wtorek, 31 marca 2020

Od Banshee cd. Yuuki

Do niemalże ostatniego momentu był przekonany, że to żart. Pewna ułuda losu może prześmiechy z utrapionego kocura, któremu to tęskno było do świata, czemu też niezwykle długo zwlekał z powzięciem w wątpliwości prawdziwe zamiary fatum. Do końca wierzył, że to na następnym rozdrożu, przy kolejnym zajeździe Yuuki w końcu zawróci powóz i powrócą do gildii po ich samozwańczej wyprawie. Jednak pomimo ogromnych nadziei, kawalkada uparcie sunęła po północnym trakcie, wywożąc biednego kota ku przygodzie, którą przecież sprowadził na siebie na własne życzenie. Pech tylko sprawił, że akurat właśnie to ten demon musiał być tym, który go w końcu wysłuchał.
— To się źle skończy.
— E, głupoty gadasz.
Szedł sztorm poprzez port, u boku miał kurę i kota. Wiatr rozwiał mu brązowe loki, peleryna trzepotała ponuro, pióra niemalże uciekały spod połów. Gnał ku mrokom zatoki, gdzie na krańcu pomostu przycumowany stał żaglowiec. O ciemnym, przeżartym przez pąkle drewnie, wzniosłych masztach, na których migotała wątpliwego znaczenia bandera i syrence, która rozpaczliwie sięgała ku ciemnych wód oceanu. Statek mógłby uchodzić za widmo przygnane przez wieczorne mgły, gdyby nie te nieśmiałe błyski panoszące się po pokładzie, czy również załoga, która czyniła przeokropny hałas podczas załadunku; widocznie zbierali się ku wodzie. Możliwe, że zaledwie chwila dzieliła od zrzucenia lin z dalb, czemu też kobieta szturmem pokonała przystań bez choćby momentu na odpoczynek i poprawienie kury pod pachą, czy kota, który rozpaczliwie uwiesił się na ramieniu. Raz czy dwa demon spróbował nieśmiało wyrazić zastrzeżenia, lecz nieugiętość anielicy przerażała go na tyle, że dał się bezwładnie ponieść, aż na podkład, gdzie to w końcu kobieta zwolniła piekielny uścisk.
Położyła go delikatnie na deskach, poklepała po łebku, a Lucynkę przełożyła sobie na ramie. Stanęła w rozkroku, ręce skrzyżowała na piersi i tak skonfrontowała się z marynarzem, który jako pierwszy zauważył intruza.
— Co do kurwy? — splunął drap. Światło łuczywa zalśniło na łysym łbie i spoconym kartoflanym nosie. Małe, zapuchłe oczka wodziły po sylwetce anielicy. Demon nie musiał czytać w myślach, aby doskonale wiedzieć, że nic mądrego pod glacą mu tam nie hula.
— Potrzebujemy transportu.
— Dobre — śmiech, głośny, prostaczy zwrócił uwagę. Kilku chłopa zatrzymało się, oderwało od swoich zajęć, zbili się w zbiegowisko. — Słyszeliście? Ta dziewka szuka transportu.
— Na wyspy — dopowiedziała Yuuki. Lekko rozbawiona, niewinnie bawiła się kosmkiem włosów, stukała obcasem w deski.
Lucynka ugniatała pazurami spięcie płaszcza, gdakając upiorne piosnki w swoim własnym języku, podczas gdy Banshee, widocznie samotnie zaaferowany całą sytuacją, siedział przy nodze kobiety, zamiatając puchatym ogonem pokład.
— I kurwa co jeszcze? — parsknął. Powiódł wzrokiem po towarzyszach, widocznie szukając u nich aprobaty. — Prywatny pokój? Bala z czystą wodą? Śniadanie do łóżka?
— I butelka rumu do kolacji. Może nawet dwie. Mój koci towarzysz źle znosi takie podróże.
— Co za... — szarpnął się, ruszył krok w przód, lecz nim doszło do nieprzyjemności, inny mężczyzna dopadł do niego, odgrodził go od dziewczyny. Trzepot żagli zagłuszył obelgę, ale z ust Yuuki zniknął ten niezobowiązujący uśmieszek, pojawiło się natomiast coś innego, coś bardziej niebezpiecznego.
— No dobrze, dobrze — drugi marynarz poklepał go po piersi, mruknął mu coś pod nosem. Następnie odwrócił się do kobiety, posłał jej szelmowski uśmieszek. Lucynka zamruczała, niski, złowrogi dźwięk zawibrował w powietrzu.
— To nie jest wycieczkowiec. Panienka musi wybaczyć, ale nici z tego.
— Czyżby?
— Niech szuka innego statku i nie zawraca dupy. Zaraz wypływamy.
Anielica prychnęła, zrzuciła dłonie z piersi. Może to instynkt, wyczucie demona, albo po prostu wiatr wypadł się jakoś podejrzliwie ciepławy, ale Banshee zerwał się na nogi. Wsunął się pod kobietę, okręcił wokół nóg, machnął ogonem.
— Pieniądze! Mamy pieniądze. — odezwał się do mężczyzn, łeb jednak wznosząc w kierunku dziewczyny. — Zapłacimy, prawda Yuuki? Zapłacimy.
Ta ponownie wypuściła powietrze, nieco nerwowo, prawie że prychając. Otwierała już usta, aby odpowiedzieć kociemu demonowi, lecz ubiegli ją marynarze.
— Kurwa.
— On gada.
Szmer przeszedł po zbiegowisku, coś dziwnego zawisło w powietrzu. Banshee w pierwszym momencie, nie zrozumiał do czego właśnie doszło, lecz uświadomienie przyszło niemalże po chwili, a wraz z nim gniew, który nastroszył mu kark i wzburzył futro na ogonie. Obruszył się w ich stronę, już rozdziawiał paszczę, aby podzielić się jego opinią na temat podobnych komentarzy, lecz Yuuki chwyciła go pod łapy i wzięła na ręce.
— Idź kurwa po kapitana — marynarz trzepnął drugiego, pchnął go. Ten nieco poprzeklinał, ale pobiegł w stronę rufy. 
— Mówiłam — odezwała się Yuuki. Banshee wydał z siebie niski dźwięk, jakby doskonale wiedząc, co zaraz padnie z ust dziewczyny. — To był zajebisty pomysł.


Yuuki?

Od Ignatiusa cd. Xaviera

Czy też mieli między sobą osobę z przywilejami szlacheckimi czy nie, szwendanie się po mieście ze złodziejem, związanym i przerzuconym przez ramię niczym worek było nie na miejscu. Więc kiedy Ignatius z Evanem zeszli z dachu wszyscy szybko uznali, że muszą niezauważenie wrócić do domu i tam ponownie przeanalizować obecną sytuację. Teroise co prawda od razu stwierdził, że najlepiej byłoby oddać złodziejaszka straży i pozwolić jej się tym zająć. Sam by pewnie poczekał gdzieś na uboczu,  by za brak dokumentów nie zgarnęli również jego. Nie powiedział tego jednak na głos, miał wrażenie, że wiedział, jaką dostałby odpowiedź od Olivii.
Zresztą... Zerknął na kroczącą obok niego dziewczynę, która teraz agresywnie wgryzała się w bułeczki, które jej oddał. Zdecydowanie wolał dać blondynce chwilę na uspokojenie się. Choć doszło jedynie do kradzieży była wyraźnie wstrząśnięta, nawet jeśli teraz uparcie starała się to ukryć złością. Nie mógł wymazać z pamięci, jak nerwowo miętoliła tren sukni, gdy schodzili z dachu i jak przylgnęła do boku Evana, kiedy tylko jego stopy znalazły się na bruku. Definitywnie potrzebowała chwili dla siebie, a nie dyskusji, co zrobią dalej.
Ignatius wsadził zmarznięte dłonie do kieszeni płaszcza i skierował wzrok na złodziejaszka, który w końcu przestał się szamotać. Znali się, kiedy tylko zobaczył jego twarz od razu wiedział, z kim ma do czynienia. Chociaż oba spotkania były bardzo krótkie zdążył zapamiętać, kogo przy straganach spłoszył i kto okradł go, kiedy doszło do napadu. Ten sam dzieciak, o spojrzeniu wystraszonym i ruchach godnych zwinnej wiewiórki podążał za nim niczym cień. Albo po prostu cała sprawa doprowadzała go do paranoi i nie widział przypadku nawet w tym, że znowu na siebie wpadli.
Westchnął cicho i przeczesał dłonią włosy. Chociaż miał czas by odpocząć i ten dzień był nawet spokojny, czuł się wykończony. Od wczesnego poranka błąkali się po mieście, ot, prosta czynność, ale nawet samo to chodzenie sprawiło, że miał jedynie ochotę położyć się i zasnąć. O ile oczywiście mógłby zmrużyć oko, spodziewał się raczej przewracania z boku na bok tak jak zeszłej nocy.
Nie, pewnie nawet by się nie położył. Jeden ze złodziei uciekł, cała szajka dowie się, że drugiego złapali. O ile już im o tym nie opowiadał... Chłopak odruchowo rozejrzał się po dachach otaczających go budynków. Ci ludzie trzymali się w cieniu, nie atakowali ludzi, ale zawsze mogli to zmienić. Uczucie zagrożenia zawsze zmienia człowieka, nieważne jak długo potrafi zachować spokój. Trzeba będzie czuwać, skwitował niebieskooki w myślach i wbił wzrok w bure chmury, które niemal całkowicie zasłoniły niebo. Jeśli dojdzie do czegoś złego... to tylko dlatego, że sami to zaczęli.
~*~
- Niemowa! - Nie zważając na obecność osoby, której dotyczyły jej słowa, Olivia wybuchła. - Na bogów, dlaczego nic nie może pójść po mojej myśli! Niemowa, ze wszystkich złodziei w tej szajce złapaliśmy akurat niemowę!
Ignatius uniósł brew, kiedy dziewczyna w szale zaczęła krążyć po pomieszczeniu mamrocząc coś do siebie pod nosem. Zachowanie godne damy, skwitował w myślach i spojrzał na złodzieja, w którego brązowych oczach, dotychczas pozbawionych emocji, pojawił się błysk satysfakcji.
Nie żeby zrobił wiele. O tym, że nie mówi, wiedzieli już od jakiegoś czasu. Odkąd go złapali był zbyt cichy, aby się nie domyślić. Kiedy więc próbowali coś z niego wyciągnąć kształtowali swoje pytania tak, by dało się na nie odpowiedzieć skinieniem. I na tym się skończyło, bowiem od dłuższego czasu, z niedługimi przerwami, próbowali go nakłonić do współpracy i jedyne, co otrzymywali w zamian, to kręcenie głową bądź zawzięte ignorowanie ich obecności. Doszło nawet do tego, że Olivia w desperacji zaczęła mu grozić i jedynie nieco zażenowane oraz krytyczne spojrzenie stojącego przy drzwiach Evana zdołało częściowo ostudzić jej złość.
Jednakże pokazało to też, że złodzieja absolutnie nie interesowało, co dalej się z nim stanie. Owszem, groźby Olivii nie były szczególnie wyszukane, Ignatius powiedziałby raczej, że banalne, rodem z książek dla dzieci, ewentualnie zasłyszane z cudzych opowieści. Wielu osób by nimi nie zachęciła do współpracy, raczej rozbawiła. Nie powiedział tego jednak na głos, tak samo jak nie zaproponował jej lepszych alternatyw. Już nie wnikając, w jakich sytuacjach miał okazję je usłyszeć i czy były skierowane bezpośrednio do niego, miał po prostu wrażenie, że lepiej by się teraz sprawdziły...
Co? Uh... Chłopak przymknął oczy i wziął głęboki wdech. Co to w ogóle była za myśl. Nie, absolutnie nie zamierzał uciekać się do grożenia innym. To prymitywne, godne bandyty. Zresztą, jak już zdążył zauważyć, złapanego prawdopodobnie nie obchodził jego los. Zero prób ucieczki, zero opierania się oprócz bezsensownego wierzgania na początku. Dawał im się nosić z miejsca na miejsce i choć miał kilka okazji, nie ważne jak drobnych, by uciec, nie podejmował ryzyka. Na prośbę Ignatiusa zostawili go przecież na jakiś czas samego w pokoju, by sprawdzić co zrobi. I nie zrobił nic, chociaż dostał odpowiednie warunki. Sekretarz otworzył oczy i uważnie zlustrował przywiązanego do krzesła złodzieja. Nawet teraz grzecznie siedział i ze szczerym zainteresowaniem przyglądał się Olivii, która otworzyła okno, by zaczerpnąć świeższego powietrza. Podczas, gdy każdy inny złodziej próbowałby wszystkiego, byle by się wydostać.
Ignatius miał przez to nieodparte wrażenie, że coś jest na rzeczy. Nie żeby nie towarzyszyło mu ono już od jakiegoś czasu. Już pomijając niepokojąco spokojne zachowanie dzieciaka, który wyglądał jakby na coś czekał. Tam, na dachu byli obserwowani, bez wątpienia. W końcu jak wyjaśnić, że członkowie szajki, która znana była z odważnych skoków w centrum miasta w biały dzień, nagle zainteresowali się szlachcianką w jakimś małym zaułku. Owszem, nie znali zawartości sakiewek, które trzymała, mogli uznać, że trzyma w nich coś wartościowego. Ale skąd się tam wzięli? Chłopak zmarszczył czoło. Obserwowali ich czy swój punkt ucieczkowy? Zainteresowali się nimi, bo nagle przyszli w to kluczowe dla złodziei miejsce czy dlatego, że wiedzieli, że jakaś szlachcianka i jej towarzysz szukają o nich informacji, więc trzeba mieć ich na oku?
Z początku, za sprawą Olivii założył, że faktycznie to nim mogli się zainteresować. Choć był w stolicy bardzo krótko, od razu znalazł się praktycznie w centrum wydarzeń. Jednakże nieszczególnie mu to pasowało, jak tak teraz o tym myślał. Tak, mogli go sobie zapamiętać, ale jego działania były raczej nieszczególnie niepokojące. Ot, szukał swoich rzeczy. Wyrzucili przepustki, które znaleźli w jego torbie, więc mogli założyć, że jedynie chce je odzyskać, co by nie podpaść straży. Byłby zagrożeniem, gdyby po odnalezieniu ich dalej się kręcił w okolicy. Więc obserwować go jak najbardziej mogli, ale raczej nie wychyliliby się, gdyby nie wiedzieli do końca, co nim kieruje. A przynajmniej taką miał nadzieję.
Innym przypadkiem była Olivia. Może nie wiedział, co robiła wcześniej i od jak dawna była w stolicy. Był jednak prawie w stu procentach pewien, że na tropie złodziei była już od jakiegoś czasu. Dowodziła tego jej wiedza na temat sposobu działania szajki. I zapewne w swoim śledztwie zaszłaby dalej, gdyby zdobyła kolejne poszlaki. Chociażby takie, jak wiedza Ignatiusa na temat tego, którędy bandyci uciekli ubiegłego dnia. Z ich dwójki to ona była większym zagrożeniem dla interesu złodziejaszków. Może wydawało jej się, że skoro obserwuje ich z boku, to jest niewidoczna, ale... tak jak sama raz zwróciła uwagę. Złodzieje działali schematycznie, nie popełniali błędów. Wiedzieli o wszystkim i dlatego udawało im się uniknąć złapania przez straż. Byliby ślepi, gdyby nie zauważyli, że ktoś się nimi interesuje...
- Powinniśmy się z tego wycofać - wymamrotał Ignatius przerywając panującą w pokoju ciszę i przykuwając tym uwagę Olivii.
- Słucham?
- Powinniśmy się wycofać. Lepiej będzie, jeśli przekażemy wszystko, co wiemy, straży i poczekamy na rozwój sytuacji - powtórzył głośniej i zerknął poważnie na dziewczynę. - Nie wiem, dlaczego tak ci zależy na samodzielnym złapaniu ich, ale to się robi zbyt niebezpieczne.
- Przecież dobrze nam idzie! Udało nam się nawet jednego złapać! - oburzyła się blondynka.
- Tylko i wyłącznie dzięki szczęściu, bo wpadł akurat na Evana! - Ignatius wstał z łóżka, na którym dotychczas siedział i stanął naprzeciw Olivii. - Oni tu po niego przyjdą, czuję to. Gdyby tego nie planowali sam by już uciekł. Przyjdą prędzej czy później i mogą nie skończyć jedynie na odbiciu go.
- Jest tu zbyt wiele służby, nie odważą się. - stwierdziła dziewczyna pewnie i założyła ręce na piersi.
- Naprawdę myślisz, że ludzie, którzy dzień w dzień okradają tłumy przestraszą się służby? Oni nie boją się straży, której w tej okolicy często nie uświadczysz, biorąc pod uwagę, że to jedna z mniejszych i bocznych uliczek. Dlaczego nagle mieliby się zawahać?
- Cóż, na pewno dwa razy pomyślą zanim się zbliżą. Zresztą, jeśli to ich nie powstrzyma... Co mogą zrobić oprócz zabrania tej niemowy? Ukraść coś? Proszę bardzo, i tak nie ma wielu cennych przedmiotów, ukryłam je. 
- Weź pod uwagę, że nawet, jeśli ktoś działa wedle jakiegoś schematu nie zawsze musi się go trzymać. - Niebieskooki starając się zachować spokój kiwnął głową w stronę związanego złodzieja. -  On spróbował okraść z towarzyszem samotną szlachciankę, to nie jest w stylu ich działań. Tu nie zawsze może chodzić jedynie o kradzież.
- Sugerujesz, że mogliby nas zaatakować? - parsknęła głośno. - Dobre sobie, zniszczyliby swój wizerunek i ściągnęli więcej straży na ulice.
- Nie wykluczam takiej opcji - stwierdził szybko. - Na pewno zwrócili uwagę, że zbytnio się nimi interesujemy. Ba, przepraszam. Obawiam się, że nie chodzi tu o moją obecność, a twoją. To ciebie mogą obserwować.
- Co mogłoby ich do tego skłonić? Jestem nieszkodliwa, zapewne żaden z nich ani razu mnie nie widział.
- On tak. - Ignatius po raz kolejny skierował wzrok na siedzącego dzieciaka. - Nawet próbował cię okraść, ale spłoszył się, kiedy wytrąciłem ci torebkę z dłoni tamtego dnia.
Dziewczyna zmrużyła oczy analizując jego słowa.
- Nawet jeśli tak było, dalej uważam, że nie uznaliby mnie za zagrożenie. Ot, szlachcianka, jedna z wielu, robi zakupy, przegląda biżuterię - stwierdziła nonszalancko. - A ty jesteś tym, który poznał jedną z ich tajemnic.
- Wejście na dach, wielka mi tajemnica. - Wzruszył ramionami. - Może jedynie kręcisz się po mieście, ale pytasz o nich ludzi. Do któregoś ze złodziei mogło dotrzeć, że ktoś się nimi interesuje. A ja? Ja jedynie próbuję odzyskać moje rzeczy.
- Próbujesz jedynie odzyskać, ale też sprawdzasz, którędy uciekali.
- Bo wiem, że wyrzucają zbędne rzeczy. A ja poza książkami, dokumentami i jakąś drobną sumą pieniędzy nie miałem w tej torbie absolutnie nic! Z pewnością zauważyli, że wyrzucili czyjeś przepustki. Mogli założyć, że odpuszczę, kiedy odzyskam chociaż je.
- Nie zmienia to faktu, że wiesz więcej niż ktokolwiek inny...
- Ale nie jestem zagrożeniem, bo nic bym z tym nie zrobił! - przerwał jej, ledwo powstrzymując irytację. - Mogliby chcieć mi zagrozić, gdybym po odzyskaniu swoich rzeczy dalej ich szukał!
- Wystarczyłoby, żebyś zgłosił to jakiemuś patrolowi! Mieliby kłopoty! Więc od samego początku byłeś dla nich zagrożeniem, nawet większym niż ja, skoro tak się przy tym upierasz.
- To czemu teraz nie pójdziemy do jakiejś strażnicy? Też będą mieli problem i wyjdzie na to samo, nie patrząc już na to, czy chodzi im o mnie, czy o ciebie!
- Nie pójdziemy, bo jesteśmy zbyt blisko. Możemy rozwiązać tę sprawę! - Słysząc propozycję Ignatiusa dziewczyna natychmiast odeszła od okna po szybkim zamknięciu go.
- Możemy udać się na pewne samobójstwo! Jeden sługa nie obroni cię przed bandą, której liczebności nikt nie zna!
- Dlaczego tak się ich obawiasz?! - krzyknęła nagle sprawiając, że złodziej, który nieszczególnie skupiał się na ich rozmowie, podskoczył.
- Dlaczego tak bardzo ci zależy?! - Teroise nawet nie zwrócił uwagi na to, że również podniósł głos. - Aż tak bardzo chcesz ryzykować swoim bezpieczeństwem?! 
- Może tak! Dlaczego w ogóle zaproponowałam ci współpracę!? - Agresywny syk wyrwał się z gardła blondynki, która zacisnęła pięści na materiale sukni. - Jesteś tchórzem!
- Tchórzostwo nie ma tu nic do rzeczy! - odpowiedział równie wściekle Ignatius. - To jedynie ostrożność, której tobie jak widać brakuje! Nie będę ryzykował wszystkiego za sprawę, której nawet nie znam!
- A cóż to, nagle mam obowiązek spowiadać się z własnych pobudek!?
- Biorąc pod uwagę, że zaproponowałaś współpracę, a nie wynajęłaś mnie do pomocy, tak! Byłoby mi niezmiernie miło, gdybym wiedział coś więcej, niż jedynie to, że zależy ci na złapaniu ich! - syknął w odpowiedzi. - Może wtedy mógłbym bardziej pomóc!
- Ha! Dobre sobie! - Podeszła bliżej do chłopaka, ich twarze dzieliło jedynie kilka centymetrów. - Może ty tylko udajesz kogoś z Gildii, co? Ludzie mówią o nich coś zupełnie innego, niż to, co aktualnie sobą reprezentujesz.
Te słowa sprawiły, że Ignatius wstrzymał oddech, by po chwili wypuścić zatrzymane w płucach powietrze z głośnym świstem. Nie odpowiedział Olivii. Mógł wykłócać się dalej, jednak po usłyszeniu jej zdania wiedział już, że nic tym nie zdziała. Podjęła swoją decyzję. Przez chwilę w pełnej wściekłości wpatrywali się sobie w oczy, dopóki chłopak nie zdecydował się przerwać tego kontaktu i odwrócić na pięcie. Żadne z nich nie odezwało się, kiedy skierował się do wyjścia z pomieszczenia. Poza nim, nikt spoza zgromadzonych w pokoju nie odważył się nawet drgnąć.
Nie trzasnął drzwiami, kiedy wychodził. Mógł być wzburzony, ale nie do tego stopnia, by w ramach pokazu swojego niezadowolenia odrzucić zasady kulturalnego zachowania. Wypełnione jadem słowa Olivii ponownie rozbrzmiały w jego głowie, przez co zacisnął dłonie w pięści. Ostrożność sprawiała, że nie był gildyjczykiem? Ha, dobre sobie. Czy ona naprawdę myślała, że po samych plotkach odnośnie Gildii może oceniać, kto jest jej członkiem? Odpowiedzialność i przezorność nie są czymś, czego wszyscy mieszkańcy Tirie są pozbawieni. Potrząsnął głową przemierzając pusty korytarz na piętrze.
Naiwna, tak bardzo naiwna, jak dziecko wręcz. Prychnął cicho, gdy po schodach zszedł na parter i dotarł do kuchni, w której, co nie było dziwne biorąc pod uwagę późną porę, nikogo już nie było. Zrezygnowany przysiadł na jednym z krzeseł i skupił wzrok na powolnie przesuwających się wskazówkach stojącego w kącie zegara.
Czy był jakikolwiek sens dłużej pomagać Olivii? Jasno dała znać, że bezpieczeństwo jej nie obchodzi i nie powie mu nic na temat swoich motywów. W takim przypadku pozostając tutaj byłby skazany na ślepe podążanie za nią i ciche marzenie o tym, że w końcu dowie się czegokolwiek. A to mu zdecydowanie nie odpowiadało. Dotychczas czuł się ślepy. Teraz, wraz z nieustającym niepokojem, którego źródłem był złapany dzieciak czuł się jak jagnię rzucone na pożarcie lwom. Nie mieli absolutnie żadnych szans, gdyby szajka wykonała jakikolwiek bardziej radykalny ruch.
Owszem, chciał odzyskać utracone dokumenty, ale nie kosztem takiego ryzyka. Już szczerze mówiąc wolał w takim przypadku udać się do straży, okazać im te zniszczone przepustki i spróbować namówić do wypuszczenia Xaviera z więzienia. A potem, jeśliby się powiodło, spakować swoje rzeczy i pojechać do domu. Zapewne długo tłumaczyłby się Mistrzowi, dlaczego wrócili bez dokumentacji z katastrofy, ale był pewien, że by im odpuścił. Cóż, przynajmniej taką miał nadzieję. Bowiem opowiadanie o całej sprawie Cervanowi było niczym w porównaniu niż przepraszanie Xaviera, któremu aktualnie winien był zdecydowanie więcej. Jakby nie patrzeć, złapali go przez upartość czarnowłosego, który zostawił go samego sobie na ich łasce... Co z niego w ogóle za towarzysz...
- Proszę się nie gniewać na panienkę. - Cichy, niepewny głos, który rozległ się w kuchni sprawił, że Ignatius podskoczył. - Jest temperamentną dziewczyną, mówi, co jej leży na sercu. Pani Julia, jej matka, nie potrafiła jej tego oduczyć, tak samo jak żadna guwernantka. A ostatnie tygodnie były wyjątkowo ciężkie dla nich obu...
- Co takiego się stało? - Chłopak odwrócił się do służącej stojącej w drzwiach. - Proszę, nie uciekaj. - dodał prędko, kiedy spostrzegł, że kobietę spłoszyło jego pytanie. - Rozumiem, że to prywatna sprawa rodziny, jednak, jeśli mam pomóc Olivii muszę się czegoś dowiedzieć... - Służka nerwowo poprawiła kosmyk brązowych włosów, który uciekł z jej warkocza i westchnęła.
- Miesiąc temu ojciec panienki został aresztowany - bąknęła pod nosem. - Nikt nie wie dlaczego, prawdopodobnie jedynie Milady posiada jakąś wiedzę na ten temat. Wśród służby chodzą jedynie plotki, że miał coś wspólnego ze złodziejami...
- I pani Julia pozwoliła tutaj przyjechać Olivii pomimo tego? - Ignatius zmarszczył brwi. - To niezbyt...
- Ależ nie, Milady myśli, że panienka jest teraz u ciotki, która mieszka kilka godzin drogi od Sorii...
W tym samym momencie służka zdała sobie sprawę, że powiedziała za wiele. Dłonią przysłoniła usta, wymamrotała ciche przeprosiny, a jednocześnie zachęciła, by zajrzeć do spiżarni, bo zauważyła. że nic nie jadł odkąd wrócili i uciekła. Ignatius wsłuchał się w ciszę, która zaległa w kuchni i westchnął.
I co niby miał teraz zrobić? Mógł opuścić ten dom, nic go tutaj nie trzymało. Jednak nawet jeśli Olivia miała wszystko w poważaniu, jej służki szczerze się o nią martwiły. Mógł liczyć na to, że faktycznie wszyscy tutaj zadbają o jej bezpieczeństwo, zahamują jej działania, poproszą o rozwagę. Jednak czy ona by ich posłuchała? A nawet jeśli... Na celowniku mogli być już teraz, skoro jeszcze mieli niemowę przy sobie. Zostawianie ich teraz samych byłoby okropne i podłe, zwłaszcza, gdyby doszło do czegoś złego. Ignatius odwrócił się od zegara i oparł łokcie na blacie stołu, przy którym siedział.
Dzisiaj zapewne i tak by został na noc. Zbliżała się północ, błąkanie się po mieście byłoby równie nieodpowiedzialne co pomysły Olivii. Mógł więc czuwać do rana, a potem wyjść, zająć się swoimi problemami. Raz na jakiś czas sprawdziłby, czy wszystko gra, a ostatecznie wyjechał z nadzieją, że dziewczynie się powiedzie.
- To wszystko jest bez sensu... - mruknął i schował twarz w dłoniach.
Niekontrolowane ziewnięcie wyrwało się z jego gardła, kiedy zdecydował się na chwilę przestać myśleć o tym wszystkim. Skupił zmęczone spojrzenie na chropowatym blacie stołu i zaległ w bezruchu. Nie wiedział, jak długo tak siedział, jednak nieszczególnie go to na ten moment interesowało. Wsłuchiwał się jedynie w otaczającą go ciszę przerywaną pojedynczymi hałasami dochodzącymi z piętra i co raz sprawdzał, czy stojąca na wyciągnięcie ręki świeca nie wygasa. Przerastało go to wszystko, musiał przyznać szczerze. Nienawidził działać na oślep, nienawidził działać sam, a teraz był do tego zmuszony.
Przymknął oczy. Dzisiejsza noc mogła być decydującą, jeśli chodziło o ruch złodziei. Na pewno wiedzieli, że ich towarzysza nie złapał ktoś groźny, do kogo lepiej nie zbliżać się bez planu. Ot, złapała go szlachcianka nie ma się co zastanawiać. Więc z pewnością będą chcieli wrócić po niemowę jak najszybciej, by zapobiec ewentualnemu przekazaniu go straży. Fakt, pewnie i żołnierze nic by z niego nie wyciągnęli, ale byłby to jawny znak, że da się ich dopaść. A to niekorzystnie wpłynęłoby na ich reputację i działania.
~*~
Kiedy Ignatius w końcu zdecydował się wyrwać z bezruchu wskazówki zegara powolnie zbliżały się do wybicia drugiej w nocy. W całym domostwie od dłuższego czasu panowała absolutna cisza. Nawet służące odpuściły już zaglądanie do kuchni. Wiedząc, że jeszcze tu siedzi regularnie pojawiały się w pomieszczeniu, by ostatecznie zostawić na stole jeszcze jedną świecę, a także oznajmić, że nie zgaszą tych na korytarzu, gdyby zdecydował się udać do pokoju dla gości.
Niestety, nie ważne jak bardzo by chciał, nie mógł tego zrobić. Chłopak wstał z krzesła i przeciągnął się mozolnie. Cała noc była jeszcze przed nim, a znużenie już zaczynało nad nim wygrywać i zmuszać oczy do samoistnego zamykania się. Musiał się jakoś rozbudzić. Bezwiednie rozejrzał się po kuchni, a jego wzrok zawiesił się na drzwiach do spiżarni. Nie był jakoś szczególnie głodny, kiedy wrócili z miasta z grzeczności skubnął trochę podanej przez służbę zupy. Wiedział jednak, że wygrywają z nim jego złe nawyki, które szczególnie teraz mogły mu zaszkodzić.
Mimowolnie zmarszczył brwi i skierował się do spiżarni zaraz po tym, jak złapał w dłoń stojący na stole świecznik. Miał zgodę na zajrzenie do niej, raczej nikt się nie obrazi, jeśli coś zabierze. W akompaniamencie cichego skrzypienia uchylił drzwi i w tym samym momencie poderwał głowę i zmrużył oczy. Jeśli go słuch nie mylił, na piętrze coś się wywróciło. Pytanie tylko brzmi, kto jest za to odpowiedzialny.
Nie chciał podejmować pochopnych decyzji, więc nie odrywając wzroku od wyjścia na korytarz wślizgnął się do spiżarni i uważnie zamknął za sobą drzwi. Jeśli to oni, to szybko się o tym przekonam, pomyślał po odczekaniu krótkiej chwili i spojrzał na zapełnione jedzeniem półki. Wszystko leżało na swoim miejscu i poczuł dziwną satysfakcję, gdy to spostrzegł. Zdecydowanie przywodziło mu to na myśl uporządkowaną gildyjską kuchnię. Uśmiechnął się pod nosem i wyciągnął dłoń w kierunku leżącego na jednej z półek pieczywa.
Nie zdążył jednak złapać nawet jednej bułki, kiedy do jego uszu dotarł pierwszy krzyk. Zamarł w bezruchu i przymknął na chwilę oczy. Mówiłem, syknął w myślach i zacisnął usta w wąską kreskę. Kiedy rozbrzmiały kolejne krzyki chłopak zadziałał instynktownie. Złapał leżący w kącie worek, najpewniej po mące i zgarnął ze spiżarnianych półek to, co nawinęło mu się pod rękę. Nie było tego dużo, nie chciał całkowicie opustoszyć domowych zapasów i sprawić, by worek był zbyt ciężki. Przerzucił sobie pakunek przez ramię i wypadł szybko na korytarz.
Musiał przyznać, że wyczucie miał doskonałe w negatywnym tego słowa znaczeniu. Kiedy tylko wychylił się z kuchni, krzyki wzmogły się, a na schodach dało się słyszeć nieprzyjemny łomot.
- Na najświętszą Erishię - wymamrotał nie skrywając szoku, upuścił przy wyjściu trzymany worek i podbiegł do leżącego na najniższych stopniach Evana.
Z ulgą stwierdził, że mężczyzna żyje, jest jedynie nieprzytomny, jednak uczucie to szybko zniknęło. Ile trzeba mieć siły, żeby zepchnąć rosłego człowieka ze schodów? Sługa z pewnością nie dałby się tak łatwo podejść.
Czarnowłosy wstał z kucek i przeskakując co drugi schodek dostał się na górę. Krzyki i łomot wzmogły się, kiedy przekroczył ostatni schodek. Jednak nie zdążył zrobić kilku kroków, a zza drzwi najbliższego pokoju wyskoczył na niego znajomy niemowa. Ignatius jęknął kiedy z hukiem wpadli na ścianę i upadli na ziemię zwalając przy okazji wiszący tuż obok obraz. Będąc jeszcze otumanionym odepchnął od siebie napastnika i sięgnął dłonią ku katanie, której... nie miał przy sobie.
Zaszokowany spojrzał szybko na przeciwnika. Dzieciak był spanikowany, nie chciał walczyć, jednak zdołał w jakiś sposób odebrać mu broń, którą właśnie rzucał za siebie. Ich spojrzenia się na moment spotkały, ale żaden nie odważył się drgnąć. Teroise rozejrzał się prędko po korytarzu. Nie było tu niczego, co mógłby wykorzystać do samoobrony. Ostrożnie, by nie wystraszyć złodzieja sprawdził kieszenie potarganej marynarki. Nic, nie miał w niej absolutnie nic poza strzępkiem materiału pokrytym zielonkawym pyłem, który znalazł dzień wcześniej. Całkowicie o nim zapomniał...
W jego głowie coś zaświtało. Ostrożnie wyciągnął szmatkę z kieszeni i ponownie spojrzał na przeciwnika. Cóż, nie miał nic do stracenia. Nachylił się i w kilku susach doskoczył do dzieciaka, który widząc to podjął się próby umknięcia do pobliskiego pomieszczenia. Byłoby mu się udało, gdyby Ignatius w ostatnim momencie nie pochwycił go za skrawek brudnej koszuli i nie powalił na posadzkę. Nim złapany zdążył mu się wyszarpać przyłożył mu szmatkę do ust i nosa.
- Przepraszam... - wymamrotał, gdy niemowa zakasłał po raz pierwszy i odrzucił z obrzydzeniem materiał.
Nie było to z pewnością tak samo skuteczne jak oryginalna bomba, jednak powinno kupić trochę czasu i z tą myślą niebieskooki złapał swoją broń i ponownie przypiął ją do pasa. Jego wzrok padł na drzwi w połowie korytarza, zza których dobiegały coraz głośniejsze krzyki. Musiał wydostać stamtąd Olivię.
Niewiele myśląc pobiegł w tamtym kierunku i z rozpędem wpadł do pomieszczenia. Nie rozglądał się, kiedy tylko w zasięgu jego wzroku znalazł się jeden z napastników, młody chłopak, który wcześniej skoczył na niego na dachu,  staranował go posyłając go tym samym wprost pod nogi przerażonych służących. Dwie kobiety, uzbrojone w miotłę i świecznik oddzielały Olivię od członków szajki, a trzecia przytulała do siebie dziewczynę dokładnie otulając ją miękkim płaszczem.
Próbowały ją stąd zabrać, podsumował w myślach i spojrzał na przeciwników. Było ich dwóch. Jeden właśnie podnosił się z podłogi, drugi, barczysty mężczyzna przeskakiwał wzrokiem ze szlachcianki na sekretarza. Jedno spojrzenie wystarczyło, by Ignatius stwierdził, że nie ma z nim szans. Założył nawet, że to właśnie on zepchnął Evana ze schodów.
Nie mógł uniknąć starcia. Nie zdążył nawet wyjąć broni z pochwy, kiedy złodziej rzucił się w jego kierunku. Zdecydował się więc na unik, przemknął pod jego uniesionym ramieniem i zanim zwiększył dystans zdążył podciąć wielkoluda prostym podstawieniem prędko wyjętej broni pod nogę. Łysy mężczyzna zatoczył się, ale nie wywrócił, w ostatniej chwili udało mu się złapać równowagę. Odwrócił się w stronę Ignatiusa, który podniósł katanę i osłonił stojące za nim kobiety.
- Kiedy pojawi się okazja, biegniecie do drzwi - rzucił w ich stronę nie odrywając wzroku od napastników. Sądząc po ich minach, nawet ostra broń nie była w stanie utrzymać ich na dystans.
Pierwszy ruch wykonał młodszy złodziej. Stał z boku, więc korzystając ze swojego położenia rzucił się w kierunku sekretarza i złapał go za ramię próbując wytrącić mu miecz z ręki. Nie było trudnym odpowiedzieć na taki ruch. Ignatius zdawał sobie z tego sprawę, mógł z łatwością to sparować, jednak miał świadomość, że na to czeka drugi przeciwnik. W końcu poruszył się, kiedy tylko dłoń jego młodszego towarzysza zacisnęła się na nadgarstku Ignatiusa. Tak, zdecydowanie nie mieli zamiaru grać fair play.
Niedbale odparł ruch chłopaka, co by nie tracić czasu, bo zdecydowanie to nie on był teraz największym zagrożeniem i w ostatniej chwili odepchnął na bok przyciśnięte do siebie nawzajem kobiety. Mężczyzna wpadł na niego taranem, posyłając go na stojąca pod ścianą szafę.
Mebel zatrząsł się niebezpiecznie, ale nie wywalił się, kiedy Ignatius z cichym jękiem upadł tuż przed nim na ziemię. Spróbował się podnieść, trzymając się za głowę, jednak wymierzony w brzuch solidny kopniak sprawił, że skulił się i wypuścił broń z ręki. Nie, nie mógł dać się tak łatwo, syknął w myślach i nim otrzymał kolejny cios, ignorując mroczki przed oczami poderwał się z ziemi. Wstając szybko złapał katanę i niewiele myśląc tępą stroną ostrza uderzył w głowę stojącego tuż przed nim mężczyznę. Zatoczyli się obaj, jeden od otrzymanego ciosu, drugi przyćmiony od zderzenia z szafą. 
Ignatius jednak otrząsnął się szybciej. Głowa mogła boleć go niemiłosiernie, jednak adrenalina robiła swoje. Rozejrzał się po pomieszczeniu, by z częściową ulgą stwierdzić, że czterem kobietom udało się wyjść z pokoju. Jednak zadaz za nimi to samo uczynił jeden z bandytów. Nie tracąc czasu wypadł na korytarz akurat by zastać tam szarpiącą się ze zbirem Olivię. Służące próbowały go od niej odsunąć, ich starania były jednak bezskuteczne, kiedy wyciągnął mały nożyk i skierował go w stronę córki kupca. Wszystkie znieruchomiały i odsunęły się widząc ostrze, a Iggy zwolnił kroku. Przeciwnik stał doń tyłem, zapewne myślał, że walczy jeszcze z drugim, więc nawet go nie zauważył. Nie spodziewał się w takim razie obrazu, który nagle rozbił się o jego głowę wytrącając go z równowagi.
Złodziejaszek jedynie jęknął i upadł na jedno kolano próbując zachować równowagę. Nóż wypadł z jego dłoni, a Farren wyszarpnęła się z osłabionego uścisku. Ignatius również to wykorzystał, odrzucił zniszczone płótno i przebiegł koło niego. Służące widząc, że się do nich zbliża odetchnęły z wyraźną ulgą. Jedna wyszeptała coś do Olivii, która stała między nimi z kompletnie pustym spojrzeniem. 
- Panicz zabierze panienkę w bezpieczne miejsce. - Ta, z którą wcześniej rozmawiał w kuchni złapała Teroise za ramię wbijając w niego błagalne spojrzenie.
Nie zdążył odpowiedzieć, zarówno on jak i Olivia zostali popchnięci ku schodom, kiedy z sypialni dziewczyny wytoczył się łysy napastnik. Nie było czasu na rozmowę. Czarnowłosy złapał blondynkę za nadgarstek i pociągnął za sobą ku schodom.
Przeskoczyli nad Evanem, a Ignatius wolną ręką złapał pozostawiony wcześniej w tym miejscu worek z jedzeniem. Dopadli do drzwi, na szczęście zamkniętych jedynie na zasuwę i wybiegli prosto w noc, zostawiając za sobą pogrążone w chaosie domostwo.
~*~
Olivia o dziwo nie odezwała się ani słowem, kiedy znaleźli się w kanałach. Nie skomentowała ani nieprzyjemnego zapachu ani tego, że przez jakiś czas zmuszeni byli brodzić po brudnej i lodowatej wodzie, co mogło być dla niej szczególnie obrzydliwe biorąc pod uwagę, że miała na nogach jedynie kapcie. Zawzięcie trzymała się jedynie ramienia czarnowłosego, na którym przewiesił sobie również worek z jedzeniem, jakby bała się, że zostawi ją w ciemności samą sobie. A przecież zapewniał, iż absolutnie nie ma takiego zamiaru. Nawet jeśli ten kontakt trochę go z początku kłopotał.
Fakt faktem, nie miał nic przeciwko temu, że nie odstępowała go na krok, przynajmniej wiedział, że ciągle jest obok. Rozumiał, że się boi, ta sytuacja była dla niej zupełnie nowa. Ktoś próbował ją uprowadzić, napadł na dom, pokonał ludzi, którzy dotychczas dbali o jej bezpieczeństwo. Jak tu się nie bać? Ale jednocześnie utrudniała mu poruszanie się. Jego ręki trzymała się kurczowo, więc praktycznie nie mógł nią ruszyć, co by przypadkiem go nie puściła i nie przestraszyła się jeszcze bardziej. Krzyki były teraz ostatnią rzeczą jakiej potrzebowali.
W drugiej dłoni natomiast trzymał pochodnię, którą udało mu się po omacku znaleźć umocowaną do jednej z ścian kanału. Nie wiedział, kto ją tu zostawił, tak samo jak nie wiedział, kto zostawił otwarte właz do środka, ale kiedy udało mu się ją zapalić, w myślach podziękował bogom i osobie, która ją tu umieściła. Tylko, że ona i Olivia sprawiały, że stawał się częściowo bezbronny. Owszem, w razie napaści mógł walczyć również pochodnią, ale nie chciał ryzykować, że ta zgaśnie. Ciemność zawsze jest wrogiem podczas walki, zwłaszcza na tak nieprzewidywalnym terenie, jakim często są podmokłe kanały. A katany, choć czuł jej ciężar u boku, siłą woli wyjąć nie mógł. Musiał więc liczyć, że jak najszybciej znajdą wyjście z tego miejsca i przy okazji na nikogo nie wpadną.
Zwolnił kroku, kiedy zaczęli się zbliżać do kolejnego rozwidlenia. Tak, zdawał sobie sprawę z tego, że pochodnia zdradzała ich położenie i takie działanie nie przynosiło mu żadnych korzyści. Czuł się jednak bezpieczniej, jak to robił i mógł uważniej wsłuchać się w panującą ciszę, aby spróbować wychwycić choćby jeden dźwięk świadczący o tym, że ktoś się zbliża.
I tym razem tak właśnie się stało. Ignatius zatrzymał się w pół kroku sprawiając tym, że Olivia wpadła na niego omal nie wywalając ich obojga. Ktoś się zbliżał, powolnie, sądząc po regularnie powtarzającym się chlupocie wody. Chłopak delikatnie odsunął od siebie szlachciankę, podał jej worek i stanął przed nią. Pochodnię przełożył do lewej dłoni, prawą dobył katany. Mieli do czynienia z jedną osobą, więc był prawie pewien, że da radę się nią zająć. Cóż, przynajmniej taką miał nadzieję.
- Xavier! - Niemal natychmiast opuścił gardę, gdy znajoma twarz pojawiła się w polu jego widzenia. Przynajmniej tyle szczęścia w tym nieszczęściu...

Xavcio?
JedenWielkiKoszmarek

poniedziałek, 30 marca 2020

Od Victariona cd. Cahira - Misja

Sołtys — tęgi mężczyzna o rumianej twarzy — zafrasował się wyraźnie.
— Ja ludziom zabronić pracy nie mogę — oznajmił w końcu, po raz nie wiadomo który, pocierając błyszczące czoło białą, haftowaną chusteczką. — Nie mogę, powiadam. Na widłach by mnie wynieśli.
Victarion po raz nie wiadomo który uśmiechnął się uprzejmie, pokiwał ze zrozumieniem głową, lekko bębniąc palcami o gładką powierzchnię stołu.
— Rodziny mają, żony, dzieci — dorzucił sołtys. — Co ja im powiem, skąd omastę do kaszy wziąć mają? Nie mogę, nie przystoi.
— Inaczej nie unikniemy kolejnych ofiar, panie Nerbick. — Victarion mówił powoli, spokojnie, bez cienia irytacji w głosie. — Jeśli nie zamkniecie kopalni, ludzie będą ginąć.
Po raz kolejny uniósł wzrok na Cahira, prosząc o wsparcie, Cahir po raz kolejny westchnął i przywołał na twarz krzywy, niechętny uśmiech. Tego dnia był wyjątkowo burkliwy nawet jak na siebie; praktycznie cały ciężar rozmowy zrzucił na Victariona.
— To tylko na kilka dni — wymruczał jedynie, opieszale.
— Dopóki nie pozbędziemy się problemu tych stworzeń — dodał Victarion.
Sołtys Nerbick znów potarł czoło chustką, sapnął głośno, pociągnął długi łyk piwa z ciężkiego, szklanego kufla.
— Ja rozumiem, nie powiem, że nie. I pewnie by mospanom w pracy przeszkadzali, łazili, pod nogami się plątali.
Obaj nad wyraz zgodnie pokiwali głowami, zachowując kamienne twarze. Nazywanie ich mospanami było zabawne tylko za pierwszym razem.
— Ale ludzie pracować muszą, żyć muszą, w kopalni kupa roboty, chodniki nowe, korytarze, bo tych naszych kryształów to tylko więcej i więcej potrzeba. Do stolicy pono jadą, to nasi pracować muszą. A ja im nie zabronię, powiadam.
Victarion wbił spojrzenie w kufel stojący przed nim, w jasną, chmielową piankę. Sołtys przyjął ich miło, z entuzjazmem, posadził za stołem w najlepszej izbie, jasnej i przestronnej, uraczył piwem, przedłożył stosowne wyrazy zdumienia i zadowolenia, że udało im się dotrzeć tak szybko — a przeca aż z Nalaesii, na Erishię — wypowiedział się pochlebnie na temat gildii, zatroszczył, czy z wszystko z noclegiem się udało, chwilę pomstował na karczmarza, tego złodzieja, dusigrosza i odrzyskórę, na nowe edykty królewskie, kto to widział, żeby tak doić uczciwych ludzi, na podatki, na pogodę, na Zorkę, wredną babę — tutaj głos ściszony, ton konspiracyjny — że też Erishia go pokarała taką żoną.
Ale kopalni zamknąć nie chciał.
— Kto zarządza kopalnią? — zapytał Victarion po chwili, nadal miło. Gdy chciał, potrafił być cierpliwy. — Macie tu jakiegoś naczelnika, panie Nerbick?
— Naczelnika? — Sołtys podrapał się po policzku, szarpnął koniec szpakowatego wąsa. — Pryncypała znaczy?
— Tak.
— Mamy, a jakże. Zwie się Skorri Hedlund, na końcu wsi mieszka. Za gumnem, jak droga skręca, przy sosenkach.
— Jeśli naczel-... znaczy, pryncypał każe górnikom zamknąć kopalnię, posłuchają?
Sołtys wzruszył ramionami, uśmiechnął się dobrodusznie.
— Posłuchają, jak mają nie posłuchać. Pryncypał ich wszystkich za mordy trzyma. Ale on miałby zabronić? — Chwilę się zawahał, rozejrzał pośpiesznie, pochylił nad stołem, zniżył głos. — Gdzie tam, mospanowie. On pierwszy na zamknięcie się nie godzi i jeszcze się prawem, sukinkot, zasłaniał będzie. Ja już próbowałem, niech sobie mospanowie nie myślą. Jak tylko się ta afera zaczęła, chciałem kopalnię zamknąć, a Hedlund nie i nie. Pytam, czy ludzi mu nie szkoda, a on dalej, że nie zamknie. Gadać można i gadać, po próżnicy wszystko.
Victarion wymienił spojrzenia z Cahirem. Jakby, kurwa, nie mieli dość problemów.
— Spróbujemy przynajmniej.
— Ano, spróbować nie zawadzi. Może jak mospanów posłucha, chociaż… Ech, co tu dużo gadać, Hedlund uparty jak osioł. I gbur. Kto wie, czy mospanów w ogóle do chałupy wpuści. — Sołtys przechylił kufel, zajrzał do środka, skrzywił się. — Zorka! Przynieś no piwa jeszcze!
— Ilu ludzi zaginęło? — zagadnął go znów Victarion. — Trzynastu, prawda?
— Szesnastu — mruknął sołtys ponuro. — Odkąd do was pisaliśmy, jeszcze trzech nam zabrało, plugastwo.
— Czterech. — W progu stanęła żona sołtysa, dzierżąc dzban piwa. Przestąpiła kilka szybkich, lekkich kroków, stukając podkutymi bucikami, szczodrze uzupełniła tylko połowicznie opróżnione kufle Victariona i Cahira, nieco mniej szczodrze puste naczynie sołtysa. — Młody Ove też zaginął, drugi dzień z kopalni nie wraca. Siedemnasty, jak się patrzy, bogowie, miejcie litość.
— A kto cię, babo, pytał? — oburzył się sołtys.
Zorka spojrzała na niego ostro, z hukiem odstawiła dzban na stół, bojowo poprawiła czepiec. Na jej szyi kołysały się korale; czerwone, duże, ładne.
— Kto mnie pytał? — powtórzyła wysokim, wibrującym tonem. — A co ja, łaskawego pozwoleństwa potrzebuję, co by się odezwać móc? Mam tylko piwa dolewać i słuchać, jakie bajdy naszym szanownym gościom opowiadasz?
— Drugi dzień nie wraca, też mi — prychnął sołtys. Demonstracyjnie obrócił się plecami do żony. — Żeby to raz się zdarzało, że któryś się z domu zawieruszył. Młode to, niespokojne, a Ove dopieroć się ożenił, z krawcówną, swarliwą babą. Nie dziwota, że do domu wracać nie chciał.
— Durnyś ty. — Zorka, nic sobie nie robiąc z sołtysa, zamaszyście odsunęła rzeźbione krzesło i usiadła obok Cahira. — Siedemnastu zaginęło, mospanowie. Jeden się wyrwał.
— Tak, słyszeliśmy. — Victarion posłał jej przelotny, ale uprzejmy uśmiech. — Z nim też chcemy porozmawiać.
— A, rozmawiać. — Zorka żywo machnęła ręką, potrząsnęła głową, kolczyki zakołysały się w uszach. — Kiedy on do rozmowy niezdatny.
— Dlaczego?
— Pomyleniec — odparła pewnie.
— Zorka! — Sołtys aż się zachłysnął, gwałtownie poczerwieniał. — Durna babo. Żaden pomyleniec, jeno…
— Pomyleniec — powtórzyła uparcie, ignorując sołtysa. — Zmysły postradał, ot co, żadna tajemnica. We wsi wszyscy wiedzą. Gada jak czubek, nic nie idzie pomiarkować.
Victarion zamyślił się, uniósł kufel do ust. Piwo było zimne, pieniste, gorzkie.
— Widzieliście go, gdy wyszedł z kopalni, panie Nerbick? — zapytał nagle.
— Czy widziałem? Niech mnie diabli, kto nie widział!
— Był ranny?
— Pewno, Erishia mi świadkiem. I osiwiał zupełnie, jak wyszedł.
— Jak był ranny?
Sołtys zamrugał.
— Jak? — powtórzył nieufnie. — No… no poharatany był. Krew się lała.
— Pogryziony — włączyła się Zorka. — I podrapany. Wszystek odzienia poszarpany, a twarz, a oko, szkoda gadać. Zaraz wezwaliśmy felczera.
— Tutejszego?
— Skąd, gdzie by u nas, w Willsden, felczera szukać. My guślarza mamy, więcej nic. — Zorka westchnęła rozdzierająco, sołtys nieco się nachmurzył. — Wzywaliśmy go z Radin. Ręki już nie było co ratować, odcinać ją przyszło. Brzydkie to rany były, posiepane, pobabrane.
— Plugastwo — burknął sołtys pod nosem. Siorbnął posępnie piwo. — Ri… rininy cholerne, psia ich mać.
Victarion zmarszczył brwi, wyjrzał za okno; dzień był zimny, deszczowy, nieprzyjemny. Najwyraźniej na dniach czekała ich jeszcze wycieczka do Radin.
Wiadomości od felczera mogły być gówno warte, a mogły potwierdzić, czy mieli do czynienia z ririnami — albo chociaż określić, jaki rozstaw zębów miały bydlaki z kopalni. Nie dowiedzą się, jeśli nie spróbują z nim porozmawiać.
— Ten ocalały, jak się nazywa? — zapytał jeszcze.
— Velko Dragan. Sam mieszka, w tej chałupie z czerwoną dachówką, z daleka widać. Ale, mospanowie — sołtys się zawahał — miejcie baczenie. Velko jest…
— Pomylony — wtrąciła Zorka.
— Velko jest oryginał. A pryncypał z nim jak z jajkiem, trzeba baczenie mieć, co się do Velka gada.
— Będziemy ostrożni — zapewnił go Victarion łagodnie.
— Oryginał, też mi — parsknęła Zorka. — Pomyleniec.
Sołtys uderzył pięścią w stół, kufle zadzwoniły.
— Będziesz ty cicho, durna babo?

*

Naczelnik jednak wpuścił ich do domu.
Oparty o bieloną ścianę barkiem czekał, aż jego córka — ładna, drobna szatynka z dwoma warkoczami, sięgającymi aż do pasa — rozleje ale do trzech kufli. Jej drobne dłonie oplatały dzban z wyjątkową ostrożnością, rzęsy były skromnie spuszczone; raz uniosła nieśmiało-zaciekawione spojrzenie na Cahira, natychmiast spłonęła rumieńcem. Cahir zdawał się niczego nie zauważyć.
— No, już. — Skorri Hedlund oderwał się od ściany, zniecierpliwiony. — Zmykaj, Inga. I zostaw ale na stole. Chcę porozmawiać z naszymi gośćmi.
Inga posłusznie odstawiła potężny dzban, pośpiesznie dygnęła, i — jeszcze bardziej zakłopotana — umknęła z pokoju.
Gospodarz zmierzył ich ponurym spojrzeniem, usiadł przy stole, przysunął sobie kufel. Musiał mieć czterdzieści parę lat; ciemne włosy przetykały pasma siwizny, ogorzała twarz o orlim nosie była przecięta bruzdami.
— Oszczędzę wam fatygi — odezwał się w końcu. Jego głos był twardy, schrypnięty. — Nie, nie zamknę kopalni. Napijmy się ale jak przyjaciele i idźcie w diabły.
— Osobliwe pojęcie przyjaźni.
— Nie drażnij mnie, człowieku, bo pożałuję, że wam nalałem dobrego piwa.
— Kopalnia musi zostać zamknięta.
— Nie musi i nie zostanie — warknął naczelnik.
— To tylko parę dni.
— Gówno. Nie zamknę jej ani na pół dnia.
— Dlaczego?
Naczelnik prychnął krótkim, nieprzyjemnym śmiechem, zakołysał zawartością kufla. Jego oczy, ciemne jak smoła, błysnęły niepokojąco.
— Może jeszcze mam wam się tłumaczyć, co?
Victarion wytrzymał jego spojrzenie, uśmiechnął się nieładnie.
— Czekamy, naczelniku.
— Z jakiej racji? Cholernie ciekawym.
— Z takiej, że idziemy nadstawiać karku za tę twoją zasraną kopalnię, więc mógłbyś, kurwa, nie utrudniać.
Naczelnik nie odpowiedział od razu. Napił się ale, obrzucił ich kolejnym, długim spojrzeniem, jakby się nad czymś zastanawiał.
— Więc to prawda? Was dwóch na stado ririnów? — zapytał w końcu drwiąco, ale w jego głosie pojawił się nowy ton.
— O ile to ririny.
— A co innego?
Victarion wzruszył ramionami.
— Pełno gówna na świecie — rzucił sentencjonalnie. — Przekonamy się.
Kolejna chwila milczenia, dłuższa niż wcześniej.
— Kopalnia należy do króla — odezwał się w końcu naczelnik — nie do gminy. Ani słowo moje, ani sołtysa, ani wójta, ani wojewody nie wystarczy, zamknąć kopalnię może tylko edykt królewski. Widzieliście, co wydobywamy? — Kiwnęli głowami. — Właśnie. A kopalnia jest rentowna.
— Nawet mimo zniknięć?
Usta naczelnika przeciął krótki grymas.
— Nawet.
— Wysłaliście prośbę o zamknięcie?
— Po cholerę? Nawet gdyby doszła do króla, podskarbi tak mu to przedstawi, żeby się nie zgodził. Potrzebują naszych kryształów, psie syny. — Naczelnik zastukał knykciem o stół. — Mówiłem, nie zamknę kopalni, poślą mnie na szafot za sam pomysł. Co, nie pijecie? Nie wyrzucę was, jak tylko skończycie, bez obaw.
— A strajk? — odezwał się nagle Cahir; dotychczas ponuro milczał, ze wzrokiem wbitym w kufel. Victarion uniósł na niego zaciekawione spojrzenie, naczelnik zmarszczył brwi.
— Co: strajk?
— Strajk w kopalni — powtórzył Cahir powoli. — Skoro nie możecie prosić o zamknięcie, zgłoście, że górnicy odmówili pracy.
— Będą za to zwalniać ludzi.
— Nie, jeśli to będzie krótki strajk.
Zapadło milczenie. Naczelnik wbił spojrzenie w kufel z piwem, zamyślony. Gdy uniósł głowę, jego ton brzmiał zupełnie inaczej. Konkretnie. Rzeczowo.
— Ile potrzebujecie czasu na te ririny?
Cahir skierował złociste oczy na Victariona; zalśniło w nich nieme pytanie.
— Sześć, siedem dni — powiedział Victarion po chwili wahania. — Nie wiemy na pewno. Ale trzy dni strajku nam już starczą, panie…
— Dajcie sobie spokój z tym panem — naczelnik machnął ręką. — Skorri jestem. Wasze imiona znam, cała wieś zna. Karczmarz ma długi jęzor.
— Trzy dni, Skorri.
— Załatwicie ririny w trzy dni?
— Nie. Ale być może do tego czasu zajmiemy je na tyle, że nikt więcej nie zginie.
Skorri westchnął, przeczesał dłonią włosy.
— Dobrze. Zamknę kopalnię na trzy dni i zgłoszę jako strajk. — Niespodziewanie się roześmiał. — Niech mnie, a myślałem, że was kopnę w dupy, jak tu przyjdziecie.
Victarion uśmiechnął się uprzejmie, Cahir napił ale.
— Słyszałem też, że chcecie się zobaczyć z Velkiem Draganem — dodał naczelnik po chwili.
— Skąd…
— Na takim zadupiu wieści niosą się prędko. — Skorri uśmiechnął się ironicznie, oparł łokciem o stół. — Co wam sołtys mówił o Draganie?
— Że jest, hm, specyficzny — odparł ostrożnie Victarion.
— Specyficzny, aha. A nie, że szajbus, wariat i pomyleniec?
— A jest szajbusem, wariatem i pomyleńcem?
Chwila ciszy, śmiech naczelnika.
— Sprytnie — uznał lekko. — Ale dyplomacja na bok. Cokolwiek się stało w tej kopalni, Dragan zgłupiał ze strachu. Jest jak dzieciak, trzeba cierpliwie do niego, miło. I za lotny nie jest. Nie odpowie na żadne konkretne pytania o kopalnię, mogę was uprzedzić od razu. Zacznie pieprzyć o swojej żonie i dziecku.
Velko Dragan. Sam mieszka.
Victarion wbił spojrzenie w naczelnika.
— Dawno zmarli?
— Skąd… — Skorri się zatrzymał, znów parsknął śmiechem. — Sołtys wam opowiedział tę historię? No, nieważne. Dawno, będzie z piętnaście, dwadzieścia lat. Vid, synek, najpierw, żona potem. Samobójstwo. Przykra sprawa, ale z gównem w kopalni wam nie pomoże.
— I tak spróbujemy.
— Tak? — Skorri wstał energicznie, otrzepał ubranie. — W takim razie nie ma co zwlekać, przyprowadzę go tutaj, poczekajcie, napijcie się ale. Inga, przynieś jeszcze piwa! Tak będzie lepiej, sam by was do domu nie wpuścił. Zrobił się nieufny, a wam cholernie źle z oczu patrzy. Bez urazy.
Nie zaprzeczyli.
Skorri wyszedł, Inga wsunęła się nieśmiało z kolejnym dzbanem piwa.
— Dziękujemy — wymruczał Victarion, gdy postawiła naczynie na stole. Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało, zerknęła szybko w stronę Cahira.
— N-nie potrzeba czego szanownym panom…?
— Nie-nie, dziękujemy. — Victarion wygiął wargi w przyjaznym półuśmiechu, bez entuzjazmu oplótł dłonią kufel. Jego dzienny limit znoszenia smaku piwa powoli się wyczerpywał.
Inga przygryzła wargę, jeszcze się zawahała, wróciła spojrzeniem do Cahira.
— A-a szanownemu panu? — Jej głos, o miłym, delikatnym brzmieniu, załamał się z nerwów.
— Nie. Dziękuję. — Ton Cahira był dość suchy.
— O-oczywiście. — Inga znów przygryzła wargę. — Panowie przyjechali z N-nalaesii?
Pytanie było ewidentnie skierowane do Cahira, ten jednak milczał; Victarion kopnął go w kostkę pod stołem.
— Tak — wyburczał Cahir, łypnąwszy złowrogo na Victariona.
Inga, oblana ciemnym pąsem, zdobyła się na ostatni akt odwagi. Jej głos sięgnął tak wysokich tonów, że zabrzmiał jak pisk.
— P-podobno jest tam ł-ładnie.
— Jest — mruknął Cahir.
— Ach. — Inga cofnęła się, potknęła niezręcznie, zarumieniła jeszcze bardziej. — To j-ja może…
Nie dokończyła, napotkała zimne, niechętne spojrzenie żółtych, kocich oczu, spłoszyła się, uciekła z pokoju.
Victarion westchnął pobłażliwie, napominająco.
— Piętnaście sekund uprzejmości by cię nie zabiło, wiesz?
Cahir go zignorował.
— Co, ktoś tu wstał lewą nogą?
Milczenie.
— Zawsze zapominam, jaki potrafisz być wkurwiający.
Brak reakcji.
Victarion obrzucił go długim spojrzeniem, znów westchnął. Oczy Cahira — powleczone cieniem zamyślenia, roztargnienia — były nieznacznie podkrążone, twarz bledsza niż zwykle, powieki nieco opuszczone z jakimś osobliwym znużeniem, które nie miało nic wspólnego z niedoborem snu. Wydawał się przygaszony, wyjątkowo zobojętniały.
Victarion mógł tylko zgadywać, o co chodziło. Cahir nigdy nic nie mówił, na nic się nie skarżył, niczego nie pokazywał, nie wyjawiał; gdy chciał, jego twarz pozostawała marmurową maską, chłodną i nieprzeniknioną.
Nagle skrzypnęły drzwi. Unieśli głowy.
— Poznajcie Velka Dragana. — Naczelnik wepchnął Dragana za próg, usadził za stołem, nalał piwa. — Przyszedł się z nami napić ale, prawda, Velko?
Dragan pokiwał głową, wydusił z siebie grymas, który miał być uśmiechem.
Victarion wygiął wargi w miłym wyrazie, ogarniając szybkim, dyskretnym spojrzeniem to, co zostało z twarzy Dragana, kępki przydługawych, nierówno obciętych siwych włosów, nerwową dłoń, ukryty pod zawiązanym rękawem kikut.
— Miło poznać — zapewnił niegłośno.
— Jak się miewasz, Velko? — Skorri usiadł obok Dragana, rozluźniony, przyjazny.
— Dobrze — odparł powoli Dragan, zamrugał, zawahał się. Mówił cicho, niepewnie, bardzo niewyraźnie, spłoszony. — Miewamy się… dobrze.
— Zimna wiosna w tym roku — stwierdził naczelnik, wyglądając za okno. Blade, szare światło sączyło się zza mętnej szyby, krople deszczu uderzały monotonnie o parapet.
— Zimna. Wiosna jest... zimna — zgodził się Dragan. — Zimna — powtórzył ciszej, jakby do siebie, nagle marszcząc brwi. Blizna na prawym oku wygięła się nieco, pomarszczyła. — Też tak myślimy. Myślimy tak?
Skorri wykonał znaczący ruch głową w stronę Dragana, niemo wyszeptał: pytajcie.
— Velko — Victarion pochylił się nieco nad stołem, uśmiechnął miło — dobrze znasz tutejszą kopalnię?
— Tutejszą. Kopalnię. — Dragan nagle skierował zdrowe oko prosto na Victariona. Lśniło w nim coś niepokojącego, cień gorączki. — My znamy. Znamy dobrze. O, tak, dobrze znamy. Tutejszą… kopalnię.
— Velko to jeden z naszych najlepszych górników — wtrącił naczelnik. — Trzydzieści lat pracy stuknęło, co nie, Velko?
Dragan nagle się wyprostował, z dumą wypiął wątłą pierś; obok żylastego, krzepkiego naczelnika wydawał się wyjątkowo rachityczny, zmizerniały.
— My najlepsi — powtórzył z namaszczeniem. — Pryncypał… powiedział. Pryncypał. Pochwalił.
— Powiedz, Velko, a są nietoperze w waszej kopalni?
Cahir popatrzył na Victariona jak na idiotę, Skorri uśmiechnął się pod nosem.
— Nietopyrze? — Dragan poruszył się nieufnie.
— Gacki — podpowiedział naczelnik.
— Gacki. Gacki w naszej… naszej… kopalni. — Dragan zastanowił się głęboko. — Ga-acki. Są! Widzieliśmy… gacki.
— A pająki? Velko?
— Pa. Paję. Pajęczaki? W naszej… są. Widzieliśmy, my.
— Węże?
— Węże. Węże. E. Nie ma. — Dragan podniósł niepewny wzrok na naczelnika. — Nie… nie ma. Ma.
Victarion odetchnął lekko; jego głos nadal pozostawał spokojny, życzliwy, łagodny.
— A ririny?
Dragan zamrugał, dłoń zaczęła nerwowo bębnić o ławę. Spojrzał niewidzącym wzrokiem na leżące przed nim ale.
— Rirr. Ririny. U nas… w… kopalni. Były. My pamiętamy. Pamiętamy? — zwrócił się nagle do Skorriego, jakby wystraszony, gorączkowo. — Pamiętamy?
— Były, były. Dwadzieścia siedem lat temu, dopiero zaczynaliśmy pracę w kopalni. Miałeś dwadzieścia pięć lat, Velko.
— Dwadzieścia pięć. — Dragan wydawał się zaskoczony. — Dwadzieścia… pięć?
— Były — powtórzył Victarion. — A teraz są, Velko?
Dragan gwałtownie pokręcił głową.
— Ani jednego?
Znów przeczący ruch. Victarion uśmiechnął się do niego; czuł na sobie badawcze spojrzenie naczelnika, skupione, z niemą przestrogą. Oczy Cahira pozornie były utkwione z bliżej nieokreślonym punkcie, Victarion jednak mógł się założyć, że dokładnie obserwowały Dragana.
— Więc co cię zaatakowało w kopalni, Velko?
Cisza.
Bezruch.
Osłupienie.
Dragan nagle zerwał się od stołu, dłoń mu się zatrzęsła, oko zapłonęło dziwnym błyskiem.
— Ona! To była ona!
— Velko, siadaj. — Skorri podniósł się ze spokojem, położył dłoń na ramieniu Dragana. Głos miał opanowany.
— Ona — mamrotał Dragan — to była ona. Przyszła się zemścić. Na nas. Na nas się zemścić.
— Kto, Velko?
— Ona! Mówimy! Ona!
— Velko, usiądź — powtórzył naczelnik. Siłą osadził mężczyznę z powrotem na ławie, przytrzymał za ramię.
Dragan się trząsł.
— Ona. Ona nas chciała. Nas… chciała. Za... Zab... Nas. — Niespodziewanie z jego oka pociekły łzy. — Miała ten nóż. Miała. Nóż. Nas chciała… nim…
Victarion wymienił z Cahirem spojrzenia.
— My nie chcieliśmy. — Dragan brzmiał coraz żałośniej. — Nasz… nasz. Vid. Nasz. My nie ch-... kch-... chcieliśmy. A ona…
— Kończmy już — mruknął Skorri.
— Był tam ktoś poza nią? — Victarion zignorował naczelnika. Wbił spojrzenie w Dragana.
— Ona. Ona nas… Inni. Inni… w naszej… kopalni
— Kto, Velko? Velko?
— Inni — jęknął Dragan. Z zabliźnionych warg spłynęła cienka strużka śliny, z oczu wciąż płynęły łzy, całe ciało dygotało coraz gwałtowniej.
— Jak uciekłeś, Velko?
— Dość. — Skorri podniósł głos. — Starczy. Inga! Odprowadź panów! — Pochylił się nad trzęsącym się Draganem. — Spokojnie, Velko. Wszystko dobrze. No, już. — Podniósł przelotnie głowę. — Idźcie lepiej. Inga, gdzie jesteś? Odwiedzę was w zajeździe, jeszcze musimy porozmawiać. No, jazda stąd, już was nie ma. Inga!
Dragan płakał.

*

— Już rozumiem, dlaczego wszyscy tu piją ale — mruknął Victarion do Cahira. Zakołysał zawartością kubka; wino było kwaśne, wyjątkowo podłe. — Lura.
— Piwo mają dobre — odparł leniwie Cahir.
Victarion skrzywił się wymownie. Tak, tylko trzeba było jeszcze lubić piwo jako takie.
— Co myślisz o tym felczerze? — zapytał zamiast tego.
Cahir błysnął zębami w kąśliwym uśmiechu.
— Od kiedy cię interesuje moje zdanie, Calder?
— Od kiedy tak ci się wyostrzył język, O’Harrow?
Cahir wzruszył ramionami, powiódł wzrokiem po karczemnej izbie, kilku wysłużonych stołach, zadymionych ścianach, szczelnie pozamykanych oknach; na zewnątrz wciąż padało. Kilka utkwionych w nich spojrzeń, mniej lub bardziej dyskretnych, natychmiast rozproszyło się po pomieszczeniu.
Było duszno, w powietrzu unosił się zapach jedzenia i piwa.
— Myślę, że zmarnowaliśmy czas.
Victarion skinął głową. Też tak uważał. Spotkanie z Draganem było bardziej pouczające.
— Przynajmniej zwiedziliśmy Radin. Nad podziw, kurwa, piękne.
Cahira to nie rozbawiło; zajął się zawartością własnego kubka. Kilka głów na powrót obróciło się w ich stronę, Victariona doleciał szmer ściszonych, ale ożywionych głosów.
Wiadomość o zamknięciu kopalni przez naczelnika rozniosła się lotem błyskawicy; w Willsden zawrzało. Kobiety obrabiały im dupy na każdym rogu, dzieciaki chodziły za nimi krok w krok, uciekając z piskiem i śmiechem, gdy któryś na nie spojrzał, a mężczyźni łypali złowrogo, traktując tak szorstko i nieprzyjaźnie, jak tylko potrafili.
Ale nikt ich nie zaczepiał. Sołtys miał rację; Skorri trzymał wszystkich górników za mordy.
— Obejrzałeś mapy od Skorriego? — spytał znów Victarion.
— Mhm. — Chwila milczenia, kolejny złośliwy uśmiech. — Tym razem nie pójdziemy skrótem?
— Nasz miły gospodarz nawrócił mnie na mapy.
— N-i-e-m-o-ż-l-i-w-e.
— Spierdalaj — parsknął Victarion bez cienia złości w głosie. — Będzie tam trochę ścian, widziałeś? Podobno na tych pierwszych są zostawione haki, ale na pozostałe będziemy musieli wziąć swoje. I młotek. I liny.
— Czyli więcej noszenia — burknął Cahir.
— Twoja diagnoza poraża mnie swą trafnością.
Cahir wywrócił oczami.
— A światło?
— Mamy dostać te ich świecące kryształki. Podobno w niektórych częściach kopalni jest od nich jasno, ale no, pochodnie weźmy i tak.
— Mhm.
Gwar rozbrzmiewał w tle; pomieszane głosy, śmiechy, brzęczenie naczyń i sztućców. Victarion przymknął oczy. Był nieco zmęczony.
— Możemy mieć problem z wodą — odezwał się po chwili.
— Mhm. — Cahir odgarnął włosy z czoła; ciepłe światło świecy zapełgało na ciemnych pasmach, wzbudziło złote refleksy. — Tamte dwa zbiorniki po drodze mają pitną wodę?
— Ponoć. Ale są chujowo rozstawione.
— Widziałem.
Victarion pociągnął kolejny łyk wina, natychmiast skrzywił wargi. Smakowało równie źle jak pierwszego wieczora, gdy przyjechali do Willsden.
— Musimy przepakować aptecz-
— Przepraszam. — Jakiś głos, młody, chłopięcy wciął się w pół słowa.
Victarion uniósł wzrok.
Chłopak, rudowłosy, piegowaty i przeraźliwie chudy, stanął nad ich stołem, w jednej dłoni dzierżąc kufel z piwem, a drugą zawadiacko podpierając się pod bok. Odchrząknął, nieco tupnął obcasem, jakby chciał dodać sobie animuszu.
Cahir nawet na niego nie spojrzał.
— Co ci się znowu nie podoba z apteczką? — burknął.
— Przepraszam — powtórzył chłopak, odchrząknął nieco głośniej, wyprostował butnie ramiona. Victarion westchnął, uśmiechnął się samymi ustami; oczy tchnęły chłodem.
— Możemy w czymś pomóc? — zapytał. Rudzielec natychmiast oparł się o stół, poufale zniżył głos.
— Słyszałem, że wybieracie się na ririny — oznajmił pewnie, nieudolnie starając się ukryć ekscytację w głosie.
— I?
Rudzielec nie stracił rezonu.
— I chcę iść z wami.
Zaskoczona chwila ciszy. Chlupot nalewanego piwa. Ktoś przy sąsiednim stole głośno i z werwą opowiadał wyjątkowo sprośny żart.
— Ja pierdolę — parsknął Victarion w końcu. Cahir tylko wzniósł oczy do nieba.
— Znam groty. — Rudzielec nagle zaczął mówić bardzo szybko. — Chodziłem po nich. Często. Mój ojciec jest górnikiem i mnie zabierał, znam mapę na pamięć, a wy na pewno potrzebujecie przewodnika i pomyślałem, że…
— Chwila, chwila. — Victarion uniósł dłoń, kącik ust drgnął mu w rozbawionym półuśmiechu. — Ile ty masz lat, dziecko?
— Nie jestem dzieckiem — obruszył się natychmiast rudzielec i znacząco zakołysał kuflem; odrobina piwnej piany wychlapała się na stół.
Victarion z trudem powstrzymał kolejne parsknięcie.
— Więc ile masz lat, kawalerze?
— Na wiosnę skończę siedemnaście.
— Wiosnę przyszłego roku?
Rudzielec poczerwieniał.
— Wiosnę tego roku.
— Więc szesnaście — mruknął Victarion. Zniżył wzrok na kubek z winem. Apteczka. O czymś jeszcze miał pamiętać. — Przykro mi, kawalerze. Nigdzie z nami nie idziesz.
— Ale…!
— Wracaj grzecznie do domu, już późno. — Mrugnął do niego żartobliwie. — Pewnie rodzice się martwią. — Zwrócił się z powrotem do Cahira: — Nie mówię, że mi się nie podoba, tylko żeby ją przepakować.
Rudzielec nigdzie się nie ruszył. Postawił z hukiem kufel na stole, rozchlapał piwo; pienista struga spłynęła po drewnie, skapała na podłogę. Kilka głów obróciło się w jego kierunku.
— Potrzebujecie przewodnika — powtórzył twardo.
Victarion zmarszczył brwi, w jego tonie pojawiła się zimna, nieprzyjemna nuta. Cahir nadal go wytrwale ignorował.
— Nie przeciągaj struny, kawalerze.
Rudzielec wziął głęboki oddech, skrzyżował ramiona na piersi, zdeterminowany.
— Ja to widziałem — oznajmił na jednym tchu.
— Słucham?
— Widziałem to, co porywa górników.
Zapadło milczenie. Spojrzenia Cahira i Victariona znów się skrzyżowały.
— Wiesz co, kawalerze? — mruknął Victarion nieco zmienionym tonem. — Usiądź tu z nami na chwilę. Mówisz, że jak się nazywasz…?

Królisiu? ♥

sobota, 28 marca 2020

Od Victariona cd. Ophelosa

Ruch, beczenie, dzwonki. Wiatr. Nocny oddech skostniałego z zimna lasu. Ciężar czyichś oczu na karku — ale za plecami nadal doskonała ciemność. Cisza.
Nie, znów im się tylko wydawało. Został tylko śnieg, ślady na śniegu, trop do podjęcia.
Victarion spojrzał na swoje ręce; jedną trzymającą pochodnię, drugą ściskającą wodze niespokojnych koni, potem na krótki miecz przypięty u pasa.
— Byłbym skłonny, gdybym miał czym ją trzymać — parsknął cicho. Chyba że w zębach. — Zostaje pochodnia. Sprawdzimy, czy gówno jest łatwopalne.
Nawet jeśli Chryzant się uśmiechnął, Victarion nie miał jak tego zobaczyć; widział tylko obsypany śniegiem tył głowy i szerokie plecy, kołyszące się nieznacznie w rytm kroków.
— Lepsza pochodnia niż nic — stwierdził lekko Chryzant, poprawiając owcę na rękach i znów opuszczając dłoń na rękojeść sztyletu. Jego głos był nieco stłumiony przez szal, skrzypienie śniegu i ciche, metaliczne brzęknięcia owczego dzwonka. — Słyszałem, że wąpierze nie kochają się z ogniem.
— Oby. — Victarion znów obejrzał się niespokojnie, gdy usłyszał szelest za plecami; las jednak pozostawał niezmienny — cichy, mroczny, zaśnieżony. — Ale mamy szczęście, kurwa. Ze stalą na wampira. Równie dobrze możemy próbować urżnąć mu łeb gałęzią.
— Nie mamy szczególnego wyboru.
— Nie mamy — zgodził się spokojnie. — Owca nadal krwawi?
— Tak.
— Niedobrze. Musi już jebać krwią na pół lasu.
Zapadło milczenie. Śnieg skrzypiał, gałęzie szeleściły, wiatr sypał lodowate drobiny w oczy.
— Ściągnie nam tego chuja wąpierza na głowy, jak myślisz? — zapytał po chwili Chryzant, pozornie niedbale.
— Na pewno. — Victarion skrzywił wargi w parodii uśmiechu. Wąpierza, tak. Kto wiedział, co jeszcze. — Skoro zaatakował zwierzę, mając może milę stąd Tirie, musi być osłabiony. I głodny.
— Zdesperowany.
— Dokładnie.
— Niech to szlag.
Elżbietka załkała żałośnie, Chryzant przyśpieszył.
Victarion po raz pierwszy szczerze pożałował, że nie było z nimi Marceline.
Nie bał się lasu w nocy. Nie bał się nocy w ogóle, mrok był jego sprzymierzeńcem, dawał przewagę, chronił, ukrywał, służył; skrytobójcy należeli do nocy, noc — do nich. A jednak czuł niepokój.
Pnie drzew, grube i wiekowe, strzelały w górę, rozpinały nad głowami baldachim splątanych gałęzi, uginających się pod białym kożuchem. Nad nimi — niebo, bezgwiezdne, ciemne, ciężkie od chmur. Niespokojne cienie, wskrzeszone przez wątły blask pochodni, pełgały po drzewach, wskrzeszały zjawy, iluzję ruchu; zmysły, wyostrzone niepokojem, łowiły najcichszy dźwięk, najlżejsze poruszenie, najmdławszy zapach. Śnieg sypał się gęsto, nieustannie.
Victarionowi naraz zdawało się, że czuje słodkawą woń krwi, chwilę potem, że słyszy odległy trucht, metaliczny dźwięk dzwonków, beczenie — a zaraz znów zimny powiew wiatru rozpraszał złudzenie. Funt kręcił uszami na wszystkie strony, spięty i zdenerwowany, bułaniec szedł z rozdętymi chrapami; skroplony oddech ulatywał w powietrze białym obłoczkiem.
Las gęstniał.
Victarion zaklął pod nosem, gdy uderzył kolanem o pień. Funt zachrapał cicho.
Nagle Chryzant się zatrzymał. Victarion nawet nie musiał pytać.
— Ślad się urwał — stwierdził z jakąś dziwną rezygnacją, zupełnie niepotrzebnie; przecież już wiedział, już się domyślił.
— Tak. — Chryzant poprawił znów ułożenie Elżbietki, westchnął z frustracją. — Kurwa mać.
Niewypowiedziane co teraz zawisło w powietrzu.
Zwierzęta bały się wampirów; owce Chryzanta, ogłupiałe ze strachu, równie dobrze mogły spierdolić na drugi koniec lasu, próbować sforsować Ath dziesięć mil stąd albo właśnie tłoczyć się pod drzwiami owczarni. Mogły się zupełnie rozproszyć. Mogły być, kurwa, wszędzie.
Ale skoro ślad doprowadził ich aż tutaj...
— Przecież któraś tu musiała dojść — mruknął Chryzant; najwyraźniej jego myśli pobiegły dokładnie tym samym torem. Rozejrzał się z bezsilnym rozdrażnieniem, posłał ciemnościom, śniegowi, niemym drzewom spojrzenie niemal wrogie; jasne oczy zasrebrzyły się w świetle pochodni. — Przecież nie mogła, kurwa, wyparować.
— A gdyby potrząsnąć jej dzwonkiem? — Victarion powolnym gestem wskazał jasny łebek Elżbietki. — Usłyszy znajomy dźwięk, może przyjdzie.
— Może, może tak. — Chryzant wbił wzrok w śnieg, znów westchnął. — Bogowie, oby tak.
Z wielką ostrożnością zdjął obróżkę z szyi Elżbietki, w przelocie pogładził jej beczący, nieszczęśliwy łebek, chwycił mocno w garści dzwonek. Metal zalśnił, zamigotał, osiadło na nim kilka śnieżynek. Victarion uśmiechnął się lekko. Nawet owcze dzwonki były zadbane, wypolerowane na błysk; pomyślał, że wiele to mówiło o samym Chryzancie.
Chryzant zadzwonił, mocno, głośno, energicznie. Raz. Drugi. Głuchy, metaliczny odgłos rozniósł się w lepkiej ciszy lasu, znikł wśród śniegu.
Ruch. Śnieg skrzypnął, gdzieś w oddali coś zabeczało, zadzwoniło (złudzenie? nie?). Funt położył uszy, zachrapał.
Kolejny dźwięk dzwonka, pełen nadziei, Chryzant z natężeniem wpatrywał się w mrok.
— Zaczekaj. — Victarion zsiadł z wałacha, po chwili wahania uwiązał oba konie, przełożył pochodnię do lewej ręki. Prawa dłoń krótkim, instynktownym ruchem zsunęła się na rękojeść miecza. — Słyszysz…?
— Owce?
Uniósł pochodnię, powoli się obrócił. Drzewa, wystraszone konie, pisk wiatru. Las, śnieg, ciemność. Złe przeczucie. Powietrze zgęstniałe od napięcia.
— Nie. Coś innego.
Chryzant spoważniał.
Spokojnie i z wyważeniem zwrócił się w drugą stronę, przeczesał mrok jasnym spojrzeniem.
— Wąpierz? — Ściszony głos, niemal szept. Las wokół nich milczał wyniośle.
— Nie wiem.
Rozedrgany blask przesuwał się powoli po pniach, wydłużał cienie, dygotał na śniegu, rozniecał białe skry. Wsłuchiwali się w ciszę i własne oddechy.
Coś…
Nagle — błysk ślepi.
Niska, ugięta na łapach sylwetka, sprężona, zwarta, doskonale znajoma.
Gardłowy pomruk.
— Czy to jakiś, kurwa, żart? — Victarion wysunął miecz z pochwy, cofnął się o krok.
A mówili, że nie ma wilków w tym lesie.

Od Cahira cd. Victariona

Wnętrze zajazdu było przyjemnie ciepłe, uśpione, częściowo pogrążone w mroku. Ogień łagodnie trzaskał w kominku, deszcz cicho grał na parapetach, uderzał w szyby. 
Właściciel, spostrzegłszy ich przybycie, uniósł nos znad książki, zerknął na nich przez okrągłe, nisko osadzone na nosie szkła.
— Mogę w czymś pomóc?
Calder stanął przed kontuarem. Jego ubrania były przemoczone, woda skapywała z nich obficie, tworzyła na posadzce niewielkie kałuże.
— Chcemy skorzystać z noclegu.
— Z noclegu? — Właściciel przerzucił stronę. — Więc trochę się panowie spóźnili. Ostatni pokój wyszedł mi niespełna godzinę temu, gdyby pano...
— Nasz przyjazd był zapowiedziany — wpadł mu w słowo Calder. Mówił powoli, spokojnie, choć Cahir wiedział, że był zmęczony, poirytowany wielogodzinną podróżą w trudnych warunkach. — Jesteśmy tu na życzenie sołtysa, sołtys miał zadbać, aby trzymano tu dla nas wolne pokoje.
Właściciel zmarszczył wielkie, siwe brwi.
— Sołtys?
— Sołtys.
Książka zamknęła się gwałtownie, spoczęła na blacie.
— Zaraz to sprawdzimy... W terminarzu powinno być coś na ten temat. — Właściciel zgarnął świecę z blatu, postawił ją na podłodze, zaczął przetrząsać jedną ze skrzynek. — Jak na nazwiska?
— Calder i O'Harrow. — Cahir dyskretnie wykręcił poły płaszcza, woda urywanym strumieniem pociekła na podłogę.
Właściciel rozpostarł na kontuarze rolkę pergaminu.
— Calder i O'Harrow, Calder i O'Harrow, Calder i O'Harrow... — Szpic długiego pióra zaczął sunąć niespiesznie po jednej z kolumn. — Calder i... Mam! Faktycznie, jest tu jakaś adnotacja przy nazwiskach. Och, o sołtysie... Wygląda na to, że było, jak panowie mówią...
Twarz Caldera rozpogodziła się nieco. Rozluźnił ramiona, swobodnie oparł się bokiem o kontuar.
— Doskonale. Niech stajenny zajmie się naszymi końmi. I byłoby dobrze, gdyby ktoś pomógł nam wnieść bagaże.
— Alee-alee, chwileczkę! Jak już mówiłem, nie mam już żadnych wolnych pokoi.
— Słucham?
Właściciel obrócił terminarz do góry nogami, podsunął go Calderowi, postukał w pergamin końcem pióra.
— Proszę spojrzeć, tu jest jak wół napisane, że zjawią się panowie piątego, najdalej ósmego kwietnia. A dzisiaj jest trzeci. Są panowie zbyt wcześnie, panów pokoje aktualnie są wynajmowane.
Cahir zbliżył się, przebiegł wzrokiem po adnotacji, uniósł kącik ust w krzywym, złośliwym uśmiechu, spojrzał na Caldera.
— Jedziemy skrótem, jedziemy skrótem — zaczął go przedrzeźniać.
Calder na niego nie spojrzał.
— Naprawdę nie znajdziemy tu ani jednego wolnego pokoju?
Właściciel wrócił na krzesło, rozsiadł się wygodnie, przysunął sobie książkę, zaczął ją kartkować.
— Ani jednego. Zapraszam za dwa dni.
— Mamy pieniądze, jeżeli mogłoby to w czymś pomóc.
— Nie, to nic nie pomoże.
— Może są w okolicy jeszcze jakieś zajazdy? — odezwał się Cahir.
— Jest jeden, w Radin, sąsiedniej wiosce. To ze dwie godziny drogi stąd, jeżeli jedzie się żywym tempem, ale przy tej pogodzie... — gwizdnął przeciągle.
Calder zaklął, przeczesał mokre włosy palcami. Cahir przeszedł się w tę i z powrotem.
— Bogowie, o bogowie...
— Chyba żeee — mruknął właściciel, zatrzymując ich na progu. — Chyba że poddasze.
— Poddasze? — powtórzył Cahir.
— Poddasze — przytaknął właściciel. — Mogę wynająć w drodze wyjątku. Ale tam warunki są niespecjalne.
Calder strząsnął wodę z dłoni, rzucił Cahirowi pytające spojrzenie. Cahir westchnął, potarł skroń, zamknął znużone oczy, skinął głową.
— Może być.
— Ale będą panowie spali na podłodze.
— Przeżyjemy — zapewnił Cahir.
— I szczury...
Calder uśmiechnął się samymi ustami, postukał palcami we framugę.
— Drobiazg.
Właściciel podniósł się z krzesła z lekkim ociąganiem, rozprostował przygarbione plecy, stęknął, sięgnął po świecę, zaczął lekko kuśtykać w głąb pomieszczenia.
— Pójdę po pościel. I obudzę syna, zajmie się końmi i pomoże z bagażami.

~~***~~

Cahir położył swój materac pod ścianą, w pobliżu okna. Westchnął, usiadł na słomie, rozejrzał się bez przekonania.
Poddasze było zaniedbane, brudne, niemożliwie zakurzone, wypełnione po brzegi wiekowymi, bezużytecznymi sprzętami. Wszędzie walały się skrzynie, puste beczki, połamane krzesła, fragmenty zdezelowanych mebli. Cahir nie zobaczył jeszcze ani jednego szczura, choć z kątów nieustannie dobiegały piski, odgłosy pośpiesznie dreptających łapek. Uniósł podbródek, spojrzał w górę. Sufit przeciekał, był niski, do tego stromo opadał z jednej strony, łatwo było uderzyć w niego głową.
Calder siedział na materacu po drugiej stronie. Obok niego leżała para ubłoconych, przemoczonych butów.
— Mogłeś zostawić je za drzwiami — stwierdził Cahir sucho.
Calder uniósł kącik ust.
— Robi ci to różnicę w takich warunkach?
— Tak. Nie musisz ich pogarszać.
— Zaraz doprowadzę je do porządku. I tak miałem to zrobić.
— Ile policzono nam za ten apartament? — westchnął Cahir. Położył się na materacu, wsunął rękę pod głowę, wyciągnął się. Pościel była czysta, świeża słoma miała wspaniały zapach.
— Tyle, co za zwykły pokój.
— Pieprzysz.
Pomieszczenie wypełnił śmiech. Krótki, mrukliwy, cichy, nieco ponury.
—  Nie.
Calder wydobył z worka kawałek materiału, podniósł się, sięgnął po buty. Gdy przysunął sobie świecę, płomień zadrżał, zamigotał lekko. Pomarańczowe błyski obrysowały pochyloną sylwetkę ciepłym konturem, musnęły ściany, prześlizgnęły się po sperlonej kroplami deszczu szybie.
— Idziesz już spać?
Cahir nie odpowiedział. Przewrócił się na bok, twarzą do ściany, narzucił na siebie kołdrę. Woda leniwie skapywała z sufitu, jej uderzenia o dna garnków były miarowe, miały w sobie coś uspokajającego, przywołującego sen. Zamknął oczy.
— Ten stary naciągacz za chwilę przyniesie nam coś do jedzenia — dodał Calder.
— Nie chcę nic.
— Nawet wina? — judził Calder. — Po tygodniach picia wody ze strumienia?
— Nie — mruknął Cahir w poduszkę. — Dobranoc.
— Dobranoc.

~~***~~

Warkocz sunącego po ziemi oparu, ciemność, przejmujący chłód powietrza, zaszyty na dnie serca niepokój. Cahir prawie nic nie widzi, niemal nic nie czuje, idzie powoli, ostrożnie, noga za nogą. Rzeczywistość składa się z zimna i skłębionej, wijącej się wokół kolan czerni.
Obraz się przejaśnia, dym ulatuje, rozwiewa się. Cahir zaczyna zmierzać nieco pewniej, jego oczom ukazuje się przestronne pomieszczenie. Wie, gdzie jest, choć ściany są rozmyte, pozacierane, pogrążone w cieniu. Nie jest tu po raz pierwszy, bywał tu już dawniej. Rozpoznaje meble, choć ich kontury są eteryczne, przelatują mu przez palce. W powietrzu unosi się zapach, nikły, subtelny. Ale nie do pomylenia.
Cahir idzie dalej. Staje przed białą toaletką, z nawyku opiera się przedramieniem o ramę krzesła. Przed nim rozpościera się lustrzana tafla. Wielka, obszerna, ciemnoszara, rzucająca mdłe błyski, przywodząca na myśl mętną, moczarową wodę. Cahir nie chce w nią patrzeć. Nie podoba mu się to lustro. Wie, co w nim ujrzy, nie śni tego snu pierwszy raz.
Woń różanej wody staje się intensywniejsza. Krzesło cicho poskrzypuje pod czyimś ciężarem. Bo teraz ktoś na nim siedzi. Rozlega się szept. Cichy, śpiewny, lekko przeciągnięty.
Cahir.
Każdy fragment duszy zaczyna boleć. Cahir unosi wzrok. Rhiannon przechyla łagodnie głowę, uśmiecha się niewyraźnie, trochę blado, jej oczy są smutne, ale nie przygaszone.
Życie bywa piękne, prawda?
Nie ma odwagi jej odpowiedzieć. Ostrożnie wyciąga rękę, wierzchem dłoni dotyka jej włosów. Stara się nie wykonywać gwałtownych ruchów, wie, że wizja zaraz się rozpadnie, że lada chwila sylwetka Rhiannon rozwieje się w proch i pył.
Spogląda w lustro, nie poznaje samego siebie. W uniesionym kąciku ust czai się pycha, jakaś cicha pogarda, spojrzenie ma wyniosłe, jakby rzucające wyzwanie. Kręci głową na widok bordowego, świetnie skrojonego płaszcza, wysokich, pięknych butów, migoczących różnobarwnie pierścieni. Nie przypomina ulicznego złodzieja, raczej ekstrawagancko ubranego syna lokalnego wielmoży.
Rhiannon ma na sobie jedynie nocną koszulę. Bez wyrazistego makijażu i odważnych ubrań wygląda jak zwykła dziewczyna, krucha i delikatna jak każda inna. Ręka Cahira zsuwa się, opada jej na ramię, tuż przy szyi. Rhiannon zamyka oczy, wtula w nią policzek.
Niemożliwy huk, trzask, dźwięk kruszących się ścian. Lustro tłucze się, szkło kryształową lawiną spływa na podłogę. Sufit pęka na części, tynk sypie się cienkimi, urywanymi strumieniami. Szczeliny w murach rozwierają się, wypadają z nich chmury dymu i...
Obraz znika.
Cisza.
Niebyt.
Kosmyki mgły pełzające po ziemi jak węże.
Stęchłe, lodowate powietrze, przywodzące na myśl dech spłukanego deszczem kurhanu.
Cahir idzie. Nie widzi niczego. Nic tu nie ma. Tylko gęsty opar, który formuje się w ludzkie, pozbawione twarzy sylwetki. Ich kontury dymią, zdają się płonąć szarym ogniem. Cahir przyspiesza, powietrze gęstnieje, zaczyna drapać w gardle, staje się nieznośne, nie da się już nim oddychać. Cahir zrywa się, zaczyna biec ile sił w nogach, nie jest to już bieg, ale...
Koński galop.
Hugin wyciąga szyję, mknie jak czarny diabeł. Droga rozmazuje się w oszałamiającym pędzie, kopyta łomoczą o deski, choć zdają się nie dotykać podłoża. Cahir pochyla się nad grzywą, słyszy świst bełtów, tak bliski, rozlegający się tuż nad głową. Nagle koń pada, czas zwalnia, Cahir wylatuje z siodła, zderza się z ziemią, teraz przerażająco nieruchomą. Ma w ustach piasek, połowa twarzy pali żywym ogniem, bo właśnie zarył nią o grunt.
Wstaje, potyka się, próbuje odszukać konia. Gdzie jest Hugin?
Wokół nie ma już niczego.
Tylko ten dźwięk... To melodia. Słyszał ją wiele razy, kiedyś grywano ją czasem w przydrożnych zajazdach. Zna na pamięć jej prosty, żartobliwy, nieco wulgarny tekst.
Cahir idzie. Widzi stół. Ktoś przy nim siedzi. Mężczyzna. Wysmukły, czarnowłosy. Cahir go zna, mógłby przypomnieć sobie, jak się nazywa. Ale nie chce. Dźwięk jego imienia budzi wspomnienia, dawne, nieszczęśliwe, dźwięk jego imienia...
Budzi lęk.
Cahir siada naprzeciw. Już nie wygląda jak syn wielmoży. Stary, przetarty na łokciach płaszcz wisi na nim luźno, jego buty są popękane, zniszczone, rękę zdobi tylko jeden pierścień: mały, skromny, niewiele warty, z matowym kamieniem. Tu są lwy, tu są lwy. Na usta mężczyzny wstępuje miękki, koci uśmiech, jego oczy są blade, skrzą się jak lód.
Tu jest lew.
Chłód przybiera na sile. Okno obok nich jest otwarte. Księżyc, okrągły jak talerz, wydaje się niemożliwie wielki, dziwnie bliski. Jego promienie lśnią jak sztylety, padają na stół, na mężczyznę, załamują się na szalbierczo wystających kościach policzkowych, wskrzeszają na kruczych włosach jasne refleksy, odbijają się od ubrań srebrną łuną.
Cahir oddycha niespokojnie, wie, co się zaraz wydarzy, wie, jakie słowa zaraz padną. Rozlega się głos, nieco mrukliwy, niski.
Za parę dni już nas tu nie będzie, wracamy w góry. Jesteśmy Przewodnikami, nie wiem, czy...
Cahir wstaje, krzesło przewraca się ze wstrząsającym hukiem. Obraz rozpada się na kawałki, pęka jak szyba, w którą ktoś cisnął kamień. Przestrzeń zasnuwa zasłona dymu, jest zimno, coraz zimniej.
W jednej chwili: zapach wina, półmrok, ruiny gdzieś w pobliżu lasu, niedaleko Ovenore.
Ishil wzdycha ciężko, teatralnie. Siedzi rozwalony na skarpie, opiera policzek na pięści, rozgląda się wokół, jego spojrzenie wydaje się zarazem zaintrygowane i obojętne.
Więc mówisz, że — o ile dobrze zrozumiałem — sprzedałeś dwóch ludzi za to? 
Wskazuje butelki. Cahir nie potwierdza, nie zaprzecza, siedzi nieruchomo, jego serce rwie się, bije głośno. Ishil przeciąga się, tłumi ziewnięcie.
I co, było warto, Cahir? Jestem ciekawy. Uważasz, że ubiłeś dobry interes?
Cahir cofa się na oślep. Jego but osuwa się na wyślizganym, wyszczerbionym murze. Spada prosto w drgającą polifonią dźwięków przepaść.
Było warto?
Nagle: niebyt, pustka. Ziemię przesłaniają chmury ciszy, które są czarne jak dno oceanu. Zimno wzbiera falą, narasta, przeszywa kości. Pozostaje tylko mrok.

~~***~~

— Obudź się, Cahir.
Otworzył oczy, które natychmiast zalała fala oślepiającego blasku. Zamknął je, owinął się szczelniej kołdrą, naciągnął ją na głowę. Materac zapadał się pod nim przyjemnie, był miękki, pachniał wspaniale.
— Jeszcze śpisz? No dalej, wstawaj.
Puścił słowa Caldera mimo uszu, nie poruszył się, nie otworzył oczu. Wciąż czuł zmęczenie, miał wrażenie, że w nocy nie zmrużył oka.
— Wstawaj. — Calder złapał za koniec kołdry, ściągnął ją na podłogę.
Cahir zmarszczył brwi, rzucił mu wrogie spojrzenie.
— Dlaczego budzisz mnie tak wcześnie?
— Tak wcześnie? — Calder podparł się ręką pod bok, złożył usta w półuśmiechu. Był ubrany, gotowy do wyjścia. — Spaliśmy do południa. Jest już późno, dlatego wstań grzecznie, doprowadź się do porządku i zejdź na dół. Zjemy coś i złożymy sołtysowi wizytę.
Cahir zmusił się, by usiąść. Potarł skroń, zamknął oczy. Wokół było zbyt jasno.
— Zrozumiałeś mnie, chłopcze? — upewnił się Calder.
— Mhm.
— Świetnie. Czekam na dole. Masz pięć minut.
Zawiasy zaskrzypiały, drzwi zamknęły się z charakterystycznym kliknięciem. Na schodach rozległy się kroki.
Cahir jęknął, rzucił się z powrotem na materac.

Kocie? ♥