niedziela, 23 lutego 2020

Od Aurory c.d. Banshee

Kocur miał rację. Aurora polowała także na większe zwierzęta niż tylko sarny czy ptactwo. Znosiła także do kuchni jelenie, czasem nawet jakiegoś łosia. Ale te zdecydowanie rzadziej. Bynajmniej  nie dlatego, że wytropienie ich było trudne. Lecz dlatego, że jej ciało nie pozwalało na zaciągnięcie większych zdobyczy do gildii. Wystarczyłoby, że upolowałaby o jedno zwierzę za dużo i już musiała by je porzucić. To oznaczałoby jedną bezsensowną śmierć. To było coś, do czego żaden łowca nie chciał dopuścić. Nie. Żaden łowca nie mógł do tego dopuścić.
- Hmm... Jeśli byśmy się zapuścili dostatecznie daleko na wschód możliwe, że natrafilibyśmy na bizony. Ostatnim razem jak tam zawędrowałam były także ślady samotnego niedźwiedzia, ale to z dobry miesiąc temu. - podrapała się za uchem widząc jak czarny kot słucha jej z błyskiem w oku.
- Nie mów, że nie chciałabyś na nie zapolować. Zwykłe jelenie czy dziki musiały ci się zacząć nudzić, prawda? - podpuszczał ją. Grał na czułych strunach jej duszy myśliwego. Żaden łowca nie lubi łatwych ofiar. A tym bardziej Aurora.
- Prawda. Ale nie lubię porzucać zdobyczy na zmarnowanie. A nie widzę sposobu, żebyśmy we dwoje dali radę zaciągnąć zwierzę wielkości bizona do gildii. Jak przyniesiemy jelenia i kilka mniejszych zwierząt to i tak będzie więcej niż jakbym sama polowała. - uśmiechnęła się do czarnego kota i poprowadziła ich wgłąb puszczy. Uważała temat za skończony. Choć niemiłosiernie kusiło ją by zasadzić się na takiego bizona. Poczuć dreszcz gdy rozwścieczony olbrzym nie poddaje się po wpadnięciu w jej pułapkę i dalej pędzi by staranować łowcę. Albo stanąć oko w oko z niedźwiedziem czy lwem górskim. Pokazać kto jest prawdziwym łowcą na tamtych terenach.
Kobieta kicała przez coraz to gęstsze poszycie prowadząc Banshee. Przedzierali się dosyć szybko, lecz i tak trochę im zajęło dotarcie na odpowiednie tereny łowieckie. Na tyle długo, że zdążyło się już rozpadać na dobre, a futro przemoknąć. Choć jeszcze daleko do niej było, Aurora czuła, że burza nadchodzi. Gęste korony drzew uniemożliwiały dostrzeżenie tego na niebie. Ale ona nie musiała patrzeć. Nie musiała słuchać. Błyskawice wewnątrz jej to mówiły.
- Okropna pogoda. - mruknął kot strzepując wodę z tylnej łapy. - Jakbym wiedział, że będzie tak lało to zostałbym w gildii. - usadowił się pod krzakiem gdy łowczyni sprawdzała polanę. 
Jakbym wiedziała, że będziesz tak marudził, to też bym cię zostawiła w gildii, powiedziała sobie w duchu. W odpowiedzi rzuciła mu tylko mruknięcie. Nie miała czasu z nim dyskutować, ktoś musiał przecież upolować coś na jutrzejszy obiad.
Kicała od jednego końca polany do drugiego co chwilę zatrzymując się i węsząc. Jej uszy cyklicznie kręciły się to w tę to we w tę nasłuchując czy może jakieś samotne zwierze nie kręci się po okolicy. Jednak deszcz skutecznie jej to uniemożliwiał. Uderzające krople o liście drzew zagłuszały odgłosy lasu. Przyćmiewały zapachy. A co gorsza, rozmywały tropy. Jednak wprawnemu oku Aurory nie umknęły nadgryzione miejscami krzewy i leżące dookoła nich skrawki gałązek czy jagód. Wydeptana racicami trawa. Odkąd weszła na polanę wiedziała, że niedawno bawiły tam jelenie. Zapach świeżo znaczonego terenu nie jest czymś co byle deszczyk jest w stanie zagłuszyć. Miała informacje o tym jak duże było to stado, jak dawno temu tu było. Pytaniem jednak dalej było, dokąd się udały. Po samej trawie ciężko było ustalić czy stąd przyszły czy w tamtą stronę poszły. 
Pokicała do Banshee, który układał sobie futro i nie przejmował się niczym. Krzak na skraju polanki pod którym siedział kot, osłonięty był jeszcze przez gałęzie drzew, zapewniając mu tym samym dobrą osłonę przed deszczem.
- Możesz sprawdzić czy tam, nieco bardziej wgłąb lasu nie ma może liści czy gałęzi z tych krzewów? Ja w tym czasie bym zastawiła tutaj kilka wnyków. - uśmiechnęła się do towarzysza.

Banshee?

piątek, 21 lutego 2020

Od Cahira cd. Victariona

Wiosna.
W głębi duszy nie wierzył, że nadejdzie. Nie po tylu miesiącach czarnych od cieni, gęstych od półmroku, wypełnionych przejmującym chłodem.
Nie wierzył.
A jednak nie pamiętał, kiedy ostatnim razem oddychał powietrzem tak ciepłym, lekkim i świeżym. Niebo było przejrzyste, bezchmurne, jasne. Jego zawieszony wysoko pułap co chwilę przecinały chmary frunącego pośpiesznie ptactwa. Las, zalany bladymi promieniami zimnego, porannego słońca, pachniał jak zapowiedź odwilży, zwiastun nowego początku.
Założył wodze na przedramię, zaczął oburącz rozpinać ciężki, podróżny płaszcz. Jego poły zasłały siodło, fragment zadu klaczy, opadły mu na biodra. Podwinął rękawy, rozpiął górny guzik koszuli, usiadł wygodniej. Pozwolił sobie oddychać pełną piersią. Drzewa, kołysane wiatrem, szumiały leniwie, w pobliżu radośnie śpiewał skowronek. Cahir przymknął na chwilę powieki, zdjął rękawiczkę, położył rękę na lśniącej szyi klaczy, pogładził ją delikatnie. On i Fala byli zgodni tego dnia. Wyjątkowo.
Klacz także czuła wiosnę. Szła chętnie, jej stęp był energiczny, żywy. Cahir prawie nie musiał jej ponaglać. Gdy Fala stawiała kolejne kroki, on wsłuchiwał się w dźwięk kopyt uderzających o żwir i drobne kamienie. Ten dźwięk, myślał, gładząc czarną sierść, zawsze niósł ze sobą dziwny spokój, jakieś odległe, dawno zatarte wspomnienie, przeczucie, którego nie potrafił już z niczym powiązać. Popuścił klaczy wodzy. Jej głowa zaczęła bujać się nieco powyżej ziemi ruchem miarowym, nieco sennym.
Wziął głęboki, niespieszny oddech. I kolejny. Jazda konna dawno nie sprawiała mu tyle przyjemności. Przejażdżkę tę mógłby uznać za idealną, gdyby nie...
Obrócił się nieznacznie w siodle, od niechcenia zerknął przez ramię. Jego wargi wykrzywiły się mimowolnie, wciąż niezagojona rana przy lewym kąciku ust zapiekła jakby mocniej.
Calder jechał kilka kroków za nim. Był swobodnie wyprostowany, nieco rozparty w siodle. Funt szedł ospale, noga za nogą, wytrwale, ale z pewną rezygnacją. Jego chód był rozkołysany, nieco wybijający, Calder poddawał się jego ruchowi. Wałach co pewien czas przystawał, by zerwać kilka młodych listków z przydrożnych drzew. Calder zwykle przymykał na to oko. Jego pobłażliwość w stosunku do tego zwierzęcia była co najmniej zastanawiająca.
Za Funtem stępował trzeci koń: młoda, siwa klaczka, przydzielona przez Cervana do dźwigania na grzbiecie ich ekwipunku. Była wyższa i znacznie cięższa niż Fala: zad miała okrągły, nogi mocne, pierś szeroką. Cahir uznał, że choć nie wydawała się nawet w połowie tak harmonijnie zbudowana jak jego klacz, jej sylwetka wciąż była przyjemna dla oka. Siwa miała lekki chód, szlachetny profil, łagodne spojrzenie i bujny, przetykany srebrnymi pasmami ogon. Mimo że została niebagatelnie objuczona, szła chętnie, bez trudu dotrzymując Funtowi kroku, niekiedy nawet przez nieuwagę wpadając mu w zad.
Cahir nieznacznie ściągnął wodze, osadził klacz w miejscu, poczekał, aż Calder się z nim zrówna.
— Twój koń sunie, jakby miał paść za najbliższym zakrętem.
Funt gładko przystanął przed Al-Falą.
— Doprawdy? — Calder uśmiechnął się w niezobowiązujący, wyjątkowo mało przyjazny sposób. Ton jego głosu tchnął nieszczerym zdumieniem. — Ja na przykład nie odnoszę takiego wrażenia.
Cahir trącił bok klaczy ostrogą, oba konie zaczęły iść łeb w łeb.
— Z jakiego powodu Cervan zaprosił cię do swojego gabinetu? — zapytał, pilnując, by jego głos nie zdradzał cienia zainteresowania. — O czym rozmawialiście?
— Obgadywaliśmy cię.
Funt wyciągnął głowę w kierunku Fali, poruszył chrapami, zaparskał cicho, przyjaźnie. Klacz groźnie stuliła uszy, z wdziękiem zarzuciła łbem, zaczęła nerwowo gryźć wędzidło. Słychać było, jak metal strzela jej w zębach. Cahir odbił nieznacznie, zwiększył dystans, poklepał klacz po łopatce. Zabłąkany promień błysnął na jednym z jego sygnetów. Calder zerknął na niego spod oka. Rana na smagłym policzku wciąż była niezagojona, wyraźnie widoczna.
Chwila milczenia. Śpiew skowronka. Kopyta dudniące na trakcie.
— Cervan twierdzi, że naukowcy z Defros są zainteresowani stworzeniami zamieszkującymi kopalnie. Byłoby dobrze, gdyby udało nam się sprowadzić choć jeden egzemplarz.
— Żywy?
— Bez znaczenia.
Cahir westchnął. Jakby nie mieli dość na głowie.
— Ale chyba nie rozmawialiście tylko o tym przez całą godzinę — powiedział sceptycznie.
— Nie tylko o tym.
— A więc?
Kącik ust Caldera uniósł się nieznacznie, w jego spojrzeniu błysnęła chłodna iskra.
— Wszystko chciałbyś wiedzieć — mruknął, nieco przeciągając słowa. — To zapewne pokłosie kilkunastu lat spędzonych na ulicy. Tam każdy strzępek informacji może stać się szansą na zarobek, mylę się, Cahir?
Fala gwałtownie poderwała głowę, stanowczo popędzona do kłusa. Nie minęła chwila, a wysunęła się na czoło, zostawiając w tyle Funta i Siwą. Do uszu Cahira dobiegł śmiech. Cichy, gładki, rozbawiony, nieznośnie usatysfakcjonowany.
Przez dłuższy czas jechali w milczeniu. Jazda konna szybko przestała sprawiać Cahirowi przyjemność: Fala szarpała wodze, zaczynała wyrywać do przodu, chciała mknąć galopem.
— Mam nadzieję, że spakowałeś prowiant, który zostawiła dla nas Irina. — Calder nieoczekiwanie zrównał się z nim koniem.
Cahir nie zaszczycił go spojrzeniem. Wciąż czuł pewną irytację z powodu porannej sytuacji z mistrzem. Cervan poprosił Caldera na słowo akurat w momencie, w którym zaczynali zbierać, uporządkowywać i pakować wszystkie przedmioty, jakie mogły się okazać przydatne podczas podróży. Ostatecznie Cahir musiał się tym zająć w pojedynkę.
— Jest w czarnej juce, tej ostatniej, najmniejszej.
— A apteczka od Raviego?
— W lewej sakwie.
— Obrok?
— Worek obok derek.
— Mapy?
— Spakowałem wszystko tak, jak ustaliliśmy wcześniej. — Cahir pociągnął za wodze, Fala stanęła. W jego głosie nie było gniewu. Jedynie zniecierpliwienie, znużenie, jakaś źle skrywana niechęć. — Masz mnie za idiotę?
Calder uśmiechnął się niewinnie, lecz spojrzenie, jakim go omiótł, miało w sobie coś znaczącego, niepozostawiającego wątpliwości. Cahir zaciął usta, przewrócił oczami. Chciał odjechać, zwiększyć odległość, ale Calder wtrącił nagle:
— Może rzeczywiście powinniśmy przyspieszyć. Mamy spore opóźnienie.
Cahir podążył za jego wzrokiem, spojrzał na wschód. Słońce, migające między wysmukłymi drzewami, wisiało już wysoko ponad linią horyzontu.
— Powtarzam to od samego początku.
Calder spiął konia, ruszył wyciągniętym kłusem, Siwa zarzuciła ogonem, zarżała cicho, rada ze zmiany tempa. Cahir westchnął. Przez chwilę obserwował dwa kołyszące się ogony, szybkie, migające w kłębach pyłu kopyta, pryskające na boki kamienie. Bez przekonania zebrał wodze, popędził Al-Falę. W ostatniej chwili powstrzymał ją przed zagalopowaniem.
— Twój koń ma wolniejszy kłus, niż moja klacz stęp — rzucił, doganiając Funta.
Nagle: oślepiający błysk, metaliczna łuna, jasna, chłodna, mimowolnie przykuwająca wzrok. Srebrny łańcuszek wypadł spomiędzy górnych guzików rozpiętej koszuli Caldera, przywieszka zaczęła obijać mu się o mostek. Cahir przyjrzał się błyskotce odruchowo, okiem złodzieja. Łańcuszek był cienki. Wiedział, że wystarczyłoby jedno mocne szarpnięcie, by go zerwać.
Wiedział.
Mógłby sobie nawet wyobrazić, jaki wydałby przy tym dźwięk.
W końcu słyszał go tak wiele razy.

Królewno? ♥

wtorek, 18 lutego 2020

Od Krabata cd. Desideriusa

Gdzie błądziły w tym momencie myśli Krabata orzec nie sposób. Pewnym jest jedynie, że nie znajdowały się na właściwym miejscu skoro usłyszawszy skierowane do niego pytanie zamarł na moment, a nawet o mały włos nie upuścił trzymanej skrzynki, z której ciężaru na tyle nie zdawał sobie sprawy, iż zupełnie zapomniał o jej bezcennej zawartości. Oczywiście na tyle bezcennej na ile uda się ją utrzymać w tym konkretnym miejscu, a nie gdziekolwiek poza nim. Opanował się w porę przypominając sobie, do czego normalni ludzie nie koniecznie jego stanu i jego wątpliwej zdolności konwersacyjnej używają liczby mnogiej. Nie to żeby nie słuchał Coeha, ale jego stan niepokoił go jakoś bardziej niż słowa, które wyrzucał z siebie zdawałoby się bez ładu i składu. Najmniej zaś wierzył w ten jego świetny stan pozwalający się utrzymać na nogach, bo jakkolwiek przyglądał mu się nijak nie dostrzegał silnego jak dąb chłopa, a raczej drgającą na wietrze osikę, gotową załamać się pod byle mocniejszym podmuchem.
- Ja tu chyba najmniej potrzebuję lekarskiej interwencji – zmierzył towarzysza spojrzeniem pełnym niesmaku pomieszanego ze szczerą przyjacielską troską. Zdołał już polubić zielarza, tak jak się lubi kogoś, kto bądź, co bądź uratował ci życie, albo przynajmniej bardzo się starał. Miał nawet przez moment poklepać mężczyznę po ramieniu, ale powstrzymał się w porę przypominając sobie, że takie niedźwiedzie pacnięcie i zdrowego mogłoby powalić na ziemię. Westchnął wreszcie ciężko ponownie obracając w myślach wszystkie kwestie wyciągnięte przed chwilą na światło dzienne. Zamach? Zwykle to jemu towarzyszyły najczarniejsze myśli w powiązaniu z całą masą spiskowych teorii, ale tym razem czuł się w obowiązku stanowić głos rozsądku w tej dyskusji.
- Nie sądzę żeby ktokolwiek godził w życie kogoś z gildii. W każdym razie gdybym ja zamierzał kogoś uśmiercić, w życiu nie korzystałbym z usług posłańców. Takie to zwykle młode, roztrzepane, że nie odróżni własnej gęby od końskiego łba, bo i z jednego i drugiego ten sam pożytek. Jedyny chwalebny wyjątek to ci od nas, ale oni to już na pewno nie mają interesu w transporcie takiego paskudztwa. Tylko skończony dureń podcina gałąź, na której sam siedzi. Sam motyw… Ha to już inna sprawa. Powiedzmy, że nie jeden wśród nas ma swoje za uszami – przemilczał dyskretnie, że głównie siebie ma tu na myśli – ale, wybacz, jesteś ostatnią osobą na którą wartoby zastawiać takie pułapki, chyba żeby żywił ktoś jakieś mordercze zamiary w stosunku do twoich paprotek. Co najmniej to wszystko dziwne. Stawiałbym jednak, że zwierzak poczuł ziółka w pudle, wskoczył do niego, a jakiś ślepy pakowacz zamknął go i sprezentował jemu podróż, a nam poranny trening w chwytaniu szczurów. Choć żeby takiego bydlęcia nie zauważyć, to doprawdy…
Pokręcił głową z lekkim niedowierzaniem, a i we wzroku towarzysza wyczytywał dużą dozę powątpiewania w te jego fantastyczne teorie. Może stracił zbójecki instynkt? Może tak się tu zadomowił, że nie dopuszczał do siebie myśli, aby cokolwiek miało zepsuć ten pracowicie budowany spokój.
- A tam do czarta, sam diabeł chyba wie jak to dziadostwo przywlekło się tutaj i szczerze powiem w głębokim poważaniu mam tą kwestię interesuje mnie wyłącznie jak się tego pozbyć. Żeby to, chociaż ładne było to by to człowiek sprzedał i jakiś dochód z tego miał, a tak to, ani tego nie powiesisz nad kominkiem, ani nie zjesz, nawet do studni nie ciepniesz, bo się ludziski potrują. Sprzedać nawet zresztą jakby kupili to ryzyko, biorąc pod uwagę, jaką sympatią darzą naszą gildię, zaraz wróci z powrotem pod nasze drzwi. Takie dziadostwo jak złapie to nie puszcza… - wymownie pomasował rękę – jak zgubisz złotą broszę, to kamień w wodę, ale takie paskudztwo, to nie ma szans… gorzej jak zaraza… nie mdlej mi tu.
Podtrzymał mocno Desideriusa, który niebezpiecznie przechylił się na bok jakby miał ogromną ochotę spotkać się z wyścielającym korytarz dywanem.
- Skaranie boskie z taką pomocą. – wyciągnął z kieszeni jeszcze jedną ampułkę z miksturą wzmacniającą i wcisną zawartość do ust towarzysza – połknij. Nie bój się jak będę zamierzał cię otruć wyślę powiadomienie na tydzień przed planowaną zbrodnią żebyś się ładnie wystroił na pogrzeb. Z drugiej strony już teraz wyglądasz jak upiór zbudzony w środku dnia. Najpierw idziemy do medyka i bez dyskusji.
Krabat może i nie miał zbyt wielu doświadczeń z ludźmi znającymi się, jako tako na leczeniu, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później ktoś go zapyta skąd ta wiedza na temat trucizn. Miał jedynie nadzieję, że zielarz poczeka z pytaniami przynajmniej do czasu, aż definitywnie pozbędą się tej przebrzydłej bestyjki.
- Myślisz, że ten zwierz potrafi przegryzać też metal. Nie wygląda na, aż tak jadowitego. Zastanawiam się czy nie dałoby rady pożyczyć jakiejś pustej klatki od Philis i tam go upakować, a potem odesłać nadawcy. Szczerze miałbym ochotę żeby pomęczył się z nim, co najmniej tyle, co i my.  Z drugiej strony musiałbym zostawić cię z nim w takim przypadku na chwilę sam na sam. A już nawet nie chcę wspominać jak ostatnio skończyło się wasze romantyczne spotkanie twarzą w twarz.

<Desiderius?>

poniedziałek, 17 lutego 2020

Od Victariona — Hineni, hineni

If thine is the glory
Then mine must be the shame


Obcasy stukały głośno, rytmicznie, wyzywająco; dźwięk odbijał się od drewnianej posadzki, wysokich ścian korytarza, zdawał się wypełniać cały budynek, być jedynym przejawem życia w sennym, uśpionym domu. Po chwili zazgrzytał klucz w zamku, drzwi skrzypnęły.
Weszła do pokoju wśród szelestu sukni i zapachu różanych perfum, trzymając wysoko uniesioną świecę. Słaby krąg światła rozrzedził ciężką, gęstą ciemność.
Victarion poczekał, aż zamknie drzwi, zanim bezszelestnie wysunął się z pogrążonego w mroku kąta pokoju.
— Dobry wieczór.
— Ach! — Zduszony okrzyk wyrwał się z jej gardła. Mimowolnie cofnęła się o krok, uniosła świecznik, zmrużyła oczy. — Harlan…? Co ty tu robisz?
Victarion uśmiechnął się nieładnie, skrzyżował ramiona. To zależy od ciebie, moja droga. Mamy kilka spraw do wyjaśnienia.
— Koniec miesiąca — mruknął miękko, aksamitnie. — Chyba nie zapomniałaś o naszej małej umowie, Addie?
Hrabina Adelaide Farley skrzywiła wyniośle swoje piękne, pełne usta, z głośnym stuknięciem odstawiła świecznik na komodę. Victarion dobrze wiedział, że nienawidziła, gdy zwracał się do niej w ten sposób — bezceremonialny, bez śladu szacunku, prowokacyjny — ale już dawno porzuciła bezowocne próby zmuszenia go do mówienia jaśnie pani.
Gdy jeszcze pamiętała, to nie ona rozdawała karty.
— Nie zapomniałam — odparła w końcu, krótko, niezadowolona.  — Ale „umierałem z tęsknoty” byłoby lepszą odpowiedzią.
Pokręcił głową z pobłażliwym rozbawieniem.
Hrabina westchnęła, rozdrażniona, ostentacyjnie stłumiła ziewnięcie.
— Jesteś wcześnie.
— Umierałem z tęsknoty.
Prychnęła z irytacją.
— Za wcześnie. Nie mam ci nic do powiedzenia.
— Nic? — powtórzył przeciągle Victarion. Podszedł krok bliżej, opieszale, leniwie, ze swobodą podszytą groźbą. — Och, Addie. A chciałem dzisiaj być miły.
Oczy hrabiny rozwarły się szerzej, mimowolnie cofnęła się jeszcze, natrafiła na komodę, oparła rękę tuż obok świecznika.
— Poczekaj — powiedziała, nadal spokojnie, chłodno i pogardliwie, jednak w ciemnych oczach przelotnie błysnął cień strachu. — Poczekaj, coś mi się przypomniało.
— Słucham.
Hrabina odetchnęła głębiej, zastanowiła się moment.
— W przyszłym tygodniu contessa znów urządza czwartkowy obiad. Będzie na nim, hm, interesujący cię człowiek.
Victarion chwilę milczał, wbijając intensywne, palące spojrzenie w hrabinę. Nie poprawiasz swojej sytuacji, Addie. O tym obiedzie wiedział od dawna.
Hrabina nerwowo oblizała wargi, kosmyk czarnych włosów opadł jej na skroń.
— Sam czy z córką? — zapytał Victarion w końcu, nieco znudzonym tonem.
— Tego nie wiem. Ale się dowiem — dodała natychmiast.
Kolejne rozczarowanie. Niemal westchnął; o tym, że Obiekt przyjdzie z córką — rumieniącą się szesnastolatką z wadą zgryzu — też już wiedział.
— Lepiej, żeby tak było, Addie.
— Staram się — fuknęła. Oderwała się w końcu od komody, w kilku pośpiesznych krokach podeszła do okna. Odsunęła ciężką kotarę, rozchyliła skrzydła szerzej; łagodna, czerwcowa noc wsączyła się miękko do środka, światło gwiazd wypłoszyło przytłaczający mrok. — No proszę, więc tędy wszedłeś? Jakim cudem? Było zamknięte.
— Mam swoje sposoby.
Wydęła wargi, nieusatysfakcjonowana odpowiedzią.
— Gdyby mój mąż o tym wiedział — mruknęła pod nosem, zapatrzywszy się za okno. Spowity snem ogród srebrzył się, oblany blaskiem księżyca; kilka drzew szumiało lekko, kołysanych łagodnymi podmuchami wiatru.
Zimne, nocne światło zalśniło na jej gęstych, czarnych włosach, prześlizgnęło się po alabastrowej skórze. Jasny profil odcinał się lekko od półmroku.
— Nie boisz się, że kiedyś na niego wpadniesz przy okazji takiej… niezapowiedzianej wizyty? — zagadnęła go znów, trochę zaczepnie.
Victarion uśmiechnął się uprzejmie, zdawkowo, czy-wyglądam-na-amatora.
— Nie.
Roześmiała się cicho, perliście, przychylnie. W pokoju na chwilę zapadło milczenie; sylwetka hrabiny stała się swobodniejsza, bardziej zrelaksowana, w oczach rozbłysły znajome iskierki, na ustach rozkwitł zachęcający, zalotny uśmiech.
— Podejdź tutaj — rozkazała nagle, nawet na niego nie patrząc. Victarion zbliżył się w dwóch długich krokach, zapach róż znów uderzył go w nozdrza. Zawsze zaskakiwały go te perfumy; spodziewałby się po hrabinie czegoś bardziej wyrafinowanego.
— Widzisz, Harlanie, mam zaskakująco dobry humor — oznajmiła tonem pełnym wielkopańskiej łaski. — Więc jestem gotowa ewentualnie wybaczyć twój dzisiejszy brak manier, o ile otrzymam stosowne wyrazy skruchy i gotowości do naprawienia błędów. Zatem...
— Pójdziesz na ten obiad w czwartek — przerwał jej sucho. Ostatnia szansa, Addie.
Hrabina uniosła głowę, zaskoczona, wytrącona z monologu, zdezorientowana.
— Słucham?
— Dostałaś zaproszenie od contessy, prawda? Musiałaś dostać.
— Zawsze dostaję. — Wydawała się urażona.
— Więc tym razem pójdziesz.
— Zgłupiałeś? — syknęła. Odsunęła się gwałtownie, zwróciła twarz w jego stronę; brwi gniewnie zmarszczone, usta skrzywione w grymasie niezadowolenia, w oczach — głęboka pogarda, arystokratyczna wyższość; cała wcześniejsza kokieteria zniknęła. — Ta kobieta bezczelnie rozsiewa plotki o mnie i o moim mężu. Nie zrobię tego. Nie odezwę się do niej.
— To nie jest prośba, Addie.
Rzuciła mu oburzone spojrzenie, zadarła dumnie głowę.
Victarion pomyślał, że nawet mu jej szkoda. Była zbyt piękna, by ją odbierać światu, piękna z tą dumą, z wielkopańską postawą, uporem, zadufaniem, arogancją. Kwiat salonów, królowa lodu, obiekt uwielbienia, pożądania i zazdrości, młoda żona hrabiego Farleya i — jak szeptano — powód samobójstwa poprzedniej, zbyt bogata i wpływowa, zbyt niewygodna. Na tyle, aby w końcu wynająć na nią skrytobójcę.
Victarion nadal pamiętał ten dzień — dzień, który miał być ostatnim dniem życia Adelaide Farley — a przez jej determinację stał się początkiem dziwnej koalicji, cichej umowy, w której hrabina musiała opłacać każdy miesiąc swojego życia czymś cenniejszym od pieniędzy.
Informacją.
Gdyby tylko po kilku miesiącach bezproblemowej współpracy nie zapomniała, że to nie jej urok utrzymywał ją przy życiu, a Victarion nie był tylko kolejną zabawką w miejsce sześćdziesięcioletniego męża. Gdyby tylko nie zapomniała, że tylko przydatność mogła ją chronić.
— Nie zmusisz mnie. Nie z moją pozycją.
Przymknął oczy. Addie. Dlaczego nie dajesz mi wyboru.
— Nie chcę cię zmuszać.
Nie zrozumiała.
— Więc dlaczego nadal poruszamy ten temat? — zapytała, nawet nie starając się powściągnąć złości w głosie. — Jesteś dziś nieznośny. Lepiej już idź, zanim się naprawdę pogniewam.
— Rozumiem, że już nie zmienisz zdania.
— Moja cierpliwość się kończy. Masz ostatnią szansę na poprawę albo cię stąd — zawiesiła głos dla większego dramatyzmu — wyrzucę.
Victarion znów na nią spojrzał, niemal ze smutkiem, jak na piękną rzeźbę, która zaraz obróci się w pył. Taka szkoda. Ale sama zdecydowała.
Zegar ścienny wybił jedenastą w czterech melodyjnych, metalicznych uderzeniach; Victarion zwrócił przelotnie głowę w tamtą stronę. Bardzo dobrze. Miał jeszcze sporo czasu.
— Och, tylko nie to — wymruczał cicho, na granicy szeptu. — Mógłbym tego nie przeżyć.
Hrabina uśmiechnęła się triumfalnie.
— Tak myślałam.
Właściwie się tego spodziewał.
Palce, niecierpliwie szarpiące sznurki gorsetu.
Ciepła, pachnąca różami skóra.
Miękkie, ciemne loki.
Wilgotne usta.
Zaczekał, dopóki nie zasnęła; dopiero wtedy wyplątał się z jej objęć, bez pośpiechu ubrał. Obrzucił hrabinę długim, pożegnalnym spojrzeniem. Wpadające przez okno światło księżyca spowiło srebrzystą łuną jej uśpioną, spokojną twarz, złagodziło rysy, nadało im wyraz dziwnej słodyczy.
Sztylet wydawał się cięższy i mniej poręczny niż zwykle. Nie zasługiwała na to, zasługiwała na piękną i poetycką śmierć.
Ale klient zażyczył sobie dużo krwi.

sobota, 15 lutego 2020

Zuchwałość, to jeden krok dzielący Cię od egzekucji


Hmm, jakby się tutaj przedstawić? Chyba najprościej, prawda

Vados|Anioł|100 Lat|Medyk|Kobieta(gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, wystarczy spojrzeć na wypuklenia pod sukienką)|Wyspy Fliss

A dla tych, którzy chcą wiedzieć więcej.. 

Vados jest kobietą o wyjątkowe urodzie. Jej długie, białe włosy są spięte w staranny kitek, który utrzymuje wszystko w porządku i ładzie. Białe kosmyki zawsze są zadbane i wyglądają po prostu zniewalająco, zaś złota spinka podwaja ten efekt. Rysy twarzy anielicy są delikatnie, zupełnie jakby namalował je wybitny malarz. Mały nos, usta.. błękitne oczy, które kolorem przypominają najgłębszy ocean. To co ją wyróżnia spośród ludzi jest niebieski kolor skóry, oraz obręcz nad jej barkami. Wszędzie chodzi ze swoją laską, która jest źródłem jej mocy, mało tego wygląda ona elegancko. Postura Vados jest dosyć przeciętna, wysoka, szczupła, zgrabna. Co tu więcej dodać, czy ująć? Jej ubiór ogranicza się do jednego stylu, którym jest zielona, rozłożysta sukienka. Na stopach ma natomiast niewielkie buty na obcasie.

Podstawowe informacje już są, więc teraz można się troszeczkę rozpisać na temat tego, z kim macie do czynienia..

Zacznijmy od tego, że charakter Vados jest bardzo zmienny, zupełnie jak pogoda. Nigdy dokładnie nie wiesz, na co trafisz. W dobre dni, anielica jest miła, skora do pomocy, coś poradzi.. Jednak w złe dni, jest zupełnym przeciwieństwem tego, czym była 24 h wcześniej.
Dobre dni : Opanowana, umiejąca się zachować. Takie cechy określają Vados, anielicę która przemierza świat w celu doskonalenia swoich umiejętności, żeby była jeszcze silniejsza. Na pierwszy rzut oka można ją pomylić z osobą, co praktycznie się nie udziela i nie bierze udziału w dyskusjach. Poniekąd Ci, co tak myślą mają racje, bowiem anielica woli się przysłuchiwać. Często zastanawia się kilaka razy zanim coś powie, obmyślanie strategi to jest jej drugie imię. Jeśli już coś postanowi to tego nie odpuści, dąży do celu chociażby nie wiem co. W jej sercu są jeszcze jakieś resztki dobroci, które skrywa bardzo głęboko. Stara się pomagać tym, którzy tego potrzebują, jej moce lecznicze nie są doskonałe, ale zawsze coś niż nic, prawda?
Złe dni : Opisanie jej dobrej strony jest chyba najłatwiejsze, bowiem jest mało dobrych cech i zalet. Najwięcej ma tych złych, oraz mrocznych. Jeśli ktoś by spotkał Vados, poznał ją trochę, a potem dowiedział się, że jest aniołem to by nie uwierzył. Te istoty kojarzą się automatycznie z czymś dobrym, miłym, oraz pięknym. Ona jest tego przeciwieństwem. Pod tą przepiękną osłoną czeka prawdziwa, mściwa diablica. Nikomu nie odpuści, jeśli ją ktoś zdenerwuje. Wtedy albo bawi się ofiarą, chcąc zadać jej jak najwięcej psychicznego bólu, albo od razu przechodzi do rzeczy. Nienawidzi zuchwałości, oraz ludzi którzy nie okazują jej należytego szacunku. Wtedy zamienia się w istną maszynę do gładzenia podlotków, stojących na jej drodze. Ignoruje wszelkie prośby o darowanie życia, czy też najszczersze przeprosiny. W jej słowniku nie ma czegoś takiego, jak druga szansa, czy obiecuję poprawę. Nachalne zachowanie też nie jest u niej miło traktowane, wszystko zależy od dnia. Kobieta jest bardzo zmienna, jeśli chodzi o poziomy złości. Są takie dni w które nie warto mówić nawet dzień dobry, czy hej. Wtedy automatycznie niewinni trafiają na jej listę do wymordowania.

Co jeszcze..A ! No tak, w końcu Vados ma jeszcze inne ciekawe informacje na swój temat, spójrzcie sami 

- Vados lubi gotować od czasu do czasu, sprawdza się w swoich umiejętnościach kulinarnych. Chętnie podróżuje by odkryć nowe przepisy, można powiedzieć że jest w tym całkiem dobra.
- Często spaceruje przy świetle księżyca.
- Lubi szkolić swoje umiejętności.
- Jej powołaniem jest odkrywanie nowych przepisów, tak żeby w wolnym czasie miała co gotować.
- Nie lubi zuchwałości wśród innych osób, staje się wtedy zła i agresywna, jeśli nikt nie umie okazać jej należytego szacunku.

Ale czym by była istota magiczna bez pewnych mocy?

 - Destrukcja - Vados za pomocą swojej laski może zburzyć pokaźną ilość rzeczy. Wszystko co jest z drewna nie ma u niej praktycznie szans na przetrwanie. Trochę gorzej z kamiennymi rzeczami, cienkie murki i ściany jeszcze ugną się przed jej potęgą. Solidne konstrukcje zostaną ledwo co naruszone, ewentualnie ich małe fragmenty.
Gif ma na celu pokazanie jej mocy
- Odnowa - Kobieta umie odnowić zniszczone przez siebie rzeczy. Niestety jest to dosyć energio-chłonne, więc musi trochę odczekać zanim przystąpi do ponownej naprawy.
- Uleczenie - Anielica może uzdrowić siebie albo wybraną osobę z ran oraz połamanych kości.
- Teleportacja - Vados skupia się na swoim przeciwniku i jego siłach witalnych, tak żeby mogła go wyczuć nawet gdy chowa się za jedną ze ścian. Kiedy się już go uczepi teleportuje się tam gdzie obecnie przebywa, krótko mówiąc bawi się swoją uciekającą ofiarą.
- Ultra Instynkt - Vados zwiększa swoją siłę jak i prędkość ataków oraz uników. Jest to jej najpotężniejsza moc. W walce może z łatwością ograć przeciwników, niestety czas tej umiejętności działa na jej niekorzyść, bowiem ma ona limit. Jeśli się wyczerpie Anielica opada z sił, staje się bezbronnym łatwym celem. Więc musi się pilnować i dobrze rozważyć, kiedy użyje tej umiejętności.

Autor zezwala na używanie postaci w opowiadaniach bez pytania i konsultowania jej działań.

piątek, 14 lutego 2020

Listen thus, I speak.



Wybaczcie mi, ale nie potrafię splatać słów górnie, czy namiętności serca sprzęgać w wielką pieśń, lecz postaram się ubrać swe myśli należycie. Udowodnić, albowiem pragnę, iż me usta nie zgniły całkiem od niesnasek i nie wyłącznie zdolnym do złorzeczenia na ludzki ród. Dziś bowiem nadszedł czas, gdy pełnym szczerości chciałbym podziękować i przymilnych słowach uhonorować każdego, kogo uwiodłem sztuczkami diabelnymi. Gdyby nie wasza człowiecza dusza, nędzna i w rozterkach pogrzebana, nie mógłbym się teraz unosić dumą nad własnym istnieniem. To wasza chciwość, wasza obłąkana wola wzniosła mnie ponad wszystkich i obdarowała bogactwami. I chociaż, to z mych dłoni braliście, nie straciłem na waszych dążnościach ni zardzewiałego grosza. Zyskałem natomiast stokroć tych wartości, bo oddaliście mi rzecz, która droższa od wszystkich — gwiazd na niebie tysiące, rozkoszy na ziemi dwa razy tyle, ale dusza zawsze będzie niepowtarzalna.

Ostrzegałem — nie raz, nie dwa. Wykładałem wszelkie zasady, na piśmie wyryłem każde wiążące nas słowo, a potem czyniłem wedle umów. Nażeniłem wam przed oczyma każde dziwo, o które mnie prosiliście. Olśniłem, rozkochałem i szczęściem obdarowałem. Nigdy nie odmówiłem, nie poskarżyłem się, o moralność ani razu nie spytałem. Służyłem należycie, więc dlaczego, gdy upomniałem się o zapłatę, nazwaliście mnie potworem. Czemu w szaleństwo popadliście, po co poczęliście uciekać, kryć się po krańcach świata, zamiast oddać się mi i skończyć z tym światem przy moim boku — byłem przecież zawsze niczym dobry druh. [...]

Czemu, więc czemu oddaliście ciało innemu biesowi. Czemu złożyliście swe dusze, te które należały się mi, aby zamknąć mnie pod pieczęcią. Czemu wzbudziliście we mnie gniew zabierając ode mnie to, co we mnie najbardziej ukochaliście. [...]

Czemu głupcy powiedliście się na zgubienie. [...]

Pociechą niech dla was będzie myśl, że nie unoszę się już szałem na samo wasze wspomnienie. Pogodziłem się z waszą obłudą na tyle, iż w moim zmiłowaniu nawet prezent dla wasz przyszykowałem. Zaaranżowałem wam bowiem spotkanie z waszymi potomkami, których to chciwość zwróciła mnie ponownie światu. Mam wiarę, że będziecie się doskonale wspólnie bawić, niezależnie gdzie obłazicie teraz zgnilizną. Z chęcią sam przybyłbym na wizytę, lecz wpierw chciałbym poużywać sobie z obecnego ciała. Choć śmiertelne i pozbawione dawnych potęg, to i tak przynosi mi zadziwiająco dużo radości. [...]

Niechże swobodnie brać szydzi ze mnie, ale w opiekę powziąłem ludzkie dziecko. Oszczędźcie pytań, bo nie odpowiem — nie z krnąbrności i dumy przesadnej, lecz dlatego, że sam po ten dzień pytam siebie, czemu to uczyniłem. Czy to był kaprys, czy inna powódka, nie wiem, lecz nie zamierzam obwiniać sumienia, bo pomimo problematyki całego zjawiska, bawię się wybornie. W końcu mogłem doświadczyć żywota od strony, która była mi dotąd całkiem obca i uświadczyć uciech z rzeczy dla mnie niepojętnych pomimo przeżytych wieków. Zaprawdę, nie mogę się doczekać dnia, w którym do mnie dołączy i w końcu będziecie mogli go osobiście poznać. [...]

Nie bądźcie jednak rozczarowany, bo obiecuje nosić w pamięci wasze dusze przeklęte i wznosić za nie toasty, dzień za dniem, aż nie postanowię w końcu odebrać zaległych mi należności. [...]

Balthazar
NALAESIA • KILKA WIEKÓW • DEMON • BIBLIOTEKARZ

Autor wizerunku: Abz-J-Harding. Użyto również ilustracje Brian LuongTekstury pochodzą stąd.
Zapraszamy do zabawy, nie gryziemy i wcale nie podpuszczamy do podpisywania cyrografów. ♥
Gdyby pojawiła się chęć użycia go w opowiadaniach, to prosiłabym jednak o wcześniejsza konsultację.
Ostatnia aktualizacja: 19-06-2020


środa, 12 lutego 2020

Od Rawena c.d Narcissi

Wizyta Narcissy zaskoczyła nieco Rawena. Chłopak nie spodziewał się jej tak szybko. Zupełnie jak nie spodziewał się, że Mistrz tak szybko zdoła ją przekonać. Teraz mógł jechać gdziekolwiek by sobie zażyczyli. Nawet do najgłębszych czeluści piekielnych byłby w stanie się udać. A przynajmniej póki Cyzia byłaby obok niego. Jej dźwięczny głos osładzał każdy dzień niczym miód. Już na samo jego brzmienie młodzieńca ogarniało to przyjemne ciepłe uczucie. O jej śmiechu nie wspominając. Dźwięki radosnej Narcissy. Dźwięki których mógłby słuchać wiecznie. Można by rzec, że chwila idealna. Miała w sobie tylko jeden, malutki, tyci mankament. Rawena zaskoczyło pytanie o "boginię". Blondyn doskonale wiedział o co dziewczyna pyta. Aż za dobrze wiedział. Sam przecież niedawno wypowiedział te słowa do Mistrza. Jak raz żałował, że Babcia I nie użyła swojej piekielnej łyżki odrobinę wcześniej. Przynajmniej nie musiałby się teraz tłumaczyć. Nie żeby chciał je cofnąć. Spojrzał w oczy Cyzi, która przed sekundą skończyła mówić i czekała na jego odpowiedź. Po prostu wolałby móc je powiedzieć właściwej osobie i we właściwym czasie. A nie palnąć nimi bez namysłu przed Mistrzem.
- Nie masz za co dziękować. Babcia potrafi być momentami przerażająca. - zaśmiał się - I naprawdę następnym razem po prostu przyjdź i powiedz na co masz ochotę lub czego potrzebujesz. Jeżeli jednak chodzi o samą podróż to wiele ci nie mogę powiedzieć. Sam wciąż czekam na bardziej szczegółowe informacje od Mistrza. Ale w gruncie rzeczy jedziemy do miasteczka Varnrig na południu Tiedalu, żeby wziąć udział w festiwalu wieńczącym jesień. Z tego co pamiętam, to ma on trwać przez ostatni tydzień jesieni. Wybacz na chwilkę. Zaraz wracam. - uśmiechnął się do dziewczyny i zniknął w spiżarni. W końcu trzeba zacząć przygotowywać kolejny posiłek dla reszty, a został tu jak na razie sam. Babcia z Tiago poszła do wsi uzupełnić to co było na wykończeniu. Na szczęście podstawowe składniki takie jak ziemniaki i jakieś mięso, były zawsze pod dostatkiem. A dziś w mięsnym repertuarze był odyniec i spora zgraja zajęcy. Wyniósł do stamtąd kilka koszy ziemniaków. Wolał, obierać warzywa w trakcie rozmowy, niż sprawiać zwierzynę i kazać Narcissi patrzeć na oskórowane zwierzęta walające się po blatach.
Szkoda, że nie pomyślał co mógłby jej powiedzieć o bogini. Teraz nie miał już na to czasu, a widział po jej oczach, że nie da się zbyć prostymi słowami, że to nieistotne dla wyprawy. Niewinnym kłamstewkiem wymigać też się nie mógł, bo prędzej czy później Cyzia by się zorientowała. Wyciągnął dwa spore garnki i postawił oba na blacie. Jeden na obierki, a drugi na obrane ziemniaki. Wziął głęboki wdech. Jedyne co mu zostało zrobić, to postawić na szczerość. 
- Wiesz, głupia sprawa... - zaśmiał się lekko. - Ale jeśli chodzi o tą boginię, to... 
Jeszcze chyba nigdy tak bardzo się nie stresował w rozmowie z kobietą. Przeważnie nie miał problemu by powiedzieć damie o swoich uczuciach. Ale z Narcissą było inaczej. Spojrzał jej w oczy. Niepotrzebnie. Znów zaczął tonąć w ich głębi nęcony ich blaskiem. Chciał chwycić za nóż i wrócić do pracy. Jednak stojak magicznym sposobem znajdował się odrobinę dalej niż pamiętał. Trącił go ręką przez co wszystkie noże głucho uderzyły o podłogę. Blondyn zaklął pod nosem i od razu począł je zbierać. Usłyszał jej dźwięczny śmiech nad sobą. Cyzia uklękła obok niego i zaczęła mu pomagać w zbieraniu.
Rawen czuł się niezręcznie. Ociężale. Jak bydło w warsztacie. Wypadki w kuchni mu się nie zdarzały od lat. Odkąd był chłopcem i dopiero się uczył. A teraz, nie dość, że zrzucił jedne z najcenniejszych rzeczy dla kucharza, to jeszcze wygłupił się przed Narcissą. Zbierał je nie podnosząc wzroku. Jeden za drugim. Aż został ostatni. Wyciągnął po niego rękę, ale chwycił dłoń dziewczyny zaciśniętą na rączce noża. Speszony podniósł głowę. Błyskawicznie się zarumienił.
- Bogini... - powiedział nim zdążył ugryźć się w język - Masz bardzo delikatne dłonie...

Cyzia? Nie wiń go, to jego pierwszy raz...

Od Ophelosa CD Victariona

Może i parsknął cichym śmiechem na oburzenie jeszcze chwilę temu zaprezentowane przez Marceline poprzez fuknięcie na nadal tajemniczego mu, nieznanego mężczyznę. Ten zbył to westchnięciem, prawdopodobnie przewrócił błękitnymi oczami, którym taki ruch po prostu pasował. Nic dziwnego, Ophelos doskonale rozumiał tak lekceważącą reakcję.
W końcu kto lubił pospieszanie, gdy wcale nie trzeba było niewiadomo gdzie biec, na oślep, nie wyznaczając jakiegokolwiek celu? Ktoś odpowiedziałby, że obowiązek, a pastuch zbyłby to pogardliwym jak na siebie prychnięciem.
Ponownie, leniwie i bez żadnego pośpiechu, którego w życiu zaznał wyjątkowo mało, przeniósł wzrok na nadal odrobinę dąsającego się mężczyznę, wykorzystując sytuację, by skrupulatniej przyjrzeć się całej jego sylwetce. Tatuś powtarzał, miej na oku ludzi w stylu podejrzanych opryszków i tych, którzy wzbudzają zbyt dużo twojej sympatii. Ci drudzy zazwyczaj byli niebezpieczniejszymi, czającymi się w cieniu, by uderzyć pomiędzy łopatki w odpowiednim, korzystnym dla siebie momencie. 
A jego towarzysz rozmowy do pierwszej grupy na pewno nie należał. Bo nosił porządne, doskonale skrojone ubrania. I choć na pierwszy rzut oka skromne, tak dla osoby wprawnej i zaznajomionej w modzie na wierzch wychodziły misterne hafty, które, jak Ophelosowi wiadome było, przysparzały paniom wiele nieprzespanych nocy, by te następnie mogły wynagrodzić sobie własne udręki pokaźną ceną za koszulę, spodnie czy marynarkę. Nigdy nie miał im tego za złe.
Dopiero teraz zauważył, jak jednym wielkim i chodzącym kontrastem był dla mężczyzny.
Krucze włosy elegancko przyczesane do tyłu nie przypominały tych niechlujnie rozczochranych, może i odrobinę brudnych po całym dniu pracy, blond loków. Przepocona koszula, poderwana na krawędzi (ta na szczęście wsadzona była w spodnie, bo Chryzant miał jednak jakieś resztki poczucia szlachetnej schludności w wysoko urodzonej duszy) nie imała się finezyjnego płaszcza. Nawet sam sposób stania, pozycje, które obaj przyjęli, bo gdy tajemniczy jeździec przy koniu prezentował się jak arystokrata wybierający się na polowanie na zauważonego przez któregoś z podwładnych dzika niźli na nocny zwiad, tak Ophelos garbił się odrobinę, spoglądał spod byka, bez jakiegokolwiek zadzierania nosa, choć szlachecka swoboda oraz pewność siebie nadal gdzieś wymykały się niepostrzeżenie, pozwalając ludziom obserwującym na zatrzymanie dłużej uważniejszego oka. Ba, do tego zaliczyć można było i sylwetki mężczyzn, bo gdy jedna była barczysta, odrobinę szersza dzięki doświadczeniu pracy fizycznej, tak druga niby spływała gładko od ramion aż do stóp. Obie jednak silne, tylko na swój indywidualny, charakterystyczny dla wykonywanych przez nich prac sposób.
Pastuch zacisnął wargi w cienką linię i opuścił wzrok na czubki powycieranych butów, lekko zirytowany tą przepaścią, która ich dzieliła, a dzielić wcale nie musiała. Uświadomił sobie również, że nie przepadał za oglądaniem własnego odbicia w lustrze.
Ale przecież taką właśnie decyzję podjął, na to właśnie zasługiwał, nie powinien mieć nikomu nic za złe. A jeżeli już, to jedynie sobie samemu.
— Urocza jak zwykle — z zamysłu wyrwały go słowa mężczyzny. Chryzant poderwał wzrok z ziemi, by ponownie z lekko łobuzowatym błyskiem w szarym oku spojrzeć na mężczyznę. — Swoją drogą, chyba zapomniałem się przedstawić. Victarion Calder.
Ophelos skinął mu głową, splecione ręce utrzymując na klatce piersiowej. Z tyłu głowy obawiał się, iż jakikolwiek ruch mógłby spowodować utratę równowagi, bo pozycja, którą przyjął, nie była zbyt stabilna.
— Po prostu Chryzant — odpowiedział, uśmiechnął się szeroko, tak chryziowato, jak to by rodzinka ujęła. — Dla przyjaciółek Chryziu, ale może jednak zostańmy przy pełnym imieniu, by nie zostać jeszcze nie daj bogom posądzonymi o jakieś spoufalanie się. — Słownicto dobierane przez nich do układania zdań było jednak na równym poziomie. 
I przecież wcale nie musiał zdradzać, że Chryzantowi niezwykle daleko było do wytwornego Ophelosa Chrysanthosa z domu Mévouigre, głównie sławnego w niektórych kręgach jedynie z nazwiska trudnego do wypowiedzenia, będącego niezwykle często głównym tematem pijackich kłótni kompani jego ojca. Stare dzieje, dobre czasy, ale te już przeminęły. Dawno i nieprawda, jak to ich lokaj lubił mawiać, gdy babce przypominały się historie z czasów dzieciństwa mężczyzny.
W domu Mévouigre pracowali od pokoleń, oczywiście zawsze będąc wolnymi ludźmi i robiąc to z własnego, w pełni świadomego wyboru. Taka tradycja, mógłby ktoś skwitować.
— A do Marcyśki idzię się przyzwyczaić, nic nowego — stwierdził, po czym zbył przynudzający go już temat leniwym wzruszeniem ramionami. I szybko rwać się chciał do wypowiedzenia kolejnego zdania, do pociągnięcia rozmowy dalej, bo przecież Victarionowi wcale nigdzie się nie spieszyło prawda? A towarzyszem do rozmowy był doskonałym, może będąc jednym z nielicznych w całej gildii, którzy mogli poszczycić się jakąś większą wiedzą na temat koni, prócz wskazania poprawnie kolana na anatomicznym rysunku kopytnych.
Chryzant przeczuwał, że i to mogło większości nie wyjść. Ignoranci.
A jednak przerwał im dosyć cichy, niezbyt pewny siebie głosik.
— Ophelosie! — Pastuch przeniósł wzrok na stojącego w progu chłopca, może i odrobinę czerwieniąc się na polikach, gdy użyto jego pierwszego imienia, co przedstawiało go w pewnym świetle jako najzwyczajniejszego i obrzydliwego kłamcę. Tym Chryzant nigdy by się nie określił, kto wie, może i wrogowie zbyliby koncept ten głośnym, pogardliwym śmiechem, zdając sobie sprawę z tego, iż za przeciwnika wybrali sobie osobę wyjątkowo honorową, na własną przemyślaną korzyść, oczywiście.
Odepchnął się od ściany, pytająco zerknął na Theo, który przypominał bardziej ducha, niźli zdrowego chłopca, stojąc na roztrzęsionych nogach, z zaszklonymi oczętami.
— Owce zniknęły.
Pastucha wmurowało w ziemię. Zamrugał raz, drugi, siarczyście przeklął pod nosem, a następnie, w pośpiechu chwytając za własny kij, wełniany szalik, grube palto, którym owinął się skrzętnie, bez pożegnania, nawet jeżeli wypadało, w popłochu wybiegł w kierunku owczej stodoły, stodółki prędzej, gdzie powinni znajdować się jego puchaci, ukochani podopieczni. Uprzednio jedynie zmierzwił włosy chłopcowi, jakby na pocieszenie, że przecież nie przez takie sytuacje dane im było przejść, że i z tą przygodą doskonale sobie poradzą, rozwiążą problem, a wszystko wróci do leniwej normy monotonii, do której zdążyli się przyzwyczaić. Bułany ogier Chryzanta zarżał nerwowo, głośno i piskliwie zakwilił, nie rozumiejąc, skąd takie poruszenie u jego właściciela i dlaczegoż ten wybiega w takim popłochu, nie dając mu nawet soczystej marchwii na pożegnanie czy chociaż malutkiej kosteczki cukru.
Pastucha powitąły jedynie uchylone drzwiczki, skrzypiące, gdy poruszane były porywistym, lodowatym wiatrem, z przegryzionym sznurkiem oraz leniwie spoczywający na płocie czarny kocur, który łypał na mężczyznę żółtym okiem, niby świecącym w otaczającej ich ciemności. Bestyja, demon, istota piekielna, teraz śmiejąca się mu prosto w twarz, będąc dumną z popełnionego przestępstwa. Chryzant przeklnął jeszcze raz, złowróżąc zwierzęciu, jak i jego właścicielowi, z którym miał zamiar rozliczyć się, gdy tylko odnajdzie wszystkie owce, a te okażą się, dajcie bogowie, całe i zdrowe. Zaklinając ich wszystkich, by, gdyby jednak puchate kule się nie znalazły, cierpieli w dokładnie takich samych katuszach, co stado. 
— Ciesz się cholero, że za mało i za cienkie na tobie futro, by zrobić z niego chociaż rękawiczki — syknął w kierunku zwierzęcia, po czym udał się na poszukiwanie wesołego stadka, które na pewno cudownie kamuflowało się w grubej warstwie śniegu.
Buty zapadały się w puchu, utrudniając jakikolwiek ruch do przodu i choć szedł z laską, ta praktycznie nie ułatwiała podróży. Usta i nos przykrył grubym szalikiem, ten jednak nasiąkł wydychaną przez niego wodą w postaci pary, zaczął drażnić skórę i powodować, że twarz marzła jeszcze bardziej. Starał nasłuchiwać jakiegokolwiek beczenia, śnieżna zamieć skutecznie jednak je przygłuszała, przykryte szalem uszy nie dawały rady wyłapać jakichkolwiek niuansów. Obszedł okolice stodoły, poszukując jakichkolwiek pozostałości śladów, bo o tych kompletnych mowy nie było – zdążył przykryć je śnieg.
— Całe, kurwa, stado — warknął pod nosem z może i odrobinę wilgotnymi kącikami oczu od całej tej bezradności, która ogarnęła duszę w trwodze.
Powrócił do stajni. Ponownie pustej, już bez brzęku strzemion czy śmiechu, bez gwarów, szmerów, z totalną ciszą, którą przerywał jedynie nadal rozedrgany oddech Theo oraz ciche parskanie koni, które zostały. Bułany ogier spoglądał wyczekująco, niby w gotowości, nerwowo kręcąc się w boksie. Tkanie, dzięki bogom, że nigdy nie pozrywał sobie ścięgien, a nogi wydawały się suchutkie.
— Theo — zwrócił się do małego stajennego, podchodząc do niego. Kucnął, by mieli oczy na mniej więcej tym samym poziomie, choć w takiej pozycji to chłopiec spoglądał na niego z góry. Może i lepiej, zdecydowanie na to zasługiwał. — Idź się wyspać, nie ma sensu, byś się zamartwiał. Ja biorę bułańca i jadę, miejmy nadzieję, że nocny patrol mnie nie zestrzeli — rzucił, parsknął marnym i raczej beznadziejnym śmiechem. Widząc jednak przerażenie powoli malujące się na twarzy chłopca, szybko wprowadził poprawkę do swojej wypowiedzi. — Spokojnie, na pewno mi pomogą.
Wstał z kucków, pokiwał głową i jeszcze raz posłał Theo pokrzepiający uśmiech. Choć w sercu czuł, że sytuacja jest co najmniej beznadziejna. Poklepał go po czuprynie. 
— I obiecuję dziesięć razy sprawdzić, czy zamknęli stajnię, gdy tylko wrócą po mnie. A na pewno wrócą. Taki jest plan, przecież nie będę szukać kilkunastu owiec przez niewiadomo ile czasu. — Obawiał się, że było to marne kłamstwo. Wrogowie znowu parsknęliby śmiechem, zdając sobie już całkowicie sprawę z tego, z jak marnym kłamcą mieli doczynienia. 
Ale co trudnego było w znalezieniu kilkunastu owiec po zmroku, gdy na ziemi leżała gruba warstwa śniegu? Ophelos uważał, że nic takiego, w końcu w swoim życiu na barki brał trudniejsze misje, a w pobliskim lesie wilków nie widziano od dłuższego czasu. A te, nawet jeżeli by się pokazały, mogłyby jedynie drżeć przez srebrnym wysłannikiem słońca Nathoriego. Nie raz miał z nimi doczynienia, nie raz wracał z ojcem z wilczą skórą na końskim zadzie.
— Przysięgam Nathorii, że gdy tylko znajdę wszystkie całe i zdrowe, powrócę do regularnych modlitw. Rano i wieczorem, przed i po każdym posiłku. 

Od Leonarda cd Cahira

⸺⸺֎⸺⸺

Coraz częściej zwykł obawiać się bieli. Koloru pozornie czystego. Symbolu, który każdemu kojarzył się ze zmyciem wszystkich świństw jakimi zdołaliśmy zbrukać własne dusze. Barwa śniegu po prostu mu zbrzydła, odkąd tylko uświadomił sobie jej chłód, bezwzględność i grozę. Przeniknął nimi również jego wzrok, z dnia na dzień coraz mętniejszy, gdy kolejne płatki przeklętego kwiatu opadały na zmarzniętą ziemię, zaszyte gdzieś głęboko w pierdolonym dworku (a raczej jego ruinach), w którym miał przyjemność spędzić dobre kilkanaście lat, nim dotychczas nieskazitelna biel została zabrudzona i straciła swój dawny blask. Teraz wywoływała już niestety tylko obrzydzenie i przenikliwy strach, który grzechotał mu w kościach, przynosząc na myśl ożywione trupy z dna katakumb.
Nie do końca uzasadniony niepokój przepełniał go coraz wyraźniej, kierując delikatnie drżące dłonie do skroni, gdzie ostatecznie się zatrzymując, zaczęły rwać kępy włosów. W cieniu regału wyglądały na matowe, bez życia, zupełnie jak chłopiec, już od lat wypompowany z resztek ciepła, które miały czelność zachować się w nim po pieprzonym incydencie, którego nawet nie miał odwagi nazywać inaczej.
A powinien, powinien potrafić spojrzeć sobie w oczy w lustrze, przełknąć z goryczą ślinę i powiedzieć głośno, że to, czego dokonał było masakrą. Zwykłym mordem, horrorem, którego dopuścił się własnymi, dotychczas tak miękkimi, plastycznymi dłońmi, które wręcz bez kształtu i formy, obrzydzały niektóre osoby.
Jednak po połamanych, zdrapanych paznokciach nie mógł już nigdy więcej tego powiedzieć. Jego ręce zmieniły się diametralnie, z tak niewinnych, nieskalanych pracą na dłonie osoby, która dopuściła się zbrodni. W jego oczach wiecznie splamione krwią, kościste i nienaturalnie długie, z wieloma szramami i bliznami, których to jednak już sobie nie uroił. Były prawdą, bezwzględną i dość bolesną, nie miał zamiaru tego ukrywać. Jednak bestia mało kiedy robiła sobie problemy z otrzymanych obrażeń, z którymi potem musiał radzić sobie sam, kończąc niejednokrotnie w bandażach, z pokaleczonymi dłońmi i postrzępioną skórą w miejscach, gdzie ciało napęczniało aż zbyt mocno. Czuł się brzydki. Na tyle brzydki, by obawiać się wzroku innych ludzi.
Wiedział, że zachowywał się zbyt pysznie, a mimo to wszyscy ci, którzy poznali go dopiero w gildii, nie mieli przyjemności nawet ze skrawkiem tego, czym był kiedyś. Nie widzieli jak wysoko potrafił nosić głowę i jak dumnie wypinać pierś, chociaż nie miał do tego żadnego powodu. Nie widzieli prawdziwej siły zaklętych w szarych, ostrym niczym najwyższej jakości miecz podebrany od straży królewskiej. Nie widzieli, na ile się czuł, a ile potrafił w rzeczywistości.
Nawet dziękował za taki obrót spraw. Za tę pokorę, która mimo że tak lekka, zagościła w jego progach. Póki co przesiadywała w kącie pokoju, nie wychylała się w obawie przed chłodnym spojrzeniem. Jednak zarówno ona, jak i gospodarz, doskonale wiedzieli że nie potrzeba wiele czasu, by przysiadła się do stołu i urosła w jego oczach, zyskując zupełnie nowe znaczenie. Wyraźne. Istotne.
— Leonardo, wszystko w porządku?
Trudno było określić, jaki wyraz miały w tamtym momencie oczy Leonarda. Nagle wybudzony, wręcz wyrwany spomiędzy kotłujących się myśli, sprawiał wrażenie człowieka, który kompletnie nie ma pojęcia, gdzie tak właściwie się znajduje. Potrzebował chwili, by zrozumieć, że jest wciąż w bibliotece, że przed momentem widział przeklęty artykuł, nad którym musiał przesiadywać akurat Ophelos, a tuż przy nim przebywa Cahir, trzymając własną, otuloną sygnetami dłoń na jego ramieniu. Pozwolił jej tam zostać. Nie odepchnął, chociaż nie zaprzeczał, chwilę ze sobą walczył, nim podjął takową decyzję. W końcu jednak poddał się pewnej słabości i jedynie odetchnął, opuszczając ręce na kolana i wbijając rozkojarzone spojrzenie w lico mężczyzny. Skinął głową, dość subtelnie.
— Wybacz. Migrena — odparł, siląc się na delikatny, raczej mało przekonujący uśmiech. Nie miał jednak parcia na wymyślanie czegokolwiek kreatywniejszego, zdecydował się więc na najmniejszą linię oporu, jakimi były, jak zawsze, paluszek i główka. — Ostatnio męczą mnie coraz częściej — dodał, tym razem odsuwając od siebie niechcianą dłoń i spierając z ust niepewny, obrzydliwie nieszczery grymas rzekomego zadowolenia.

⸺⸺֎⸺⸺
[Cahir?]

Od Desideriusa cd Nakigitsune

⸺⸺※⸺⸺

Tego dnia śnieg skwierczał. Brzmiało to dość ironicznie, Coeh jednak nie potrafił odnaleźć określenia, które lepiej opisywałoby skrzypiący dźwięk, który raz po raz ulatywał spod jego butów. Przysłuchiwał mu się z uwagą, nie tylko z powodu jego, bądź co bądź, niezwykłości, a raczej przez mężczyznę, który do złudzenia przypominał mu jego Aleksandra. Miał iść za nim i rzeczywiście, czynił, jak mu kazano. Przynajmniej przez większą część drogi, bo nagle jego kroki ucichły, kołysząc się echem na lekkim wietrze. Coeh, przyglądając się tak konarom, które bujało coraz mocniej, z dezaprobatą stwierdził, że tej nocy powinno złamać się przynajmniej kilka zmrożonych gałęzi. Żywił również szczerą nadzieję, że nikt nie zdecyduje się porwać na zdrowotny spacer po zmroku, a i patrol postara się trzymać jak najdalej od boru przy gildii.
Wyższy mężczyzna odwrócił się, by sprawdzić, co mogło zatrzymać blondyna i nie ukrywając swojego niezadowolenia, zauważył, że ten zwyczajnie przystanął. Bez większego powodu, zlewając się tak z zimowym pejzażem, sterczał jak sopel wbity głęboko w wysoką zaspę. Przechylając się mocniej na swoją lewą stronę i opierając jedną z dłoni na własnym biodrze, Coeh przyzwał go raz, drugi. Zmarszczył brwi, widząc, że ten nie ma zamiaru zareagować na jego nawoływania, chociaż ten odzywał się głośno i wyraźnie. Nie wiało również na tyle, by jego głos zagubił się w przestrzeni, rozerwany przez mocniejsze podmuchy.
Coś musiało się więc stać i mimo chęci sprawienia wrażenia nieco innego, niż dotąd, kontrolki w głowie Desideriusa ponownie zmusiły go do przyjęcia postawy nadopiekuńczej ciotki, która koniecznie musi sprawdzić, co właściwie się wydarzyło. Krokiem więc nieprędkim, jednak stanowczym, zbliżył się do nowo poznanego mężczyzny, który od momentu zatrzymania się, nie drgnął nawet o milimetr. Wzbudził zaniepokojenie w Desideriusie, a gdy ten nareszcie znalazł się odpowiednio blisko, by dokładniej mu się przyjrzeć, stwierdził, że mężczyzna prawdopodobnie odpłynął na stojąco. Stał z przymkniętymi powiekami, nie reagując na bodźce zadawane przez Coeha, czy to słowa, czy delikatne muśnięcie palcami wyziębionego ramienia mężczyzny. Powoli odpływając w świat nocnych mar, raz mruknął, bardzo niewyraźnie. Niczym lodowa rzeźba, która już nigdy nie miała prawa powrócić do życia, które jej skradziono. Brunet był skonsternowany i nim podjął jakiekolwiek kroki, przebiegł palcami przez swój skalp, czochrając prędko krótkie włosy, a następnie westchnął ciężko. Nagle niższy się zachwiał, całkiem zamknął oczy, a jego twarz się rozluźniła. Nim Coeh się spostrzegł, blondyn zaczął upadać, by w jednej z ostatnich chwil zostać złapanym przez pewną dłoń zielarza, który naprawdę się silił, by go nie upuścić, chociaż do najcięższych nie należał, a gdy w końcu udało mu się go postawić na nogi, ponownie westchnął. Przewrócił również oczami, bo jedyne co mu pozostało, to przeciągnąć ramię mężczyzny przez własne barki i pozwalając mu oprzeć się na jego ciele, zmusić ledwo przytomne ciało do stawiania niezdarnych kroków, a może raczej człapania przepełnionego ciągłą potrzebą łapania utraconej chwilę wcześniej równowagi. Mróz szczypiący policzki wcale nie pomagał, podobnie futrzasty towarzysz mężczyzny, któremu zdarzało się raz po raz przeskakiwać z ramienia nieprzytomnego, na to należące do niespełnionego aktorzyny ze spalonego teatru.
— Czemu to zawsze jestem ja?

Adonis obojętnie wzruszył ramionami, gdy jego twarz wyrażała tylko jedną emocję. Świadczyła o problemie, pod który Coeh zdecydował się podpiąć prawdopodobną sprzeczkę z Leonardem, który wcześniej tego dnia też wydawał się dziwnie struty. Nie miał również czego szukać u Tadeusza, który przysiadywał z boku, na jednym z taboretów. Nogę miał założoną na nogę, a gdy Desiderius posłał mu znaczące spojrzenie, skusił się jedynie na niskie zarechotanie, zbywające z równą skutecznością, bo beznadziejne drgnięcie ramion Nykvista, który swoją drogą zdołał już opuścić gabinet, w którym się znajdowali.
— Dzisiaj twoja kolej — zakumkał, po czym zsunął się ze zbyt wysokiego stołka, by w dobrych dwóch susach podążyć śladami Adonisa i zostawić go, sam na sam z widmem, które coraz częściej wykazywało oznaki życia dotychczas zagubionego gdzieś na mrozie. Westchnął ciężko, przecierając kark, a następnie wdrapując się szczupłymi palcami na potylicę, którą podrapał, rozdrapując jeden ze znajdujących się tam strupów.
A później wydarzyło się to, czego każdy z nich obawiał się najbardziej. Nagłe zerwanie się z łoża, chwilowe rozeznanie i pochwycenie towarzysza, który przez cały ten czas nie odstępował właściciela na krok. Desiderius podparł dłonie na biodrach, dokładnie przyglądając się ruchom mężczyzny, uważając, czy przypadkiem nic się nie dzieje, a gdy ten wreszcie się zatrzymał, przesunął się delikatnie, by znaleźć się w polu jego widzenia.
— Witamy z powrotem wśród żywych — zarzucił nieco zgryźliwie, przy czym delikatnie się skrzywił. Nie wiedzieć, czy z powodu złego samopoczucia, czy może jednak refleksji, czy może jednak faktu, że coraz bardziej przejmował cechy tych dwóch gburów, którzy pozostawili go tak na pastwę losu. — Jak się czujesz?

⸺⸺※⸺⸺
[Naki?]

Od Victariona cd. Narcissi

Stal zasyczała, gładko wysunięta z pochwy.
Blondyn zaatakował pierwszy; agresywnie, mocno, z dołu. Victarion sparował cios, odskoczył, lewą ręką wydobył nóż do rzucania. Krępy, niedźwiadkowaty szatyn zamachnął się z prawej, nie dość śmiało, za wolno — zbiła go silna kontra, stracił rytm, zasłonił się nieudolnie, cofnął dwa kroki.
Blondyn wypadł z lewej, ciął z wysoka, klinga ześlizgnęła się po paradzie. Victarion nadal cofał się w stronę środka podwórza, umknął przed wypadem, krótka wymiana ciosów, trzy metaliczne szczęknięcia. Niedźwiadek zbliżył się z drugiej strony. Tym razem uderzyli równocześnie: blondyn płasko i oszczędnie, Niedźwiadek silnie, z zamaszystego półobrotu, odsłaniając bark.
Sparowanie — finta — nie zdążył ciąć, bark Niedźwiadka został nietknięty. Zaklął pod nosem, uciekł do tyłu, odbił kolejny atak blondyna środkiem brzeszczotu, kątem oka rejestrując skamieniałego ze strachu Jacoba, czwartego mężczyznę na ziemi, Szramę nie wypuszczającego Owyne’ówny, ale z dłonią na rękojeści miecza, Narcyzę zachodzącą Niedźwiadka od tyłu.
To była szansa na koniec.
Zwód, krok naprzód, cios z góry; Niedźwiadek złożył się do parady, nie dość szybko, dostał cięcie przez twarz. Victarion odskoczył, zostawiając go już Narcissi, błyskawicznie obrócił w stronę blondyna, sparował uderzenie. Cofnięcie — wyważył nóż w lewej dłoni, rzucił, ale chybił; z gardła blondyna wydobył się drwiący rechot. Victarion wyjął kolejny nóż, cofnął się jeszcze dwa kroki. Zamach, rzut, krzyk blondyna. Trafił w udo.
Potem poszło już szybko.
Brutalna ofensywa, uderzenie tak silne, że blondyna rzuciło w tył; stracił równowagę, nie zdążył się podnieść, Victarion kopnięciem wytrącił mu broń z ręki. Przygwoździł go butem do ziemi, wycelował ostrzem w gardło.
— Masz trzydzieści sekund, aby puścić dziewczynę, zanim rozjebię mu gardło.
Dopiero teraz spojrzał na Szramę. Głos miał spokojny.
Szrama stał, nadal trzymając Owyne’ównę za ramię, nadal hardo wyprostowany, ale z cieniem namysłu w oczach, jakby zastanawiał się, czy Victarion mówi serio. Rozejrzał się szybko; ogarnął wzrokiem blondyna przyduszonego do błota, człowieka ugrzęźniętego pod ciemną masą z błyszczącymi oczami kilkanaście kroków dalej, rannego, rozbrojonego Niedźwiadka, bezsilnie klęczącego z boku. Wykonał gest, jakby chciał sięgnąć po broń.
Znieruchomiał, gdy błyszcząca, kryształowa klinga dotknęła jego szyi.
— Koniec żartów. — Narcissa mówiła chłodno i beznamiętnie. — Rzuć broń.
Szrama jeszcze się wahał — klinga nacisnęła mocniej, po szyi spłynęła cienka strużka krwi.
Odpiął miecz od pasa, rzucił na ziemię, w błoto. Blondyn — wściekły — chciał coś zrobić, zareagować, szarpnął się — Victarion oparł się na nim mocniej, dotknął gardła czubkiem ostrza. Nogawka spodni blondyna powoli nasiąkała krwią, nóż srebrzył się w mdłym świetle.
— Teraz puść dziewczynę.
Potężna łapa poluźniła chwyt na ramieniu, opadła zupełnie; Owyne’ówna zerwała się, przerażona, odbiegła kilka spazmatycznych kroków prosto w objęcia swojego brata.
Przez twarz Narcyzy przemknął ledwie dostrzegalny uśmiech.
— Owyne, zbierz ich broń i wyrzuć za bramę.
Jacob puścił w końcu siostrę, popchnął ją lekko w stronę domu. Czmychnęła tam zaraz, rzucając ostatnie trwożliwe spojrzenie na podwórze. Drzwi zamknęły się za nią z cichym trzaskiem.
Jacob, odprowadzany ponurymi spojrzeniami czterech drabów, pozbierał starannie poniewierające się na ziemi miecze, łapiąc je za rękojeści tak, jakby trzymał grabie. Wyraźnie nie miał pojęcia, jak obchodzić się z bronią.
Stal zadzwoniła i plusnęła, ciśnięta prosto w największe błoto na drodze.
— Teraz — Narcissa wciąż nie opuszczała miecza — możecie po kolei wyprowadzać swoje konie za bramę. Ten spod ściany pierwszy.
Niedźwiadek uniósł głowę, zaskoczony, rzucił pytająco-proszące spojrzenie Szramie. Ten zacisnął wargi; jego oddech był ciężki, nienawistny, wściekły. Nie mieli wyboru.
— Idź — wychrypiał.
Najpierw Niedźwiadek, trzymając się za brzuch, po nim — mężczyzna ze skrwawioną twarzą i piersią, ten przygwożdżony przez ciemną masę, która po chwili znów skondensowała się w borzoja i zastygła z boku, czujna i spięta, blondyn jako trzeci. Starał się nie utykać; gdy minął Victariona, splunął krwią i wymruczał coś na temat elfich kundli.
Szramę wypuścili jako ostatniego.
Brama zamknęła się za nim z głośnym hukiem, Jacob odetchnął, Narcissa schowała broń, Victarion podniósł swój nóż z ziemi.
— Co za chuje.
— Słucham? — Narcyza obróciła się w jego stronę.
— Podjebali mi drugi nóż.
Roześmiała się cicho, pokręciła głową pobłażliwie. Victarion dopiero teraz zauważył, że nie wyszła z tej potyczki zupełnie bez szwanku — jasną skórę policzka przecinała czerwona pręga. Hm, dobrze by było, gdyby mogli to chociaż przemyć.
— Dziękujemy wam. — Jacob w końcu odzyskał głos. Przetarł twarz, jakby zmęczony; nieco drżała mu dłoń. — Bogowie, dziękujemy, dziękujemy po stokroć. Kto wie, co by zrobili z biedną Esmą, bogowie…
— Zgwałciliby ją i porzucili najdalej kilka godzin drogi stąd — przerwał mu Victarion sucho. — A za jakiś czas wrócili dalej upominać się o zapłatę. Kto to był, Owyne?
— Przecież im zapłaciliśmy — jęknął Jacob bezsilnie.
— To wiemy. Gdybyście tego nie zrobili, splądrowali i spaliliby dom. Kto to był?
Jacob zwiesił głowę, zawahał się. Zerknął pośpiesznie najpierw na Victariona, potem na Narcyzę, ale nie powiedział ani słowa.
Victarion westchnął.
— Dobrze, ja to widzę tak. Mieliście brudną robotę, którą nie chcecie się teraz chwalić, wynajęliście tamte cztery ścierwa. Zrobili, co do nich należało, przyjechali po zapłatę, zobaczyli, że mogą z was wydusić, co im się zachce, więc wrócili. Tak było?
Jacob nadal milczał.
— Za gładko nam poszło — mruknęła w tym samym momencie Narcissa, oglądając się sceptycznie na bramę. — Victarion? Myślisz, że wrócą?
— Dzisiaj na pewno nie.
— A potem?
Victarion podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, wykrzywił wargi w paskudnym uśmiechu. Jeśli wrócą, zginą.
— A potem dostaną po dupie.
Przynajmniej patrole nie będą nudne.
Na chwilę zapadło milczenie; Jacob, zgarbiony, jakby coś go przytłaczało, nadal nie odezwał się ani słowem, Victarion, patrząc na podwórze, odtwarzał w głowie ostatni kwadrans. Narcyza miała rację, za gładko im poszło. Może dlatego, że wpadli z zaskoczenia, gdy nikt nie spodziewał się oporu, może dlatego, że brutalnie przejęli inicjatywę.
Może po prostu mieli szczęście.
Mimo tego pozostał cień niewygodnego przeczucia, ziarno niepokoju.
— Nie musisz się nam tłumaczyć, Owyne — powiedział Victarion w końcu, podnosząc oczy na Jacoba. — Ale idź jutro do mistrza i opowiedz mu, co się stało.
Jacob powoli, jakby niechętnie pokiwał głową.
— Cervan na pewno będzie wiedział, jak wam pomóc — dodała Narcyza łagodnie.
— Tak, macie rację. Tak zrobię. — Jacob wypuścił powietrze z płuc, znów przetarł twarz. W jego rysach pojawiło się twarde znamię podjętej decyzji.
— Twoja siostra na pewno będzie ci za to wdzięczna.
Jacob znów skinął głową, tym razem z determinacją.
Victarion spojrzał na Narcyzę, na tę nagłą cierpliwą wyrozumiałość, życzliwą łagodność. Przypomniał sobie, jak ledwie chwilę temu przykładała miecz do tętnicy draba przewyższającego ją o głowę.
Roześmiał się lekko, cicho.
— Co? — Narcissa zmarszczyła brwi.
— Nic. Współczuję każdemu, kto kiedykolwiek uznał cię za niegroźną. — Skaleczony policzek znów przyciągnął jego wzrok; zdjąwszy rękawiczkę, już-już chciał wyciągnąć dłoń, aby obrócić jej twarz w stronę światła i przyjrzeć mu się bliżej, ale się zatrzymał. — Mogę zobaczyć?

Cyzia?

wtorek, 11 lutego 2020

Od Nagi cd. Kai

Gładziła szorstką skórą chropowatą powierzchnię kija. Pozwoliła milczeniu objąć jej osobę, gdy bardka przygotowywała się do podróży. Do stajni nie wkroczyła, nie stanęła między konie uwięzione w boksach, nie zatopiła się w woni gnoju, nie rozjuszała zwierząt spoczywającym na jej ramieniu krukiem, co podrygiwał niecierpliwie, pragnąć wzbić się migiem w powietrze, przemierzyć sklepienie do końca świata i z powrotem. Egzorcystka go w końcu puści, ptaszysko dostanie upragnioną wolność, a przynajmniej jej słodką, ale niewdzięczną iluzję, parodię faktycznej wolnej woli.
Drzazgi nie weszły w jej dłonie — miała je zbyt zgrubiałe i naznaczone oparzeniami, a te były jak pancerzyk owada, co ochraniał wątłe wnętrze.
— Twa decyzja — rzuciła, wolno krocząc do przodu — nieme pospieszenie drugiej kobiety. — Niczym go nie obciążę.
Kai musiała zrezygnować z pomysłu, bo gdy Naga usłyszała stukot kopyt kobyły, nie wyłapała oślich. Zaczęła się podróż.
Nakłaniano egzorcystkę na zajęcie grzbietu zwierzęcia i jak często propozycja była składana, tak często zostawała odrzucana.
Słońce grzało mocno, zawieszone na bezchmurnym niebie, nasycając ciepłem ubrania, włosy, skórę. Ptak kiwający się na ramieniu machał ciągle skrzydłami czy to dając do zrozumienia swojej pani, że pragnąłby już wzlecieć, czy też próbując wytrząsnąć z siebie piekielny gorąc.
— Już, leć.
Uderzył ją przy wzlocie ostrymi piórami. Zatoczył dwa koła nad głowami kobiet, wystrzelił do przodu, lecz wrócił po chwili, z głośnym krakaniem.
— Ma rację — rzekła Naga, zwracając się do bardki. — Lepiej by było przejść lasem niż gołymi łąkami i suchymi ścieżkami. Ty masz tę możliwość, nie musisz polegać na mało mądrej kukle, powiedz więc; czy widać go na horyzoncie?
— Las? Tak, rozciąga się na wschodzie.
— Dobrze. Możemy iść wzdłuż rzeki, aż do Pekneck i stamtąd popłynąć na Wyspy.
Rozłożyste drzewa przyniosły odrobinę upragnionego chłodu, a szum wody nieopodal dawał dziwne ukojenie, jak ręka spoczywająca lekko na ramieniu. Wyznaczała drogę, kierowała, stanowiła Gwiazdę Polarną dla uważnie słuchających i odpowiednie towarzystwo dla samotnych. Ale w końcu egzorcystka nie była sama. Zdarzało jej się o tym zapominać.
— Jak ci się żyło na Wyspach? — zagaiła mimochodem, odsuwając laską dłuższą gałąź, która wchodziła jej pod nogi. Kai zeszła z konia, prowadząc go przy sobie. — Tu panuje inna kultura i często jeszcze czuję się obca, bom przywiązana do swojej, a trudności sprawia mi jej puszczenie.
Kai?

Od Nagi cd. Aries

Wyszła przed momentem z gęstwiny, odchylając szorstkimi dłońmi każdą gałązkę, co zagrodziła jej drogę. Łapała ją lekko, najdelikatniej jak mogła, a puszczając — pozwoliła wyślizgnąć jej się powoli z chwytu, gładząc ostatni raz jej liście i łodygę, jakby posyłając jej finalne pożegnanie. Pod połami jej odzienia wierciła się czarna jak smoła istota, co najwyraźniej znudziła się tym niewygodnym dla niej komfortem, a pobudzona przez niedawny wypadek straciła resztki zahamowań. Otwierała skrzydła, szarpała się okrutnie szukając drogi wyjścia. Egzorcystka wypuściła ze świstem powietrze z piersi i powstrzymując narastającą frustrację odchyliła warstwy narzuconego na ramiona materiału. Ptaszysko straciło grunt pod gołymi nóżkami i runęło na ziemię, upadając na mokrą od deszczu trawę. Wydarło się krótko, podskoczyło do góry, łapiąc równowagę i wystrzeliło do góry, podrywając do lotu również ciężkie od wody liści.
Musiała go potem z powrotem owinąć w swoje ubrania, bo wpadłoby do Gildii, siejąc tylko brud i spustoszenie. Tym razem siedział grzeczniej, nie chcąc narazić się na bardziej niż potrzebne, ostre tarcie ręcznikiem o delikatne pióra. Wybadała rany, jakie ostre kły wyrządziły jego ciele, wygładziła je, zaszyła. Przebrała się, nim wyszła z pokoju udając się na obiad. Kruk był obolały, jeśli mógł ból odczuwać, ale suchy i to było najważniejsze.
Tym razem rozpoznała rozszalałe kroki, które słychać było z daleka, bo odbijały się mokrym echem od ścian. Masywne zwierzę poruszało się szybko, ale mało zwinnie, bardziej było rozluźnione niż poprzednio na swoim polowaniu.
— Shio! — karcący, wysoki głos dobiegł ucha egzorcystki. Stukot obcasów, przestraszony skrzek, paniczne ruchy po połami ubrania. Shio, jak to nazywała ją właścicielka, dyszała głośno i płytko. Skoczyła na kobietę, tym razem lżej, swawolnie, jednak Naga i tak się odsunęła.
— Siad — rozkazała, a gdy ta ponownie oparła łapy ja jej biodrze, ta odwróciła się plecami. — Siad, powiedziałam — powtórzyła stanowczo. Pazury ptaka wbijały jej się w brzuch. Czworonóg usłuchał, usiadł.
— Na Erishię, znowu przepraszam… — wydukała dziewczyna.
— Wypadałoby nauczyć ją manier — zauważyła Naga. Przechodząc obok, pogłaskała ją po łbie.
— Idziesz na obiad? — zagaiła Aries.
— Tak.
I poszły razem.
Aries?

poniedziałek, 10 lutego 2020

Od Victariona cd. Cahira

Wszystko stało się zbyt szybko.
Uderzenie — pierwsze — drugie — kolano przygważdżające Cahira do podłogi, krew, zimna furia — i nagły, kobiecy krzyk, gwałtowne pchnięcie w bok — desperackie, zaskakujące. Victarion zachwiał się, stracił czujność na ułamek sekundy; akurat, aby Cahir wykorzystał moment, zepchnął go z siebie, nieprzytomnie się cofnął.
Chwila ciszy. Ciężkie oddechy. Nienawistne spojrzenia.
— Co tu się dzieje?!
Victarion uniósł głowę.
Elra, blada jak ściana, stała nad nimi jak uosobienie wzburzenia; ciemne oczy ciskały gromy, pierś unosiła się w przyspieszonym, zdenerwowanym oddechu, dłonie zaciskały się w pięści. Wokół niej rozsypał się deszcz białych kartek, zasłał podłogę raportami; musiała je wypuścić, gdy… Właśnie.
Victarion przeniósł wzrok na Cahira, jego spojrzenie stwardniało.
— Co tu się dzieje? — powtórzyła Elra, postępując krok do przodu; jej ton był opanowany, ale ostry. Zmarszczyła brwi, gdy jej oczy napotkały krew w kąciku ust Cahira. — Macie dwie minuty, aby się wytłumaczyć.
Victarion spróbował się uśmiechnąć, ale natychmiast się skrzywił, gdy poczuł palący ból policzka; uniósł dłoń, dotknął rozharatanej skóry, spojrzał na krew na palcach.
— Nic takiego.
— Nic takiego? — Jeśli przed chwilą Elra była zła, teraz wydawała się wściekła. — Nic takiego? Zmieniłam zdanie. Wstawać, będziecie się tłumaczyć przed mistrzem.
— Elro…
— Nic takiego się nie stało — poparł go cicho Cahir. Jego głos wciąż był schrypnięty.
— Wstawać, natychmiast. Obaj.
Zabrzmiała tak stanowczo, że Victarion — po chwili wahania — podniósł się powoli, otrzepał ubranie. Mimowolnie zahaczył wzrokiem o rozbite lustro. Kurwa mać.
Bolał go brzuch. I plecy. I szczęka. Ale Cahir, sądząc po jego minie i stłumionym syknięciu, gdy też się podniósł, nie był w lepszym stanie.
Elra zebrała błyskawicznie rozsypane raporty, złożyła je w równiutki stosik. Rozejrzała się po pokoju, przemknęła wzrokiem po nożu leżącym pod oknem, zatrzymała go na lustrze.
— To — wskazała je palcem — też nic wielkiego? Który je rozbił?
Odpowiedziało jej milczenie.
Victarion uśmiechnął się paskudnie. Cahir, moimi plecami.
— Więc obaj — podsumowała, obracając się zamaszyście.  — Wygląda na to, że odwiedzimy dzisiaj jeszcze sekretarza. Nie stójcie tak, idziemy. Już.
— Elro, pozwól nam chociaż doprowadzić się do porządku. — Victarion odruchowo wyciągnął rękę, chcąc ją zatrzymać. Elra spojrzała na nią i czerwieniącą się na niej krew ze źle skrywaną odrazą. — Chyba nie mamy iść przez całą gildię w takim stanie, prawda? Cahir?
Złote oczy Cahira miały w sobie lód i głuchą wściekłość, martwo iskrzącą się nienawiść. Mimo tego wygiął wargi w nieszczerym uśmiechu, skinął głową.
— Nie ma mowy — ucięła Elra bezwzględnie. — Proszę tędy.
Wyszli na korytarz, Cahir starannie zamknął drzwi od swojego pokoju. Klucz zazgrzytał w zamku.
Victarion już nawet nie zadał sobie trudu, aby poprawić rozchełstaną koszulę, zapiąć tych kilka guzików, przeczesać choćby palcami potargane włosy. Niewyspany, obity i niestarannie ubrany wyglądał naprawdę źle — i w jakiś sposób doskonale się z tym czuł.
Na szczęście o tej porze gildyjne korytarze zdawały się opustoszałe.
Spojrzał na Cahira, zupełnie otwarcie i bez skrępowania, przemknął wzrokiem po bladej skórze, rozbitej wardze, zaciętych oczach. Ciemne włosy były zburzone, w nieładzie; gdy zbliżyli się do krużganek, chłodny blask zimowego słońca rozbłysł na nich, spłynął po prostych pasmach, rozjaśnił ostry profil.
— O co właściwie poszło? — W głosie Elry już nie było śladu wzburzenia, tylko czysty, zimny profesjonalizm. Szła sztywno wyprostowana, zdecydowanym krokiem, głośno stukając obcasami o kamienną posadzkę.
Victarion uśmiechnął się niewinnie.
— O ciebie.
Elra spojrzała na niego tak, jakby miała ochotę rozorać mu drugi policzek.
— Nie pogarszaj swojej sytuacji — oznajmiła ostrzegawczo. — Więc? O co się pobiliście?
— Zaraz: pobiliście. To była… — Zawahał się. — Hm, przepychanka.
Cahir milczał; nawet nie podniósł na nich wzroku.
— Przepychanka — powtórzyła Elra cierpko. — Okładałeś Cahira pięścią po twarzy. Nie nazwałabym tego przepychanką.
Victarion tylko westchnął. Całkiem możliwe, że tak było. Ale wtedy — w tamtym momencie — czuł tylko zimną, rozsadzającą furię, tę samą, która go ogarnęła tamtego dnia, tamtego jebanego trzeciego listopada, gdy bezsilnie klęczał nad zimnym ciałem, przeklinając wszystkich bogów, ludzi i cały pierdolony świat.
Wyszli na krużganki, przeszli do głównego budynku gildii, weszli na klatkę schodową. Z każdym krokiem i on, i Cahir zdawali się spokojniejsi, jakby nic nie zaszło, jakby obolałe ciało, krew na dłoniach, jej smak w ustach były tylko złudzeniem, jakby naprawdę nie było o czym mówić, a przede wszystkim — z czego wyciągać konsekwencji.
Na pierwszym piętrze minęli Narcissę — Victarion uniósł kącik ust, puścił do niej oko — i, zaraz potem, Raviego. Elra jednak jednym spojrzeniem i kilkoma zwięzłymi, chociaż grzecznymi słowami przekonała go, że wcale nie potrzeba tu żadnej pomocy medycznej, a przynajmniej na razie nie.
Cahir i Victarion zgodnie milczeli, nie śmiejąc zaprzeczyć.
Dopiero pod drzwiami gabinetu mistrza Victarion spróbował ostatni raz zaprotestować.
— Elro — wymruczał miękko, aksamitnie, poufale. — Naprawdę uważasz, że powinniśmy niepokoić mistrza tak mało znaczącym incydentem?
Elra spiorunowała go wzrokiem, zapukała mocno w drzwi.
— Popatrz na Cahira, a potem na siebie — stwierdziła oschle, zanim ze środka dobiegło spokojne „proszę!” — i powiedz jeszcze raz, że to był mało znaczący incydent.
Zdecydowanym gestem otwarła drzwi, jakby mimochodem poprawiając ciasno splecione, kasztanowe włosy.
Dziesięć minut później siedzieli w trójkę w ponurym milczeniu; Elra wyszła.
— Co ja mam z wami zrobić? — zapytał po chwili Cervan zaskakująco łagodnym tonem, posyłając im senne spojrzenie spod na wpół przymkniętych powiek. Wplótł dłoń w nieco przydługie włosy, westchnął.
Odpowiedziała mu cisza. Victarion, niedbale odchylony na krześle, nie spuszczał z mistrza wzroku; Cahir, poważny, skupiony, opierał łokcie o kolana. Biała, nieznacznie zmięta koszula rozchyliła się nieco, ukazując kawałek prawego obojczyka.
— I nadal twierdzicie, że pobiliście się bez szczególnego powodu?
Tym razem nad wyraz zgodnie pokiwali głowami; Cervan po raz kolejny westchnął, zupełnie bez przekonania.
Victarion pomyślał, że właściwie mogli powiedzieć, że zaczęło się od kłótni o tę zasraną szafę; może Cervan po prostu by któregoś przeniósł do innego pokoju i problem by się skończył. Było jednak za późno na zmianę frontu.
Zerknął szybko, z ukosa na Cahira, ten jednak tym razem najwyraźniej nie miał zamiaru puścić pary z ust. Przez wargi Victariona przemknął ironiczny uśmiech. Czyżby ludzie jednak się zmieniali, O’Harrow?
Po dłuższej chwili mistrz przysunął sobie stos jakichś papierów, przerzucił kilka; coś przyciągnęło jego wzrok. Wyłowił cienki arkusik, przebiegł po nim wzrokiem, z zafrasowaniem potarł policzek.
— Cóż, jeśli tak się sprawy przedstawiają — podjął — i na pewno nie ma niczego, o czym chcielibyście mi powiedzieć… — Zawiesił sugestywnie głos, ale żaden z nich nie odezwał się słowem. — To rozumiem, że po prostu macie za dużo energii, skoro dajecie jej upust w ten sposób.
Victarion parsknął cichym śmiechem, wyprostował się swobodnie. Cahir uśmiechnął się sztucznie, wyraźnie się do tego zmuszając.
— Można tak powiedzieć.
— Doskonale się składa. — Cervan wrócił spojrzeniem do trzymanych w rękach papierów. — Mam dla was zadanie w Tiedal.

***

Kuguar. Zwierzę wielkie, na dziesięć stóp długie i na sześć wysokie, niczym paw czy rajski ptak barwne. Futro cieplejsze niż wełna, a miękkie niczym puch gęsi. Kły niczym dwie szable, od tiedalskiej stali twardsze, a niczym perła białe. Oczy goreją jak dwa karbunkuły, spód łap z czystego żelaza, ogon niby cierń zakończony. Jaskinie zamieszkuje, jeno najciemniejsze i najwilgotniejsze.
Bestia śmiertelnie niebezpieczna, drapieżna a okrutna, jeno smoka się obawia.

Victarion oderwał wzrok od opisu, przyjrzał się jeszcze raz widniejącej obok rycinie; fantastycznego, kolorowego zwierzęcia, groźnie szczerzącego groteskowo wielkie kły.
— Człowiek, który to pisał, nie widział kuguara na oczy — mruknął do siedzącego po przeciwnej stronie Cahira.
Cahir go zignorował, nadal zajęty rozłożoną na bibliotecznym stole mapą pogranicza Tiedal, Nalaesii i Białych Turni.
Poza nimi dwoma i Elrą, jak zwykle pochłoniętą pracą przy swoim biurku, w bibliotece nie było nikogo. Zegar już dawno wybił jedenastą.
— Człowiek, który to rysował, też nie — uznał Victarion po chwili.
— Miałeś szukać czegoś o ririnach, Calder — burknął w końcu Cahir, powoli, niechętnie.
Od ostatniego starcia niewiele się między nimi zmieniło — powietrze nadal wydawało się cięższe, gęste od niewypowiedzianych słów i niemych gróźb. Pod niemal każdym zdaniem kryła się prowokacja, nawet najkrótsza rozmowa przypominała starcie, przywodząc na myśl szczęk stali. Z tą różnicą, że teraz musieli spędzać ze sobą minimalnie więcej czasu — tyle, ile wymagało przygotowanie się do misji w jaskiniach.
A już niedługo będą na siebie skazani dwadzieścia cztery godziny na dobę.
— Już szukałem. — Victarion odsunął od siebie bestariusz z kuguarem, zerknął na zapisane drobnym, niewyraźnym pismem kartki. — Ale nie mam zbyt wiele. Grudzień tysiąc siedemset sześćdziesiąt. Mięsożerne, ofiary zagryzają albo traktują kolcem jadowym. Wrażliwe na światło. Wyczuwają inne istoty żywe. Mnożą się jak króliki. Giną jak większość zwierząt, szczególnie zabójczy jest dla nich ogień. Nie latają, ale wspinają się zajebiście. Nadal nie wiadomo, skąd się wzięły.
Wstał, wziął inną książkę, przerzucił szybko kilkanaście stron.
— O, proszę. — Podsunął Cahirowi książkę pod nos. — Ririn, rysunek poglądowy. W chuj przyjemne stworzonko.
Coś szarego, o ząbkach ostrych jak igiełki, spoglądało na nich z papieru, paskudnie się szczerząc. Łapki, drobne, upazurzone, były podkulone, ogon zakończony ostrym bolcem, uszy duże i ruchliwe. Oczy — jako jedyne jasne, jadowicie żółte — błyszczały ponuro, dziko, nieprzychylnie.
Cahir odsunął książkę gniewnym, niecierpliwym gestem; Victarion zabrał ją, uniósł nieco, spojrzał na obrazek, potem na Cahira. Uśmiechnął się złośliwie.
— Elra?
Kobieta uniosła głowę. Była w zdecydowanie mniej bojowym nastroju, niż gdy się ostatnio widzieli, chociaż — gdy tylko Cahir i Victarion weszli do biblioteki tego popołudnia — powitała ich gorzkim „tylko się nie pobijcie”.
— Słucham.
— Zobacz. — Pokazał jej ririna, wskazał Cahira ruchem podbródka. — Uderzające podobieństwo, nie uważasz?
Elra wzniosła oczy do nieba i pokręciła głową z niedowierzaniem, Cahir pochmurnie milczał.
— Ale ririny wybito co do nogi — podjął Victarion, siadając z powrotem. — To może być coś innego.
— Gorszego? — mruknął Cahir.
— Znając nasze szczęście, Cahir — Victarion uśmiechnął się zupełnie bez rozbawienia — o wiele, wiele gorszego.

Cahir? ♥