poniedziałek, 4 lipca 2022

To jest właśnie koniec

Victarion Calder
Harlan
Noc pachnie zimą.
Victarion zagląda do miednicy, wzdycha z frustracją. Obłoczek oddechu ulatuje w ciemne niebo, lodowate powietrze drażni gardło.
– Kurwa mać.
– Co znowu? – Arstan właśnie zamyka ostrożnie drzwi od Sosnówki. Jest zaspany i rozczochrany, z wyraźnym trudem tłumi ziewnięcie.
– Woda zamarzła.
– Co?
Podchodzi bliżej, unosi latarenkę; w mdłym, rozchwianym blasku warstwa lodu rysuje się jeszcze wyraźniej. Płomień odbija się na powierzchni jak księżyc nad Hawraniem.
– To po chuj ją grzałem? – Arstan wygląda na niepocieszonego.
Victarion kręci głową, opiera szuflę o ścianę, zdejmuje rękawiczki. A choć raz mieli umyć się ciepłą wodą. Kurwa mać.
– Rozbijaj lepiej, zanim Ned wstanie i nas opierdoli.
– Przynajmniej nie musimy iść na jezioro. – Lód strzela, woda kołysze się w miednicy. Arstan wyrzuca resztki na śnieg, zanurza palec. – Ty, tutaj jest jakby mniej zimna.
– Jasne – prycha Victarion. Zdejmuje koszulę, ciska za siebie, nie patrząc. Trze ramiona; jest zgrzany, trochę spocony, dopiero skończył zapierdalanie z łopatą i odśnieżanie, tym dotkliwiej odczuwa ostry, górski chłód. – Ja pierdolę.
– Nie jest tak źle. – Arstan rozbiera się powoli, starając się nie szczękać zębami. Składa koszulę, zanim ją kładzie na ławce. – Wczoraj… wczoraj było jakby zimniej. – Nabiera wody w dłonie. – Przecież była gorąca. – Ochlapuje twarz. – O kurw-...!
Victarion parska śmiechem, zanurza ręce w miednicy.
Woda jest lodowata.
– Jak ty ją grzałeś, Arstan?




32 | 17.08 | Nalaesia, Białe Turnie
skrytobójca | nocny patrol | opiekun pewnej szelmy
kiedyś, w innym życiu, przewodnik po Turniach
poza tym: bękart, mieszaniec i kawał skurwysyna
and when I touched her skin my fingers ran with blood

3 komentarze:

  1. Bieg, wyciągnięty cwał, dziki pęd, oszałamiające tempo.
    Grudki błota pryskają spod kopyt, tętent huczy na gościńcu. Al-Fala mknie jak strzała, wyrywa do przodu, pędzi co tchu. Jej galop jest lekki, rączy, Cahir ma wrażenie, że jej nogi nie dotykają ziemi, że koń leci, przemyka kilka centymetrów nad nią.
    Noc, nadciągający chłód, siekący deszcz, zapowiedź burzy.
    Nie powinien tak gnać, jest mokro, klacz może się poślizgnąć, połamać nogi. Droga z Tirie do Gildii bywa zdradliwa, pełno na niej kamieni, wystających korzeni, skądinąd wyzierają dziury. Cahir nie ma pochodni, nie widzi dokładnie, po czym jedzie. Księżyc świeci blado, przesłaniają go chmury, jego blask przeziera spod nich nieśmiało.
    Tętent-tętent-tętent.
    Błysk, pomruk gromu, gwizd wiatru, pęd-pęd-pęd.
    Al-Fala boi się burzy, kładzie uszy po sobie, wyciąga szyję, szarpie lejce, wyrywa się do przodu bardziej niż zwykle. Cahir prawie nie musi jej popędzać. Klacz sama leci przez las, przez mrok, prosto do Gildii. Zna drogę. Cahir zamyka oczy. Czuje, jak kropla deszczu zsuwa mu się po policzku, opada na siodło, którego prawie nie widać, w mrok.
    Wilgoć, zapach ziemi, dokuczliwy chłód, ściana drzew.
    Cahir wypuszcza wodze z jednej ręki, naciąga przemoczony kaptur na oczy, próbuje osłonić się od zimna. Jego dłoń odruchowo zahacza o niewielką paczkę przytroczoną do siodła. Szpieg upewnia się, że wciąż znajduje się ona we właściwym miejscu, że jej nie zgubił. Paczka jest własnością Cervana, Cahir na jego życzenie wyprawił się po nią godzinę temu, przeciął las, sforsował rzekę, jak huragan wpadł do bezimiennej wioski, znajdującej się kilkanaście staj za Tirie. Odebrawszy ją, niezwłocznie udał się w drogę powrotną.
    Las urywa się, kończy nagle, bez zapowiedzi. Gildia jest tuż-tuż. Cahir widzi jej odległy zarys, obszerny kontur majaczący słabo w oddali. Ale widzi coś jeszcze. Okrąg pomarańczowej łuny, niedaleko, tuż przed nim. Do uszu Cahira dobiega rżenie koni. Nocny patrol? Cahir nie zwalnia, ma zamiar minąć go bez słowa, przemknąć obok jak duch. Zależy mu na tym, by zobaczyć się z Cervanem jak najprędzej.
    Cahir zbliża się szybko, bez uprzedzenia. Mruży oczy, zaczyna widzieć coraz wyraźniej. Dostrzega parę koni, dwoje zakapturzonych postaci. Jedna z nich trzyma łańcuch, na którym wisi mała skrzynka z przezroczystymi szybkami. W jej wnętrzu błyszczy płomień świecy.
    Cwał, otwarta przestrzeń, budynek Gildii, echo rozmowy.
    Jeden z jeźdźców wskazuje go placem, wygląda, jakby objaśniał coś drugiemu. Cahir poznaje kasztanka Fiony. Kobieta zrzuca kaptur z głowy, wznosi do góry rękę, zaczyna na niego machać. Al-Fala mknie prosto na nią, Cahir jej nie wstrzymuje. Fiona zaczyna go wołać, szpieg słyszy swoje imię.
    Jeden mimowolny odruch i...

    OdpowiedzUsuń
  2. Cahir ściąga wodze, siada w siodło. Al-Fala w pierwszej chwili nie reaguje, chce gnać dalej, jej kopyta z charakterystycznym dźwiękiem tłuką o rozmokłą ziemię. Cahir odchyla się, stanowczo napina lejce. Klacz nie słucha. Podjeżdża zbyt blisko wierzchowców nocnego patrolu, niemal w nie wpada. Koń Fiony cofa się zaniepokojony, Cahir odbija w ostatniej chwili, zwiększa dystans ciasną woltą, zmusza Al-Falę do zatrzymania się w miejscu.
    — Cahir, ty skończony idioto — fuka Fiona na powitanie, uspokajając kasztanka. Wałach bije kopytem w grunt, chlapie błotem, pochrapuje cicho. — Panuj nad tym czarnym diabłem. Zresztą, cholera, chyba życie ci niemiłe, skoro pozwalasz mu tak nieść w taką pogodę.
    Cahir prostuje plecy. Al-Fala oddycha głośno, z jej sierści zaczyna bić para.
    — Mam ważną przesyłkę dla mistrza — mruczy.
    — Upadłeś na łeb — kwituje Fiona, szarpiąc się z koniem. Kasztanek tańczy w miejscu, skarogniady wierzchowiec drugiego z patrolujących zaczyna niespokojnie żuć wędzidło. Cahir zaczyna przyglądać się jego właścicielowi. Nie zna tego konia.
    — Wierz lub nie, ale to naprawdę pilne — podkreśla szpieg, nie odwracając wzroku. Sięga ręką do kaptura, zsuwa go z twarzy, osoba na ciemnym koniu powtarza jego ruch od razu, momentalnie, jakby była jego lustrzanym odbiciem.
    Błysk, przejmujący huk, Al-Fala płoszy się, odbija od ziemi przednimi kopytami, miota łbem. Świat jaśnieje oślepiającym blaskiem przez ułamek sekundy. Ale to wystarcza. Cahir rozpoznaje znajome oblicze, powleczone bladą łuną gromu. Spostrzega wargi wygięte w okrutnym półuśmiechu, zimne, bezwzględne spojrzenie, szalbierczo wystające kości policzkowe. Widzi twarz człowieka, który pozbawił go wszystkiego, co można mu było odebrać.
    Przemytnik, upiór przeszłości, morderca Rhiannon, Victarion Calder.
    W jego kąciku ust czai się drwina, oczy patrzą prosto na szpiega. Ten ostatni blednie, jego ręka ukradkiem zaciska się na rękojeści korda.
    Al-Fala rży.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Naprawdę pilne — powtarza Fiona i wydyma wargi w na wpół kpiącym, na wpół pobłażliwym wyrazie. — Na tyle, żeby skręcić kark i stratować pół gildii. Pięknie.
      Victarion jej nie słucha.
      Patrzy.
      Wpija spojrzenie w tę nagle pobladłą twarz, która niemal już zdążyła się rozmyć we mgle wspomnień, przeciąga wzrokiem po wargach zaciśniętych w wąską linię, wargach oszusta, wargach kłamcy. Kolejny oślepiający błysk na mgnienie oka rozświetla całą sylwetkę, nadaje rysom ostrości, wysrebrza ciemne włosy; są dłuższe, niż zapamiętał.
      Teraz patrzy mu w oczy.
      Odbija się w nich rozedrgany blask latarenki.
      — Ach, no tak, bo wy się jeszcze nie znacie — przypomina sobie w tym samym momencie Fiona, poprawia trzymaną w ręku latarenkę. — Rion, to Cahir, nasz szpieg. Cahir, to Victarion. Nowy nabytek patrolu.
      — Miło poznać — zapewnia Victarion, niegłośno, spokojnie, tonem obojętno-uprzejmym; jego wargi wykrzywiają się w wilczym uśmiechu. Pięć lat temu, Cahir, pamiętasz? Niskie, zadymione pomieszczenie, gwar głosów, lejące się strumieniami wino?
      Kosmyk mokrych włosów przykleja się do skroni Cahira; ten odgarnia go nerwowym ruchem dłoni. Nie mówi ani słowa, jedynie kiwa głową krótko, konwulsyjnie. Oddech ma płytki, przyspieszony, jego koń niespokojnie tańczy w miejscu, ciężkie krople deszczu sieką go po twarzy.
      — Bogowie, jak ty wyglądasz — mruczy Fiona. — Musiałeś jechać w największy deszcz?
      — Mistrz kazał. — Głos Cahira brzmi pusto, głucho, nieco chrapliwie, jakby z trudem wydobył się z gardła.
      — A ty nie masz mózgu, żeby natychmiast wylatywać w burzę? Będziesz chory, zobaczysz.
      Milczenie.
      Kolejny błysk rozdziera niebo; ułamek sekundy później grom — grzmiący, donośny, ogłuszający — przetacza się nad ich głowami. Koń Cahira rży, płoszy się, cofa. Kopyta uderzają o rozmiękłą ziemię.
      Funt robi się niespokojny.
      — Cóż — oznajmia w końcu Fiona, uznając, że najwyraźniej nie doczeka się odpowiedzi. — Więc biegnij do mistrza, tylko się łaskawie nie zabij po drodze. Nie będziemy cię potem zbierać.
      Cahir znów kiwa głową, wykrzywia usta w bladym uśmiechu. Victarion przygląda im się z uwagą; gdy ostatni raz je widział, były rozbite, skrwawione, zastygłe w wyrazie przerażenia, spazmie rozpaczy.
      Zatapia w nim spojrzenie po raz ostatni, zimne, przeszywające.
      Tyle lat, Cahirze O’Harrow. Kto by pomyślał, że wyłgasz się od stryczka.

      Usuń