19 sierpnia, 1772
Na bogów, na bogów klnę się.
Nie jestem szaleńcem.
Jednak one za mną podążają. Gdy się oglądam widzę jak chowają się za pobliskim progiem. Słyszę jak się śmieją, że znowu dały radę uciec moim oczom.
A kiedy się odwracam znowu za mną gonią. Złośliwie próbują złapać za nogawki spodni, oderwać guzik od kamizelki. Jak małe, znudzone dzieci, które znalazły obiekt, któremu chcą uprzykrzać życie.
I krzyczą. Ich wrzaski świdrują mi uszy nawet, jak zawzięcie zakrywam je dłońmi. Krzyczą kiedy próbuję je odgonić. Krzyczą, kiedy ja zaczynam krzyczeć by się wyniosły. Krzyczą, gdy próbuję się przespać chociaż przez chwilę. Krzyczą, kiedy próbuję zachować spokój i nie martwić swoim stanem przynajmniej matki.
A matka widzi. Widzi podkrążone i zaczerwienione oczy, gdy rano spotyka mnie w jadalni. Dostrzega rozbiegane spojrzenie, które, jakby kompletnie nieobecne, szuka nieistniejącego wroga. Zauważa, jak całe ciało sztywnieje bądź wzdryga się, gdy niepostrzeżenie kładzie mi dłoń na ramieniu.
I słyszy, nie umykają jej moje krzyki. Zawsze pojawia się obok, gdy znowu tracę kontrolę. Głaszcze po głowie jak małe dziecko i zgarnia z oczu mokre od potu czarne kosmyki. Jako jedyna nie ucieka, kiedy widzi, że znów zrobiłem sobie krzywdę uciekając przed... Niczym.
Jako jedyna widzi, że jestem normalny.
Bo przecież cieniste istoty nie istnieją... Nie istnieją. Więc wydaje mi się. Tak naprawdę ich nie widzę. Po prostu jestem zmęczony albo przewrażliwiony. Tak! To tylko zmęczenie. Przecież lubię zarywać noce i spędzać je w bibliotece.
Przecież nie zwariowałem... Prawda?
4 stycznia, 1779
Jest zimno...
Ale nie mogę wrócić do domu. Minęły... Minął niespełna rok, odkąd go opuściłem.
Matka zapewne załamałaby ręce widząc jak jej jedyny syn, niedoszły uczony gania po lesie w poszukiwaniu jedzenia, jednak... Nie mam wyboru. Nie chcę, by dłużej musiała patrzeć, jak życie całkowicie wymyka mi się spod kontroli. Za dużo wycierpiała przez moją osobę. Zasługuje na coś lepszego niż zajmowanie się wariatem, który nie potrafi odróżnić rzeczywistości od zwid.
Zresztą daję radę. Naprawdę daję radę. Nie mam co prawda stałego dachu nad głową, śpię tam, gdzie jest sucho i ciepło, ale daję radę. Zdarzają się dni gorsze i lepsze, tak to bywa w życiu. Momentami pragnę wrócić między ludzi, opuścić pustkowia i poprosić o pomoc. Są chwile, w których myślę, że mój koniec jest już bliski. Jednak żyję i dalej toczę tę walkę z cieniami, które dalej cierpią niezwykłą radość, gdy widzą, jak uciekając przed nimi znowu zwichnąłem kostkę bądź dorobiłem się ran przedzierając się przez krzaki. Słyszę jak rozmawiają między sobą wskazując mnie palcem.
Bawią się przewybornie, a ja się zastanawiam... Dlaczego padło właśnie na mnie? Może i nie byłem szczególnie pobożny, jednak modliłem się regularnie do Asaina. Więc dlaczego padło na mnie? Dlaczego to właśnie ja zostałem skazany na taki los? Na los, który odebrał mi szansę na spełnienie marzeń. Odebrał szansę na podbicie świata swoimi wynalazkami. Pozwolił tylko zostawić na uczelni kilka niedokończonych projektów oraz prac i zniknąć nie mówiąc nic nikomu, nie zostawiając nawet pożegnalnego listu.
Może jednak powinienem był je zabrać? Wówczas miałbym pewność, że nikt nie wykorzysta niedokończonych szkiców. Nie przejmie ich, nie dokończy za mnie. Że tak jak ja, zostaną zapomniane bądź będą jedynie wspomnieniem w głowie co bardziej pamiętliwych uczonych i profesorów, którzy mieli okazję na nie zerknąć. Jednocześnie mogłoby to odebrać światu szansę na rozwój. Choć nie byłem pewien, czy by zadziałały, mogły naprawdę zrewolucjonizować świat, gdyby ktoś je wykonał. Tu nie chodzi tylko o sławę, ale też krok do przodu. Krok ku przyszłości.
Przyszłości, której dla mnie nie ma.
Nie potrafię... Nie potrafię normalnie funkcjonować. W mojej głowie krąży za wiele myśli przemieszanych z krzykami goniących mnie koszmarów. Czuję jak kładą łapy na moich ramionach i próbują wciągnąć pomiędzy siebie i rozszarpać na kawałki.
Ucieczka nic nie daje. Im bardziej udaje mi się oddalić tym szybciej mnie doganiają śmiejąc się szyderczo z moich prób. Bawią się jak kot z małą myszką, czają niczym sępy na padlinę. Mam dość.
Czy w takim stanie powinienem jeszcze kwestionować swoje szaleństwo?
6 marca, 1783
Pierwszy raz od kilku lat spotkałem wczoraj innego człowieka.
I uciekłem.
Uciekłem jak ostatni tchórz, kiedy on wyciągnął dłoń by się przywitać, zaskoczony, że nie spotkał kogoś wśród szczytów gór. Uciekłem jak dzikus, który nie potrafi komunikować się z ludźmi, istotami myślącymi.
To jest poniekąd dobre pytanie. Czy umiem się jeszcze rozmawiać z innymi? Od kilku lat nie miałem okazji pomówić z inną osobą, co najwyżej z samym sobą. Jednak to nie to samo. Rozmowa ze sobą nigdy nie zastąpi innego człowieka o odmiennym zdaniu. Nie zastąpi dyskusji, które tak bardzo lubiłem prowadzić z innymi. Czy pojawiły się nowe słowa, których przez odosobnienie bym nie zrozumiał? Czy inni by mnie zrozumieli? Od dawna nie miałem w dłoni żadnej księgi, nie odważyłem się wejść do żadnego z mijanych miast, by je nabyć, nie ważne jak bardzo za tym tęskniłem. Czy pamiętam jak się czyta? Czy mogę to robić tak szybko jak kiedyś? Czy brak dostępu do informacji sprawił, że stałem się niedoedukowany i głupi niczym niektórzy chłopi?
Czy świat bardzo się zmienił odkąd ukryłem się przed nim?
Ah, byłbym zapomniał.
Nie do końca byłem sam.
I nie mówię tu tylko o wiecznie towarzyszących mi koszmarach. Tak, one dalej są. Nawet teraz słyszę, jak ostrzą sobie pazury za pobliskimi skałami. Niedługo znowu przyjdą. Czuję to i wiem, że nie będzie za ciekawie, jeśli się nie uspokoję. Jednak to nagłe spotkanie naprawdę mnie zaskoczyło i rozkojarzyło...
Tchórz.
Nie, muszę się uspokoić, nie myśleć o tym spotkaniu. Pogorszę tylko sytuację. Idien by tak powiedział, jednak razem z resztą zostali w drugiej kryjówce, a obecna pogoda nie pozwoli mi dotrzeć tam przed zmrokiem. Zdecydowanie nie spodoba im się, jeśli znowu wrócę poobijany. Skup się na pisaniu Nicolasie.
Na czym to ja... Ah, Idien. Idien jest jednym z moich towarzyszy. Jeśli mogę ich tak nazwać.
Nie umiem tego wyjaśnić, ale... pewnego dnia mała figurka, którą dostałem kiedyś od Matki przemówiła. Tak po prostu. Kiedy siedziałem przy ognisku odezwała się, mieszając słowa z ptasim świergotem, zaczęła mi opowiadać o sobie. Okazało się, że nazywa się Idien i w przeciwieństwie do mnie jest niezwykle optymistyczną osobą. Istotą. Czymś. Z ręką na sercu muszę przyznać, że jego obecność zaczęła mi pomagać. Przestałem mówić sam do siebie, a w chwilach strachu jego słowa były najlepszą deską ratunku. Życie, choć dalej nie było łatwe, nabrało odrobiny kolorów i przestało być wypełnione tylko i wyłącznie przerażeniem.
Potem pojawili się następni. Jednak już nie w formie figurek. Nie. Oni byli ludźmi. A przynajmniej tak wyglądają, bo ani ja nie mogę ich dotknąć, ani oni czegokolwiek, co nie jest wytworem mojej wyobraźni. Nikt poza mną ich nie słyszy, sprawdziliśmy to na leśnych zwierzętach. Są jak koszmary. Siedzą tylko w mojej głowie, ale w przeciwieństwie do nich nie wyrządzają mi krzywdy. Ba, rozmawiają ze mną i pomagają, gdy o to poproszę.
Jakby tego było mało są niezwykle inteligentni. Jak wielkie było moje zaskoczenie, gdy Louis zapytał mnie o moje zdanie na temat pary wodnej, a potem zaczął opowiadać, co jego zdaniem moglibyśmy z jej pomocą zrobić. Od dawna nie rozmawiałem z nikim o wynalazkach i tym, co mogłoby zrewolucjonizować świat, więc ponownie zdałem sobie sprawę, jak wielu ważnych rzeczy nie pamiętam. Jak bardzo skupienie się na przeżyciu wypchnęło wiedzę w najdalsze zakamarki mojego umysłu i sprawiło, że wyimaginowany uczony został tak jakby moim nauczycielem. A może ja tak naprawdę nigdy tego nie wiedziałem, a wiedza Luisa wychodzi poza to, co wiedzą wszyscy absolwenci defrosiańskich uczelni?
Czy jest to możliwe? Czy halucynacje powinny ze mną rozmawiać, posiadać wolną wolę, ogromną wiedzę i reagować na to, co sobie wyobrażam lub każę im zrobić?
Czy można to dalej nazywać szaleństwem?
29 wrzesnia, 1786
Nie jestem pewien, czy to dobra decyzja.
Louis mówi mi, że nie. Jednak po chwili dodaje, bym robił co chcę, bo on, choć wygląda i zachowuje się jak człowiek, jest tylko wyobrażeniem i nie rozumie w pełni dlaczego chciałbym wrócić między ludzi. Idien natomiast, gdyby mógł, żwawo kiwałby swoją drewnianą głową i świergocze, iż warto spróbować.
Mam dość życia w odosobnieniu. Lata spędziłem w dziczy, żyjąc sam ze sobą, potem z tym, co doprowadziło mnie do tego miejsca. Dalej nie czuję się stabilnie, ale jest lepiej niż kiedyś. Choć moi przyjaciele są ze mną praktycznie cały czas, widzę czasem cienie czające się za rogiem, raz bliżej, raz dalej.
Czekają.
W ciszy odliczają, kiedy znowu stracę panowanie nad swoją głową. Kiedy porządek, który zaprowadziłem w moim umyśle stanie się takim samym bałaganem jak kiedyś choćby na chwilę.
Nie mogę do tego dopuścić. Muszę zadbać o to, by zbędne myśli, słowa, czyny, wszystko, co może wywrzeć wpływ na człowieka, nie zburzyły murów, które sam tak powolnie budowałem. Jeśli to runie, zgubię się prawdopodobnie na zawsze.
Boję się tego. Boję się, że faktycznie do tego dojdzie i już nigdy nie będę w stanie racjonalnie myśleć. Granica między rzeczywistością a jawą zatrze się na dobre, a ja prędzej czy później zabiję się. Czy to celowo, zawisnę sobie na jakiejś gałęzi czy belce w stodole, czy to przypadkiem, skręcę sobie kark uciekając przed koszmarem, którego nikt nie widzi.
Nie pozwolę na to. Za daleko zaszedłem. Nie chcę zawieść siebie, po tylu latach walki. Nie chcę zawieść przyjaciół, którym obiecałem, że przekażę światu ich pomysły. Nie chcę zawieść matki, nawet jeśli dalej nie umiem się zebrać w sobie na to, by ją odwiedzić czy nawet wysłać list.
Dlatego muszę zrobić krok do przodu. Wrócić między ludzi. Udowodnić sobie, koszmarom, inny ludziom, że dałem radę. Że Nicolas Cedric Stricklander jest tutaj i ma się dobrze.
Jednak nie mogę wrócić do mojego domu w Defros. Za wiele wspomnień i osób tam na mnie czeka. Nie jestem na to gotowy. Nie czuję się godzien wrócenia do rodzinnego domu po tym, jak go po prostu porzuciłem. Matka mogłaby w tym momencie zaprzeczyć, powiedzieć, że gdybym tylko chciał wrócić, drzwi będą otwarte. Tylko sumienie zabrania mi się jej posłuchać. Wstyd, tylko wstyd bym czuł, gdybym tam stanął niczym pies z podkulonym ogonem, prosząc o wybaczenie.
Muszę znaleźć inny sposób. Nie wiem jeszcze, gdzie pójdę. Czy osiedlę się w jakiejś wsi i zacznę od rozmawiania z lokalną ludnością, czy zaryzykuję i od razu skieruję swe kroki do większego miasta. Nie wiem, co przygotowuje dla mnie los, jaką przyszłość mi przygotował, jeśli ta w ogóle na mnie czeka.
Jednego tylko jestem pewien.
Klnę się na bogów, jeśli istnieją, nie jestem szaleńcem.