Noc pachnie zimą.
Victarion zagląda do miednicy, wzdycha z frustracją. Obłoczek oddechu ulatuje w ciemne niebo, lodowate powietrze drażni gardło.
– Kurwa mać.
– Co znowu? – Arstan właśnie zamyka ostrożnie drzwi od Sosnówki. Jest zaspany i rozczochrany, z wyraźnym trudem tłumi ziewnięcie.
– Woda zamarzła.
– Co?
Podchodzi bliżej, unosi latarenkę; w mdłym, rozchwianym blasku warstwa lodu rysuje się jeszcze wyraźniej. Płomień odbija się na powierzchni jak księżyc nad Hawraniem.
– To po chuj ją grzałem? – Arstan wygląda na niepocieszonego.
Victarion kręci głową, opiera szuflę o ścianę, zdejmuje rękawiczki. A choć raz mieli umyć się ciepłą wodą. Kurwa mać.
– Rozbijaj lepiej, zanim Ned wstanie i nas opierdoli.
– Przynajmniej nie musimy iść na jezioro. – Lód strzela, woda kołysze się w miednicy. Arstan wyrzuca resztki na śnieg, zanurza palec. – Ty, tutaj jest jakby mniej zimna.
– Jasne – prycha Victarion. Zdejmuje koszulę, ciska za siebie, nie patrząc. Trze ramiona; jest zgrzany, trochę spocony, dopiero skończył zapierdalanie z łopatą i odśnieżanie, tym dotkliwiej odczuwa ostry, górski chłód. – Ja pierdolę.
– Nie jest tak źle. – Arstan rozbiera się powoli, starając się nie szczękać zębami. Składa koszulę, zanim ją kładzie na ławce. – Wczoraj… wczoraj było jakby zimniej. – Nabiera wody w dłonie. – Przecież była gorąca. – Ochlapuje twarz. – O kurw-...!
Victarion parska śmiechem, zanurza ręce w miednicy.
Woda jest lodowata.
– Jak ty ją grzałeś, Arstan?
Noc pachnie krwią.
– Zamknij drzwi, kotku – mówi Lotka pospiesznie, związując włosy w niedbałą kitkę. – A naszego gościa posadź o, tutaj.
Victarion popycha Cartneya w stronę krzesła, zamyka drzwi z trzaśnięciem, przekręca klucz w zamku. Cartney potyka się, klnie, spluwa pod nogi; nie siada.
– Nieładnie pluć. – Lotka grozi mu palcem. – Nie w towarzystwie. Proszę sobie usiąść.
– Pierdol się – warczy Cartney.
– Kotku, pomóż panu usiąść.
Victarion tylko robi krok w stronę Cartneya; ten natychmiast cofa się, wpada na krzesło, wywraca je, traci równowagę. Lotka wzdycha demonstracyjnie, Victarion ustawia krzesło, ostrym szarpnięciem bezceremonialnie osadza na nim Cartneya.
– No, świetnie. Dziękuję, kotku. – Lotka z gracją zajmuje miejsce naprzeciwko Cartneya, zakłada nogę na nogę; Victarion staje za Cartneyem, nie spuszczając z niego wzroku. – Teraz sobie porozmawiamy.
– Pierdol się – powtarza Cartney z zaciętością, znów spluwa, ale nie trafia w podłogę; zmieszana z krwią plwocina trafia na jego własne buty.
Lotka kwituje to pogardliwym uśmiechem.
– No-no, proszę uprzejmiej. Jeśli pan nie przestanie, też będę niemiła. A tego, proszę mi wierzyć, pan nie chce.
– Myślisz, że się ciebie boję, dziwko?
– Ach, mężczyźni. Wy zawsze z tym strachem. – Przeciąga się wygodnie, uśmiecha beztrosko. – Panie Cartney, mam to w dupie. Nie zapraszałam tutaj pana, żeby się pobawić w straszenie.
Cartney parska krótkim, ochrypłym śmiechem.
– Spierdalaj.
Lotka znów wzdycha, opiera łokieć o kolano, podbródek o dłoń. Niesforny, czarny lok opada jej na oko.
– Ostrzegałam, że nie chcę być niemiła. Kotku, pana trzeba nauczyć manier. Tylko tak, żeby był zdolny do dalszej rozmowy, proszę.
Victarionowi uczenie pana manier zajmuje kilka minut.
Lotka patrzy z zaciekawieniem, nieznacznie się krzywiąc, gdy stłumiony jęk Cartneya przechodzi w krzyk.
– Starczy, kotku. No, panie Cartney, będzie pan grzeczny?
Cartney unosi na nią przekrwione spojrzenie, rozpaczliwie przyciskając dłoń do piersi; dyszy, krew ścieka na rękaw, brudzi ubranie. Victarion z filozoficznym spokojem strzepuje kawałek skóry z noża na podłogę, wyciera ostrze, tym razem staje nieco z boku.
– Milczy pan? Roztropnie. A teraz proszę mnie posłuchać i być rozsądnym. Otóż…
– Niczego wam nie powiem – syczy Cartney. Wargi mu drżą. – Pierdolcie się wszyscy.
Lotka wymienia spojrzenia z Victarionem; na jej wargach z wolna pojawia się niepokojący uśmiech. Nie odwracając wzroku od Cartneya Lotka zaplata pasmo włosów na palec, mruży oczy.
– Kotku, czy mi się zdaje, czy pan znów był łaskaw mi przerwać? – Znów zwraca się do Cartneya, przechyla głowę. – Bardzo pan dzisiaj nieuprzejmy, kochaniutki. Mieliśmy sobie tylko miło porozmawiać, a pan psuje cały nastrój. – Krzesło skrzypi, gdy Lotka pochyla się do przodu i zniża głos. – Ja naprawdę nie wiem, co się stanie, jeśli zostawię cię tutaj sam na sam z moim kotkiem. Naprawdę boję się zgadywać.
– Jeśli mnie zabijecie, mój brat się zemści.
– Zabić? – Przykłada dłoń do mostka w geście teatralnego zdziwienia. – Och, skąd, kto mówi o zabijaniu? To nie jest konieczne, kochaniutki. Zapewne wyszedłbyś stąd żywy.
– Nie zastraszycie mnie. – Cartney wciąż głośno oddycha, ale jego spojrzenie nie zmienia wyrazu; ciężkie, ponure.
– Nie-e? – Lotka wstaje, obraca się do Victariona. Teraz jej ton jest suchy, rzeczowy. – Zostaw język, część zębów i przynajmniej jedno oko, reszta mnie nie interesuje. Potem wrócimy do rozmowy.
Victarion ogarnia Cartneya zimnym spojrzeniem.
– Jak chcesz.
– Zawołaj mnie, zanim się wykrwawi – dodaje Lotka. Podchodzi niespiesznie do drzwi, przekręca klucz.
– Nie zastraszycie mnie – mruczy dalej Cartney, ściskając dłoń. – Mój brat… Mój brat się zemści, nie możecie mi nic, zasrańcy, zrobić.
Drzwi cicho skrzypią, gdy Lotka wychodzi.
Noc pachnie frezją i gruszkami.
Kilka listów leży na stole, tylko ostatni — najnowszy — rozłożony. Obok niego zapisana, pokreślona kartka.
Szelma,
nie ignoruję nie dostałem żad dotarł do mnie żaden list. Dopiero Mar mi je dzisiaj przywiozła do Gawry.
Wiem, że Niedź Nie myśl tyle o Miśku. Do mnie i do Piołuna też się przyjebał, on już tak ma, w końcu mu przejdzie. Ta baszta była przesrana. Nie powin Mamy szczęście, że Zrobiliśmy, co musieliśmy. Chociaż To zawieszenie też ma dobre strony. Wylizałaś się już z tamtego cięcia?
Nie umiem pisać listów. Nie wiem, co mam ci Nie wiem, co mam ci napisać. Wiesz, jak jest w Gawrze, nie ma wiele do roboty. Trochę siedzę z Halem, trochę próbuję się doleczyć. Źle się Trochę się to już ciągnie. Pewnie powiedziałabyś mi teraz, że to się nazywa starość, co? Trochę się bez ciebie nudzę
Miło byłoby cię zob
Jest jeszcze coś. Poprosiłem Misiek chce zmienić ci Posłuchaj, nie powinnaś się do mnie przywiązywać przyzwyczajać. Wszystko może się nagle pozmieniać. Ja i tak nie byłem najlepszym
Chciałbym, żeby było inaczej, ale sama widziałaś, co się ostatnio odjebało przy baszcie. Najlepiej będzie, jeśli przestaniemy mieć razem zlecenia. Dla cechu. I dla nas ciebie. Napisałaś, że znasz zasady, tak? Na pewno sama się już domyślasz. Nie będę się tobą dłużej zajmować. To prawie pewne.
Naprawdę chciałbym, żeby
Posłuchaj: tak będzie dla ciebie lepiej. Nie znasz Nie wiesz o mnie wszystkiego zbyt wiele. Robiłem rzeczy, któr Sama widziałaś, że nie jestem dobrym opiekunem. Nie nadaję się. Nigdy się nie nadawałem. Nie potrafię o ciebie zadbać tak cię pokierować, jak na to żeby było dobrze. Nie chcę, żebyś skończyła jak
Po prostu siedź na dupie w Tirie i na siebie uważaj.
Harlan
I tak ostatecznie wysyła tylko krótkie „jestem w Gawrze H. ps skąd ci się wzięła ta jebana Perełka”.
Bieg, wyciągnięty cwał, dziki pęd, oszałamiające tempo.
OdpowiedzUsuńGrudki błota pryskają spod kopyt, tętent huczy na gościńcu. Al-Fala mknie jak strzała, wyrywa do przodu, pędzi co tchu. Jej galop jest lekki, rączy, Cahir ma wrażenie, że jej nogi nie dotykają ziemi, że koń leci, przemyka kilka centymetrów nad nią.
Noc, nadciągający chłód, siekący deszcz, zapowiedź burzy.
Nie powinien tak gnać, jest mokro, klacz może się poślizgnąć, połamać nogi. Droga z Tirie do Gildii bywa zdradliwa, pełno na niej kamieni, wystających korzeni, skądinąd wyzierają dziury. Cahir nie ma pochodni, nie widzi dokładnie, po czym jedzie. Księżyc świeci blado, przesłaniają go chmury, jego blask przeziera spod nich nieśmiało.
Tętent-tętent-tętent.
Błysk, pomruk gromu, gwizd wiatru, pęd-pęd-pęd.
Al-Fala boi się burzy, kładzie uszy po sobie, wyciąga szyję, szarpie lejce, wyrywa się do przodu bardziej niż zwykle. Cahir prawie nie musi jej popędzać. Klacz sama leci przez las, przez mrok, prosto do Gildii. Zna drogę. Cahir zamyka oczy. Czuje, jak kropla deszczu zsuwa mu się po policzku, opada na siodło, którego prawie nie widać, w mrok.
Wilgoć, zapach ziemi, dokuczliwy chłód, ściana drzew.
Cahir wypuszcza wodze z jednej ręki, naciąga przemoczony kaptur na oczy, próbuje osłonić się od zimna. Jego dłoń odruchowo zahacza o niewielką paczkę przytroczoną do siodła. Szpieg upewnia się, że wciąż znajduje się ona we właściwym miejscu, że jej nie zgubił. Paczka jest własnością Cervana, Cahir na jego życzenie wyprawił się po nią godzinę temu, przeciął las, sforsował rzekę, jak huragan wpadł do bezimiennej wioski, znajdującej się kilkanaście staj za Tirie. Odebrawszy ją, niezwłocznie udał się w drogę powrotną.
Las urywa się, kończy nagle, bez zapowiedzi. Gildia jest tuż-tuż. Cahir widzi jej odległy zarys, obszerny kontur majaczący słabo w oddali. Ale widzi coś jeszcze. Okrąg pomarańczowej łuny, niedaleko, tuż przed nim. Do uszu Cahira dobiega rżenie koni. Nocny patrol? Cahir nie zwalnia, ma zamiar minąć go bez słowa, przemknąć obok jak duch. Zależy mu na tym, by zobaczyć się z Cervanem jak najprędzej.
Cahir zbliża się szybko, bez uprzedzenia. Mruży oczy, zaczyna widzieć coraz wyraźniej. Dostrzega parę koni, dwoje zakapturzonych postaci. Jedna z nich trzyma łańcuch, na którym wisi mała skrzynka z przezroczystymi szybkami. W jej wnętrzu błyszczy płomień świecy.
Cwał, otwarta przestrzeń, budynek Gildii, echo rozmowy.
Jeden z jeźdźców wskazuje go placem, wygląda, jakby objaśniał coś drugiemu. Cahir poznaje kasztanka Fiony. Kobieta zrzuca kaptur z głowy, wznosi do góry rękę, zaczyna na niego machać. Al-Fala mknie prosto na nią, Cahir jej nie wstrzymuje. Fiona zaczyna go wołać, szpieg słyszy swoje imię.
Jeden mimowolny odruch i...
Cahir ściąga wodze, siada w siodło. Al-Fala w pierwszej chwili nie reaguje, chce gnać dalej, jej kopyta z charakterystycznym dźwiękiem tłuką o rozmokłą ziemię. Cahir odchyla się, stanowczo napina lejce. Klacz nie słucha. Podjeżdża zbyt blisko wierzchowców nocnego patrolu, niemal w nie wpada. Koń Fiony cofa się zaniepokojony, Cahir odbija w ostatniej chwili, zwiększa dystans ciasną woltą, zmusza Al-Falę do zatrzymania się w miejscu.
OdpowiedzUsuń— Cahir, ty skończony idioto — fuka Fiona na powitanie, uspokajając kasztanka. Wałach bije kopytem w grunt, chlapie błotem, pochrapuje cicho. — Panuj nad tym czarnym diabłem. Zresztą, cholera, chyba życie ci niemiłe, skoro pozwalasz mu tak nieść w taką pogodę.
Cahir prostuje plecy. Al-Fala oddycha głośno, z jej sierści zaczyna bić para.
— Mam ważną przesyłkę dla mistrza — mruczy.
— Upadłeś na łeb — kwituje Fiona, szarpiąc się z koniem. Kasztanek tańczy w miejscu, skarogniady wierzchowiec drugiego z patrolujących zaczyna niespokojnie żuć wędzidło. Cahir zaczyna przyglądać się jego właścicielowi. Nie zna tego konia.
— Wierz lub nie, ale to naprawdę pilne — podkreśla szpieg, nie odwracając wzroku. Sięga ręką do kaptura, zsuwa go z twarzy, osoba na ciemnym koniu powtarza jego ruch od razu, momentalnie, jakby była jego lustrzanym odbiciem.
Błysk, przejmujący huk, Al-Fala płoszy się, odbija od ziemi przednimi kopytami, miota łbem. Świat jaśnieje oślepiającym blaskiem przez ułamek sekundy. Ale to wystarcza. Cahir rozpoznaje znajome oblicze, powleczone bladą łuną gromu. Spostrzega wargi wygięte w okrutnym półuśmiechu, zimne, bezwzględne spojrzenie, szalbierczo wystające kości policzkowe. Widzi twarz człowieka, który pozbawił go wszystkiego, co można mu było odebrać.
Przemytnik, upiór przeszłości, morderca Rhiannon, Victarion Calder.
W jego kąciku ust czai się drwina, oczy patrzą prosto na szpiega. Ten ostatni blednie, jego ręka ukradkiem zaciska się na rękojeści korda.
Al-Fala rży.
— Naprawdę pilne — powtarza Fiona i wydyma wargi w na wpół kpiącym, na wpół pobłażliwym wyrazie. — Na tyle, żeby skręcić kark i stratować pół gildii. Pięknie.
UsuńVictarion jej nie słucha.
Patrzy.
Wpija spojrzenie w tę nagle pobladłą twarz, która niemal już zdążyła się rozmyć we mgle wspomnień, przeciąga wzrokiem po wargach zaciśniętych w wąską linię, wargach oszusta, wargach kłamcy. Kolejny oślepiający błysk na mgnienie oka rozświetla całą sylwetkę, nadaje rysom ostrości, wysrebrza ciemne włosy; są dłuższe, niż zapamiętał.
Teraz patrzy mu w oczy.
Odbija się w nich rozedrgany blask latarenki.
— Ach, no tak, bo wy się jeszcze nie znacie — przypomina sobie w tym samym momencie Fiona, poprawia trzymaną w ręku latarenkę. — Rion, to Cahir, nasz szpieg. Cahir, to Victarion. Nowy nabytek patrolu.
— Miło poznać — zapewnia Victarion, niegłośno, spokojnie, tonem obojętno-uprzejmym; jego wargi wykrzywiają się w wilczym uśmiechu. Pięć lat temu, Cahir, pamiętasz? Niskie, zadymione pomieszczenie, gwar głosów, lejące się strumieniami wino?
Kosmyk mokrych włosów przykleja się do skroni Cahira; ten odgarnia go nerwowym ruchem dłoni. Nie mówi ani słowa, jedynie kiwa głową krótko, konwulsyjnie. Oddech ma płytki, przyspieszony, jego koń niespokojnie tańczy w miejscu, ciężkie krople deszczu sieką go po twarzy.
— Bogowie, jak ty wyglądasz — mruczy Fiona. — Musiałeś jechać w największy deszcz?
— Mistrz kazał. — Głos Cahira brzmi pusto, głucho, nieco chrapliwie, jakby z trudem wydobył się z gardła.
— A ty nie masz mózgu, żeby natychmiast wylatywać w burzę? Będziesz chory, zobaczysz.
Milczenie.
Kolejny błysk rozdziera niebo; ułamek sekundy później grom — grzmiący, donośny, ogłuszający — przetacza się nad ich głowami. Koń Cahira rży, płoszy się, cofa. Kopyta uderzają o rozmiękłą ziemię.
Funt robi się niespokojny.
— Cóż — oznajmia w końcu Fiona, uznając, że najwyraźniej nie doczeka się odpowiedzi. — Więc biegnij do mistrza, tylko się łaskawie nie zabij po drodze. Nie będziemy cię potem zbierać.
Cahir znów kiwa głową, wykrzywia usta w bladym uśmiechu. Victarion przygląda im się z uwagą; gdy ostatni raz je widział, były rozbite, skrwawione, zastygłe w wyrazie przerażenia, spazmie rozpaczy.
Zatapia w nim spojrzenie po raz ostatni, zimne, przeszywające.
Tyle lat, Cahirze O’Harrow. Kto by pomyślał, że wyłgasz się od stryczka.