miejscach przyciągało to ciekawskie spojrzenia zainteresowane całą egzotyką jej persony. Pytali, skąd pochodziła, gdzie urodzili się jej rodzice, niby starając się zagaić jakąkolwiek rozmowę. A ona nie odpowiadała, bo przecież nigdy tego nie robiła, uśmiechając się jedynie tajemniczo, może czasami zahaczając palcami o ich policzki, gdy ciekawska buźka bardziej jej się podobała. Lubiła też, gdy wplatali dłonie w kędzierzawe włosy, pociągając lekko, ale nie za mocno, obserwując, jak prostują się, by następnie szybko powrócić na swoje prawowite miejsce. Lubiła też, gdy wpatrywali się w zielone oczy, szukając w nich odpowiedzi, których nigdy odnaleźć tam nie mieli, jak i w żadnym innym miejscu. 
Naga odwiedzała ją w czasie powrotu do zdrowia stosunkowao często, przybywając z zapachem tych ususzonych, jak i świeżych ziół oraz wilgotnej, po zimie powracającej do życia, ziemi, przynosząc maści, leki, balsamy, z których bardka korzystała z chęcią oraz należytą im cześcią. Nie marnując, nie nakładając za wiele, gdy nie było takiej potrzeby, miast tego rozkoszując się zapachami, uczuciem czy to chłodzenia, czy grzania. Dlatego też nie powiadamiała Desideriusa o swoich problemach, może i trochę egoistycznie ciesząc się  towarzystwem egzorcystki. To prawda, była specyficzna. Była cicha oraz odrobinę oschła, chłodna jak sople lodu.
Ale przecież do tych właśnie najlepiej przylegały palce, nie chcąc następnie puścić. 
Kai obserwowała więc kobietę z dziecinną ciekawością, dokładnie z taką, jaką obdarzano ją w karczmach, na ulicach czy na targach. Śledziła płynne ruchy dłoni oraz stóp, szybkie palce, zawsze reagujące w odpowiednim momencie. Gdy coś miało spaść lub gdy kruk dawał się we znaki. Bardka parskała wtedy cichym śmiechem, kręcąc głową i dodając coś o niesforności kruka. 
Naga uśmiechała się wtedy odrobinę, a Kai z ogromną chęcią uśmiech odwzajemniała, nawet jeżeli jej towarzyszka miała go nigdy nie ujrzeć.
I nadeszło lato. Gorące, upalne, a kiedyś przyzwyczajona do takich temperatur bardka teraz fukała, denerwowała się, bo włosy bywały jeszcze bardziej nieposłuszne niż przedtem, a lniane koszule przyklejały się do ciała, a chłodnego wiatru czy deszczu brak, a słońce oślepia, a niektórych nawet naraża na poparzenia.
W tym całym narzekaniu nie pobiła jednak Krabata, co to, to nie.
A wraz z końcem wiosny, początkiem lata i już ostatecznym pożegnaniem się z męczącą gorączką, egzorcystka przestała ją odwiedzać. Nie dziwota, w końcu miała lepsze rzeczy do roboty, niźli użerać się z odrobinę nie tak wychowaną bardką, odrobinę hop do przodu i odrobinę zbyt wesołą, w gildii praktycznie nic nie robiącą. No, może raz na jakiś czas napisała kolejną pieśń, jej robota jednak nie była zbyt wymagająca lub przemęczająca mięśnie. Kai kręciła się, wchodząc tam i tu, rozmawiając z tym i tamtym, nigdy jednak nie wzięła się za konkrety. Nikt również nie zwrócił jej na to uwagi, dlatego też robiła to dalej, wchodząc na głowę każdemu, a przy tym nikomu.
Zdecydowała się ostatecznie również uprzykrzyć życie i Nadze, pukając do jej pokoiku, którego, według jej dokładnych obserwacji, egzorcystka tego poranka nie wyszła. Drzwi uchyliły się, a kobieta od razu uśmiechnęła się od ucha do ucha, prawie jak zawsze zapominając, by powiadomić, kim w ogóle jest i czego tu szuka.
— Przyszłam zerknąć, co porabiasz — oświadczyła, starając się zajrzeć przez ramię Nadze. — Nie widziałam ciebie nigdzie od samego poranka, muszę przyznać, zaczynałam się martwić. Och, masz piórko na ramieniu — zauważyła i wraz z tym słowem, zdjęła wspomnianą drobnostkę z barku drugiej kobiety.

[ we're back baby ]

piątek, 23 sierpnia 2019

Od Cahira cd. Leonarda

Wstał, zabrał naczynie, podążył za Leonardem w stronę okienka. Kroczył przez środek sali ostrożnie, bacząc, by nie złowić niczyjego spojrzenia, nie zawadzić o nikogo ramieniem, za bardzo nie rzucać się w oczy. Starał się nie przysłuchiwać rozmowom toczonym przy stolikach, które mijał po drodze; wszystkie zasłyszane strzępki zdań, jakie mimowolnie wdzierały się do jego uszu, natychmiast wyrzucał z pamięci. Zostawił miskę w przeznaczonym do tego miejscu, po czym kilkoma zwinnymi krokami wymanewrował pomiędzy blokującą przejście grupą osób i zrównał się ramieniem z Leonardem.
— Nie sądzę, byś musiał spełnić jakieś wyjątkowe warunki — zaczął młodzieniec, upewniwszy się, że szpieg stoi obok. — Kart bibliotecznych tu nie mamy, wystarczy raczej poprosić, okazjonalnie wyjaśnić intencje, jeśli chodzi o jakieś rzadsze okazy. Zresztą, jeśli wpuszczają tam rolnika i pastucha z zabłoconymi buciorami, to z tobą nie powinno być większego problemu.
Cahir porzucił kontemplowanie srebrnej obrączki zdobiącej wskazujący palec przechodzącej obok kobiety, spojrzał na Leonarda. Z tobą nie powinno być większego problemu? Był to pewnego rodzaju pokrętny, zamaskowany komplement? Przyjrzał się twarzy chłopaka, dyskretnie, kątem oka. Podbródek zadarty, oczy chłodne, usta wykrzywione w parodii czegoś, co przy dobrych chęciach można by uznać za blady uśmiech. Na widok tych mało przychylnych rysów, wątpliwości Cahira rozwiały się jak poranna mgła.
— Rozumiem — odparł, przechyliwszy głowę tak, by nie oślepiało go światło.
Rozejrzał się i z przykrością skonstatował, że poranny blask dotarł nawet tu. Przez wysokie szyby teraz wlewało się go tyle, że wydawać by się mogło, że okiennice zaraz pękną pod jego naporem. Cahir ledwie dostrzegalnie zmarszczył nos. Nie przepadał za jasnym światłem, unikał słońca. Tam, skąd pochodził, nieustannie było ciemno, a czarne zorze nocy zdawały się trwać wiecznie.
Nie, pomyślał szybko, to nie tak, kiedyś nawet w Ovenore świeciło dla niego słońce, dawno temu, można by odnieść wrażenie, że w poprzednim życiu. Kilka jego wspomnień jest jasnych. Pamięta na przykład, że jako mały chłopiec każdego poranka bawił się na ulicach, z których unosił się biały, falujący w rozżarzonym powietrzu pył. Wszystko było jasne i blade, dzień był słoneczny i upalny. Tak, dzień. Bo przecież stolica zgasła dla niego dopiero kilka lat później, gdy jego matka zmarła, a on sam stał się częścią przestępczego światka. Gdy zaczął kraść, nie mógł opuszczać swojej siedziby za dnia, gdy włamywał się do cudzych domów, nie mógł działać inaczej, jak ukryty pod atramentowo-czarnym kocem zmierzchu. Tak, to od śmierci matki Ovenore stało się miastem nocy, od tego momentu wszystkie wspomnienia tego miejsca są bure, gęste od cieni, owiane szarą mgłą.
To było dawno, tak dawno... To rzeczywiście musiało być inne życie. Obrazy już zaczęły tracić ostrość, zamazywać się w pamięci. Ale wciąż widzi...
Uliczki. Wszystkie są ciasne, zagracone, duszne i lepkie od brudu. Jest ich mnóstwo, w ciemnościach przeplatają się ze sobą, krzyżują i plączą, tworząc labirynt-pułapkę. Wielokondygnacyjne kamienice strzelają wysoko w niebo, i wszystkie są takie same, wszystkie łypią pustymi ramami strzaskanych okien. Cahir idzie sam, nie, nie idzie, bo skrada się, i nie, nie sam, bo za nim pełzną cienie. Cała plaga. Stolica pełna jest cieni. Płyną cicho, obserwują w milczeniu, choć nie wszystkie. Niektóre odpoczywają w obitych doniczkach, inne śpią po kątach, zwinięte w kłębek, jeszcze inne zbierają się w starych, opuszczonych ruderach, wyglądają z pustych drzwi i okien. Cahir nie patrzy na nie. Czasem zerka na księżyc, mętne wielkie oko pokryte bielmem.
Nagle szczęk, zgrzyt klucza w ciemności, trzask zamka. Drzwi stojącej obok kamienicy otwierają się z przeciągłym skrzypnięciem, z dziury wytacza się mężczyzna. Śpiewa pod nosem coś bełkotliwego, rubasznego, prawie niezrozumiałego, schodzi chwiejnie po dwóch krzywych stopniach na ulicę. Cahir kryje się w cieniu, obserwuje. Szybko orientuje się, że mężczyzna nie ma nic, co warto by ukraść, że jego ubrania to prawie łachmany. Nie rusza się, a tamten mija go, człapie zaśmieconą drogą w głąb miasta. Cahir odprowadza go wzrokiem, przygląda się jego sylwetce, tak ot, z młodzieńczą ciekawością. Widzi, że oprych nie ma jednej ręki. Cahira to nie dziwi. Tu mało kto jest kompletny. Każdej nocy napataczają się na niego psy bez kawałka ucha, co rusz widuje koty z połową ogona, żebraków bez nóg, dzieci bez rodziców, kobiety bez honoru, mężczyzn bez serca.
Czy każda dzielnica nędzy tak wygląda?, pytał samego siebie. W Ovenore każdy był z czegoś obdarty, każdy wydawał się niekompletny. On też czegoś nie miał, choć pozornie wszystko było w porządku. Wewnętrznie czuł, że czegoś mu brakuje, że jego ręce są puste, mimo że przewijało się przez nie tyle błyskotek, tyle rzeczy tak pięknych, tak cennych. Czasem wyciągał klingę i, trzymając ją w obu dłoniach, przeglądał się w niej jak w lustrze. Obojętnie patrzył w puste oczy. Zastanawiał się, czy ogląda już widmo człowiecze, czy wciąż istotę ludzką.
Cahir raptownie otrząsnął się z reminiscencji, rozgonił wspomnienia jak stado uciążliwych wron, nie pozwolił im zbliżyć się do siebie ponownie. Przebiegł wzrokiem po Leonardzie, po sali, upewnił się, że znajduje się w gildii, w Tirie, tam, gdzie powinien być, że przeszłość nie wróciła.
Leonardo przystanął przed wysokimi drzwiami z ładną, wypolerowaną na błysk klamką. Szpieg odruchowo zatrzymał się tuż przy nim, w tym samym momencie, przyjrzał się wejściu. A więc już? A więc to jest biblioteka? Cahir poczuł się niemal rozczarowany. Liczył, że znajduje się ona gdzieś głębiej, że czeka ich długi spacer przez wiele korytarzy, że będą mieli chwilę, by... porozmawiać. Dawno z nikim nie rozmawiał. Co prawda, jeszcze parę minut temu był przekonany, że mu to niepotrzebne, ale teraz, może...
— Och. Więc jesteśmy na miejscu? — upewnił się, choć doskonale znał odpowiedź.

Leonardo? ;D

czwartek, 22 sierpnia 2019

Od Narcissi cd Ophelosa — Event

⸺⸺✸⸺⸺

Mimo rozmów i mimo długotrwałych prób dojścia do jakiegoś kompromisu, mężczyzna wyruszył w drogę samotnie. Przynajmniej jemu się wydawało, że nikt w tej trasie go nie kontroluje, że ma możliwość trwania niczym wolny ptak, tymczasem nad jego głową wciąż krążył kruk. Wciąż siedział mu na ogonie i przez cały ten czas nie spuszczał z niego swojego bystrego, czerwonego oka, jedynie raz na jakiś czas zmieniając się w nieokreślonego kształtu chmurę przypominającą czarny, bardzo gęstym dym, by przemykać się między drzewami i z poziomu ziemi obserwować wędrującego w rodzinne strony mężczyznę. Wielu nazwałoby postępowanie blondynki złym i niecnym. Oskarżyłoby ją o brak zaufania względem kuzynostwa i zanik wiary w jego umiejętności. Prawda jednak była nieco inna, bowiem kobieta wierzyła i ufała mu aż zanadto, to niepewność względem własnego zachowania w razie wypadku, którego mu nie życzyła, była powodem jej obaw. To czająca się gdzieś z tyłu głowy myśl o tym, że mężczyźnie rzeczywiście może się coś stać i wtedy całą winę i wszystkie błędy z tym powiązane oprzeć można będzie na jej lekkomyślności i braku odpowiedzialności, którą powinna chociaż raz w życiu się wykazać. Ten jeden, jedyny najważniejszy raz, bo nigdy tego od niej nie oczekiwano. Potrzeba działania była więc silniejsza od próśb, które posyłał do niej kuzyn, gdy jeszcze dopiero co wyruszali w kierunku Ovenore, gdzie zastać miała ich niejaka zaraza, a i czyny poprzedziły jej myśli, powierzając Osghornowi jasno wyznaczony cel, do którego miał jedynie trafić, co mimo wszystko mogło zdawać się trudne, bacząc na ciężkie podmuchy zimnego, nocnego powietrza. Nie zawiódł jej jednak nie miał zamiaru sprawiać kobiecie bólu zmieszanego z zawodem, więc powrócił i on, cały i zdrów, z Chryzantem, równie gotowym do działania, obarczony jednak śladem majaczącym pod zarostem, który pewnie pojawił się tam specjalnie, w celu uchronienia rany przed ciekawskim i bystrym, namacalnym wręcz wzrokiem bursztynowych oczu. Przed tymi jednak nic, co nowe w postawie kuzyna nie miało prawa się ukryć, dlatego dość prędko dostrzegła niuans, który tak pilnie chciał zostać zatajonym i równie szybko zdołała wyprawić mu na ten temat paskudnie długi monolog.
Przez jej głowę przemknęła się nawet nieco przestraszona myśl, jakby to kobieta zaczynała nabierać cech Księcia Złodziei i poczynała narzekać na coraz to więcej spraw, zwracając przy okazji uwagę na najgorsze aspekty zaistniałych sytuacji. Porządnie zaczynała również roztrząsać stare porzekadła jak kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać, jak i one czy też Z kim przystajesz, takim się stajesz i chociaż koniecznie pragnęła, by jej obawy się nie sprawdziły, zauważała coraz więcej rys na jej zachowaniu wskazujących na wpływy ze strony Ratignaka. Może też dlatego chciała nieco odsunąć się od mężczyzny, co zdawało się być trudne, zważając na kolejne to zrządzenia losu, takie jak głupie uśmieszki posyłane sobie nawzajem w trakcie podróży, przepychanki przy obozowiskach, do których nie chciała się przyznawać, ale jednak sprawiały jej frajdę, czy też zwyczajne przydzielenie do tej samej grupy, co musiała znieść do momentu zakończenia misji. W tym wszystkim ciągle nachodzące ją demony przeszłości, wyrzuty sumienia i jad pod językiem, który chciała koniecznie wypluć, ten jednak nie miał zamiaru skończyć i wciąż dawał o sobie się we znaki, w których to momentach kobieta jedynie przecierała z trudem gardło i chrząkała cicho, marszcząc przy okazji brwi. Pragnęła jedynie by złe wspomnienia i poczucie winy ściągnięte zostały z jej barków przez jakiego anioła, który wkrótce wyleciałby przez okno, zostawiając ją czystą, bez skaz, wygrzewającą się we wiecznie błyszczącym na niebie Słońcu Nathoriego, przepełniając ją dumą i szczęściem z pełnionej posługi. Tymczasem od lat czuła się, jak uwięziony w najciemniejszej grocie szczeniak, który wciąż pędząc w stronę blasku światła, zapomina o dobrach codzienności i bliskich, pragnąc jedynie uzyskać, chociaż ślad dawnej świetności, która to jednak nigdy nie była, nie jest i nie będzie mu pisana, bez względu na trudy włożone w osiągnięcie celu. Celu, który oddalał się cały czas, pozostając jedynie ledwo widocznym, majaczącym na horyzoncie punktem, raz po raz przysłanianym przez wstęgi mgieł roznoszące się nad gładką niczym szklana powierzchnia, taflą szerokich i głębokich wód. Ktoś kiedyś powiedział, iż nie jest im dane życie wieczne przy boku najwyższych i z każdą kolejną chwilą, gdy odsunięta była od klasztoru, zaczynała wierzyć w to coraz pilniej, odrzucając przy tym znane jej wcześniej nauki, bo zwyczajnie stawały się dla niej czymś tak niepewnym, tak ledwo trzymającym się w misternie układanej konstrukcji, iż stwierdziła, że nie widzi celu przyświecającemu jej w trzymaniu się słów zapisanych przez kogoś, kogo istnienie nie było nawet potwierdzone.
Wszystkie te troski musiała wtedy jednak przełykać, starając się znieść gorzki posmak rozlewający się po ustach, wszystko po to, by stać zmotywowana i gotowa do działania, wysłuchując propozycji jej towarzyszy, którzy okazali się być dopasowaniem równie trudnym, co wyznaczone im miejsce, w którym mieli się w trakcie całej wyprawy obracać i o którym mieli dowiedzieć się jak najwięcej. Przesiadując cicho, niczym ta mysz pod miotłą, z rękami założonymi na piersi i Khardiasem wylegującym się przy jej nogach, słuchała i przetwarzała słowa, które najpierw wydusił z siebie ten, na którego nie miała czelności spojrzeć bez dziwnego uczucia łomotania w piersi. Zaskoczył ją okrutnie tą nagłą władczością, wcześniej bowiem zdawał się osobą raczej trzymającą się na uboczu, niepragnącą wdawać się w niepotrzebne dysputy, teraz natomiast przejął wszystko i w zastraszającym jak na niego tempie, starał się przedstawić swoją wizję przeprowadzenia całej akcji. Drgnęła raz, na wspomnienie oczekiwanego od niej udawania kobiety zainteresowanej potencjalną romantyczną relacją z Księciem Złodziei. Nie była jednak w stanie określić, w jakim tonie cała ta jej reakcja wybrzmiewała.
Później natomiast nastąpił sztorm, punkt kulminacyjny dla buzującej w żyłach Ophelosa energii, całego jego rozgoryczenia i zdenerwowania, zarówno tym dniem, jak i każdym poprzednim. Samym zachowaniem Krabata, jak i wszystkimi sytuacjami, które dopadły go w trakcie drogi. Była pewna, że w całej tej wyjątkowo gęstej i przyklejającej się do człowieka, nieprzyjemnej atmosferze, zdołaliby dobrnąć do momentu, gdzie rzuciliby się na siebie z pięściami, widziała bowiem, że Chryzant nie miał zamiaru odpuszczać, a Krabat, jak to Krabat, pewnie za chwilę zacząłby narzekać i nawet jeśli nie miałby tego na myśli, pewnie prędko doprowadziłby blondyna do szewskiej pasji, czy też białej gorączki. Posłała więc przepraszające spojrzenia w stronę Rawena i Aarona za dwójkę, która zaczęła wszystko nieco zbyt prędko i zbyt żywotnie, bo czuła się również za nich w pewnym stopniu odpowiedzialna. W szczególności za Chryzanta, który dopiero co wrócił, z potężnym spóźnieniem, a już miał ochotę wybić wszystko z dotychczasowego rytmu, wprowadzając własną, nie wiedziała, czy do końca słuszną, rewolucję. Zaczęła również zastanawiać się, czy jego zachowanie było stricte powiązane z paskudnym humorem, czy może jednak to Ratignak w pewien sposób deptał mu po odcisku i czy całą szalę goryczy nie przelał przypadkiem fragment o planie, jaki Książę snuł odnośnie tego, co robić miała z nim Narcissa.
— Ophelos — rzuciła w pewnym momencie twardo, posyłając mu karcący wzrok. Nie miała zamiaru od samego początku wsłuchiwać się w ich przepychanki, co chyba jednak było nieuniknione, patrząc na dobór charakterów w jej grupie. Westchnęła cicho, podchodząc bliżej do stołu i ustawiając się między kuzynem a Aaronem. — Bez niepotrzebnego unoszenia się, proszę. Misja to misja, co trzeba będzie, to zrobię — dodała, tutaj kończąc swój nieco oburzony ton głosu i za chwilę wracając do tego, co reprezentowała prawie zawsze. — Muszę tu jednak przyznać rację Chryzantowi, szwendanie się samotnie po tej części Ovenore to jak zaproszenie kieszonkowców, żeby rozkoszowali się wszystkim, co mamy do zaoferowania. Prawdą jest również, że przynajmniej nasza trójka jest rozpoznawalna, ale jednak uważam, że udawanie nawet najzwyklejszych pracowników tamtejszych magazynów wyszłoby nam najkorzystniej. Co nie zmienia faktu, że musielibyśmy rozdzielić się na dwie grupy, nie widzę zostawiania jednej osoby samotnie, chociaż zawsze mogę posłać z kimś Kha'sisa, jeśli nadejdzie taka potrzeba. Przydałoby się również właściwie posłać tam kogokolwiek w celu zapoznania się z tym, jak te tereny wyglądają, chyba że ktoś już tu kiedyś był i jest w stanie nam coś powiedzieć na temat tej zapyziałej, śmierdzącej szczynami dziury.

⸺⸺✸⸺⸺
[wuhuuuu]

Od Ophelosa CD Krabata – Event

Musnął palcami policzek, krzywiąc się przy tym niezmiernie. Szrama po prawej stronie twarzy po prostu nie wyglądała najlepiej, ba, niektórzy powiedzieliby, że nie wyglądała w ogóle. Jak na nieszczęśnie, najwidoczniej nie miała ochoty się zasklepić, choć odrobinę zrosnąć przed przyjazdem do Ovenore i całego towarzystwa, by mógł wyjść na ludzi, pokazać się przed Narcyzią z otwartymi ramionami, po czym oświadczyć a nie mówiłem, że sobie poradzę. Zamiast tego miał wjechać ze wstydem w oczach do Ovenore, z opuszczoną głową, byleby rana na zarośniętym poliku nie przykuła ciekawskich spojrzeń. Nieogolony, z rozczochraną fryzurą, dzięki bogom, że przynajmniej umyty, stwierdziwszy, iż choć i tak jest spóźniony, tak nie pojawi się na spotkaniu brudny.
Aż tyle godności nie stracił. 
Ciekawscy zapytaliby się, skąd rana się wzięła, w dodatku na tak ślicznej twarzyczce. Gdyby Ophelos w tamtym momencie był sam, odpowiedziałby prosto, bułany ogier przecież już tak dawno nie został ruszony, stał na padokach i najwidoczniej odpoczął aż nadto, dedukując po energii zużytej na zrzucenie swojego jeźdźca. Chryzant jednak, nawet jeżeli w pierwszym momencie tak myślał (aczkolwiek odkąd odjechał od dworku medalion ze słońcem Nathoriego, chroniący przed czarną, demoniczną magią, mruczał cicho, drżał, jakby ostrzegając przed tym, co miało nadejść), sam sobie nie pozostał, mimo próśb oraz błagań. 
Czwartego dnia od wyjazdu z domowego ogniska, od czułych pożegnań z siostrą oraz matką, chłodnych z ojcem, zaatakowała go grupka licząca czterech czy pięciu rzezimieszków, raczej głupich oraz szaleńczych, aczkolwiek w tym wszystkim skutecznych. Bo zdołali zrzucić go z konia, otoczyć, ba, może raz czy drugi kopnąć, już szykując swoje dłonie (zresztą, jednemu z nich po całym nieprzyjemnym enkontre jedną odłupał, rzucając, ażeby następnym razem lepiej obierali ofiary oraz pilnowali skuteczniej gardy) do grabienia dogodności, które zdążył zabrać z rodzinnego domu, a teraz tak szybko miał się z nimi rozstać. Najwidoczniej w całym harmidrze jeden z nich musiał zahaczyć sztyletem o policzek blondyna, na szczęście nie przebijając się na drugą stronę skóry czy nie tykając szarego oka, w ten sposób nie czyniąc z blondyna potrzebującego sztucznego zamiennka. Chryzant oburzył się niezmiernie, gdy bies Narcyzy wkroczył do akcji, może i w odpowiednim momencie, nawet i w doskonałym, hucząc basowym, demonicznym głosem na bandytów, rozganiając ich naprawdę szybko. W końcu przecież akurat w tamtej chwili szedł mu naprawdę dobrze (to jednak, gdyby demon nie wkroczył w tę drobną potyczkę, mogłoby bardzo szybko przerodzić się w sytuację niebezpieczną dla Ophelosa, może i śmiertelną).
Mimo wszystko, wdzięczny jednak był za towarzystwo czarnego, ogromnego kruka, który w pewnym momencie ich wspólnej wędrówki postanowił przysiąść na ramieniu mężczyzny niezbyt zadowolony ciągłym lotem, chwilę wcześniej może i uratowawszy życie rycerza. Rzucali w swoją stronę przekleństwa, nazywali głupcami oraz napaleńcami, ba, Chryzant kilka razy zagroził nawet użyciem medalionu (tego oczywiście by nie zrobił, nigdy nawet tak naprawdę nie myśląc o skrzywdzeniu biesa Narcissi), przyjemnie jednak porozmawiać z kimś w niepokojąco cichym borze, ciemnym, gdzie drzewa doskonale radziły sobie w nieprzepuszczaniu promieni słonecznych do dopiero co rozwijających się konkurentów. 
Ophelos tuż przed wjazdem do miasta zbroję zamienił na ciemną pelerynę oraz lekkie ubranie, stwierdzając, iż srebro oraz piękne zdobienia mogły za bardzo przyciągać uwagę, nie wspominając nawet o i tak dosyć rozpoznawalnej twarzyczce w pewnych kręgach. Własny miecz jednak nadal ciążył u pasa, podczas gdy drugi, o ciemnokrwistej rękojeści ze złotem w niektórych miejscach, przyczepił u siodła, oczywiście upewniwszy się, iż został on odpowiednio zabezpieczony szmatami czy płótnami, byleby żadna dychająca istota nie musnęła go nagą skórą. Tak na wszelki wypadek. Złoty medalion schował pod koszulą, a kruk już dawno szybował na niebie, przygotowując się do spotkania ze swoją opiekunką. Rycerz w tym wszystkim również się przygotowywał, oczekując oburzonego, bursztynowego spojrzenia kierowanego w jego kierunku, a to przez nową ranę, może i przyszłą bliznę, a to przez zdecydowanie zbyt wielkie spóźnienie (pięć dni, Chryzancie? Pięć dni, a nie zostanie w tyle i dotarcie na miejsce samemu!) oraz nieogoloną twarz. 
Bułanego ogiera zostawił wraz z pozostałymi rumakami kompani, oczywiście wcześniej uraczywszy go dużą, pomarańczową marchewką oraz dwoma jabłkami kupionymi po drodze, przytuliwszy chrapy do zdrowego polika oraz powiedziawszy kilka czułych słówek. Poklepał go po raz ostatni po szyi, a następnie wkroczył do karczmy, zdejmując przy okazji kaptur z głowy. Kobieta przy ladzie podniosła wzrok (wzrok również podnieśli tutejsi goście, Ophelos jednak omiótł ich chłodnym szarym spojrzeniem, co momentalnie potraktowali jako odpowiedź na swoje wszystkie pytania). Może to była postawa, może to było zmęczenie widoczne w oczach, a może jednak cała atmosfera, którą ze sobą wniósł, dziewczyna jednak zorientowała się momentalnie, czego poszukuje jej następny klient. Skinęła mu głową, dłonią wskazując na schody.
— Pierwszy pokój po prawo.
Odwzajemnił skinięcie głową, posyłając jej wdzięczny, dziękujący uśmiech za szybkie zrozumienie jego aktualnej sytuacji. 
Pospiesznie wspiął się po stopniach, stwierdziwszy, iż jego spóźnienie i tak jest już zdecydowanie zbyt wielkie oraz zbyt niepokojące, jak na całą sytuację. Ba, praktycznie wbiegł po schodach (aczkolwiek siły ku temu miał niewiele), gwałtownie atakując drzwi całym swoim ciałem, byleby wpuściły go do środka. I byleby okazało się, iż właśnie w tym momencie, a może odrobinę wcześniej, spotkanie zmierzało ku swojemu końcowi. Chryzant przeklnął w myślach, a to za robienie hałasu, który zwrócił zbyt wiele ciekawskich spojrzeń ku jego twarzy, a to za nieodpowiednie przeliczenie czasu potrzebnego na dotarcie do drużyny oraz zbyt ślamazarne ruchy w domu. Stanął więc grzecznie pod ścianą, opuściwszy wzrok i starając się ignorować bursztynowe oczy wiercące dziury w jego ciele, jak i ścianie za nim.
Podczas rozmowy z Narcyzą (choć bardziej przypominało to jej monolog) na swoją obronę nie miał nic. Ni jednego argumentu, który przekonałby ją do jego racji, choć taka po prostu nie istniała. Wysłuchiwał więc z opuszczonym, zbesztanym spojrzeniem każdego słowa dziewczyny, każdej obelgi, za którą jednak skrywało się ciepło oraz troska. Kiwał grzecznie głową, gdy była taka potrzeba, kręcił też nią, gdy blondynka potrzebowała jego własnej dezaprobaty co do własnych zachowań.
— Dziękuję za Osghorna — mruknął jeszcze, gdy kończyli nieprzyjemną rozmowę, uśmiechając się do niej nieśmiało. 
I nim zdążyła odpowiedzieć, do pomieszczenia wkroczył Krabat, jak zawsze naburmuszony oraz napuszony całą sytuacją (choć nikt nie potrafiłby stwierdzić, czym dokładnie ta sytuacja była) i jak zawsze zaczynając swój monolog w tonie nie znoszącym sprzeciwu, co już Ophelosa doprowadzało do szewskiej pasji, nie wspominając nawet o tym, kim nadal mężczyzna dla niego gdzieś z tyłu głowy był. Poszukiwanym, zbiegłbym rzezimieszkiem, który jednak powinien znajdować się za kratami, a nie na wolności, użyczając mocnych dłoni w gildii, a teraz jeszcze w dodatku przejmując władzę, rządząc się oraz rozstawiając wszystkich po kątach. 
— Długo trzeba na was czekać. — Blondyn już na te słowa wyprostował się, praktycznie momentalnie zapominając o swojej skrusze. Podniósł wyżej nos, zmarszczył brwi, co dodało mu odrobinę więcej lat w połączeniu z brodą, nieprzydługą, nie Feliksową, nadal jednak brodą. 
Kompania cierpliwie oraz w ciszy wysłuchała propozycji, ba, żeby propozycji, rozkazów Krabata, których Chryzant nie miał nawet zamiaru spełniać. Wysyłanie Narcyzy na samotność z rzekomym Księciem Złodziei niezbyt mu się uśmiechało, niezbyt mu się podobało, tak samo jak udawanie pijaka spod byle jakiej latarni. Mógł przebierać się za pastucha, za osobę z niższych warstw społecznych, nigdy jednak nie potrafiłby przywdziać twarzy osobnika zblazowanego alkoholem.
Zwłaszcza, że to zazwyczaj przyciągało jedynie większą ilość bandytów chętnych na jego kieszenie. 
— Po pierwsze, może to pani podejmie decyzję, komu będzie towarzyszyć, a nie pan, panie Ratignak, gdyż jest to niezwykle niedżentelmeńskie zachowanie, by tak narzucać swoją wolę — stwierdził, opierając się dłońmi o stół. — Po drugie, samotni strzelcy w trakcie balangi uwielbiają przyciągać cudze spojrzenia, jak i dłonie do własnych kieszeni, co wydaje mi się, mając na uwadze to, iż mamy być jak najmniej zauważalni, jest raczej strzałem prosto w kolano. A jak sam Krabacie wspomniałeś, chcemy przeżyć, a nie nabawić się blizn. — Ophelos westchnął i dotknął prawego polika, jakby upewniając się, że krew jednak nie sączy się po jego skórze i nie kapie na koszulę. — Po trzecie, twoja twarz jest nadal rozpoznawalna, sam o tym wspomniałeś. Tak samo jak twarz Narcyzy, tak samo jak i moja, choć ludzie mają tendencję do wierzenia w najprostsze kłamstwa typu jestem pastuchem, gdy tylko podstawi się to im za pomocą odpowiednich słów. — Wyprostował się, splatając ręce na klatce piersiowej. — Sądzę więc, iż kluczem do całej akcji nie będzie teatralne udawanie oraz rozdawanie całusów na polikach pań — zerknął raz na Narcyzę, raz na Krabata, podnosząc przy tym sugestywnie brwi — a po prostu, nierzucanie się w oczy, unikanie ciekawskich spojrzeń. Sami powiadają, że przecież najciemniej pod latarnią.
Zastukał palcami o blat drewnianego stołu, czekając na odpowiedź pozostałych członków grupy. 
[ Nie ma tak ]

Od Narcissi cd Sorelii

⸺⸺✸⸺⸺

Narcissa obawiała się, że mimo najszczerszych chęci kobiety, jej pomysł ze wpuszczaniem strażników w kanał niekoniecznie mógłby wypalić. Szczególnie jeśli zwróciłoby się uwagę na ubiór obu panienek, które nad wyraz przypominały w tamtym momencie rzeczywistego, rasowego szpiega i pierwszego lepszego najemnika z dolnego kręgu. Tymczasem sam Khardias był opcją prędką i co prawda dość głośną, ale to właśnie chcieli osiągnąć. Zwrócić całą uwagę na hałaśliwym ataku, by dwójka mogła niepostrzeżenie czmychnąć przed zbyt zaaferowanymi wściekłym psem gońcami. Teraz mogły bez problemu dostać się do wskazanego przez Sorelię miejsca, bowiem, tak jak przypuszczała Narcissa, mężczyźni skupiali się na tym, by wydobyć resztki nogi jednego z pyska Khardiasa, który natomiast pozostawał nieugięty i z uporem godnym największego maniaka, wbijał kły podobne do szabli w oblepioną krwią i przemokniętym materiałem łydkę, nie robiąc sobie większego problemu z latających w jego stronę ostrzy i strzał.
Równie przemoknięta była ciasna uliczka, w którą weszły. Narcissa powoli czuła, jak ciężka atmosfera wymieszana z wilgotnym powietrzem zaczyna ją oblepiać, przylegać do jej skóry i sprawiać, że momentalnie zrobiło jej się ciepło, wręcz gorąco. Stan ten przeszkadzał jej również w oddychaniu, zatykając nieco płuca i wyduszając z niej lekkie wydechy. Trzeba było jednak dorównać kroku żwawej kobiecie, która pędziła przed siebie z nieopisaną pewnością i dumą w ruchach. To poruszanie się godne desek sali balowej zmyliłoby pewnie wielu, a najbardziej zaskoczyło chyba samą Narcissę, która, również potrafiła kroczyć w ten sposób, jednak nie w trakcie misji, czy na polu walki. Wtedy jej nogi stawały się cięższe, stawiane na ziemi były o wiele stabilniej, a każdy mięsień napinał się zgodnie z jej życzeniem. Z dwuręcznym mieczem w garści i zbroją okalającą ją dokładnie od stóp do głów, przywodziła na myśl prędzej zwinnie poruszającego się, młodego chłopaczka, niźli wprawioną w tym, co robiła, kobietę. Nie przeszkadzało jej to, wręcz przeciwnie. Cieszyła się z tego efektu, wtedy bowiem przeciwnicy traktowali ją na równi. Myśleli, że pod przyłbicą odnajdą twarz zuchwałego szczeniaka, jednak gdy w końcu zdzierali z niej tę część uzbrojenia, stawali w osłupieniu. Walczyli bowiem z nią jak mąż z mężem, bez oddechu, bez wytchnienia. Dawali z siebie to, co mogli, a Narcissa lawirowała na krawędzi życia, ścierając się z ludźmi o wiele silniejszymi od niej samej. Nie przepadała za momentem obnażenia jej prawdziwej tożsamości i płci, jednak najczęściej korzystała z tej chwili wybicia z rytmu, by zadać cios głęboki i odważny, skrapiając swój blady policzek rozmazaną smugą krwi. Kryształ brzęczał wtedy cudownie, a ona rozpływała się w towarzyszącej mu melodii i każda z nich była inna i każdą kojarzyła z duszą opuszczającą ciało. Moment ten pomagał jej pogodzić się z winą ciążącą na barkach i zalewającym ją poczuciem, że czyni okrutnie i źle, a osoba leżąca pod jej ostrzem prawdopodobnie miała rodzinę, żonę, może nawet i dziecko, czy też kwitnącą pod sercem ukochanej nadzieję, przy której ostawała się od niedawna.
Sorelia dobyła małego instrumentu, zagrała na nim prędko, a chwilę po tym, z gąszczu ciemności i wilgoci wyłoniła się kolejna postać. Sporych rozmiarów mężczyzna i Narcissa zaczynała zastanawiać się, czy był rzeczywistym bytem, czy może jednak istotą podobną do jej podopiecznych, która zjawiała się wraz z wydobyciem krótkiego sygnału dźwiękowego. Wkrótce jednak przekonała się, że był tym pierwszym, co w towarzystwie ręki powstrzymującej jej od dobycia miecza, czego uczynić wcale nie chciała, przyczyniło się do tego, że nareszcie zdobyła się na niego głębszy oddech. Póki co jej podrygi były lekkie i płytkie, niepewne tego, co właściwie miało za chwilę nastać. Po krótkiej wymianie zdań i słowach Sorelii mogła jedynie pokiwać głową, drepcząc posłusznie za prowadzącą ją dwójką.
— Widzę właśnie, że się znacie — mruknęła cicho w odpowiedzi, przyglądając się mężczyźnie w łachmanach. Poprawiła miecz przy pasie, wytężając jednocześnie słuch. W każdej chwili mógł ją zastać Khardias z pilną informacją. Tymczasem jednak witała ją jedynie głucha, przeszywająca cisza przerywana ich krokami po pokrytej drobnymi kałużami kostce brukowej.
Zaczęła delikatnie drapać się po skalpie, który zaczynał swędzieć ją po bliskim spotkaniu ze stertą siana, czego powoli poczynała żałować, jednak wciąż uważała to za najlepszą opcję, jaką mogła wybrać i najkorzystniejsze wyjście z całej sytuacji.
— Mam na zbyciu ściągacze zapachu — dodała w pewnym momencie, zwracając uwagę na obawy kobiety. — Czasami przesiąka się odorem poszukiwanego, jeśli przebywa się z nim zbyt długo. Psy reagują nawet na ich szczątki, dlatego potrafiły zaatakować strażnika. W końcu weszło nowe zarządzenie i zatrudnili alchemików. Wynaleźli nam takie perfumy, psikasz się i przez dobrą godzinę w pomieszczeniu, pół na zewnątrz jesteś absolutnie niewyczuwalny dla kundli — szeptała w kierunku kobiety, wiedząc, że mówienie o tym głośniej, mogłoby skupić uwagę szemranego towarzystwa. To zapewne z chęcią skorzystałoby z profitów wiążących się ze środkiem i wykorzystywałoby go w celu zakradania się i łupienia domów, bez obawy, że psy tropiące straży znajdą ich w dzień po dopuszczeniu się napadu. Jeszcze tego brakowało, by najgorsze łotrzyki, których nie widać gołym okiem, stały się również przezroczyste dla szkolonych tak długo kundli.
Czekała tylko, aż pewnego pięknego dnia tajemnica ujrzy światło dzienne, a ludzie zaczną kombinować, jak stworzyć takowy środek. Zawsze jest bowiem trudno w ogóle wpaść na pomysł, że takowe wspomagacze mogą zaistnieć i to był najcięższy etap w procesie kreacji. Później, gdy społeczeństwo wiedziało, dążyło do obranego celu, a tu droga była już krótsza i nie tak kręta, jak mogło się wydawać.
— Nie będą mi póki co potrzebne, więc jak chcesz, mogę przekazać ci kilka. Tylko przypomnij się, gdy wrócimy do gildii — dodała, zwracając ponownie uwagę na poruszające się przed nią plecy mężczyzny, przewodnika, do którego wciąż jednak miała jakiś niewypowiedziany dystans, chociaż miał być przecież w ugodzie z kobietą. Chyba wpisane było to w jej charakter i nawyki związane z zawodem. Nie ufała ludziom podobnym do niego, trzymała się raczej z dala od nich, chyba że akurat należało któregoś pochwycić, wytoczyć mu proces i zamknąć go albo w lochach, dybach albo umieścić na stryczku.
Stryczek. Od zawsze wydawał jej się najkorzystniejszym rozwiązaniem. Śmierć prędka i bezbolesna, o ile trafiło się na odpowiedniego kata, który prawidłowo wyliczył długość liny, jaka była przy tym potrzebna. Dyby wydawały się lekkie, a jednak każdy wiedział, co żeś zrobił. Obcinali ci palce, gdy sterczałeś na głównym rynku, obrzucali cię zepsutym jedzeniem, a wkrótce sam traciłeś siły i mięśnie paliły cię od tak długiego przebywania w niedogodnej pozycji.
Lochy. Lochami nazywali prawie każde więzienie, które spełniało wymagania, by być nazwanym lochem. Lochów bała się najbardziej i lochów nikomu nie życzyła. Miał być to świat zwyczajnie ciemny i mokry, odcięty od świata, tymczasem nieliczni zdołali doświadczyć, co rzeczywiście się tam działo. Jakimi królikami doświadczalnymi czyniono ludzi i jak wiele piekła można było tam zaznać. Ci, którzy przeżyli lochy, stawali się jednak niezmordowani.
Może dlatego wiadomość o jednym ocalałym sprawiła, że serce stanęło jej w piersi, podobnie jak łzy w oczach. Wciąż czuła przeszywający ból, gdy dostrzegała twarz więzionego, a poczucie winy i żółć zżerały ją od środka, jak paskudne pasożyty, gdy myślała o tym, że w rzeczywistości przyczyniła się, by odsiedział swoje w tym miejscu. Była powodem, dla którego cierpiał i chociaż starała się zatuszować to przed światem i całą gildią, grzech wciąż kwitł w jej głowie i duszy, krzywdząc wszystko to, co tak długo pielęgnowała. Taki był jednak los jej i wykonywała jednak to, co leżało w jej posłudze. Teraz trzeba było wypić piwa, którego się nawarzyło w przeszłości, bo stało zdecydowanie za długo.

⸺⸺✸⸺⸺
[Sorelio?]

Od Krabata - Event


Poznawszy skład swojej grupy operacyjnej Krabat westchnął tylko niezbyt zadowolony, co nawet nikogo specjalnie nie zdziwiło, bo ciężko by osobnika jego pokroju ucieszyło cokolwiek, skoro nawet na obiad z rodziną królewską, gdyby mu takowy ktoś zaproponować gotów kręcić nosem, ze jeszcze przypadkiem ktoś mu wciśnie truciznę nie dla niego przeznaczoną, że pewnie księżniczka niezbyt urodziwa, naczytawszy się tanich romansideł będzie go chciała usidlić i na tym pewnie nie będzie końca nieszczęść. Jedno było dla rolnika w tym momencie pewne, że nie jest to jego drużyna marzeń. Po pierwsze Narcissa, której obecność zdawała się być rekompensatą za nieobecność pani chodzące nieszczęście Sorelii i to w dodatku w wersji zwielokrotnionej przez niezrozumiałe rozproszenie, jakiego doznawał za każdym razem, gdy znalazł się zbyt blisko. Ilekroć znaleźli się w jednym pomieszczeniu zawsze prowokowała sprzeczki, a do tego jakby było mało pilnowania jej to jeszcze trzeba było siebie pilnować przed nią, bo myśl lotna, ale miecz jeszcze szybszy. Do kompletu Chryź niewinny baranek nieodłączny towarzysz pani rycerz ponoć jakaś rodzina, czego i domyślić się można po ciętym języku i tylko cud, że się nawzajem nie pokaleczą. On sam zdecydowanie nie czuł się bezpieczny, a już na pewno bezpieczna nie była jego reputacja jak i godność pewnych części jego ciała, których miana wolał nawet na myśl sobie nie przywoływać. No i jak przed taka kompanią wino uchować. Dalej Rawen, który gotów gonić wszystko, co się rusza, ma wydatne piersi i maślane spojrzenie i tylko liczyć, że kołnierz mocniejszy od jego pożądań, bo nie utrzymasz w miejscu dziada i będziesz go później szukał, pod jaką nadobną spódniczką wbrew dobremu wychowaniu i poczuciu estetyki. Wreszcie Aaron jedyny normalny, poza samym Krabatem, który raczej nie najlepiej będzie się czuł w tej ekipie, zmuszony nie zajmować żadnego stanowiska by się żadnemu nie narazić i jeśli dobrze pójdzie ten, który im akty zgonu powypisuje jak już się nawzajem powybijają. I to, co w całej sytuacji było najgorsze to fakt, ze jakkolwiek potrafił w myślach wymienić setki powodów by dać sobie spokój i posłać wszystko i wszystkich do diabła za bardzo ich lubił, by kogokolwiek narazić na śmierć, a już sama jego persona była jakby tarczą dla wrogów z napisem tu mierzyć. Wystarczyło, by ktoś rozpoznał jego podejrzaną facjatę, którą jakiś czas temu przyozdobione było każde drzewo w Tiedal i heja na szafot, a stamtąd widoki, co prawda piękne, a i sława, że pozazdrościć i tylko czasu brak by się nią należycie nacieszyć. Po naradzie pożegnał się z Sorelią licząc, że blondwłosy huragan nie słyszał części jego monologu bezpośrednio poświęconej jego towarzystwu, zbyt zajęty paplaniną z pasterzem i przysiadłszy w dolnym pomieszczeniu zamówił sobie szklaneczkę czegoś mocniejszego dla dodania otuchy. Nie mógł jednak długo usiedzieć w miejscu. Z powrotem wdrapał się po schodach starając szczęśliwie natrafiając na znaczną część swojej drużyny.
- Długo trzeba na was czekać – burknął tonem jak zawsze ociekającym na pewno nie życzliwością – zestarzeję się nim zdecydujecie się wreszcie zejść, jużbym się prędzej sam dokulał na nadbrzeże. Korzenie mam zapuścić czy co. Nie mamy całego dnia i całej nocy na rozpakunek i rozmówki, wbrew pozorom to nie są wczasy, czy spacerek po lesie. Potrzebujemy planu i to nie takiego, jakie część z was lubi. Nie będzie na razie żadnego machania mieczem żadnych wrzasków i co najważniejsze nie narażamy się bez potrzeby, żadnego umierania. Ja żadnych zwłok do domu taszczył nie będę, a teraz będę wdzięczny, jeśli ktoś się zorientuje, na jakim etapie stanęła tu „sprawa Abelarda Ratignaka i tzw. Ksiecia Złodziei.” Że się nadaję na przywódcę, jak wróbel na woźnicę to wiem, ale na razie nie widzę lepszych propozycji, wiec trzeba nam teraz wybrać się na nadbrzeże. Narcissa pójdzie ze mną i będziemy udawać parę zakochanych. Nie patrz tak na mnie, jak mnie teraz Cyziu ubijesz to niestety tylko ułatwisz zadanie naszym wrogom, a tak to jeszcze ja stać będę między tobą, a nimi wiec najpierw mnie spróbują sprzątnąć. Reszta pójdzie razem i będzie udawać samotnych strzelców w trakcie balangi. Trzymamy się blisko, ale nie zbyt blisko. Potem wynajmiemy pokoje, na tyle daleko by nas nie powiązano ze sobą i na tyle blisko, by w razie, czego móc sobie udzielić wsparcia. Ze wszystkich naszych zadań ja jednak najbardziej chciałbym przeżyć.

<Ktoś>

Od Krabata cd. Nagi


Dla Krabata wszystkie dźwięki i kolory zlewały się w jeden niezrozumiały szum i tylko zapachy dość były mocne by dać mu namiastkę rzeczywistości. Zdawało mu się, ze coś mówi, wydaje z siebie jakieś odgłosy dokładając swoją cegiełkę do nawarstwiającego się chaosu. Nagle ktoś przycisnął mu do ust i nosa jakiś szorstki materiał wyraźnie nasączony jakimś specyfikiem, jak podpowiadało doświadczenie trucizną, choć Ratignakowi w głowie pomieścić się nie mogło, aby ktokolwiek podawał mu coś, co ma go zabić, zamiast wydobyć jakieś informacje. Szarpnął się gwałtownie niczemu już niedowierzając ani cieniom na ścianie, ani dusznemu powietrzu dostającemu się do płuc i przenikającemu całe ciało, ani własnej sile, kiedy rzucał się wściekle po posłaniu starał zrzucić napastnika. Próbował krzyczeć, by ten przestał, że i tak niczego się nie dowie, a on nie chce ginąć w ten sposób. Niech wypuści na niego strzałę z kuszy, niech zetnie mieczem, niech mu pozwoli umrzeć stojąc. Szeptał wszystkie imiona i zaklęcia, jakie tylko znał, byle wydobyć się z tej nieznośnej niewoli, ale zamiast rozrywającego powietrze krzyku z jego krtani dobywał się jedynie wisielczy charkot i jęk. Wreszcie zdało mu się nawet, że dostrzega w pochylającej się nad nim postaci egzorcystkę z gildii, choć nie mógł do końca rozeznać twarzy poprzez mgłę zachodzącą oczy wraz z nabrzmiałymi pod powiekami strugami łez, dla których jedynie przytomność jego stanowiła zaporę, choć czułe, że nie za długo utrzyma tą tamę. Naga – przypomniał sobie imię, które krążyło nad jego obolałą głową, a może nawet i w jej wnętrzu czyniąc tam znaczne szkody. Wówczas dopiero uścisk zelżał i mógł zaczerpnął powietrza. Spijał tlen łapczywie, może nawet nadto krztusząc się potwornie, co przerywało mu i w znacznym stopniu utrudniało snucie pełnego wyrzutów monologu:
- Co dzisiaj wszystkim odbiło …ehm… próbowałaś mnie zabić…ehem, ehem…. wszystkie siły na niebie i na ziemi uw…ehem… uwzięły się na mnie… ehem…najpierw… ehem, ehem… ten ból głowy, potworny ból głowy i jakby…ehem… jakby tego było… ehem, ehem, ehem… mało to jeszcze czegoś mi dosypali i…ehem, ehem… moje biedne rośl…ehem…rośli…ehem… roślinki.
Odetchnął nieco głębiej pozwalając sobie zamilknąć na chwilę by głębiej zaczerpnąć powietrza.
- Przespałem najlepszy czas na pracę w ogrodzie, a potem jakby tego było mało, jakiś uczynny nieznajomy zdzielił mnie czymś twardym w łeb i jak sądzę nie zamierza nawet za to przeprosić, potem ktoś wbrew mojej woli przetrzymuje mnie w pokoju i wreszcie nasza Naga, wzór wszelkich cnót próbuje mnie udusić. Naprawdę miałbym ochotę dowiedzieć się wreszcie, co się tutaj dzieje, czy to jest normalna gildia czy jakiś dom wariatów. O przepraszam, bo w obecnej sytuacji to by brzmiało jak komplement.  Ja już nie mówię o jakimś fundamentalnym szacunku, ja nie mówię o moim biednym ciele, które w końcu się pozbiera… oj tam najwyżej nie tylko na nogę będę utykał, ale i na głowę i może na kark. Naprawdę mam czasem ochotę rzucić to wszystko i przestać być pacyfistką. I jeszcze mówią nie denerwuj się, a ja jestem spokojny, bardzo spokojny, w życiu nie byłem spokojniejszy.
Zdecydowanie nie był w formie, o czym dobitnie świadczył fakt, iż w czasie tego niezbyt jak na jego możliwości rozbudowanego monologu zdążył się już zasapać. Na ten moment zdawała się czekać Naga, która, jako że przyroda nie znosi pustki skrzętnie nadrobiła tą przerwę rugając obolałego i zmęczonego rolnika jak tylko się dało. Wysłuchał tego w spokoju, bo i ciężko było zaprzeczać, a i nie chciał przerywać, choć pewnych rzeczy wolałby chyba nie wiedzieć. Nie mógł uwierzyć, że kolejny raz porwał się na kogoś z ostrzem. Wyglądało na to, że dopisze wkrótce kolejny koszmar do listy. Na słowa o Diego skrzywił się nieznacznie, ale dopiero, kiedy egzorcystka skończyła mówić odważył się ponownie odezwać:
- Co do Diego, życzę mu, aby te proroctwa twoje co do jego osoby nigdy się nie sprawdziły. Na nim jednym mi zależy z całej tej bandy, a resztę niech piekło pochłonie, a co się tyczy mnie samego to nie sądzę, by ktoś się po mej duszy spodziewał ukwieconych łąk i ogrodów. Po mnie się spodziewa i spodziewać należy tylko tego, co najgorsze. Nie wiem czy to nieszczęście mnie chwyta w swoje szpony, czy to ja je przyciągam. Mówisz, że nie dbam o duszę – zaśmiał się gorzko – a myślisz, że czemu staram się dłonie krwią zbroczone w ziemi oczyścić, czemu znoszę koszmary, które przerywają sen spokojny. Wiesz, jakie prawdziwe moje miano, którem wierzył, że zapomnę i którego nienawidzę. Jestem Krabat Ratignak – splunął na ziemię zapominając na chwilę o swej higienicznej mani – Książe Złodziei. Zabiłem potwora i zwałoby się mnie bohaterem, gdybym był kimkolwiek innym, ale jestem tylko i aż ojcobójcom. Mówiono, że był potworem, ale ja nie wiem czy ją zabił, nie mogę mu wybaczyć, że jej nie ratował, nie mogę mu wybaczyć tego, co mi zrobił, nie tych blizn na twarzy, to już bym dawno zapomniał i nie tych wszystkich innych. Nienawidzę tego, co ze mnie uczynił.
Poczuł łzę spływającą po policzku. Naga była pierwszą osobą, której o tym mówił, ale nie mógł zataić przed nią prawdy, skoro narażała życie zostając z nim sam na sam w pokoju. Domyślał się, że nie jest jedyna, jako że bolesny jego sekret dzierżyła też pewna blondwłosa rycerka i sam mistrz, któremu musiał przyznać się przecież do swojej przeszłości skoro brał na siebie ryzyko przyjęcia go w mury gildii, spojrzał jednak na egzorcystkę z przestrachem.
- Nie powinienem ci tego mówić, ale nie mogę już tak dłużej żyć. Proszę zachowaj tą wiedzę dla siebie. Zresztą zrobisz jak chcesz.

<Naga?>   

środa, 21 sierpnia 2019

Od Krabata cd. Narcissy


Noga bolała go nieco od ciągłego schylania się nad grządkami, więc prawdę powiedziawszy z niejakim zadowoleniem przyjął możliwość rozruszania jej w fizycznej pracy, nawet, jeśli ograniczała się do przeniesienia kilku… kilkunastu… kilkudziesięciu, niezbyt ciężkich, cegłowatych skrzynek to wszystko wynagrodzić mu mogła obecność blondwłosej panienki przy jego boku, bo miał szczerą nadzieję, że krocząca obok może nieco naburmuszona kobieta rzeczywiście nie jest mężatką i że marszczy brwi w ten uroczy sposób dokładnie tak jak sobie wyobrażał, choć wyprzedziła go o parę metrów i stała teraz na środku korytarza wyraźnie nieco zagubiona jak anioł po raz pierwszy zesłany na ziemię. Uśmiechnął się nawet do siebie, ale przypominając sobie jak bardzo mógłby przerazić taką odmianą bogom ducha winnego przypadkowego przechodnia, wstrząsnął bujną czupryną ponownie przywołując na usta stary dobry grymas.
- Sypialnie? Ostatni raz jak je widziałem to były korytarzem w prawo – odparł unosząc lekko brwi – ale mnie się o niczym nie mówi, więc jakby je przenieśli to pewnie też by mnie nikt nie raczył poinformować, a panienka też udana wyrywa naprzód jak spłoszona wiewiórka, jakby to za nią sprinter osiłek w jednym gnał a nie ogrodnik kulawy i jeszcze głupie pytania zadaje. A swoją drogą to powinni przewodnika dawać, a nie ze mnie robić człowieka orkiestrę. Przynieś, podaj, pozamiataj, ale jak na coś potrzebuję to nie… sam se zrób i jeszcze mnie przy okazji.
Monologował nie zastanawiając się nawet czy ktoś go w ogóle słucha, podążając jednocześnie konsekwentnie i wytrwale w stronę kwater członków, gdzie pamiętał jeszcze całkiem dobrze znajdowało się sporo pustych pokoi. Przeciągnął dłonią po głowie przecierając spocone czoło, po czym wytarłszy dłoń o krawędź odzienia poprawił uchwyt i ruszył dalej z powodzeniem kontynuując przerwana wypowiedź.
- I żeby to jeszcze jakaś rzadkość była z przeprowadzkami, ale to nie nadążysz. Jedni przychodzą drudzy odchodzą, pustych pokoi, że choćby się tu szwadron duchów zadomowił to i tak miałyby miejsce do straszenia, zresztą czasem człowiek się zastanawia czy i sam się nie powinien wraz ze znaczną częścią tej wesołej kompanii zaliczyć do grona upiorów, bo to ani człowiek, je, ani pije specjalnie i tylko drepcze bez sensu w te i we w te. A jeszcze te misje, co to nie maja prawa się udać. Sam nie wiem, czemu jeszcze mnie to bawi. Ani spokoju, ani wdzięczności. No…
Rzucił pudła pod drzwiami jednego z pokoi i zerknął w stronę swojej towarzyszki.
- Ale numer pokoju, to już chyba panienka zapamiętała czy wczesne stadium starczego zapominalstwa się objawiło. Lepiej żeby miała panienka klucz. Ja nie będę do gabinetu mistrza drałował, bo to po pierwsze daleko, po drugie wysoko, po trzecie to ja nie jestem jakiś tam chłopiec na posyłki. Najpierw polecę po klucz, a potem będę musiał jak pies, wybacz przyjacielu – skłonił się lekko w stronę bisa - może jeszcze musiał papcie w pysku przynosić. Ja ma chorą nogę, choć jak sądzę nikt tego nie zauważa, a jak już widzi to zaraz zapomina, bo przecież tak wygodniej, a co mnie się podoba to już nieważne. Przepraszam, ale to już przechodzi ludzkie pojęcie, co tu się wyprawia. Pięciu minut człowiek nie ma dla siebie i nawet pięciu metrów kwadratowych przestrzeni na samotność. To jak z tym kluczem?
Podczas całej swej przemowy zdążył już bardzo starannie wypucować skrzynki, ręce i nawet stolik, o który przypadkiem się oparł chwilę temu.

<Narcissa?>