poniedziałek, 30 września 2019

Od Tiago - Event

Tiago powolnym krokiem przemierzał korytarze gildii, narzekając co chwilę. Nie podobało mu się to, że nagle musiał iść do Sali Spotkań. Szczególnie że kompletnie nie wiedział, po co mieli się tam znaleźć. Po co się zbierali. Przecież to nie oni mieli iść na misje. Czego mistrz mógł od nich chcieć tym razem? Na odpowiedź nie trzeba było czekać za długo... Taavetti Belmaro. Stwórca całego tego zamieszania. Kiedy mężczyzna tylko ujrzał go, zrzedła mu mina. Wiedział, że jego obecność nie wróży nic dobrego. A to, że to dzięki nie miały poprawić się stosunki pomiędzy gildią, a jego rodziną i innymi szlacheckim rodami? To nie mogło się udać. Jeszcze jakby tego było mało, Cervan wyjeżdżał i zostawiał go samego z pozostałymi osobami. Jednego kucharz mógł być pewny. Oto nad gildią zawisły czarne chmury. Nadchodzi katastrofa.

~***~

Wysoki mężczyzna z lekko za małym "fartuszkiem" na sobie stał w kuchni, pilnując gotującego się obiadu. Od teraz spadło na niego więcej obowiązków niż miał dotychczas. Rawen wyjechał na misję, przez co nagle zabrakło pary rąk. Dlatego też tego dnia to jemu przypadło nadzorowanie tegoż posiłku. Niestety nie potrafił za bardzo się skupić. Nie mógł utrzymać uwagi na swoich obowiązkach. Po jego głowie cały czas krążyły myśli dotyczące Taavetti'ego. Nie mógł uwierzyć, że taki ktoś dołączył do Gildii. Jego zdaniem osób podobnych do niego, Cervan nie powinien przyjmować. Stosunki stosunkami, ale ten chłopak kompletnie nie nadawał się do życia w taki sposób. W takich warunkach. Tiago mógł się założyć, że za niedługo Belmaro zacznie narzekać na to, jak "źle" tu mają. Do tego przecież ten dzieciak kompletnie nie miał szacunku do członków gildii.
- Tiago! Twoja kolej! - jego rozmyślania, przerwał czyiś głos. Jednak zanim zdążył zorientować się, kto był jego właścicielem, owej osoby już nie było.
W kuchni pozostali tylko oni. Tiago i Taavetti. Gorszej sytuacji nie można było sobie wymarzyć. Jednak mimo tego jak bardzo nie podobało się to szarowłosemu, wiedział, że nie mógł nic z tym zrobić. Musiał chociaż spróbować "udawać", że toleruje szlachcica. Nie chciał podpaść Mistrzowi. Nie chciał mieć problemów. Dlatego nie mógł zignorować obecności Belmaro w jego małym zaciszu. Wytarł ręce w fartuch i podszedł do niego.
- Witam. Jestem Tiago Squarepants. W gildii piastuję stanowisko kucharza razem z Rawenem i Iriną, ale jak widać, aktualnie ich tu nie ma - przedstawił się, wiedząc, że ten najprawdopodobniej go nie pamięta.
Chłopak jednak tylko kiwnął głową. Nie mając innego wyjścia, Tiago opuścił rękę, którą wcześniej wyciągnął do powitania. Nastała dość niezręczna cisza, którą musiał przerwać. Nie potrafił tak siedzieć po prostu z tą osobą w jednym pomieszczeniu. Dlatego postanowił opowiedzieć mu o swojej pracy.
- Słuchasz ty mnie w ogóle?! - wybuchnął w końcu, widząc, jak Taavetti jawnie ignoruje jego osobę i zajmuje się zupełnie czymś innym niż słuchaniem go.
- Em... Nie? Po co mam to robić? - wydawało się, jakby ten nie widział w tym nic złego.
- Może dlatego, że szanowny pan szlachcic miał zapoznać się z różnymi stanowiskami, a także poznać życie w gildii - miał coraz bardziej dość tego bachora.
- Nie mam najmniejszego zamiaru zostać jakimś tam kucharzem. To praca dla pospólstwa. Dla biedaków, którzy nie potrafią nic innego tylko gotować. Jestem stworzony do wyższych celów - te słowa przelały czarę goryczy.
- Nie, dobra, ja mam już tego wszystkiego serdecznie dość. Nie dam rady dłużej ciągnąć tej farsy. Od kiedy tylko pierwszy raz cię poznałem wiele lat temu, wiedziałem, że jesteś okropną osobą. Tak. Nie spotkaliśmy się teraz pierwszy raz. Wcześniej, jeszcze w Ethiji... Razem z wujem przyszliście do hodowli koni mego ojca. Podobno miałeś sobie wybrać jakiegoś rumaka. On starał się. Był dla was miły. Odpowiadał na wszystkie pytania. Jednak ty... Ty kompletnie nie miałeś do niego szacunku. Słyszałem, to co mówiłeś o nim, a także reszcie mojej rodziny, kiedy ojciec był zajęty rozmową z twym wujem. Oceniłeś ich tylko i wyłącznie przez pryzmat statusu społecznego, z miejsca uznając ich za gorszych. Teraz? Teraz mam pewność, że nic a nic się nie zmieniłeś. Nie ma co dawać ci szansę. Mam nadzieję, że albo szybko stąd odejdziesz, albo cię wyrzucą - warknął mężczyzna. - A! I jeszcze tak dla jasności. Mam już kompletnie gdzieś te wszystkie stosunki. Możemy nawet wejść w jakiś stan wojenny czy coś, a to i tak będzie lepsze niż przebywanie z tobą w jednym pomieszczeniu - wraz z tymi słowami Tiago zamknął z hukiem drzwi od kuchni, wyrzucając wcześniej z niej szlachcica.
To by było na tyle, jeżeli chodzi o dobre stosunki ze szlachcicem z Ethiji...

Od Kai CD Nagi

— I w tym cały problem 
Lekka, smukła dłoń, tak niepodobna do tej należącej do ciemnoskórej kobiety, spoczęła na obojczyku Kai, na co ta może i zareagowała uśmiechem, delikatnym i szybszym zatrzepotaniem rzęs, choć przecież jej znajoma nie miała szansy tego przyuważyć. 
Może i lepiej. 
Naga wyminęła ją skrzętnie, bez najmniejszego problemu, na co bardka mogła tylko spoglądać z szacunkiem, zdecydowanie należytym egzorcystce podziwem, iż w żadnym ze swoich ruchów nie zdradzała pewnych niedogodności, które, kto wie, czy towarzyszyły jej od początku życia, a może w pewnym momencie zostały podarowane. Kai podejrzewała, iż poprawną odpowiedzią była ta pierwsza, w końcu ten, kto nigdy nie poznał żadnych punktów odniesienia, nie zaznał barw czy kształtów za pomocą wzroku, ten nie powinien mieć problemu z ich brakiem. Pozwalało więc to Nadze tańczyć czy płynąć przez deski pokoju, jak gdyby nigdy nic, raz na jakiś czas może upewniając się siną dłonią, czy aby na pewno kroki zostały postawione zgodnie z choreografią. Bardka stwierdziła w myślach, iż jej towarzyszka tak wiele traci, nie mogąc obserwować tego dziwnego, a przy tym w tym wszystkim zachwycającego, aczkolwiek prostego tańca. 
Z myśli (zresztą jak zawsze, bo Montgomery łapała się na specyficznym i niepodobnym do niej zamyślaniu w towarzystwie egzorcystki) wyrwały ją słowa o Ziemiach Świętych. Choć za wypowiedzią pogoniły od razu koleje rozterki, pomysły i idee, nie pozwalając Kai nawet na chwilę odetchnąć, być tu i teraz.
Ziemie Święte, Święte Ziemie, bardka podejrzewała, iż chodzi o właśnie te tereny, nawet jeżeli można by na tym świecie znaleźć i inne (a prawdopodobnie tak było). Ziemie znane jej jedynie z opowieści, aczkolwiek stosunkowo bliskie rodzinnego ogniska, ziemie, na które tak często zapuszczał się niepoznany przez nią ojciec, nie do końca wiadomo w poszukiwaniu czego. Czy spokoju, czy odpowiedzi, może następnych dzwoneczków, kto wie.
Kai potarła nadgarstek, a blaszki odpowiedziały, może i chichocząc z powodu jej rozterek. Oddech ugrzązł w gardle, a następnie odchrząknęła, prostując się oraz zaplatają ręce za plecami, jak gdyby przemawiała na jakimś dworze, istny i perfekcyjny orator, duma oraz przykład sztuki retoryki, co kompletnie nie wpasowywało się w jej personę, przez co cała sytuacja dla obserwatora mogła wyglądać komicznie.
— Zapuszczanie się samotnie w tak długie podróże zazwyczaj przysparza podróżnikowi wielu problemów, Nago — zauważyła, starając się, by w głosie słyszalna była odpowiednia sugestia, nuta chęci przygody. — I choć twe moce na pewno są potężne, tak wiele sztuk magicznych zwiodło swoich posiadaczy, gdy ci stanęli przed sztyletem czy kuszą złodzieja. — W tym momencie Montgomery skrzywiła się nieznacznie na wspominkę gnijących ciał leżących przy tych rzadziej uczęszczanych drogach podróżnych, bardziej zarośniętych, a co za tym idzie, niebezpieczniejszych. — A ja bardzo chętnie odwdzięczę się za twoją pomoc, w końcu, choć już kilka razy powtarzałaś, iż długu spłacać nie muszę, tak jeszcze nie czuję się w tym wszystkim usatysfakcjonowana — stwierdziła, podrapawszy się po głowie, a dzwonki po raz kolejny wesoło zadzwoniły, tym razem lekko podekscytowane powrotem w swe rodzine strony. — Zresztą, bardzo chętnie odwiedziłabym swe rodzime ziemie od strony matki, a i znane mi z opowieści o pracy ojca, Ziemie Święte — zakończyła, uśmiechając się szeroko. — Dlatego niezmiernie ucieszyłabym się, gdybyś zechciała przyjąć mnie jako swoją towarzyszkę. Obiecuję nie zawieść.
A pod palcami czuła, jak małe, równie rozbawione co dzwonki, zielone ogniki tańczą, bawią się, skaczą, nie dając jej spokoju. 
[ czy drużyna pierścienia zostanie zebrana ]

niedziela, 29 września 2019

Od Xaviera cd. Yuuki

Kołysząc się z lewa do prawa, z boku na bok, przekładał leniwie nogi, drepcząc swym własnym tempem na końcu tego całego osobliwego pochodu zarządzanego przed anielice. Znużony własnymi myślami, bezwiednie przesuwał wzrokiem po zieleni rozpełzających się po dolinie w harmonicznych pasmach, tylko od czasu do czasu zerkając na kobietę przed sobą. Jej masywne skrzydła szeleściły pod peleryną, gdy w rytm nuconej przezeń melodii, żwawo kroczyła wytyczoną przez siebie ścieżką, którą niby to mieli dotrzeć do miasteczka. Teoretycznie, bo należało podkreślić, że wówczas niezbyt zwracała uwagę na drogę, ba na cokolwiek, będąc zdecydowanie bardziej zafrasowaną ciężarem na swoich rękach. Nieprzerwanie przyciskała do swej piersi to zbłąkane dziecko, jakby chciała schować je przed całym światem — tudzież zapobiec przed jej ucieczką, czy innymi podobnymi pomysłami, które mogły je, nie dajcie bogowie, rozdzielić choćby na sekundę.
Dziecko, jednak spoczywało na jej dłoniach  niemalże nieruchomo, czasem tylko nieco podnosząc się na jej szyi, aby zerknąć za nią, na Xaviera, który wprawdzie starał się zbytnio tego nie okazywać, to jednak dziwnie się z tym czuł. Nigdy nie przepadał za dziećmi, zawsze kojarzyły mu się z problemem, bezradnością i pewną nieprzewidywalnością, a ta dziewczynka była zdecydowanie encyklopedycznym przykładem tego ostatniego. Wciąż uparcie milczała, chociaż chłopak był przekonany, że jest już w wieku, w którym powinna sprawnie się wysławiać, interpretować zadawane jej pytania i niewątpliwie być w stanie powtórzyć swoje imię. Początkowo bard założył, że może to być winna stresu, przeżytej traumy, czy zwykłej dziecięcej nieśmiałości, lecz im dłużej o tym myślał, tym bardziej mu to nie pasowało, zwłaszcza patrząc, jak przywiązała się do Yuuki. Przy ich relacji można było mieć nadzieje, że przynajmniej otworzy się przy niej i zechce odpowiedzieć, choćby na jedno pytanie, które kobieta cierpliwie, nieprzerwanie jej zadawała. I to, co gorsza, tym przesadnie uroczym głosem, przez który chłopak z każdą kolejną chwilą miał coraz większą ochotę oddać je pierwszej napotkanej osobie.
— Zostawiamy, to na środku rynku i żyjemy w nadziei, że ktoś się po to zgłosi?
Widok pierwszych zabudowań z wolna wyławiających się znad linii horyzontu nieco pobudziła barda. Zdecydowanie przyśpieszył kroku w końcu zrównując się z Yuuki.
— Oczywiście, skarbie. Tuż po tym, jak sprawdzimy, jak idzie ci pływanie z kamieniem przywiązanym do szyi.
— To, co planujemy zrobić? Zaczepiać każdego? Zachodzić do każdej gospody?
Kobieta wzruszyła ramionami, co z jakiegoś powodu rozeźliło chłopaka. Posłał jej dosyć wyzywające spojrzenie, na które nie zareagowała w żaden sposób, będąc bardziej zajęta spoglądaniem na horyzont.
— To ty zaproponowałeś, żeby z nią tu przyjść.
— Owszem, ale myślałem... ach, bo wydawało mi się, że... cholera. — warknął, próbując odtrącić wzbierające się w nim skrępowanie. Przymknął oczy, wypuścił nosem powietrze i starał się udawać, iż wcale nie usłyszał tego prychnięcia ze strony kobiety. — Wioska jest stosunkowo niewielka, myślę, że każdy zna się z każdym, albo przynajmniej kojarzy. Jeśli młoda jest z wioski, to powinni ją rozpoznać, ba możliwe, że nawet i zaczęli ją już szukać. Co jednak zrobimy, gdy okaże się, że nie pochodzi stąd? Odłączyła się od grupy, z którą podróżowała? Uciekła od kogoś? A może ktoś po prostu ją porzucił?


Yuu?

piątek, 27 września 2019

Od Madeleine CD Rawena

Mimo początkowego zadowolenia, z listu od ojca, coś musiało zepsuć humor dziewczyny. Dopiero po chwili początkowej ekscytacji zauważyła dopisek małym druczkiem. Wiadomość, która z całą pewnością nie była od Aarona. Bez zastanowienia Madeleine mogła powiedzieć, że na sto procent napisała to jej matka. Już z daleka mogła rozpoznać jej charakter pisma. Zresztą takie coś tylko ona potrafiła “powiedzieć”.

“ Madeleine Louise Mae Zabini, masz się ubrać stosownie na swój przyjazd. Nicolas ma przyjść, a ty musisz jakoś się przed nim prezentować.”

Wystarczyło tak niewiele. Zaledwie dwa zdania, które zniszczyły całą radość różowowłosej z zaproszenia do domu rodzinnego. A miało być tak pięknie… Jednak wiedziała, że nie może tak tego zostawić. Nie pozwoli komuś decydować za nią. Nie pozwoli, aby ktoś układał jej życie. Musiała coś zrobić. A aby coś wymyślić, potrzebowała wyjść na świeże powietrze. Tutaj. W pomieszczeniu… Czuła jakby się dusiła. Jakby coś ją tłamsiło tam. Dlatego też szybko odłożyła list do szuflady, gdzie trzymała każdą wiadomość od ojca i ruszyła w stronę wyjścia z pokoju. Otworzyła gwałtownie drzwi i już miała wydostać się z pomieszczenia, gdy coś jej przeszkodziło. A raczej ktoś. Dziewczyna zatrzymała się w pół kroku, widząc przed sobą blondwłosego kucharza, trzymającego tacę z jedzeniem. Dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, która godzina musiała być. Znowu nie pojawiła się na posiłku i najwyraźniej to właśnie Rawen został ponownie wysłany do niej z jedzeniem. Chociaż tym razem nie było to takie złe. W głowie skrytobójczyni zaczął się tworzyć pewien plan, który naprawdę mógłby się udać i do tego bardzo jej pomóc. Całą swoją uwagę skupiła na mężczyźnie. Nie minęła chwila, zanim Louise złapała rękę kucharza i szybko wciągnęła go do środka pokoju. Widząc, jak te zachwiał się przez nagły ruch, zabrała od niego tacę z posiłkiem i odłożyła ją na bok. Nie dziwne było to, że blondyn był dość zdziwiony tym czynem.
- Nie mam czasu na tłumaczenia. Zresztą nawet nie chcę tego robić. Jedyne co musisz wiedzieć to to, że jutro wyjeżdżam na kilka dni. A ty… Ty jedziesz tam ze mną, więc pakuj się i nie gadaj - powiedziała stanowczo, nie chcąc słyszeć słowa sprzeciwu.
- Dobrze, ale mogę chociaż wiedzieć, gdzie jedziemy? - oczywiście, nie mogło obyć się bez zbędnych pytań.
Mad kompletnie nie miała ochoty na nie odpowiadać. Dlatego też tak szybko, jak zaciągnęła chłopaka, do swojego pokoju tak szybko “usunęła” go z niego. Drzwi zostały zamknięte na klucz, więc nie musiała się martwić, że ten spróbuje dostać się ponownie do jej małego azylu. Już bez żadnych zmartwień dziewczyna przysiadła przy niewielkim stoliku, gdzie znajdowała się jej kolacja. Powoli zaczęła ją jeść, zastanawiając się, jaka będzie reakcja wszystkich na jej “genialny” plan.

~***~

Madeleine pierwsza wyszła z pojazdu, a zaraz za nią był Rawen. Obydwoje zgarnęli z sobą bagaże i ruszyli w kierunku, może i nie za dużego domu, ale mimo to z całą pewnością było widać, że nie należał on do byle kogo. Różowowłosa wzięła głęboki wdech, aby uspokoić emocje, gotujące się w niej. Nie mogła się zdradzić. Wszystko musiało wyjść idealnie. W końcu zapukała trzy razy w drewnianą powłokę. Kiedy drzwi się otworzyły, przed oczami Madeleine ukazały się dwie osoby. Jej matka i pewien mężczyzna. Bardzo dobrze znany jej mężczyzna. Nicolas. Osoba, z którą od dobrych kilku lat Samantha próbowała związać swą córkę. Jednak ta zawzięcie jej nie ulegała. Nie dość, że ten miał paskudny charakter, był brzydki - według skrytobójczyni -, to jeszcze była pomiędzy nimi spora różnica wieku. Dokładnie dwadzieścia trzy lata. Louise dobrze wiedziała, że musi działać szybko. Nie chcąc tracić czasu, od razu się odezwała.
- Proszę matko, masz to, co chciałaś. Oto mój partner - mówiąc to, dziewczyna wypchnęła Rawena przed siebie. Miała nadzieję, że chociaż ten raz Samantha przestanie się jej czepiać i wmawiać, że powinna związać się z podstawionym jej, starszym facet, ponieważ “nikt inny nie zechce starej panny”.

<Rawen? Co zrobisz w takiej sytuacji?>

Od Ophelosa CD Narcissi

Wziął jeden oddech. Wziął drugi, prychnął pod nosem jak niezwykle naburmuszone dziecko, którym, patrząc z perspektywy czasu, prawdopodobnie był. Brakowało więc jedynie pary z nosa, bo kilka niesfornych loków zdążyło opaść na czoło, nadając rycerzowi dosyć ponurawą, niezbyt miłą dla wzroku aparycję. Ophelos nigdy nie należał do person fochliwych, obrażalskich czy łatwych do urażenia. Ba, tym bardziej taka sytuacja nie powinna nastąpić, gdy dopiero co spotkał się z dawno niewidzianą kuzynką zajmującą specjalne miejsce w sercu, cieszącą oko i duszę swoim jestestwem. A jednak, miast nadal rzucać między sobą niezbyt wybrednymi żartami, uśmiechać się od ucha do ucha z błyskiem w siwych tęczówkach, jechał teraz dobre dziesięć, może jedenaście metrów przed dziewczyną, udając, że na boskim świecie nigdy stopy nie postawiła. 
Bo nie rozumiała i nigdy zrozumieć nie miała, tak jak cała reszta psiocząca na relację ze złotoskórym. Nie, dopóki nie znajdą tej magicznej drugiej części swej duszy, jakkolwiek złą połówką ona by nie była. 
Przecież babka od strony matki powtarzała, że tak właśnie tworzyły się relacje, a te przysłowiowe drugie połowy wcale tak ogromną metaforą nie były. Że kiedyś, bardzo, bardzo, bardzo dawno temu dusze rozpadły się na pół, a że stało się to podczas bitwy bogów, tak przerażone, samotne i oziębłe połówki rozpierzchły się po całym świecie, zapominając o wspólnym trwaniu w trwodze spowodowanej hukami, piorunami, ogniem oraz całym bałaganem panującym wtedy na ziemi. A gdy się uspokoiło, gdy pył opadł, wyruszyły w podróż, by odnaleźć zagubioną część, chcąc ponownie poczuć się pełnymi oraz nasyconymi. I młodszy Chryź uwielbiał tę historię, zwłaszcza opowiedzianą słowami starszej kobiety, tak więc nie miał pretekstu, by jej nie wierzyć, nawet jeżeli sensowne argumenty sprzeciwu pojawiły się wraz z rozwojem ciała, postępem umysłu czy nabraniem doświadczenia. 
A jednak i pewnego dnia pojawił się ten jedyny, ten podstawowy i niepodważalny, dla niego tylko potwierdzający legendy babki. Druga połowa duszy odnalazła się sama i możliwe, temu zaprzeczyć nie mógł, może była tą gorszą. Tą niedobrą, rozgoryczoną, pełną złości oraz wredoty, okropnego jadu, który wypełniał układ krwionośny drugiego mężczyzny, odtrącając każdego, kto tylko stanął na jego drodze. Ba, wystarczyło spojrzeć w te chłodne, nienasycone w żadnym stopniu oczy, by dreszcz przeszedł przez kręgosłup, opuścić wzrok i nigdy nie spojrzeć na twarz chłopca. 
A jednak dusza Chryzanta poczuła się w końcu całością, zamruczała jak porządnie wygłaskany, najedzony kot, gdy tylko złapali, a następnie utrzymali kontakt wzrokowy. Dreszcz również przeszedł po kręgosłupie, był to jednak zdecydowanie inny rodzaj dreszczu. Nie potrafił wytłumaczyć, nie potrafił odpowiedzieć na zadawane mu pytania w stylu dlaczego, dlaczego akurat ta żmija? czy przecież jesteś dla niego za dobry!. Może właśnie w tym leżała cała idea ich koegzystencji, tej dziwnej miłości oraz dopełniania się. Podczas gdy jego połówka była spokojniejszą, aczkolwiek żartobliwą, dobrą i czystą, te przeciwne cechy przejęła ta Artura, będąc z góry skazaną na nieprzyjemne, źle życzące mu spojrzenia. Kto wie, może w innym świecie, może gdyby ich dusze uciekły w odwrotnych kierunkach, Ophelos Chrysanthos wcale nie byłby ulubionem kuzynem Narcyzy.
Chciał zawiesić na kimś wzrok. Na ciele. Na czyiś plecach, kołyszących się raz w lewo, raz w prawo w rytmie stępa konia, choć na chwilę uciec myślą od rozterek, a po prostu nacieszyć spojrzenie pracującymi mięśniami ukrytymi za lnianą koszulką. Kobiety, mężczyzny, czyimikolwiek. Byleby były ciepłe, byleby hipnotyzowały w przyjemny sposób obserwatora, pozwalając mu na krótszą wycieczkę w sprawy bardziej przyziemskie, a przy tym niezwykle sensualne. Ciężko jednak obserwować cudze barki, gdy jedzie się na czele całej grupy. Pozostawało więc jedynie uczucie bycia obserwowanym, a nie bycie obserwatorem. Czuł się nieswojo. 
Chciał wpleść swoje palce w te cudze, uścisnąć mięśnie i kości, przejechać opuszkami przez każdą krzywiznę dłoni, każde zagłębienie, zmarszczenie skóry. I by ta była ciepła, a nie zdjęta ze zwierzęcia oraz obszyta, by jego zmysły chłonęły życie, by wyczuł nieznajomą mu dotąd woń, by usłyszał cudzy oddech w uchu. Ciężko jednak poczuć to wszystko, siedząc na koniu, wśród całej gromady ludzi, a jednak samotnie. Pozostawało więc jedynie nacieszyć się uczuciem wodzy w dłoniach, skóry rękawiczek, zapachem wilgotnego lasu oraz dźwiękiem śmiechów oraz wesołych, nawet i podekscytowanych dialogów wybrzmiewających za jego plecami. Czuł się samotnie.
Zerknął przez ramię na Narcissę, jakby szukając na twarzy kobiety choć odrobiny wsparcia, pocieszenia, a w tym wszystkim i wybaczenia jego głupiemu, dziecinnemu wybuchowi, na który nigdy nie przystoi porządnemu rycerzowi, mężczyźnie, człowiekowi. Ta jednak nie spoglądała nawet przed siebie, spojrzenie mając zawieszone na Krabacie Ratignaku, na licu szeroki, ładny uśmiech, a w bursztynowych tęczówkach raczej znany przez Chryzanta błysk. Jak zganiony pies, Ophelos odwrócił wzrok oraz skulił się, chcąc już stąd uciec jak tchórz, którym przecież tak naprawdę był, chcąc ponownie znaleźć się przy domowym ognisku, choć i tam nie czekały na niego pochwały. 
Czuł się niezwykle źle.
[bobo przeprasza za fochy]

Od Adonisa cd Tiago

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

Przebywając zbyt długo w jednym miejscu, doświadczając wciąż tych samych i powoli nudzących się już, bodźców, człowiek zaczynał zatracać niektóre ze swoich ludzkich cech na rzecz pierwotnych, niejednokrotnie bardziej bestialskich. Adonis po dwóch tygodniach przebywania jedynie w gabinecie, swoim pokoju i stołówce na zmianę, powoli, lecz pewnymi krokami zbliżał się do tej granicy, wręcz powoli na niej lawirował, powłócząc leniwie nogami, jakby brakowało mu siły, by unieść żywe ciało, o protezie nie wspominając. Czuł szaleństwo grasujące pod skórą, powoli nacinające blade lico, czuł żar we krwi i nieprzemijające poczucie niepokoju, przypominające o sobie w najmniej odpowiednich do tego momentach. Targające nim, jak wątłą trzciną i wybijające z rytmu, bez względu na to, kiedy owo poczucie go nie zastało. Potrzebował w tamtym momencie zwykłej przerwy, odpoczynku od pracy, przy której trwał od momentu przybycia, bowiem właściwie przez cały czas ktoś niej od niego oczekiwał, na zatruciu pokarmowym zaczynając, przez zwykłe skaleczenie na nieciekawie wyglądającej wysypce kończąc. Kombinując co zrobić, bowiem nie posiadał wybitnej wiedzy na temat stanów chorobowych, każdą wolną chwilę przesiadywał w bibliotece i co prawda czasami celem jego niekoniecznie było wpatrywanie się w ciężkie do wymówienia słowa, a raczej wyglądanie brązowego koka gdzieś między regałami, bo a nuż przemykałaby się akurat trzecią alejką od końca. Przez większość czasu jednak starał się zgłębić dokładnie wiedzę na temat zaropiałych ran, czy strzykania w lewym barku, mając wciąż na pierwszym miejscu zdrowie gildyjczyków.
Nauki pobierał również od Raviego, który w niejednej strefie posiadał wiedzę bardziej obłą od tej jego, wysłuchiwał to też mężczyzny z niezwykłym zaangażowaniem, chłonąc informację jak gąbka i licząc się z każdą, nawet najmniejszą uwagą, bo niejednokrotnie właśnie te ważyły o zdrowiu pacjenta, czasem i życiu.
Błędne koło w które wpadł i z którego nie mógł się wydostać, wkrótce doprowadziły do powoli objawiających się tików nerwowych i ogólnego rozdrażnienia mężczyzny, który jednak spędzając całe życie na ulicy, przyzwyczaił się do ciągłego ruchu, wielu bodźców, na które musiał również odpowiednio reagować. Tęskno zrobiło mu się nawet za tymi śmierdzącymi szczynami zakamarkami miasta, a wizje paskudnie krzywej kostki brukowej i krzyku oficera straży miejskiej straszyły go prawie co noc, przypominając o przeszłości i nawołując do powrotu do niej, jakby życie w bezpiecznej przystani, jaką była gildia, wcale nie było jego przeznaczeniem, a raczej przykrym obowiązkiem, do którego zaciągnął się na własne, nieprzemyślane dokładnie życzenie. Prawdą było, że niejednokrotnie słyszał gdzieś z tyłu głowy cichy głos, parszywy rechot, który usilnie próbował wytłumaczyć mu, jak bardzo myli się, jeśli chodzi o podjęte decyzje, jak wiele traci i jak bardzo zdradził swoich opuszczając przeklęte miasto krętaczy i szyderców. Prawdą było jednak również to, iż głos cholernie się mylił, a Adonis doskonale o tym wiedział. Pozostawało mu więc jedynie trwać tak, w tym dziwnym letargu, niewygodnym zastoju, wierząc w swoje racje i starając się pokonać wewnętrzne demony tak pilnie nawołujące do złego. Zastanawiał się, ile mąk przyjdzie mu jeszcze wycierpieć i ile walk potrzebne będzie jeszcze stoczyć, by nareszcie uzyskać tak długo wyczekiwaną ulgę.
Znał się na tyle dobrze, by umieć wyczuć moment, w którym zachowania stają się już nie tylko nie do zniesienia, ale i niebezpieczne, to też któregoś pięknego, wyjątkowo słonecznego dnia, postanowił chwilę pourlopować. Wziąć dzień wolnego, zrzucić obowiązki na Raviego, a samemu wybrać się na rozruszanie gnatów, zapoznanie z resztą członków, może nawet i przyjdzie mu zaszaleć, jeśli nadejdzie taka łaska i okazja. Śniadanie zjadł przeciętne, chociaż przyglądając się tym, jak wyglądały jego posiłki w dniach poprzednich, pierwsze jadło zdawało się nadwyraz obfite.
W tym wszystkim najważniejszy i tak był dla niego spacer, krótkie obejście terenów w celu zażycia świeżego powietrza, złapania odrobiny słońca i bezczelnym powygrzewaniu się w nim, rozpinając kolejne guziki koszuli, podwijając jej rękawy i pozwalając, by kropelki potu zrosiły ciemną skroń, a i w materiał wsiąknęły po wystąpieniu na plecach. Rozruszał przy okazji nieco zastałą protezę, jak i kości, które powoli bolały go od prawie ciągłego przesiadywania w gabinecie, bowiem nie przywykł do takiego funkcjonowania. Przyzwyczajony był do tego, że wciąż trzeba było gdzieś iść, biec, przed kimś uciekać. Poruszać się zwinnie i prędko. Tego oczekiwało miasto. Tego oczekiwał jego status społeczny.
Las miał swój charakterystyczny zapach, za którym przepadał. Las miał swój charakterystyczny wygląd, którego piękna nie można było odmówić. Las miał również swoje własne dźwięki, które jak nic innego świadczyły o tym, że całe to miejsce żyje. Ptaki, szmer gałęzi, szelest liści uginających się pod stopami i łamane gałęzie. Do orkiestry tej jednak nie należał świst strzały, która chwilę później wycelowana została prosto w Adonisa. Siwy kosmyk opadł bezwiednie na czoło, ujmując nieco męskości mężczyzny na rzecz dziwnie szelmowskiego wyglądu, z którym było mu niezwykle do twarzy. Nykvist stał niewzruszony, wbijając zamyślone spojrzenie w łuk, w broń, która mogła w każdej chwili nieopatrznie wypuścić strzałę, pozbawiając go tym samym resztek świętości w marnym ciele. Nauczony doświadczeniem doskonale wiedział, że ruch może go jednak pozbawić życia prędzej, niż ironicznie, martwa cisza i cierpliwość względem drugiego.
— Kalece się odgrażać — bąknął jedynie, dość przelotnie, wskazując przy okazji na swoją nogę i wymownie przewracając oczami. Spokój, jakiego w tamtym momencie dosięgnął, był nieopisany, a zimna krew, jaką zachował, zdawała się móc zmrozić morza i oceany. Wystarczyło bowiem przecie, by zwinne palce złotych dłoni sięgnęły do tylnej kieszeni. Starczało posłać w jego stronę obezwładniające ostrze. Tymczasem jedynie stał, odważył się nawet wcisnąć dłonie w kieszenie spodni, a laskę obdarzoną kruczą głową zawieszając na własnym nadgarstku. — Opuśćże tę strzałę, bo przypadkiem ją jeszcze poślesz, a nie chcę jeszcze kończyć jako nieboszczyk, a przecie cię nie zaatakuję. — Skrzywił twarz w wymownym grymasie, bo chociaż myślał o tym niejednokrotnie, to nie wyobrażał sobie, by żywot jego zakończył ktokolwiek poza nim i Śmiercią we własnej osobie. Może też dlatego tak często udawało mu się ujść żyw z najmniej ciekawych sytuacji i może też dlatego sam tak często myślał o zamachu na własne życie. Kto jak kto, lecz on sam pierwszemu lepszemu barbarzyńcy w lesie dać poderżnąć sobie gardła nie miał zamiaru. Nie po to tyle lat grał na nerwach strażnikom i nie po to wyrwał się z objęć samej śmierci, błagając żałośnie o litość, jakby nie był jeszcze gotów iść na tamtą stronę.
Prawda była jednak taka, że nikt nigdy na śmierć nie był gotowy, jednocześnie wyczekując jej z obszerną wiedzą na temat tego, jak jej doświadczyć.

⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[Tiago?]

czwartek, 26 września 2019

Od Tiago

- Mógłbyś w końcu przestać mi matkować?! Umiem zadbać sama o siebie! Nie mam już dwóch lat, jestem już dorosła, więc z łaski swojej odczep się! - po korytarzach echem unosiły się odgłosy kłótni rodzeństwa Squarepants.
- Zapomniałaś o tym, że jestem twoim starszym bratem?! To raczej oczywiste, że nie przestanę się o ciebie martwić! Jesteś moją małą siostrzyczką, muszę zadbać o to, aby nic ci się nie stało i aby nikt cię nie skrzywdził! - na twarzy mężczyzny można było idealnie wyczytać, jak bardzo oburzony był tym, że siostra nie potrafiła zrozumieć tak oczywistych dla niego kwestii.
- Jeżeli chcesz zadbać o swoją małą siostrzyczkę - dziewczyna momentalnie skrzywiła się na te słowa i wywróciła oczami. - Zajmij się lepiej Beatrice, a mnie zostaw w świętym spokoju! - na tych słowach bibliotekarka najwyraźniej zakończyła rozmowę. Szczególnie że nie minęła chwila, a dało się usłyszeć trzask drzwi.
Kucharz stał przed drewnianą powłoką jeszcze przez dobre kilka minut. Był w kompletnym szoku.
- Jak… Jak ona mogła… - mamrotał do siebie pod nosem, nadal nie do końca wierząc w to, że Quinlan była zdolna do tego, aby po prostu zamknąć mu drzwi przed nosem. Przecież nawet nie skończył z nią rozmawiać!
Kiedy w końcu Tiago dopuścił do siebie, to co się wydarzyło, westchnął. Wiedział, że nie da rady już nic więcej wskórać. Szczególnie patrząc na to, jak zakończyła się ich konfrontacja. Jednak nie mógł ot, tak wrócić do codziennego rytmu dnia. Nadal buzowało w nim mnóstwo emocji i wystarczyłoby jedno złe słowo, jeden zły ruch, aby wybuchnął na bogu winną osobę. Musiał jakoś odreagować. A najlepszym sposobem na to było polowanie. Tak. Potrzebował jak najszybciej znaleźć się w lesie. Tam, gdzie będzie tylko on i jego łuk. Nie tracąc czasu, obrócił się na pięcie, ruszając żwawym tempem do swojego pokoju. Nie wyobrażał sobie zostawiać swego ukochanego sprzętu, tam, gdzie znajdowało się całe wyposażenie gildii. Był on dla niego za cenny. Za dużo razem przeszli. Dlatego też zawsze chował go w swojej sypialni.

~***~

Zza drzewa można była zauważyć lekko powiewające na wietrze szare włosy. Tiago ostrożnie wychylił się zza niego, aby móc lepiej widzieć zwierzynę, a przy okazji jej nie spłoszyć. Nadal uważnie obserwując swą ofiarę, mężczyzna zaczął unosić łuk. Ostrożnie wycelował nim w stworzenie. Jeszcze raz sprawdził, czy na pewno wszystko dobrze obliczył. Odetchnął i wypuścił strzałę. Jednak los dzisiaj mu nie sprzyjał. Nagle zerwał się mocniejszy wiatr. Strzała zboczyła z początkowej trasy i wbiła się w ziemię, płosząc przy tym sarnę. Kucharz zaklął pod nosem i zawiedziony podszedł do owego miejsca. Przykucnął i jednym, sprawnym ruchem wyciągnął swoją własność. Od razu nałożył ją na łuk, aby móc cały czas być w gotowości. Wtem do uszu mężczyzny dotarł szelest. Wyraźnie słyszał to zza siebie. Nie chcąc tracić ani chwili, zacisnął dłonie mocniej na broni i momentalnie wstał, obracając się. Strzała, znajdująca się na naciągniętej cięciwie, była idealnie wycelowana w osobę, która była na tyle śmiała, aby zajść go od tyłu.

<Ktoś?>
Przepraszam za ten dziwny przeskok, ale słów mi zabrakło, a nie mogłam dłużej zwlekać z opkiem >.< 
To się więcej nie powtórzy!

środa, 25 września 2019

Od Leonardo cd Cahira

⸺⸺֎⸺⸺

Zarzekał się na imię własne, świętej pamięci matki, jak i ojca, że uchylać ust nie potrzebował. Przykrą sprawą jednak była prawda stanowiąca o tym, jakoby z sieroty był łgarz pierwszej wody. Wytykali mu to niejednokrotnie, każdy, kto zdołał wejść z nim w bliższą relację, że chociaż odtrąca i warczy na ludzi, którzy chcą dla niego dobrze, w rzeczywistości całej tej czułości i poczucia bezpieczeństwa potrzebował jak nikt inny. Nie potrafił wyrzucić z siebie uporczywych emocji, które ciążyły mu na duszy, ściągając ją w dół, jakby były uczepionym do niej kamieniem, inaczej, niż podczas szczerej rozmowy, podczas której napięta klatka piersiowa mimowolnie się rozluźniała, podobnie jak plecy, które powoli się garbiąc, pokazywały, o ile swobodniej czuje się z każdym kolejnym słowem opuszczającym zaciśniętą gardziel. Przełykanie narastającej guli i dziwne poczucie ulgi, do którego nie potrafił, a może lepiej powiedzieć, do którego nie chciał się przyznać.
Chociaż twarz w momencie krótkiego spaceru z mężczyzną pozostawała równie beznamiętna, co przez większość czasu i chociaż stała tak bez wyrazu, tak wewnątrz sztorm rozrywał mu umysł i serce, gdy te walczyły na śmierć i życie. Strona jego chłodna i zdystansowana bojowała bowiem z żarem w duszy, który wołał o pomoc i pragnął, jak nigdy dotąd, wyrzucić w jego kierunku jakimś słowem, chociaż piśnięciem, by ten może pochwycił temat i pociągnął dialog dalej, odciążając Leonarda z dziwnego poczucia zastoju, w którym znajdował się od dobrych kilku tygodni, od ostatniej rozmowy z Ophelosem pod jednym z drzew.
Widocznie jednak nie było dane mu ni samemu się odezwać, ni usłyszeć zaczątku wymiany zdań z drugiej strony i trwali tak w ciszy, przerywanej jedynie miarowymi uderzeniami dwóch par butów o posadzkę, jak i szczątkami głosów, które zostawili daleko za sobą. Podłoga czasem skrzypnęła, ktoś czasem ich wyminął, a i zdarzało się, by upierdliwa mucha zatoczyła koło przy uchu Leonarda, który prędko odganiał ją prędkim strzepnięciem dłoni, marszcząc przy okazji brwi, przyklejając tym samym głęboką dość bruzdę idealnie pomiędzy nimi. Żal było mu faktu, że nie porozmawiali, a poczucie to szczególnie mocno dało o sobie znać, gdy dostrzegł wysokie, masywne drzwi do biblioteki, które świadczyły już tylko o jednym. Czasu jednak cofnąć nie był w stanie i mógł jedynie płynąć dalej, czekając na rozwój zdarzeń, bo kto wiedział, może coś ciekawego miało go zastać jeszcze za chwilę.
Gdy przystanęli, Cahir ostatecznie wybudził się ze swojego dziwnego letargu, w którym zamarł, gdy tylko opuścili stołówkę i nareszcie wrócił do Leonarda już nie tylko ciałem, ale i duszą. Widać było błysk w oczach, gdy nareszcie udało mu się złapać kontakt z rzeczywistością, to, jak nagle się rozbudziły i jak mocno zaczęły chłonąć kolejne to impulsy, sygnały z otoczenia. Szmaragdy chwilę błądziły po ciemnym drewnie, by nagle spocząć na sylwetce Leonarda, coraz mocniej prostującego się Leonarda, który powoli czuł ból w łopatkach spowodowany mocnym ich naciągnięciem. Na tyle intensywnym, by prawie się zetknęły.
— Och. Więc jesteśmy na miejscu? — spytał drugi. Głos jego stanowczo zdradzał, że rzeczywiście zna już odpowiedź na pytanie, a słowa Leonarda są już tylko formalnością, której dopełnić należało ze zwykłej kultury i względnej grzeczności.
— Powinniśmy, jeśli biblioteka wciąż jest w tym miejscu, a jednak nie jest mi nic wiadome o potencjalnych zmianach w jej ulokowaniu — parsknął prędko, przywdziewając delikatny grymas, ot, zwykłe skrzywienie wymieszane z delikatnym uniesieniem lewej brwi. Nie czekając dłużej, nacisnął mocno klamkę, zostawiając na niej ślady palców, by następnie naprzeć na drzwi i otworzyć je z niskim pomrukiem starych, dobrze naoliwionych zawiasów.
Pomieszczenie potężne, nieco zaciemnione, a półmrok ten przecinały jedynie mocne, jasne smugi światła wpadającego przez okna. Kurz wirujący w powietrzu był w nich niezwykle łatwo zauważalny, momentami skrzył się nawet niczym świeży śnieg w przejrzysty, zimowy poranek.
Zerknął na Cahira przez ramię i gdy zdawać się mogło, że tu ich wspólna wędrówka się kończy, diabeł popchnął go do działania i niczym gorące węgliki wypluł z ust prędką propozycję pomocy w szukaniu map. Oczy jego mogły z łatwością wyrazić zdezorientowanie całą tą sytuacją, bowiem niekoniecznie takie miał wtedy plany, a jednak coś mówiło mu, że samotne przesiadywanie w lodowatym pokoju było po stokroć gorsze od spędzenia kilkudziesięciu potencjalnych minut z nowo napotkanym mężczyzną.
— Znaczy się. W dwóch zdaje się, że pójdzie nam zdecydowanie szybciej, jeśli chodzi o znalezienie map, o których wspominałeś — dodał zakłopotany, uciekając wzrokiem na zdobioną żłobieniami półkę, która skrywała w sobie tajemnice działań, których podjąć się należy w celu zlikwidowania kurzajek i zmniejszenia ryzyka złapania opryszczki. Dziwiły go zbiory gildyjskie i skąd właściwie takie książki się brały. Nie sądził przecież, by wyprodukowanie jakiejkolwiek z nich było procesem łatwym, o kosztach już nie mówiąc, czemu więc brano tak mało ambitne pomysły na kolejne produkcje? Nie ubliżając oczywiście wszystkim, którzy włożyli całe swe serce, by odkryć sposoby na leczenie paskud, które chętnie dobierały się do ludzkich stóp, czy też ust.
— Oczywiście, jeśli nie wolisz sobie poradzić z tym problemem sam — napomknął jeszcze po chwili ciszy, która nastała między dwójką, po czym wypuścił gniewnie powietrze przez nos, starając się znaleźć logiczne wytłumaczenie dla swojego beznadziejnie żenującego zachowania i domagania się uwagi od Cahira, niczym był zwykłym szczenięciem, próbującym pilnie przypodobać się swojemu panu, czy to zwykłym wywaleniem jęzora, czy też pociesznym przebieraniem łapkami w akompaniamencie dziko poruszającego się ogona. — W końcu nie chcę się narzucać.
Myślał już, że gorzej być nie może, tymczasem sam siebie zaskoczył, bo z każdą kolejną chwilą musiał mówić coraz więcej, coraz bardziej chaotycznie, do tego coraz bardziej pogrążając się w dziwnych zlepkach słów, które bezładnie wymykały się spomiędzy pełnych, wyraźnie wykrojonych warg młodego Montegioniego. Poziom absurdu, jakiego dosięgał w tamtym momencie, zawieszony był niezwykle wysoko, a w akompaniamencie niezgrabnego przebierania nogami wymieszanego z nerwowymi ruchami palców, wszystko wyglądało jedynie gorzej i gorzej. Bardzo nie lubił tych nieprzyjemnych, bardzo niewygodnych momentów, w których niekoniecznie wiedział, jak się zachować, dlatego też tak pilnie starał się unikać kontaktów międzyludzkich, wszystko bowiem koniec końców wyglądało na bardzo niezręczne i również takie poczucie pozostawiało jeszcze na długo po zakończeniu konwersacji. Zawsze w tym wszystkim gubił gdzieś swój wypracowany rytm, swoje stabilne poczucie własnej wartości, szczególnie w wypadkach tak przypadkowych, jak ten tutaj. Miał nadzieję, że jeśli Cahir przystanie na jego propozycję, da mu czas na samodzielne buszowanie po półkach, byle miał chwilę na zaszycie się w ciemnych alejkach, gdzieś głęboko między księgami. Chwilą na uspokojenie się, głębsze odetchnięcie i może dojście do siebie, bo nawet jego mina potwierdzała przypuszczenia o tym, jak niezręcznie się czuł. Zgubił swój kamienny wyraz twarzy, by zastąpić go delikatnym rumieńcem wymieszanym z zaciśniętymi szczękami i przymglonym spojrzeniem.
Przeklętyś, Leonardzie.

⸺⸺֎⸺⸺
[Cahir? trochę nam zeszło, przepraszamy ;;]

wtorek, 24 września 2019

Od Cahira cd. Madeleine

Cahir zamknął książkę z taką siłą, jakby był na nią zły. Niedbałym ruchem przesunął ją na szczyt stołu, byle dalej od siebie. Oparł się łokciami o blat, potarł policzek i skroń. Zamknął oczy. Był zbyt zmęczony, by dalej czytać, zbyt zmęczony, by produktywnie zajmować się czymkolwiek.
Westchnął, zerknął na drugi koniec pokoju, na lustro. Zmrużył oczy, przyglądając się własnemu odbiciu.
Wyglądał jak siedem nieszczęść. Bez zaskoczenia skonstatował, że dzisiejsza bezsenna noc i dwie poprzednie przespane tylko w pewnej części, dały mu się we znaki. Dawno nie widział samego siebie w tak godnym pożałowania stanie.
Pierwszym, co dostrzegł, była sfatygowana koszula. Niby czarna, choć gdzieniegdzie srebrna od kurzu, naznaczona śladami białego, przydrożnego pyłu. Mankiety były niewywinięte, guziki pod szyją nonszalancko rozpięte. Jego włosy, pogrążone w absolutnym nieładzie, nie prezentowały się lepiej: część opadała mu na oczy, część była rozburzona, pogrążona w chaosie. Cahir, widząc to, pokręcił głową, palcami zaczesał je do tyłu, nadając im pozór ładu. Wtedy też zwrócił uwagę na swoje oczy. Pod powiekami miał cienie, a samo jego spojrzenie wydawało się znużone, nieuważne, lekko nieprzytomne.
Wstał od stołu opieszale, przeciągnął się jak kot. Ociągającym się, lekko rozkołysanym krokiem podszedł do okna, ruchem przepełnionym dezynwolturą zaciągnął zasłony, odcinając pomieszczenie od jaskrawego, irytująco mocnego światła poranka. Usiadł na łóżku, bez przekonania popatrzył na koc i poduszki. Zdąży jeszcze się zdrzemnąć przed śniadaniem. O ile w ogóle uda mu się zasnąć.
Położył się na boku. Nie nakrył się kocem. Powietrze w pokoju było parne, zapowiadał się kolejny upalny dzień. Szybko ogarnęło go wielkie zmęczenie. Po chwili jego pokój rozwiał się, rozmył pośród poplątanych sennych marzeń.
Ciemność. Niebyt. Ktoś krzyczy. Cahir! Cahir! Nie, nie krzyczy. Ktoś go woła... Czy to... Nagle zasłona czarnej mgły opada, okolica staje się wyraźna, jakby ktoś zapalił światło, rozproszył wszystkie cienie.
Widzi brudne deski, a naprzeciw niego... mój Boże. Serce Cahira przeszywa bolesny skurcz. To Rhiannon. Śmieje się, zaprasza go gestem ręki, jej sylwetka jest zamglona, a mimo to... wydaje się taka realna. Patrz, mówi, kopiąc wielką skrzynię, na której dotychczas opierała się jedną nogą. Patrz, powtarza, to wszystko teraz należy do nas. Skrzynia wywraca się z hukiem, który odbija się przerażającym echem po ścianach, których Cahir nie potrafi dostrzec w mroku. Wokół jest tak ciemno... Ale monety, które ogromną falą wysypały się z dna skrzyni, są jasne, wręcz świecą ciemną, błyszczącą łuną. Złote krążki suną po podłodze jak brzęcząca lawina, przysypują mu czubki butów. Cahir pochyla się, bierze jedną z nich do ręki. Teraz jest lekka, tak niewyobrażalnie lekka... zupełnie jakby trzymał w dłoni skrawek papieru. Ale wtedy, w Ovenore, to złoto było ciężkie. Prawie tak ciężkie, jak grzech, który popełnili, by je zdobyć. Cahir zatapia ręce w kałuży złota, nabiera monet w obie garście, ogląda je, patrzy na dziesiątki swoich maleńkich odbić rysujących się na ich powierzchni. To złoto... Jak ono świeci, jak promienieje blaskiem... Czy naprawdę błyszczało tak tamtego dnia w Ovenore, czy to tylko senna iluzja?
Nagle: ciemność. Rhiannon rozmywa się, skrzynia znika, złoto w jego dłoniach zamienia się w czarny dym. Huk, krzyk, wrzawa. Koń pod nim cwałuje na łeb na szyję, ale Cahir wciąż go pogania. Podkowy trzaskają, łomoczą na moście, strzały szyją w powietrzu, lotki świszczą tuż obok jego uszu, koń pada, Cahir traci oddech, leci w dół, chwila zawieszenia, potem uderza o deski i...
Ktoś zakłada mu pętlę na szyję. Ktoś inny woła. Rhiannon? Znowu ona? Cahir rozgląda się, odnajduje ją tuż obok siebie. Dziewczyna ma związane ręce, jest brudna, jej usta są roztrzaskane, ubrania poszarpane. Na jej szyi wisi pętla. Cahir chce się wyrwać, coś zrobić, ale ktoś brutalnie przytrzymuje go za ręce, zmusza do pozostania w miejscu. On też jest związany. Jakaś ręka ciągnie go za włosy, pętla na jego szyi zacieśnia się... Powróz jest ciężki, mocny, gruby, twardy, szorstki, nieprzyjemnie ociera się o szyję. Cahir patrzy w niebo. Bo to już ostatni raz. Rhiannon już nie krzyczy. Stoi nieruchomo, patrzy w dal, na ludzi zgromadzonych na placu... nie, nie na ludzi. Tu nie ma ludzi, tu jest tylko ciemność. Ale to dobrze, niczyje bluzgi i złorzeczenia nie spadną już tego dnia na ich głowy, nikt nie rzuci w nich niczym, gdy będą wisieć.
Cahir obudził się, zerwał do pozycji siedzącej. Spróbował uspokoić oddech, opanować trzęsienie rąk. Ukrył twarz w dłoniach, starając się odpędzić od siebie wspomnienia przywołane przez sny. Wtem coś głucho uderzyło o jego drzwi. I jeszcze raz. I kolejny.
Wstał z łóżka, w kilku susach zbliżył się do drzwi, otworzył je ruchem zamaszystym i pełnym irytacji.
– Co się tutaj dzieje? – warknął, stając w przejściu. Oczy miał gniewnie zmrużone, podbródek butnie zadarty i mimo że jego sylwetka wciąż była rozmemłana i niespecjalnie elegancka, w tej chwili mogła budzić pewien respekt.
– Nuuuuda! – odkrzyknął dziewczęcy głos. 
Cahir spojrzał na jego właścicielkę. Była drobna i jasnowłosa, niższa od niego o dobre pół głowy. W lewej ręce trzymała pęk sztyletów, w prawej tylko jeden. Wyglądała, jakby zaraz miała zamiar nim rzucić. Cahir pobladł. Czy ona właśnie...
Strzelił wzrokiem na drzwi prowadzące do swojego pokoju. Znieruchomiał, gdy dostrzegł kilka ostrzy wbitych w drewnianą powierzchnię tak, że przypominały uśmiechniętą buzię. Cahir z niedowierzaniem spojrzał na dziewczynę, potem ponownie na swoje drzwi. Wyrwał z nich jeden sztylet. W miejscu, w którym tkwił, pozostała podłużna, wypełniona drzazgami szpara o długości około jednej czwartej łokcia. 
– Nuda? – powtórzył Cahir, siląc się na opanowany ton. Z miernym skutkiem. Głos w pewnej chwili załamał mu się gniewnie. – Czy byłabyś łaskawa wytłumaczyć mi, co stało się z moimi drzwiami?
– To, co widać – wyjaśniła jasnowłosa, bezczelnie wzruszając ramionami.
Cahir poczuł, że jego ręka mimowolnie zacisnęła się na rękojeści sztyletu. 
 – Nie łudź się, że puszczę ci to płazem – zapowiedział, mierząc dziewczynę śmiertelnie chłodnym spojrzeniem. – Albo załatwisz ze mną kwestię renowacji drzwi od razu, w tej chwili, i natychmiast pokryjesz wszystkie koszty naprawy, albo mistrz dowie się o twoim postępku i ręczę, że zrobię wszystko, by wyciągnął z niego odpowiednie konsekwencje. Zrozumiałaś? Daję ci trzy sekundy na podjęcie decyzji.
Mad? :>

niedziela, 22 września 2019

Od Yuuki cd. Xaviera

Minęła dłuższa chwila, nim cała trójka bez większych komplikacji wydostała się na powierzchnie. Yuuki, odnajdując dla nich oddzielny, wąski korytarz wyprowadziła wycieczkę — o dziwo bezpiecznie — poza szczęki czyhających na nich szkieletów. Z szerokim uśmiechem na bladoróżowych ustach i nuconą pod nosem cichą melodią prowadziła ich mały pochód, bawiąc się zadziwiająco dobrze, jak pomyślał Xavier. Po chwili jednak zreflektował się, potrząsnął delikatnie głową i westchnął pod nosem. Yuuki zawsze i wszędzie wynajdowała choć krztę powodu do dobrej zabawy, uśmiechania się i co ważniejsze kłopotów, dlatego szybko przestał się dziwić i najzwyczajniej w świecie zajął się lawirowaniem pomiędzy własnymi myślami i szuraniu butami na samym końcu, od czasu do czasu ukradkiem spoglądając na dziecko trzymane w objęciach anielicy. 
     Z jakiegoś powodu nie podobała mu się ta cała sytuacja. I choć owych powodów było dostatecznie dużo, aby zacząć rozmyślać nad planem pozostawienia dziecka w środku lasu, postanowił względnie zaufać Tenebris i choćby z samej ciekawości — i faktu, że jego kompanka w życiu i śmierci nie zgodziłaby się na pozostawienie dziewczynki — poczekać na dalszy rozwój wydarzeń. 
   — A co, jeśli nie znajdziemy jej rodziców? — zagadnęła Yuuki, spoglądając przez ramię na Xaviera. 
   — Yuuki.
   — No dobra, dobra, wiem, zero adopcji, zero rodzicielstwa, zero nagłych i niespodziewanych śmierci. 
     Delaney z braku sił i słów pokręcił jedynie głową, a nawet, jeśli zdecydowałby się odezwać Tenebris z pewnością nie poświęciłaby mu chwili uwagi, gdyż zbyt zajęta była zagadywaniem wciąż milczącej dziewczynki. Czasami zastanawiał się i dochodził do wniosku, że nie chciałby mieć Tenebris za wroga. Szaleńcy są specyficzni i niebezpieczni. 
     — Po prostu zanieśmy ja do gildii, pozwólmy, żeby sprawdzono czy nic jej nie jest, znajdźmy jej rodziców i miejmy z głowy tą historie. 
     — Zapomniałam, że nie przepadasz za dziećmi — skwitowała anielica. 
     Xavier zacisnął usta w wąską linie, gniotąc w sobie tą jedną, święta oczywistość, która głosiła, że na tej planecie nie znalazło się jeszcze żadne dziecko lubiące i nie bojące się Yuuki, jednak w ostatniej chwili ugryzł się w język. Wolał żeby ich droga przebiegła we względnej ciszy i spokoju, zwłaszcza, że czuł, jak ból w skroniach co krok nasilał się i dudnił mu w czaszce. 
     W drodze do gildii nie zadziało się już nic specjalnego. Dziewczynka, ku zdziwieniu Yuuki i Xaviera, w pewnym momencie zasnęła w ramionach anielicy, przez co Tenebris rozczulała się dobrych kilka minut, nim ruszyli dalej. Dziecko nie drgnęło również kiedy przekroczyli próg gildii i zajął się nią jeden z medyków. 
     — Nie wygląda jakby coś jej dolegało. 
     Medyk z nieukrywanym zdziwieniem obejrzał dziewczynkę, uważając przy tym, aby jej nie zbudzić. 
     — Jesteś pewien? — Xavier postąpił krok do przodu, spoglądając to na dziecko, to na mężczyznę. Tylko niewzruszona Yuuki stała z boku ze skrzyżowanymi ramionami na piersi. 
     — Prócz tego, że jest wychudzona, brudna i ma parę zadrapań nie widzę żadnych większych obrażeń. 
     — To prawie niemożliwe… — wymruczał Xavier, a pomiędzy jego brwiami pojawiła się dość głęboka zmarszczka. 
     Kiedy przyodziewał tak poważny, może nawet trochę zmartwiony wyraz twarzy, wydawał się starszy i mądrzejszy o dobrych kilka lat, czego chyba sam nie był świadomy, bo Yuuki przyglądając się mu parsknęła po chwili śmiechem. 
      — Daj spokój, dziadku. Jest zajebiście, bierzemy małą i szukamy jej rodziców, o ile gdziekolwiek tu są. 
     Xavier przez moment spiorunował ją wzrokiem za brak taktu i ignorancję. 
     Ale w końcu westchnął i dał za wygraną.
    — Dobra, bierz to małe i idziemy. Nie mam zamiaru spędzić całego dnia na użeraniu się z dzieckiem. 
    Miało być tak pięknie, mieliśmy pić - jęknął w myślach, mimo wszystko pozostawiając tę dezaprobatę wyłącznie dla siebie. 
      — Cudownie. 
     Tenebris na powrót uśmiechnęła się szeroko, ostrożnie biorąc na ręce śpiącą dziewczynkę i nie czekając chwili dłużej, wyszła na zewnątrz.



Xavi?

czwartek, 19 września 2019

Od Xaviera cd. Yuuki

Choć zdawało się, że umysł chłopaka zdołał się już wyrwać z rauszu i w końcu począł poprawnie rozgraniczać miraże od rzeczywistości, to wciąż widok, który wówczas miał przed oczyma nijak miał się do logiki. Zdrowy rozsądek niby próbował przedstawić na to należyte wytłumaczenie, poszukując odpowiedzi choćby poprzez oskarżanie przypadku, losu, tudzież innych sił, począwszy od zwykłej, przyziemnej integracji kogoś żywego, a kończąc na konszachtach z nieco bardziej potężnymi bytami, to jednak żaden scenariusz nie potrafił do końca rozwiać wątpliwości. Takie rzeczy można znaleźć na ulicach miast, czasem na trakcie, w lesie, czy przy innym potoczku, lecz na pewno nie w starych, przeklętych kryptach. Dzieci, choćby mowa była o najgłupszych przypadkach, nie bawią się w chowanego po kurhanach, ani nie ganiają w berka nieumarłych pomiotów, a na pewno nie pojawiają się znikąd w ciemnym korytarzu, kilkaset metrów pod ziemią, tuż za drzwiami, gdzie pochowano możliwie cały pluton przeklętych nieszczęśników.
Praktycznie wszystko wskazuje na niemożliwość sytuacji, logiczną sprzeczność, lecz przecież nie dało się zaprzeczyć czemuś, co stało bezpośrednio przed nim. Może było z pozoru oderwane od rzeczywistości, to niezaprzeczalnie było, istniało i wpatrywało się w niego oczami małego dziecka. I to oczami drobnej, naprawdę młodziutkiej dziewczynki, której przerażenie sytuacją zdawało się całkowicie realne. Od razu było widać, że była zdezorientowana i to nie mniej, niż sam Delaney. Uczepiła się swoimi małymi rączkami Yuuki, możliwe próbując schować się pod jej płaszczem, jakoś o dziwo nie uznając rozszalałej anielicy za potencjalne zagrożenie. Od razu przylgnęła do kobiety, która wniebowzięta cmokała nad nią, rozczulając się nad jej urodą i niewinnością.
Bard przez chwilę przyglądał się poczynaniom tej osobliwej dwójki, nim sam postanowił podejść. Stanął tuż obok Yuuki i w momencie, gdy uwaga dziewczynki skoncentrowała się na nim, ukląkł przed nią na jednym kolanie.
— Hej... — odezwał się, siląc się na delikatny uśmiech. Dziwne uczucie złapało go za pierś, jakby poczucie, iż tym razem powinien, przejąc się tym, jak odbierany jest przez innych. — Skąd się tu wzięłaś?
Pomieszczenie wypełniło się ciszą. Dziewczynka wpatrywały się w niego intensywnie, lecz z jakiegoś powodu nie chciała mu odpowiedzieć.
— Skąd pochodzisz?
Zadał kolejne pytanie, na które również nie dostał odpowiedzi. W tamtej chwili nie mógł się powstrzymać przed głębokim westchnięciem. Popatrzył na Yuuki, która wpatrywała się w dziecko trudnym do zinterpretowania grymasem, po czym spróbował po raz ostatni.
— Jak masz na imię?
— Och, Xavier! Nie widzisz, że jest wystraszona? Nic dziwnego, że nie chce mówić. — obruszyła się nagle, niespodziewanie koncentrując swoją całą frustrację na chłopaku. Machnęła skrzydłem, ni to otulając bardziej dziecko, ni to odgradzając je przed Xavierem.
— To, co z nią zrobimy? — odwarknął w odpowiedzi na dziwactwa kobiety, już wyzbywając się z głosu zbytecznej kurtuazji.
— Jak to co? Zabierzemy ją stąd!
— To raczej oczywiste. Pytanie, co z nią potem zrobimy?
— Zaopiekujemy się nią! — zawołała, zdecydowanie wkładając w to zbyt wiele energii. Chłopak nie mógł się powstrzymać, żeby nie obrzucić ją wymownym spojrzeniem, jakoś woląc nigdy nie brać jej słów za pewność. Dziewczyna, owszem, wyłapała ten wzrok i w odwecie posłała mu złośliwy uśmiech, który tylko pogłębił jego zmarszczki między brwiami.
— Yuuki...
— Spokojnie — uśmiechnęła się z politowaniem — To tak, póki nie odnajdziemy jej rodziców.
Chłopak westchnął ciężko, wywracając oczami.
— Właściwie, to raczej musi pochodzić z okolicy. Może ktoś w Tirie ją rozpozna. — stwierdził i poszukał wzrokiem dziecka, które na dobre przepadło w uścisku kobiety, gdzieś między ciemnym materiałem jej płaszcza, a jeszcze ciemniejszymi skrzydłami. Jej duże brązowawe oczy wpatrywały się intensywnie w chłopaka, że po chwili spojrzenie te zaczęło go tak pieklić, iż nie mógł się powstrzymać przed odwróceniem głowy.  —  Chociaż może najpierw zabierzmy ją do Gildii. Dobrze byłoby, jakby któryś z medyków na nią zerknął. Tak na wszelki wypadek.


Yuuki?

wtorek, 17 września 2019

Od Yuuki

Dochodziło południe. A może już minęło? Może zamiast południa nadciągał wieczór, który splatając palce z nocą powoli zasiadał z nią na niknącym horyzoncie? A może świat nagle zwariował? A może wszystko jest tylko ciągnącym się, mało znaczącym snem? 
     Kiedy Yuuki uniosła delikatnie powieki, czując, jak resztki snu powoli opuszczają jej ciało, nie umiała jeszcze odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Leżąc na plecach i dryfując pomiędzy jawą, a rzeczywistością, ponownie zamknęła powieki, wdychając do płuc świeże powietrze i rozkoszując się ciszą niesioną przez delikatny wiatr. 
     No właśnie, ciszą.
     Nagle anielica zerwała się gwałtownie do pozycji siedzącej, zapominając, że leżała na — dość grubej i masywnej, ale jednak — gałęzi drzewa, przez swoje rozkojarzenie prawie z niej spadając. W ostatniej chwili złapała równowagę, machnąwszy jednym skrzydłem, po czym z szeroko otwartymi oczami rozejrzała się uważnie na wszystkie strony świata. Rozglądając się tak, już po krótkiej chwili mogła stwierdzić, że świat nie zwariował ponieważ od zawsze było z nim coś nie tak i o to nie musiała się martwić. Bardziej dotknął ją widok ciemniejącego już nieba i z wolna zapalających się na ulicach latarni. Gęste tłumy ludzi jakie przepływały cały dzień przez deptak poczęły niknąć i chować się w swoich domach, a pozostali nocni zakrapiańcy kierowali swe kroki do karczm w jednym, wiadomym celu. 
     Yuuki, nieco przerażona już, zeskoczyła gwałtownie na ziemię, nie kwapiąc się nawet, by otrzepać włosy i ubranie z liści i małych gałązek, przez co wygladała dość śmiesznie. 
— Cholera jasna, przespałaś pół dnia — burknęła, obwiniając siebie samą, przy okazji swobodnie i bez krycia się rozmawiając z samą sobą. Przerażał ją fakt, że zmarnowała tyle cennych godzin, które mogła wykorzystać w lepszy sposób niż chrapanie na drzewie. Nie pamiętała nawet momentu, kiedy tak naprawdę ogarnął ją sen i zabrał daleko, daleko do nierealnych krain. Nie pamiętała również dlaczego zasnęła, nie przypominała sobie, żeby była aż tak zmęczona wypędzaniem złych duchów.
      Przez te kilka minut kiedy tak stała i kontemplowała nad życiem zaczęła nawet czuć się już trochę samotna i pragnąca rozrywki. Pierwszą myślą jaka przyszła jej do głowy było poszukanie Xaviera, jednak jak grom z nieba przypomniało jej się, że chłopak choruje po ich ostatnim wypadzie, albo po ciastkach, które dla niego upiekła. Nie często — raczej nigdy — zdarza jej się robić coś w kuchni, ale ostatnio w wielkim przypływie dobroci weszła do tego zapomnianego przez nią pomieszczenia, cudem go nie podpalając. Upiekła trochę ciastek, które według niej nie były najgorsze, a następnie uradowana zaniosła je Xavierowi. I chyba to nie był najlepszy pomysł, ale przynajmniej tym razem intencje miała dobre. 
     Dziewczyna skrzywiła się lekko, tupiąc zniecierpliwiona nogą. Czując się w pełni sił, i z myślą, że nie zrobiła jeszcze nic produktywnego, miała ochotę rzucić się w szaloną, nocną przygodę, może nawet znaleźć nowych przyjaciół, chociaż ta myśl była dość ryzykowna, ponieważ nie oszukujmy się, mało kto z nią wytrzymywał. Mimo wszystko dość spontanicznie zaczęła rozglądać się za potencjalnym kandydatem na jej nocnego kompana, kiedy nagle niespodziewanie dostrzegła dość znajomą, kobiecą postać. Nie interesując się otaczającym ją światem żwawo przedzierała się przez kurtynę cienia, tuląc do piersi kilka zwojów i ksiąg. Jej suknia pod wpływem szybkich kroków falowała niespokojnie wokół jej nóg, a z niedawno starannie upiętych włosów zdążyło uciec już kilka niesfornych kosmyków. Kobieta widocznie się gdzieś spieszyła i zapewne kompletnie nie spodziewała się tego, co miało ją zaskoczyć.
 — Elra! — zawołała wesoło Yuuki, wyrastając przed kobietą niczym spod ziemi, co spowodowało, że zatrzymała się gwałtownie, prawie wypuszczając trzymane przy sobie przedmioty. Mocno zaskoczona pojawieniem się anielicy zlustrowała ją uważnie wzrokiem, jednak nie dane jej było nic wypowiedzieć, gdyż Yuuki na nowo otworzyła buzię: — Hej, możesz mnie nie kojarzyć, ale ważne, że ja cię kojarzę, resztę nadrobimy później, pójdziesz się ze mną napić? Choooodź się ze mną napić. — I nie czekając nawet na odpowiedź złapała Elre za rękę i pociągnęła za sobą. 

poniedziałek, 16 września 2019

Od Yuuki cd. Xaviera

   Przez pierwsze kilka sekund nie miała pojęcia co się właśnie wydarzyło i dlaczego nagle znalazła się w zupełnie innym miejscu - nie, żeby jakoś diametralnie różniło się ono od całej reszty pomieszczeń. Dopiero, kiedy poczuła, że jej towarzysz przestał wyrywać jej rękę, ciągnąc za sobą w nieznane, zatrzymała się pośrodku istnych ciemności, mrugając niezrozumiale i marszcząc brwi. Gdzieś obok siebie słyszała sapiącego i dyszącego Xaviera, próbującego złapać oddech, przy okazji klnącego na wszystko dookoła. I dopiero wtedy, dość niespodziewanie, dotarło do niej, że to był ten moment, kiedy powinna się zezłościć. 
— No ej noo! Ja się dopiero zaczynałam rozkręcać, zabawa też, nowi gości się schodzili, a ty nas zwijasz w takim momencie? - wyjęczała dramatycznie. — Gdzie twoja imprezowa natura?
— Wydaje mi się, że zniknęła w momencie, kiedy jeden z gości chciał zatopić we mnie szczękę — odwarknął i gdyby mógł spiorunowałby dziewczynę wzrokiem, jednak można było się domyślać, że robi to już poprzez ciemność. Choć nadal czuł jak trzęsą mu się kolana, a przed oczami przelatywały żywe obrazy gdzie rolę główną grał on jako przystawka do kolacji dla truposzy, o dziwo czuł się jakoś trzeźwiejszy i pełniejszy energii. I to nie tak, że nagle cały alkohol jaki wypili do tej pory nagle wyparował z jego organizmu - bo to byłoby niemożliwe - ale przynajmniej mógł dość stabilnie ustać na nogach bez obaw o to, że za chwilę spotka się z ziemią.
— Ale nudy — skwitowała w końcu Yuuki, wzdychając ostentacyjnie, kiedy niespodziewanie usłyszała ciche kichnięcie. Ponownie westchnęła, wywracając przy tym oczami. — Na zdrowie i na śmierć. Zaraz się z powrotem napijesz to ci przejdzie.
   Przez chwile nastała głucha cisza, przerywana jedynie cichymi oddechami dwójki pijaków. Na domiar złego, Yuuki mogła wręcz przysiąc, że w ciemności czuła na sobie niezrozumiałe spojrzenie Xaviera.
— Ale to nie ja — odparł w końcu ostrożnie, powoli, jakby bojąc się zbudzić kolejne zło. — Powiedz, że zgrywasz się ze mnie i to ty kichnęłaś.
— Sorki, ale nie mam kataru i nie chcę mi się kichać.
— Cudownie wiedzieć, ale w takim razie kto kichał — syknął zniecierpliwiony Xavier, rozglądając się na boki w razie konieczności, gdyby nagle coś miało złapać go za którąś z kończyn i wciągnąć pod ziemie.
   Yuuki natomiast wydawała się kompletnie niewzruszona i oczywiście nadal niezadowolona z tego, że jej kompan wyciągnął ją ze środka biesiady, a teraz dodatkowo jęczał „bo coś kichnęło”. Burcząc pod nosem nieznane nikomu uroki klasnęła dwa razy w dłonie, nakazując swojemu ogniowi rozświetlić mrok panujący w sali. I kiedy ich oczy na nowo przyzwyczaiły się do światła, nagle nieważne stały się wcześniejsze spory, gdyż całą ich uwagę skupił jeden, mały drobiazg.
   „Drobiazgiem” tym okazała się być mała, wystraszona dziewczynka w brudnej, szarej sukience, kuląca się pośrodku sali. Jej wyblakłe, brązowe tęczówki z niepokojem spoglądały na nieznajomych, podczas gdy ona sama kurczowo tuliła do siebie wyszczerbionego misia. Długie, splątane kosmyki hebanowych włosów okalały jej chude ramiona i zakrywały większą część bladej twarzyczki. Odkąd została zauważona nie odezwała się ani słowem jedynie wodząc wzrokiem od chłopaka do dziewczyny.
— Nie wiem skąd ona się tu wzięła, ale lepiej nie podchodźmy…
   Xavier zaczął, ale niestety już nie dokończył . Całą jego myśl przerwał niosący się echem pisk pełen podekscytowania i ogólnej radości. Yuuki nawet nie starając się słuchać swojego kompana w podskokach znalazła się przy dziewczynce, tuląc ją do siebie i głaszcząc po włosach.
— Jejku jakie biedne maleństwo jak się tu znalazłaś musisz być strasznie głodna pewnie te  w s t r ę t n e   kościotrupy cię tu uwięziły o rany musiałaś być taaaka wystraszona…
—… Nie podchodźmy — dopowiedział Xavier, choć teraz było to już zbędne. I kiedy spoglądał z boku na zaistniałą sytuacje nie do końca miał pewność, czy w starciu z anielicą to truposze nie były dla dziewczynki lepszą opcją. 

niedziela, 15 września 2019

Od Nagi cd. Krabata

Stuknięcie rozległo się po pokoju, gdy kobieta wrzuciła owada do szklanego słoiczka, a chitynowa skorupka zderzyła się z dnem. Zakorkowała, odłożyła, a przesuwając dłońmi po blacie znalazła opuszczony przez nią kamienny moździerz. Doprawdy, dziwny zapach przesiąkł powietrze, które ich otulało. Liście różnego rodzaju leżały w naczyniu, niektóre suszone, niektóre świeże. Pierwsze szeleściły i łamały się miażdżone, drugie wypuszczały wonne soki, co spajało masę razem. Choć nie widziała mokrego śladu na policzku mężczyzny, to słyszała jego załamujący się i nierówny głos, którego drżenie próbował zamaskować końcowym chrząknięciem. Drgnęła w reakcji na to intymne wyznanie, jakkolwiek poruszona, jednak została w miejscu, skrzętnie wykonując swoje zadanie. Zmarszczyła w brwi w zamyśleniu, odwarknęła coś do siebie pod nosem i wzięła głębszy oddech. 
— Rzekłam przecie, że to nie moja sprawa, nie moje brudy, by się w nich bawić, a tym bardziej o nich komu opowiadać. 
Codzienny, niezmieniony ton kreował wypowiedź, jednak wydał się wyjątkowo chłodny i bezuczuciowy. Wymuszony. Oczami duszy widziała jak się odwraca i, z rękami wyciągniętymi przed siebie, co by na nic nie wpaść, siada koło Krabata na łóżku. Może kładzie mu dłoń na ramieniu, może ściska je mocniej, chcąc dodać otuchy, wypowiadając kilka zdecydowanie cieplejszych słów. 
“— Czyż nie każdy nosi rany i blizny zadane przez dzieje przeszłości? Nie są one obce nikomu, toteż skoro nieuniknione, to odpowiednim zdawałoby się posiąść wiedzę, co by umożliwić sobie poskromienie bólu, które za nimi podążają. Oto mądrość! Jedyna, która nie czyni głupców z ludzi, co jej nie posiadają, tylko... niedoświadczonych, słabych. Czy masz siebie za silnego duchem i umysłem? A więc wstań i zmierz się z tymi czartami, co śmią Ci sen odbierać."
Jednak kobieta nie ruszyła się z miejsca, a powietrze, zamiast podnoszącej na duchu mowy, wypełnił tylko cichy mlask zbitych ze sobą liści wyciąganych z moździerza. Nie można było tak traktować człowieka w potrzebie nawet, jeżeli ową pomoc odrzucał i tkwiąc w arogancji niestrudzenie twierdził, iż sam sobie był wystarczającym oparciem. Nie, nie takie nauki boskie i nie takie pokłady empatii gnieździły się w jej sercu. Ale czymże były te nikłe pragnienia w obliczu lat podobnego wychowania, gdy to ostra reprymenda musiała jej wystarczyć za kojące pocieszenie?
— Ażebyś kłopotów więcej nie sprawiał...
Ułożyła na drewnianym blacie, w rządku, buteleczki różniące się kształtem, lecz również i zawartością, co po różnych barwach odróżnić je mogły sprawne oczy. Leżały obok nich też kamienie; małe, niepozorne, kolor posiadający nijaki, niektóre szare czy brązowe, ale zaklęte, a więc nie całkiem bezużyteczne.
— Drobne skałki pod poduszkę, co by sny przeganiały, zarówno dobre jak i złe jako, że magii w sobie mają niewiele, ale gwarantują głęboki spoczynek. Soki, które należy dodawać do napojów, żeby duszę podtrzymać w dobrej kondycji. Zioła, by je ciągle wdychać w celu jaśniejszego umysłu. I przede wszystkim - pracy nad sobą, bowiem nie jestem w stanie jedynie roślinkami i głazami przywrócić cię do zdrowia. Po co budynkowi najlepsze zdobienia i rzeźby, jak stoi na chwiejnym gruncie? Jak je usztywnisz, nie wiem, bylebyś zrobił porządnie. 
Mężczyzna pewnie się poruszył bardziej niespokojnie niż zwykle, gdyż ta charakterystyczna, skrzecząca piosenka, co śpiewana była zawsze, gdy krukowi egzorcystki coś się nie spodobało, rozległa się po pomieszczeniu, przebijając swoją siłą wszystkie dźwięki jakie dotąd tam panowały. 
Cicho już, bo…! — Irytacja Nagi w stosunku do zwierzęcia czasem wychodziła na powierzchnię, ukazując długi czas mąk, jakie musiała z nim znosić. Ale jątrząca się emocja nie była wciskana z powrotem w głąb jej serca, acz uspokajana, jak drżące dłonie objęte drugą parą, ciepłą i miękką, co zapewniały o beznadziejności i bezcelowości jej gniewu. 
Chodź — dodała bardziej stoicko. Nie czekała na ruch ze strony ptaka, za długo zajmowała swoją pozycję i robiła to, co robiła, by trzymać się jeszcze złudnych nadziei. Zamiast tego chwyciła ciężki tułów w dwie ręce, podnosząc go i wciskając pod ramię, ignorując czcze szarpanie. 
— I proszę… — wtrąciła, podchodząc do swojej torby. — Noś ze sobą moje sole i wdychaj je, gdy ponownie nawiedzą cię owe omamy. Nie mogę rozbić na tobie wszystkich talerzy jakich używamy.
Krabacie?

Wywiady z postaciami

Witajcie kochani!

Ankieta związana z wydarzeniem dobiegła końca, więc nadeszła pora na zebranie chętnych i omówienie zasad!
Na czym będą polegać wywiady?
To bardzo proste. Na potrzeby wydarzenia powstanie specjalny kanał, na którym będziecie mogli na bieżąco zadawać bądź odpowiadać na pytania związane z postaciami obecnymi na Gildii. Nie ma głupich pytań, będziecie mogli pisać, co tylko zechcecie, oby tylko nie obraziło to innej osoby.
Zasady i termin 
Zabawa odbędzie się w piątek oraz sobotę 27 i 28 września tego roku. Po tych dniach możliwość pisania na przeznaczonym do tego kanale zostanie zablokowana.
Wszystkich chętnych do odpowiadania na pytania prosimy o zgłoszenie tego pod tym postem bądź na discordzie do 26 września, by zapobiec otrzymywaniu pytań przez osoby, które nie chcą brać udziału!

Zasady
1. Pytania i odpowiedzi będą mogły być zadawane i udzielane tylko na przeznaczonym do tego kanale.
2. Uprasza się, by wszelkie rozmowy na temat czyjejś odpowiedzi były prowadzone na kanale @ploteczki, aby nie zgubiły się wśród tego kolejne pytania.
3. Aby wiadomo było, do kogo skierowane jest pytanie, będzie trzeba oznaczyć autora tej postaci i wskazać, o którą chodzi (jeśli posiada ich kilka).
4. Istnieje opcja przesłania pytania anonimowo. Wystarczy przesłać swoje pytanie administracji w prywatnej wiadomości i napisać, do kogo je kierujecie.
5. Pytania można kierować tylko do postaci, których autorzy zgłosili się do wywiadów. W przypiętej wiadomości na kanale znajdować się będzie lista, kto bierze udział w zabawie, powstanie też rola, by takowe osoby wyróżnić.
Lista postaci biorących udział
1. Cervan Teroise
2. Xavier Delaney
3. Banshee
4. Ignatius Teroise
5. Anastasia Mortines
6. Nicolas Cedric Stricklander
7. Kai Montgomery
8. Ophelos Chrysanthos
9. Feliks Leokadiusz Woronov
10. Tadeusz Softmantle
11. Desiderius Coeh
12. Leonardo Montegioni
13. Narcissa Aigis
14. Adonis Nykvist
15. Madeleine Louise Mae Zabini
16. Quinlan Squarepants
17. Tiago Squarepants
18. Elra Magratta
19. Naga
20. Yuuki Tenebris
21. Philomela Cantillas
22. Sorelia Acantus
23. Krabat Ratignak
24. Rawen Kurokami
25. Aries Bravis
26. Aurora

Dziękujemy za uwagę!
Administracja  

piątek, 13 września 2019

Impatient they start
fearful they end

Nicolas Cedric Stricklander
Mężczyzna | 32 | 14.05.1756 | Wynalazca | Defros
Dalej nie jestem pewien czy dobrze zrobiłem.
Lata samotności odcisnęły na mnie swe ślady, których nie sposób zignorować. Są ludzie, z którymi boję się rozmawiać. Są dni, kiedy wszystko mnie przytłacza. Są momenty, kiedy mam ochotę znowu zniknąć, czy to we własnym pokoju, czy to w pobliskim lesie, na dzień lub nawet kilka. Odciąć się od wszystkiego, co mnie otacza, uciec w trakcie rozmowy, bo jest tego za dużo.
A jednocześnie coraz częściej niezwykle doceniam to miejsce i tych, którzy je zamieszkują.
Chociaż kompletnie tego nie planowałem, ba może gdzieś w głębi serca chciałem tego uniknąć, przywiązuję się. Cieszy mnie każdy uśmiech, każde ciepłe słowo, którym zdarza im się mnie obdarzyć. Cieszy mnie każde podziękowanie, nawet za drobnostkę. Cieszy mnie, kiedy ktoś okazuje mi chęć pomocy i kiedy ja mogę komuś pomóc. Cieszę się, że mogę niektórych nazwać przyjaciółmi, czuć w nich oparcie, nawet jeśli nie mam jeszcze odwagi powiedzieć wszystkiego.
Z ręką na sercu mogę przysiąc, że takie zwykłe sytuacje dają mojej duszy spokój i pewność, że minione dni nie wrócą, że wszystko będzie w porządku. Zagłuszają wciąż towarzyszącą mi obawę, że zawiodę, jak zawiodłem przed laty Matkę. Nie dają jej bardziej wpłynąć na moje życie.
Bo tutaj mogę być pewien, że ci, którzy stali mi się bliżsi mi wybaczą.
A przynajmniej taką mogę mieć nadzieję.
Empiria Dziennik Iluzje

Jestem prostym człowiekiem, który klei proste KPejki, cześć
Postać jest inspirowana głównym bohaterem książki "Legion" Brandona Sandersona, polecam.
Wizerunek: Wilson Percival Higgsbury z gry Don't Starve od Klei Art w KP: rockysprings
Art w zakładce: autor nieznany
Zezwalam na używanie w opkach, w razie problemu będę zwracać uwagę, na pytania też chętnie odpowiem!