czwartek, 30 kwietnia 2020

Od Dezika — Event

Jeden, jedyny gwizdek.
Jedna, jedyna chwila.

⸺⸺※⸺⸺


Jeden, jedyny punkt. Jeden, niepewny oddech. Jeden, nieprzerwany od ponad godziny gwizdek.
Jedna chwila, która zaważyć miała o wszystkim.
Jedna sekunda zwierająca w sobie zarówno pełnię chaosu, jak i nieopisaną, upragnioną harmonię. Długość dźwięku ciszy.
Samotność na boisku, chociaż przed nim stało trzynastu zawodników. Sześciu z nich w tym samym kolorze co on, dwóch utrzymywało dłonie splecione na potylicy, jeden niespokojnie się kurczył, w obawie przed niefortunnym zagraniem.
Jeden, głęboki oddech.
Tylko jedno, ostatnie uderzenie.
Ostatni gwizdek. Piłka wystrzeliła do góry.
Skoczył.


Dezydery nie był przyzwyczajony do świateł reflektorów, które w tamtym momencie raziły go po oczach. Po raz pierwszy miał zagrać na tak dużej hali, której i tak w pierwszej chwili nie był w stanie nawet zobaczyć. Cholernie jasne błyśnięcie oślepiło go na chwilę, zdał się jedynie na słuch, podpowiadający mu, że osób było więcej, niż podejrzewał.
Przez całą swoją szkolną karierę był święcie przekonany o swojej gotowości na ten moment, który zbliżał się do niego, odkąd tylko po raz pierwszy dotknął twardej, żółto-niebieskiej piłki. Śnił o momencie, w którym stał na wielkim boisku, którego podłoga wykonana była z materiału o wiele wyższej jakości, niż dotychczasowy, drewniany parkiet na zgrzybiałej i do tego piekielnie małej sali gimnastycznej.
Prześlizgnął nogą po gumowatej nawierzchni. Pisnęła charakterystycznie, wywołując u niego momentalny uśmiech, prędko jednak zastąpiony przez dotychczasową zadumę, może nawet i ledwie wyczuwalny strach, niepokój.
Marzył o tej chwili tak gęsto, tak pilnie wierzył, że jest gotowy. Rzeczywistość prędko jednak go zweryfikowała, podszywając skórę niepewnością i czystą obawą. Bo bał się, że nie podoła. Zawiedzie resztę, która równie pilnie, co on, pracowała nad swoimi umiejętnościami.
Wyrzucą go z zespołu zaraz po tym, jak uda mu się popsuć każdą zagrywkę. Spojrzą na niego krzywo, gdy po raz kolejny nie uda mu się wybronić ataku porównywalnego do przerzucenia gumowej piłki nad płotem sąsiadów. Westchną ciężko, gdy znowu wpadnie na kolegę, albo nie uda mu się wyprowadzić celnego ścięcia.
Zaczął się gotować, buzowało mu pod skórą, zaczęła go boleć głowa. Czuł pot spływający ciurkiem po jego plecach, gęsią skórkę jeżącą się na przedramionach i mięknące pod nim nogi. Huk sali robił się coraz głośniejszy, ludzie coraz mocniej dęli w swoje dziwne trąbki, coraz głośniej klaskali nadmuchiwanymi pałąkami i coraz gęściej skandowali nazwy to ich drużyny, to czyhających na nich przeciwników. Dezydery zaczął się gubić, we własnej głowie, we własnej, nikczemnej myśli, która powoli kiełkowała w paraliżujący strach, uniemożliwiający postawienie kolejnego kroku. Torba na jego ramieniu coraz bardziej mu ciążyła, bluza ciasno zapięta pod szyją domagała się rozpięcia, a niespokojny oddech zdradzał wszystkim dookoła, jak źle czuł się chłopak.
Mimo to większość nie reagowała. Nie zauważała problemu, mierząc się z własnymi demonami, które podobnie pochłaniały ich w dużych, łapczywych kęsach. Żaden z nich nie był gotowy na ten dzień, a dotychczas motywacja zmieniła się w największego wroga, bowiem czuli, że nie zasługują na to, by się tam znajdować.
Tego dnia nawet młody trener wyglądał na zaniepokojonego całą sytuacją, zbitego z dotychczasowego, żywotliwego sposobu bycia. Zawsze towarzysząca mu rześkość zmieniła się nagle w ciążącą, obskurną atmosferę zgnilizny, której nie chciał wąchać nawet największy masochista.
Drużyna roznosiła wokół siebie ponurą aurę, świadczącą jasno o poczuciu przegranej pozycji, gdy reszta krążyła nad nimi jak wygłodniałe sępy, gotowe rozczłonkować padlinę i podzielić się między sobą przepysznym smakiem ofiar, w które nie wierzył nikt. Nawet one same. Nawet ci, którzy przyszli ich dopingować, choć było ich niewielu, to nawet i oni promieniowali zawodem i gotowością na najgorszą wiadomość tego dnia.
— Hej — usłyszał nad sobą. Drgnął, nieświadomie, zerknął przerażony na wyższego o pół głowy mężczyznę, który uśmiechał się do niego szeroko. Jako jedyny. Jako jedyny rozpraszał negatywną energią, jasnym promieniem szczęścia, pewności siebie i wiarą w możliwości, zarówno własne, jak i wszystkich innych. Dezy przełknął nerwowo ślinę, starając się opanować wzrok, który w szaleńczym tempie wędrował po twarzy nachylającego się nad nim blondyna. Dopiero po chwili zrozumiał, że ciężar na ramieniu spowodowany był zaciśniętą na nim ręką krótko ściętego chłopaka. — Zawsze będę obok. Pamiętaj — powiedział raźno, wystawiając proste ząbki tylko dla niego. — Nie przepuścimy ich.
W odpowiedzi otrzymał jedynie niemrawe kiwnięcie głową i ułożenie drobniejszej ręki na tej jego. Początkowo przyjemny gest, który wywołał ciarki na karku blondyna, szybko został jednak ukrócony, ściągając silne palce z nieco kościstego barku.
— Tylko, jeśli dorównasz mi kroku.

Gwizdek. Dezydery sapnął głośno, przecierając pot z czoła zewnętrzną stroną dłoni. Dopiero co wszedł na boisko po krótkiej przerwie, jaką zarządził trener. Dopiero co się pojawił, a już zdążyli stracić dwa punkty. Ostatni set. Dotychczasowy remis wskazujący dobitne jeden do jednego, zarówno motywował, jak i cholernie rozstrajał obie drużyny, które wpatrywały się w siebie jak wrogie psy, raz po raz ujadając w formie przebijania kolejnych piłek.
Stał pod siatką, układał dłonie na potylicy, oddychając ciężko i starając się uspokoić. Wbijał spojrzenie w serwującego z przeciwnej drużyny chłopaka. Charakterystyczny, wysoki, bardzo chudy rudzielec, który wcale nie serwował tak mocno, ale bardzo celnie. Z doszlifowanym podkręceniem sprawiał, że jego zagrywki były wręcz niemożliwe do odebrania, a jednak stojący twardo Kamil był w stanie nie tylko ją przyjąć, ale i wyprowadzić na tyle spokojnie, by rozgrywający bez problemu mógł się nią zabawić. Czuł na sobie wzrok Aleksandra, który stał za nim na ukos w drugiej linii. Chwilę po zagrywce. Jedynie udawał, że przeszywał go spojrzeniem, w rzeczywistości ostentacyjnie skupiając na nim cała swoją uwagę. Wiedział, że szuka wzrokiem któregoś pieprzyka, albo czeka na jego charakterystyczny ruch. Pomachał więc palcem wskazującym, zniżając się nieco na kolanach.
Gwizdek nastąpił już dawno, a rudzielec dopiero zabrał się do serwu. Wyczekiwał cierpliwie, wybijając drużynę przeciwną z równowagi. Doskonałe wyczucie czasu doprowadzało ich do szału, a najbardziej Marcina, który nerwowo podskakiwał w miejscu, świadomy, że będzie musiał przyjąć kolejną piłkę. Był słabym punktem, jeśli chodzi o przyjęcia. Zdecydowanie lepiej czuł się, rozgrywając.
Teraz jednak leniwie lecąca piłka skutecznie go zablokowała, lądując prosto na jego rękach. Niezdarnie ją odbił, a ona, chociaż dość chybotliwie, powędrowała mniej więcej tam, gdzie sobie zażyczył. Głośne „Kamil” zawisło w powietrzu, wywołując spięcie mięśni u chłopaka, który już chwilę później skakał z drugiej linii, gotowy rozegrać.
Stojący po jego lewej stronie mężczyzna wystrzelił do góry, przypominając bardziej sprężynę i nim zdołali się spostrzec, wbił gwóźdź w parkiet po przeciwnej stronie.
Po stronie ubranych w jasnoniebieskie stroje rozległ się krzyk radości. Dwadzieścia do dwudziestu jeden. Ilość emocji zdecydowanie była wprost proporcjonalna do zdobytych przez obie drużyny punktów, a nerw, który wchodził na Dezyderego, był coraz intensywniejszy, gdy pojął, że jeśli szybko nie nabiją kolejnych pięciu punktów przy kolejnym serwującym, w końcu piłka wyląduje w jego rękach.
— Dobry serw — rzucił Aleksander, nim przeszedł na środkową pozycję w drugiej linii.
— Dobry serw — odparł niski chłopaczek, odbijając piłkę w specyficzny dla siebie, bardzo podkręcony sposób.
Gwizdek.
Kolejne dwie akcje, dwie skończone sukcesem dla błękitnej drużyny, dwie wywalczone potem i prawie krwią. Nerwowe bloki ze strony Dezyderego wspieranego przez Chłopca Sprężynkę nie były w stu procentach skuteczne, wciąż jednak starali się dawać z siebie wszystko i chociaż powybijane palce chudzielca ślizgały się przy każdym zetknięciu z powierzchnią piłki, ta zazwyczaj kończyła po drugiej stronie boiska, skutecznie wybraniana przez upierdliwego libero drużyny przeciwnej.
W końcu jednak atak z drugiej linii wyprowadzony dwa razy przez masywnego blondyna doprowadził do wyjścia na prowadzenie o jeden punkt.
Dezydery z zafascynowaniem wpatrywał się w stanowczy ruch wyprowadzony w powietrzu. Mocne zamachnięcie silnym ramieniem, powoli napinające się mięśnie, które mimowolnie wyglądały dla niego jakby puszczone w zwolnionym tempie. I mógł prosić w nieskończoność o takie widoki. Widoki, które suma summarum doprowadziły do tego, czego nie chciał, bowiem przez jego nieuwagę stracili następny punkt. Piłka ze świstem przeleciała przy policzku chłopaka, który stał na ugiętych nogach i z pustym spojrzeniem wpatrywał się w wiszącego w powietrzu nastolatka, posyłającego perfidny uśmiech prosto w jego stronę. Z rozwianym, brązowym lokiem, który gdzieniegdzie przyklejał się do spoconego czoła i z mocno napinającymi się łydkami, gdy doszło do jego lądowania. Towarzysze rzucili się na niego z radością.
Ponownie remis, tym razem w ilości punktów. Mocne zgrzytnięcie zębami.
— Przepraszam — krzyknął w stronę znajomych, na co jedynie kiwnęli głową, na znak by nie denerwował się całą tą sytuacją. Nie przegrali. Mieli jeszcze szansę.
Szansę doskonale wykorzystaną przez przeciwników na ich korzyść. Piłka z impetem wpadła w siatkę, tym samym doprowadzając do serwowania przez Dezyderego.
Aleksander puścił mu oczko z lewej pozycji. Może to oczko doprowadziło do asa serwisowego, pierwszego w jego karierze, wypuszczonego mocnym, stanowczym uderzeniem z wyskoku, czego nie zawsze się dopuszczał. Czego zazwyczaj się okrutnie obawiał.
— Odrobił się chłopak! — krzyknął z radością Kamil.
— Mówiłem? Mówiłem! — dorzucił chłopiec sprężyna.
— Dobry serw — mruknął Marcin. Przynajmniej takie odnosił wrażenie, odkąd musiał odczytać to z ruchu jego warg.
— Dobry serw! — wrzasnął Aleksander, ponownie puszczając oczko w stronę rosnącego z dumy, a jednocześnie malejącego przez niepewność chłopaka.

Jeden, jedyny punkt. Jeden, niepewny oddech. Jeden, nieprzerwany od ponad godziny gwizdek.
Jedna chwila, która zaważyć miała o wszystkim.
Jedna sekunda zwierająca w sobie zarówno pełnię chaosu, jak i nieopisaną, upragnioną harmonię. Długość dźwięku ciszy.
Samotność na boisku, chociaż przed nim stało trzynastu zawodników. Sześciu z nich w tym samym kolorze co on, dwóch utrzymywało dłonie splecione na potylicy, jeden niespokojnie się kurczył, w obawie przed niefortunnym zagraniem.
Jeden, głęboki oddech.
Tylko jedno, ostatnie uderzenie.
Ostatni gwizdek. Piłka wystrzeliła do góry.
Skoczył.


⸺⸺※⸺⸺


Od Madeleine - Event

Różowowłosa dziewczyna stała, opierając się o ścianę znajdującą się naprzeciwko drzwi. Ręce miała skrzyżowane na piersi. Uważnie obserwowała wszystko, co działo się w pomieszczeniu. Patrzyła jak powoli cała jej “drużyna” się zbiera. W kącie stali Javiera i Tiago, którzy to zapewne znowu się o coś kłócili. Była to już ich rutyna- która to tak na marginesie mocno irytowała dziewczynę. Ezrael jak zwykle siedział przy sprzęcie komputerowym, już coś sprawdzając, pisząc skomplikowane rzeczy, których nikt z całego grona nie rozumiał oprócz jego samego. Maze natomiast stała zaraz obok Madeleine, zajmując się telefonem. Brakowało tylko Loretty. Jak zwykle…
— Znowu się spóźnia. Powoli tracę już do niej cierpliwość. Jeszcze chwila, a naprawdę coś jej zrobię — warczała przywódczyni.
Blondynka od razu położyła na jej ramieniu dłoń, chcąc ją chociaż trochę uspokoić. Raczej nikt nie chciał, aby ta wybuchła. Wtedy mogłoby być nieciekawie.
— Zaraz na pewno się zjawi. Nie martw się. Spokojnie — na te słowa Mad jedynie wywróciła oczami. Rozumiała intencje swojej dziewczyny, ale no cóż… Jej marne próby uspokajania jej niezwykle ją irytowały.
— Już jestem! Przepraszam za spóźnienie, musiałam załatwić jeszcze coś ważnego — doniosły głos specjalistki od zamków rozległ się po pokoju.
Wszystkie pary oczy zwróciły się w jej kierunku. Loretta jednak nic sobie z tego nie robiła i po prostu usiadła na stole, znajdującym się na środku.
— Coś ważnego… Oj, bo to, co tutaj się dzieje to zwykłe zabawy dla przedszkolaków. Nic specjalnie ważnego — ironizowała panna Zabini, odsuwając się od ściany. — Żeby to mi był ostatni raz. Już więcej nie będę tego tolerowała — warknęła. — Dobra. Jesteśmy już wszyscy. Czyli nareszcie możemy zaczynać. Etta, złaź stąd — szatynka niechętnie zeskoczyła na ziemię i stanęła obok mebla. - No to tak. Oto mapa całego budynku. Są tylko trzy wejścia. Główne, które na pewno odpada już na starcie, tylne i z dachu. Ezrael. Sprawdź, jak wygląda sprawa z monitoringiem i ochroną. Która droga byłaby bezpieczniejsza. Javiera…
— Jeszcze jedno słowo i coś ci zrobię — po cały pomieszczeniu rozległ się krzyk wcześniej wspomnianej osoby.
— Oj, tak się ciebie boję — tym razem odezwał się mężczyzna.
— Powinieneś albo… — nie dokończyła, bo zaraz jej przerwano.
— Czy my wam tu przypadkiem nie przeszkadzamy?! Może powinniśmy sobie pójść, aby szanowne państwo mogło się w spokoju pokłócić?! — krzyczała doprowadzona do granic wytrzymałości Madeleine.
— Przepraszamy — wymamrotali, nie chcąc już więcej drażnić liderki i szybko podeszli do miejsca, gdzie znajdowała się reszta grupy. W końcu skupili się na tym, co trzeba…
— Skoro już panuje spokój, możemy wrócić do planu…

Od Tadeusza – Non compos mentis (II)

poprzednia część


𝔗

Pałac Dożów, Frans Wilhelm Odelmark

Od Victariona cd. Deryn

Machinalnie spiął Funta, po chwili zrównał się z Deryn.
Nawet nie przeszło mu przez myśl, żeby przerwać okrutne milczenie; jechał z oczami utkwionymi w drodze, ani razu nie spojrzał na Deryn. Chwilę słuchał jej oddechu — najpierw rwanego, płytkiego, zdenerwowanego, później coraz głębszego i spokojniejszego.
Ochłonęła, zajebiście. Nie będzie kolejnej sceny.
Przestał słuchać.
Droga była sucha, pylista, słońce znaczyło ją złocistymi smugami; drzewa, pnące się w niebo na poboczu, szumiały z lekka, kładły migotliwy cień na ziemię. Na gałęziach pojawiły się już pierwsze pączki świeżej zieleni. Funt rozdął chrapy, zarzucił łbem, wyciągnął szyję w stronę Deryn; Victarion ściągnął ostro lewą wodzę.
Kopyta miarowo uderzały o drogę.
Victarion przymknął oczy.
Nagle rozbudzona gmatwanina emocji przycichła, rozdrażnienie opadło; już tylko resztka zniecierpliwienia tliła się słabo, aby w końcu zagasnąć. Chwilowo nie czuł nic. Spokój, obojętna pustka, chłód. Zapach wiosennego powietrza, zniżające się słońce, złociste promienie ogrzewające twarz. Nieśpieszny krok Funta, lekkie kołysanie w rytm jego kroków. Tak, chwilowo nie czuł nic. Ile by, kurwa, dał, żeby tak zostało.
Po chwili zamajaczył przed nimi budynek zajazdu — piętrowy, z kamienną podbudówką i krzywo przybitym szyldem. Nad nim kilka nagich drzew kołysało konarami; ciemne gałęzie mocno odcinały się od bladego, kwietniowego nieba. Victarion patrzył na to wszystko z natężoną, chłonną uwagą, pozwalając, aby kolejne wrażenia i odczucia przepływały przez niego gładko, zalewały swoją prostotą i trywialnością, oddalały przeczucie nadchodzącej burzy kotłujących się wspomnień i emocji.
Śmierć Neda cię… Tak? Zacisnął wargi, spojrzał w niebo. Trafiła celniej, niż myśli. Niech to szlag, niech to wszystko szlag, wcale nie chciał tego wiedzieć, nie chciał sobie przypominać, Estaron, Turnie, Ned — to miało już nie wrócić, już spalił wszystkie mosty, Gardarsson, chuj ci w dupę, mogłeś milczeć, mogłeś.
Dlaczego wszystko znów miało smak popiołu?
Wciągnął powietrze gwałtowniej, zacisnął palce na wodzach aż do bólu.
Słońce. Drzewa. Droga.
Skrzypienie skórzanego siodła.
Zapach wczesnej wiosny.
Dotarcie pod wejście zajazdu zajęło im już tylko kilka chwil.
— Zostawię ci Funta na chwilę.
— Słucham? — Deryn uniosła głowę z roztargnieniem, jakby nagle obudzona.
— Chcę zapytać, czy mają wolny nocleg. — Zsiadł z konia, podał Deryn wodze. Jego głos był zupełnie spokojny, ton neutralny. — Zaczekaj chwilę.
Skinęła głową.
W jasnych oczach nie szkliły się już łzy, zniknęło z nich zacięcie, dziwne iskry, cień wyzwania; teraz zdawały się powleczone mgłą smutku, przygasłe. Ramiona miała nieco skulone, twarz bledszą niż zwykle, w dłoniach machinalnie miętosiła wodze. Szalik, luźno owinięty wokół szyi, zwisał smętnie z ramienia.
Nawet Funt zdawał się zauważać jej przygnębienie; przystąpił krok bliżej, otarł się łbem o jej nogę, skubnął nogawkę spodni.
Victarion wszedł do budynku.
Tak, mieli nocleg. Dwa pokoje? Jasna sprawa. A konie można do stajni odprowadzić, tam się nimi zajmą. Rząd trzymają pod kluczem, spokojna głowa, kradzieże to nie u nich. A w nocy ma padać znowu, co też z tą pogodą się wyczynia, nie uważa pan? Ano, bo jak w kościach strzyka, to zawsze na deszcz. Stajnia jest za budynkiem. Wrócić, to córka klucze do pokoju da. A, tak, my z góry wolimy. Za pozwoleniem szanownego pana.
Victarion, mimo wszystko, wolał sam rozsiodłać i wyczyścić Funta. Deryn zajęła się rudą Aferą; pracowali w dziwnym, ciężkim milczeniu, nie patrząc na siebie. Po zwykłych przekomarzankach i żartach nie było śladu.
Córka karczmarza — wysoka, ładna dziewczyna, wyraźnie znudzona — czekała już za kontuarem. Zerknęła na nich dyskretnie, ale z zaciekawieniem, w brązowych oczach błysnęła iskra.
— Pierwszy raz w Olvike? — zagaiła lekko, wyjmując opieszale klucze. Miała czysty, dźwięczny głos z nieco gminnym akcentem.
— Nie, już... któryś. — Victarion uśmiechnął się, ale uśmiech nie objął oczu. Spojrzał nieuważnie gdzieś ponad jej ramieniem. — Trudno powiedzieć.
Roześmiała się cicho w odpowiedzi, potrząsnęła głową; długie kolczyki cicho zadzwoniły w uszach. Światło zniżającego się słońca wpadło przez okno, zamigotało złoto-bursztynowo na kolczykach, błyskiem ściągnęło spojrzenie Victariona.
Przyjrzał się dziewczynie nieco uważniej, oparł dłoń o kontuar.
— Ach, nie dziwię się — mówiła dalej, żywo, pogodnie; poprawiła kasztanowy kosmyk, który omsknął się na szyję z grubego, lśniącego warkocza, mimochodem znów zawadzając dłonią o kolczyk — sama bym nie wiedziała. Tu nic nie ma u nas, nic a nic. Olvike wieje nudą cały rok, nic do pamiętania.
— Nic do pamiętania…? — powtórzył po niej, z lekkim uśmiechem, zatrzymując na chwilę spojrzenie na jej twarzy. Nie zarumieniła się i nie odwróciła wzroku, jej oczy znów błysnęły zadziornie. — Nie mogę się zgodzić. Ale pani chyba nie spędza tu całego roku?
Od niechcenia ogarnął wzrokiem całą jej sylwetkę. Była ubrana z miejska, w suknię barwy czekolady z długimi rękawami, podkreśloną talią i odsłoniętą jasną skórą dekoltu.
Znów się roześmiała, zadowolona, błysnęła zębami, zakołysała kolczykami.
— O, nie, tatko wysłał mnie na pensję do miasta, już rzadko bywam w Olvike. Zresztą, och, zaraz „pani”. Asma. — Podała mu rękę. Jasną, delikatną i zadbaną, ozdobioną złotym pierścionkiem z ciemnym opalem.
Uścisnął ją lekko; miała ciepłe, miękkie dłonie.
— Victarion.
Asma kiwnęła głową, uśmiechnęła się, wyciągnęła dłoń do Deryn, znów powtarzając cicho swoje imię. Deryn odpowiedziała cicho, mrukliwie, z niemal niezauważalnym ociąganiem musnęła wyciągniętą rękę, zaraz uciekła krok w tył, jakby oparzona.
Asma, zupełnie niezrażona, rozciągnęła usta w kolejnych uśmiechu.
— Pewnie jesteście bardzo zmęczeni? — zagadnęła znów, zerkając na Deryn.
— Trochę — powiedział w końcu Victarion, gdy cisza się niebezpiecznie przedłużyła. — Jesteśmy w drodze już ze dwa tygodnie. Dobrze liczę, Deryn…?
— Tak. Dobrze — mruknęła Deryn pod nosem, zaraz znów się kuląc. Wydawała się zgaszona, zniechęcona, może nawet cicho zirytowana; rzuciła tęskne spojrzenie w stronę wyjścia.
Asma natychmiast się ożywiła.
— Och, więc z daleka? Skąd? Zresztą, ja tu mówię i mówię, a wy pewnie chcecie odpocząć. Zaprowadzę was na górę. — Wysunęła się zgrabnie zza kontuaru, zabrzęczała kluczami, przelotnie musnęła łokieć Victariona. — Tędy, proszę. Ładna wiosna w tym roku, prawda…?
Mówiła wesoło, z werwą, stukając raźno obcasami o drewnianą podłogę. Miała ładne, skórzane buciki, odsłaniające kostkę; co chwila unosiła długą spódnicę, niby mimochodem, aby metalowa sprzączka przy butach mogła błysnąć w dogasającym świetle dnia.
Deryn czym prędzej czmychnęła do swojego pokoju; Victarion odebrał klucz, zawahał się, nie otworzył drzwi. Nie, nie chciał zostać sam na sam ze swoimi demonami. Czuł żelazną obręcz zaciskającą się na gardle na samą myśl.
— Gdzie dalej? Do Tiedal czy w stronę Sorii? — zapytała w tym samym momencie Asma. Jej też najwyraźniej nie śpieszyło się odchodzić — splotła dłonie, uśmiechnęła się miło, obrzuciła Victariona nieco dłuższym spojrzeniem spod rzęs.
— Do Tiedal, niestety.
— O, rozumiem, też bym wolała w stronę Sorii. Marmurowe Miasto! — Machnęła żywo ręką, uniosła do szyi, przerzuciła warkocz przez ramię. — Wiesz, że nigdy tam nie byłam? Ani w Tiedal. Aż nie do uwierzenia, granica jest tak niedaleko, a ja... — Westchnęła głęboko, na chwilę uniosła wzrok.
Miała ładne oczy; o ciepłej, orzechowej barwie i ciemniejszych obwódkach wokół tęczówek, ocienione długimi rzęsami.
— Nie uwierzysz, jakie to przygnębiające — podjęła, nie czekając na odpowiedź — czytać o tych wszystkich miejscach i nie móc ich zobaczyć. O, jak skończę pensję, wyrwę się w świat. Całe Olvike znam na pamięć, i całe Ivory, bo tam mam pensję. Ivory też nie jest duże. Byłeś w Ivory?
— Nie, nie przypominam sobie.
— Tam też nic nie ma. Placyki, alejki, och, zwykłe miasteczko. — Znów podniosła oczy, przyjrzała się jego twarzy, badawczo, z namysłem. Nagle uśmiechnęła się filuternie. — Czasem myślę, że już wolę Olvike i ten zajazd tatki.
Victarion uniósł kącik ust w miękkim, kocim półuśmiechu.
— Dlaczego?
— W Ivory wszystko jest nudne i banalne. Miejsca, zajęcia, ludzie... o, ludzie zwłaszcza.
— Pensja nie brzmi jak zbyt ekscytujące miejsce — zgodził się leniwie.
— O, nie jest ekscytująca. A u tatki zawsze można kogoś ciekawego spotkać. — Szarpnęła lekko koniec warkocza, znów ogarnęła go szybkim spojrzeniem, roześmiała się nagle. — W ogóle nie ułatwiasz, wiesz? Mam być bezpośrednia?
— Panna z pensji i bezpośredniość? Bogowie, świat się kończy.
Udała oburzoną, skrzyżowała ramiona; oczy lśniły wesoło.
— Dostosowuję się do okoliczności. Życie jest dynamiczne, mój drogi.
Parsknął śmiechem.
— Marnujesz się w Ivory, Asma.
— Prawda? Też tak uważam. Co nie zmienia faktu, że byłoby taktownie z twojej strony nie pastwić się nade mną dalej i uprzejmie zapomnieć przekręcić klucz w drzwiach na noc. Nie znoszę pukać.
Nie zamknął drzwi na klucz.

środa, 29 kwietnia 2020

Od Javiery - Event

The Hunger Games

     Jutro miał nastać ten dzień. Niezwykle ważny dla ludzi ze wszystkich dystryktów. Dożynki. Jednak na pewno nie będą one byle jakie. W końcu nastało drugie ćwierćwiecze. Pięćdziesiąte igrzyska to nie lada wydarzenie i zapewne już opracowano wszystko.Na pewno wprowadzą jakieś urozmaicenia. Kapitol już podczas pierwszego ćwierćwiecza pokazał, to takie rocznice są wyjątkowe. To nie będą zwyczajne igrzyska. Oni się o to już postarają. Blondwłosa dziewczyna z pierwszego dystryktu, znana także jako Javiera Badwolf-Moore, jak zwykle przesiadywała przed domem. Co roku w ten dzień tak była. Siedziała i rozmyślała. Kompletnie nie podzielała fascynacji, jaką darzyli jej rówieśnicy igrzyska. Nie zrozumiała, dlaczego tyle osób zgłaszało się na ochotników. Sama nigdy nie zamierzała tego zrobić. Jednak nie zawsze można mieć, to co się chce.
— Javiera. Zapraszam do środka. Musimy o czymś porozmawiać — donośny głos Maris, zastępczej matki dziewczyny rozniósł się po okolicy. — I bez żadnych ale.
Osiemnastolatka tylko westchnęła i zrobiła, co chciała kobieta. Nie chciało jej się znowu z nią kłócić. Szczególnie w przed dzień dożynek. Skierowała się do salonu. To właśnie tam zawsze odbywały się ich “poważne rozmowy”. Usiadła na krześle w kącie. Maris nie poszła w jej ślady. Stanęła kilka kroków przed dziewczyną, przeszywając ją wzrokiem.
— Jak już pewnie wiesz, jutro zostaną wybrani kandydaci do Głodowych Igrzysk. Javiera. Właśnie ukończyłaś osiemnasty rok swego życia. Jesteś świetnie wyszkolona. To idealna okazja, abyś przyniosła chwałę swojej rodzinie. Szczególnie że aktualne igrzyska będą wyjątkowe. Drugie ćwierćwiecze to nie byle co. Masz jutro zgłosić się jako ochotniczka na trybuta.
— Przepraszam bardzo droga matko — ostatnie słowo wręcz wysyczała. — Jednak jakoś nie za bardzo widzi mi się twoja wizja. Nie mam najmniejszej ochoty uczestniczyć w tym wszystkim.
— Jesteś tego taka pewna? To jest twoja ostateczna decyzja? Nie zgłosisz się? — pytania wydawały się dziewczynie dość podejrzane.
— Jestem tego stuprocentowo pewna.
— No dobrze… Skoro tak to będę musiała iść do twojego brata, Theo. On na pewno mnie wysłucha i będzie posłuszny.
— Nie odważysz się… On ma dopiero czternaście lat! To jeszcze dziecko! Nie możesz mu tego zrobić! — oburzyła się na słowa Maris.
— I co w związku z tym? Już połowa szkolenie za nim więc równie dobrze może zgłosić się zamiast ciebie. Jak już wspomniałam mamy drugie ćwierćwiecze. Nie możemy odpuścić sobie takiej okazji. Dlatego wiedz. Albo ty, albo on. Jak wolisz — sztuczna uprzejmość kobiety obrzydzała dziewczynę. Miała wręcz ochotę zwymiotować, słysząc ją.
— Dobrze, zrobię to, zgłoszę się — warknęła i zaraz dodała. — Ale spróbuj, chociaż tknąć Theo czy do czegoś go zmuszać to gorzko tego pożałujesz. Może i mnie nie będzie, ale wiedz, że będziesz cały czas obserwowana. Mam swoje kontakty i nie zawaham się ich użyć.
— Nie interesuje mnie on, dopóki robisz, to co ci karzę. Dopóki przyniesiesz nam chwałę i sławę…

Od Victariona — Event

Loffki i kisski dla Rys, Żanetki, Rawr i Nemi za użyczenie swoich wspaniałych oc do tego opowiadania ♥
czy coś


Fellevi Perrado nie był tchórzem.
Jednak gdy drzwi zasunęły się za nim z cichym syknięciem, zostawiając sam na sam z milczącą mistrzynią Jedi, poczuł, jak skóra cierpnie mu na karku. Odchrząknął, ścisnął mocniej w rękach datapad; mistrzyni nawet nie drgnęła, skupiona, poważna, ze spojrzeniem utkwionym w bliżej nieokreślonym punkcie. Jej oczy były dziwne, nienaturalnie jasne, jakby zmętniałe.
Fellevi wzdrygnął się, rzucił ukradkowe spojrzenie drzwiom.
— Umysł twój zmącony jest strachem, łowco nagród. Dlaczego?
Przemówiła tak niespodziewanie, że Fellevi niemal podskoczył; zaraz znów odchrząknął, poprawił ubranie, spróbował przybrać raźną minę.
— Mogę już zaczynać — zawahał się — mistrzyni?
Skinęła głową, nadal nie skierowawszy wzroku nawet na chwilę w jego stronę. Siedziała na niskim, wyściełanym stołku, ciemny płaszcz Jedi opadał na metalową podłogę.
Fellevi podszedł do stolika, postawił na nim podręczny holopad, uruchomił z cichym piknięciem. W powietrzu zmaterializowała się niebieskawa, ulotna sylwetka młodego mężczyzny; wysokiego, smukłego i przystojnego, chociaż o chmurnym wejrzeniu. Hologram tego nie mógł pokazać, ale Fellevi wiedział, że mężczyzna jest ciemnowłosy.
Znał go.
— Cahir O’Harrow — powiedział, pośpiesznie zerknąwszy na datapad, czy nie pomylił nazwiska. — Dwadzieścia cztery lata. Działał głównie na Coruscant. Zatargi z prawem od trzynastego roku życia, rok w więzieniu. Prawdopodobnie należał do… — Kolejne łypnięcie na datapad. — Pieśniarzy Cieni, zanim ich rozbito. Złodziej. Głównie skoki na jubilerów, od pewnego momentu zaczął kraść na zamówienie. Profesjonalista, dobra renoma.
Jedi nie odezwała się ani nie spojrzała na hologram. Fellevi chwilę się wahał, zanim przełączył na kolejny; tym razem dwie osoby, błękitniejące w półmroku pokoju, mężczyzna i kobieta. Kobieta była drobna, niska, w rękach ściskała snajperkę PSG-1, wyraz twarzy skupiony i poważny. Mężczyzna, wyższy dobrze ponad głowę, unosił kącik ust w drwiącym półuśmiechu, nonszalancko, niedbale trzymając mandaloriański EE-3.
Nieaktualny hologram, teraz podobno chętniej strzelał z DC-15s. Ale Fellevi nie miał innego.
— Fiona Pei i Victarion Calder, dwadzieścia sześć i trzydzieści lat — przeczytał z datapada. — Pei to strzelec wyborowy, ponoć celnością ustępuje tylko Aurze Sing. Calder specjalizuje się w broni krótkodystansowej. Łowcy nagród, poznali się na Mandalorze, od tego momentu działają razem. Rzeź w Merbirt to ich dzieło. Oficjalnie poszukiwani.
Jedi milczała. Wąskie pasma światła prześwitujące zza niedociągniętej rolety załamywały się na jej szczupłej, bladej twarzy, ciemnych włosach, niezwykłych oczach.
Piknięcie, obraz na holopadzie znów przeskoczył.
Kobieta, niewysoka, zawadiacko uśmiechnięta. Jej gęste loki spływały na ramiona, rozpuszczone, lśniące. W oczach błyszczały wesołe iskry, kilka górnych guzików koszuli było swobodnie rozpiętych, na nadgarstkach podzwaniały bransoletki z dzwonkami.
— Kai Montgomery, około trzydziestu pięciu lat. Najlepszy pilot Zewnętrznych Rubieży. — I najładniejszy. Ale tego Fellevi nie dodał na głos. — Wirtuoz myśliwców, lata w starym stylu. Podobno uciekła sprzed nosa dwóm V-19 uszkodzonym Riggerem.
Już nie czekał na reakcję Jedi, przełączył na ostatni hologram.
— Yuuki Tenebris. — Mimowolnie westchnął, patrząc na jej smukłą sylwetkę, długie nogi, burzę włosów przerzuconych przez ramię i odsłaniających zgrabną szyję, pełne wargi wygięte w drapieżnym uśmiechu, ogniki w oczach. Podobno miała na plecach wytatuowane czarne skrzydła, ale Fellevi wiedział, że nie ma najmniejszych szans się o tym naocznie przekonać. — Dwadzieścia dwa lata, łowca nagród. Wrażliwa na Moc. — Słyszał plotki, że szkolił ją jakiś Jedi, ale wolał się nie wychylać z takimi rewelacjami. Zerknął na datapad. — Doskonale opanowana technika walki podwójnym mieczem świetlnym i wibroostrzem. Możliwe, że przez jakiś czas współpracowała z Asajj Ventress. I to już wszyscy.
Rzucił ostatnie spojrzenie na wyprostowaną postać Tenebris, zanim wyłączył holopad i uniósł oczy na mistrzynię Jedi. Zapadło milczenie, ekran datapada jarzył się niebieskawo, światło z zewnątrz znaczyło jasnymi smugami wnętrze pokoju.
Fellevi poruszył się niespokojnie.
— Jeśli ktoś ma sobie poradzić z waszym zleceniem, to tylko oni — dodał jeszcze.
Odpowiedziała mu cisza. Fellevi mimowolnie zacisnął dłonie, czując ukłucie bliżej nieokreślonego niepokoju. To była aprobata czy nagana? Czy mistrzyni nie podobało się, że całą jej drużynę zwerbował z półświatka, wydobył z najgorszych spelun i nor, jeszcze zbroczonych świeżo przelaną krwią, jeszcze ze smakiem oszustwa na wargach? Czy Jedi wydawało się, że na odpowiednich ludzi można się natknąć podczas popołudniowej przechadzki po plaży na Naboo?
Skrzywił się nieco. Popołudniowa przechadzka, cholera. O’Harrow najpierw orżnął go w karty i zwędził pulares, Pei i Caldera spotkał podczas ulicznej strzelaniny, Montgomery na nielegalnym wyścigu na Tatooine, a Tenebris w barze, gdzie piła w takim tempie, że kilkunastu mięśniaków, którzy próbowali dotrzymać jej kroku, zwaliło się jak kłody pod stół. Tenebris wtedy ze słodkim uśmiechem pozbawiała ich resztek kredytek z kieszeni.
Fellevi pomyślał, że to całkiem zabawne; akurat ta piątka spod ciemnej gwiazdy miała pomóc szlachetnym i nieposzlakowanym Jedi w sprawie, która z daleka pachniała samobójstwem. Z drugiej strony — kto inny by się tego podjął?
— Dobrze się sprawiłeś, łowco nagród — odezwała się niespodziewanie mistrzyni. — Zakon stosownie wyrazi swą wdzięczność. Czy grupa już została powiadomiona, jaka jest natura ich zadania?
— Natura ich… — Fellevi zmarszczył brwi. — No, że niebezpieczne? To wiedzą.
— I mimo tego nie zawahali się, by je podjąć?
Fellevi pokręcił głową, wymruczał pod nosem coś niewyraźnego. Dziwnie niepokoił i drażnił go fakt, że Jedi ani razu nie zaszczyciła go spojrzeniem.
— Czyż obietnica zapłaty tak ich zaślepić mogła..? Cóż, ludzka to wada. Ufam, że już przybyli na Coruscant.
— Tak, już tu są.
Mistrzyni podniosła się płynnie, płaszcz i szaty Jedi zafalowały.
— Zatem prowadź, łowco nagród. Nie będę zwlekać, winnam im wyjaśnienia.
Wyszli i ruszyli ciemnym, opustoszałym korytarzem; dźwięk kroków odbijał się ulotnym echem od ścian, wszystko zdawało się tchnąć dziwnym, surowym spokojem. Z rzadka jakiś rycerz Jedi albo padawan mijał ich, cicho jak duch, lekkim jak tchnienie szeptem pozdrawiając mistrzynię i obrzucając Felleviego badawczym spojrzeniem. Mistrzyni odpowiadała skinieniem, ale ani razu nie spojrzała w ich stronę, wciąż trzymając głowę prosto, a wzrok utkwiony daleko przed sobą.
Dopiero przy schodach Fellevi zrozumiał, dlaczego.
Mistrzyni była ślepa.

Od Narcyzi – Event

En garde,
kochany

⸺⸺✸⸺⸺

Noc ta, pewnego ciepłego, majowego wieczoru miała być gęsta i ciężka. Gęsta na tyle, by nie przepuszczała żadnego dźwięku, nie licząc nielicznych szmerów i cichego pobrzdąkiwania. Dwie sylwetki przedzierały się przez głęboki las, na który leniwym ruchem powoli opadała płachta ciemności. Wędrówkę swoją mieli zacząć chwilę przed rozlaniem się na niebie pomarańczowej łuny, zmierzając w stronę znaną tylko jednej z nich, gdy druga posłusznie podążała przy niej, potykając się niezdarnie co kilka kroków.
Mademoiselle, nic nie widzę — szepnął nareszcie męski głos, którego właściciel powoli tracił świadomość własnego położenia, wpadając przy okazji w stan zahaczający o niepokój, a nawet nieuzasadnioną panikę.
— Sza — szczeknęła ostro, przeskakując lekko przez kolejne wyżłobienia w terenie, czy drobne korzonki, jakoby widziała wszystko doskonale, mimo braku śladu srebrnego oka na sklepieniu. Poprzedniego dnia jednak wylało ono ostatnią łzę i ta właśnie jedna kropla starczała, by obrać kierunek zgodny sercu i duszy. I chociaż droga ta, kręcąca się gęstymi wstęgami w nieznanym dotychczas, głębokim buszu, groziła zarówno jej, jak i towarzystwu, które stawiało się w postaci ochrony, nie znosiło jej z traktu, a tym bardziej nie ściągało jej ku zawróceniu i porzuceniu obranego przez młode serce celu.
Szczękanie szpad, które były zaciśnięte blisko przy ich pasach, nadawało całości charakterystycznego rytmu wybijanego przez kolejne kroki, a który zakłócić śmiała tylko sowa, raz po raz podjudzająca i tak wystarczająco zdenerwowaną Aigis.
Nocą wszystko zdawało się głośniejsze, łatwiejsze do zlokalizowania i znalezienia, stanowiło to dla panienki największą bolączkę w całym tym...
Mademoiselle, powiedz, chociaż, gdzie idziemy? — zagadnął ponownie, nie orientując się nawet, jak bardzo pozwolił wschodniemu akcentowi wybić się na francuskiej melodii. Niczym obcy instrument, zupełnie niepasujący do całej, dystyngowanej układanki, którą był płynny, śpiewający dumnie język. Fałszywa nuta kojarząca się z ich ludowymi tembrami, które od zawsze drażniły młodą Aigis.
— Zobaczysz, Sistov. Zobaczysz w swoim zasranym czasie — warknięcie wskazujące na kończące się resztki cierpliwości skutecznie uciszyły mężczyznę, tym samym przekonując go do milczenia przez dalszą część wyprawy, na którą wybrał się z własnej, nieprzymuszonej woli, zapewniając wcześniej o swoim oddaniu młodej panience, oraz potrzebie chronienia jej przed czyhającym nań złem.
Szemranie strumyka, dźwięk wody rozbijającej się o drobne kamyczki, skrzypki wygrywane przez stada cykad, które mimo późnej pory nie zdecydowały się na sen, a zamiast tego rozpoczęły najgłośniejszy koncert, na jaki można było trafić o tej porze roku. Krajobraz tonący w głębokich granatach i czerniach, gdy przymknięte oko pozwalało jedynie na dostrzeganie niewyraźnych kształtów. Ledwie zaznaczonych sylwetek drzew, krzewów, usypisk skalnych, które górowały nad zagubioną dwójką, tak dzielnie przemierzającą iglaste knieje.
Upierdliwa mucha latająca tuż przy uchu, zza którego kaskadami spływały złote pukle, które nawet teraz zdawały się łapać światło i odbijać je, jak tylko im się marzyło. Upierdliwa mucha szeptała kobiecie złe myśli i tysiące scenariuszy. Mucha śmiała się cicho z kroczącego za nią mężczyzny, który ponownie się potknął, tym razem jednak nie zdołał złapać równowagi. Upadł, niczym kłoda, w ostatniej chwili chroniąc głowę przed rychłym spotkaniem z wystającym korzeniem. Narcissa odwróciła się nagle, zwabiona stukotem lekkiej zbroi, w jaką odziany był jej towarzysz.
— Khardias — szepnęła o ile łagodniej, szukając mężczyzny wzrokiem, który nagle spowity czernią, w mig stracił wcześniej jasno wyznaczony szlak. Dotychczas oświetlana srebrzystą mgłą droga rozmyła się w powietrzu, a majowa, ciemna nos otuliła młodą, nieświadomą kobietę. — Khardiasie! Kyrie eleison! — krzyknęła, spodziewając się najgorszego i pozwalając, by pojedyncze łzy zebrały się w kącikach jej oczu.
Mademoiselle, nie krzycz — odparł cicho, ponownie śpiewnym francuskim, nie krzywdząc go brzydkimi, wschodnimi naleciałościami, choć wtedy, nawet jeśli odpowiedziałby jej w tym swoim śmiesznym języku, Narcissa uznałaby dźwięk ten za najsłodszy na świecie, jako lekarstwo, którego oczekiwała od lat kilkunastu, na brzydką, babrzącą się ranę.
— Khardiasie, zabierz mnie stąd, proszę — załkała cicho, padając na kolana przy wciąż leżącym mężczyźnie, który powoli wracał do siebie, starając się otrzepać zabliźnione dłonie z błota. Sama odszukiwała go rękoma, chcąc mieć pewność, że w rzeczywistości był przy niej, a nie pozostawił po sobie jedynie głos, donośnie niosący się po przestrzeni, samemu schodząc do szarlatana, który czekał na niego z szeroko otwartymi ramionami. Nie śmiała bowiem wątpić, że sami, ze zbrukanymi krwią palcami, skończą na dworze pana piekieł, służąc mu długo i dzielnie, chociaż myśleli, że za zasługi dostąpią łask Pana niebieskiego.
Wiara była to głupich, tępiąca moralność, a szerząca zło, pozwalając, by to zaglądnęło w każdy kąt, a nawet nakazując, by tak się działo. Dobra w niej było mało, wyplewione przez kościół i zachłannych kapłanów.
Uczuła nagle silne, męskie, dobrze znane dłonie na ramieniu, delikatnie je ściskające w pokrzepiającym geście. I choć początkowo pod dotykiem ich poczęła się rozpuszczać, tak po chwili siła ta stała się nieprzyjemna, wręcz krzywdząca.
Szarpnięcie. Jedno, mocne, samo wystarczało, by zatoczyć drobnej postury kobietę do tyłu, a później złapać jeszcze bardziej stanowczo. Przerzucić jak wór przez ramię. Obezwładnić, uniemożliwić szczupłej ręce dosięgnąć zaufanego ostrza. A mimo to kopnęła. Kopnęła raz, drugi, celując kolanem prosto w splot słoneczny człowieka, który jednak nie był ukochanym Sistovem, a mężczyzną o złych zamiarach. Zsunęła się w pochylonego do przodu ciała, które w spazmach bólu starało się jak najmocniej skulić, jakoby miało mu to dopomóc w chwili słabości. Gdyby miała więcej czasu, pogratulowałaby samej sobie, teraz jednak pragnęła jedynie znaleźć towarzysza, sprawdzić, czy ma się w porządku.
Na plączących się nogach pędziła przed siebie, omijając na ślepo kamienie i korzenie, potykając się raz po raz, pozwalając, by rośliny smagały ją po udach, brzuchu i rękach. Leciała, nie wiedząc, czy zbliża się do mężczyzny, czy wręcz przeciwnie, zostawiła go daleko za sobą, narażając ich obu. Dotychczas przyjemny szum strumyka zawrzał jej w głowie, przypominając dźwięk rozbijanych o kamienny brzeg fali, sztormu na morzu. Sowa zaczęła wrzeszczeć nad głupią dziewuchą, a noc, coraz gęstsza, kradła jej dech z piersi. Nasłuchiwała, jak spłoszona zwierzyna i słyszała. Słyszała coraz więcej ludzi, którzy gonili za nią, stado wygłodniałych zwierząt, piekielna sfora, która nareszcie miała ją dopaść, z obłym bysiorem na czele. Nemezis celującym szpadą prosto w jej serce, gotów przebić je na wylot.
Nie mogła jednak biec w nieskończoność. Zwolniła. Wpadła na coś znacznie większego, zatoczyła się, zmieciona siłą, z jaką natrafiła na przeszkodę. Nie upadła jednak, powstrzymała ją obca dłoń. Odtrąciłaby ją, gdyby nie błyśnięcie znajomych oczu. A może i to jedynie jej się przewidziało i wzrok jej pokazywał to, co rzeczywiście pragnęła oglądać.
— Uciekajmy, Mademoiselle — szepnął. Głos jego jednak zakłócił świst. Nagły blask. Gorąco, które przeszyło drzewo tuż za kobietą, którą Khardias zagarnął mocno w swoje objęcia, chroniąc ją przed ognistymi językami, które zaczęły pochłaniać bliskie gałązki. Strzała się ułamała, zwęglony trzonek wskazywał kierunek, z którego ktoś śmiał ich zaatakować. Sistov powtórzył swoją prośbę, pozwalając na to, by mocny akcent już całkiem wyszedł na powierzchnię, tym samym przekonując kobietę do ruszenia, ciągnąc za sobą dobrego towarzysza, który, chociaż mógł pobiec szybciej niż ona, dotrzymywał jej kroku, tym samym stosując się do obietnicy, którą składał niejednokrotnie.
Kolejna strzała śmignęła tuż przed kobietą, składając gorący pocałunek na czubku jej nosa. Następna tuż przy uchu Sistova. Spadały jak grad. Leciały zewsząd, a z każdą kolejną robiło się coraz widniej i coraz goręcej. Każda kolejna pochłaniała kolejne gałęzie, trawy, liście, aż w końcu dotychczas granatowy krajobraz stanął pomarańczową łuną, doskonale kontrastując. Tworząc obraz zarówno piękny, jak i przerażający, wciąż zmieniający swoją formę. Z kulącym się w płomieniach krzewem, ze starym, wydrążonym drzewem, które syciło się ogniem od środka, świecąc niczym mistyczny dąb z dawnych opowieściach przekazywanych z pokolenia na pokolenie.
Pisnęła, gdy strzała szarpnęła jej ramię, nie tylko raniąc, ale i parząc, tym samym przykuwając uwagę Khardiasa i wszystkich śledzących ich do tej pory.
Ogień jednak zaczął maleć, las się rozrzedzać, aż nareszcie stanęli na szerokiej polanie, z jednej strony ograniczonej gęstwiną, z drugiej zaś dworkiem, który wydawał się Narcissi znany, w bardziej niepokojącym tego słowa znaczeniu. Nie wiedziała bowiem skąd, a jednak kształt bram wskazywał na to, że już kiedyś widziała ten budynek. Pełna obaw przylgnęła plecami do Sistova, który nie czekając zgoła dłużej, objął ją delikatnie jedną ręką, wciąż oglądając się za siebie, w obawie przed napastnikami, którzy nie mieli raczej zamiaru teraz zostawić ich w spokoju, gdy stali tak pięknie, obnażeni, łatwi do zaatakowania.
Z dłońmi na rękojeściach ich szpad nasłuchiwali każdego szmeru, który wydobywał się z okolic lasu. W ciemnościach, które poprzecinane były jedynie kilkoma świecącymi punktami, doszukiwali się ruchu, który mógł wskazywać na nadchodzące niebezpieczeństwo.
Noc ta, pewnego ciepłego, majowego wieczoru miała być gęsta i ciężka. Gęsta na tyle, by na początku, mimo pilnego doszukiwania się intruzów, nie spostrzegli trzech drabów, którzy leniwie wyłonili się z lasu, niby jakie driady, czy drzewce, ospale sunące przez świat, byle upodobnić się do otaczającej ich fauny. Każdy z mieczem i kołczanem na plecach. Każdy z łukiem przewieszonym przez ramię. Każdy gotowy do natarcia na nastroszoną dwójkę, która nie czekając dłużej, zdecydowała się na dobycie mieczy i wycelowanie ich prosto w napastników, którzy z niewidocznymi, jednak jak doskonale lisimi uśmiechami zaczęli obchodzić dwójkę niczym wygłodniałe wilki, czające się na dwie, samotne sarny.
Nie minęła nawet chwila, gdy pierwszy runął cielskiem, prosto na drobniejszą, uważając ją za cel zgoła łatwiejszy, stawiający mniej oporu. Kobieta jednak zwinnie uskoczyła, pozwalając napastnikowi zatoczyć się prosto na Sistova, który nie czekając długo, z charakterystycznym dla niego brakiem gracji, urżnął mu gardło jak starej maciorze na świniobiciu. Narcissa skrzywiła się, słysząc głuchy krzyk, jaki zdołał wydać z siebie mężczyzna. Dźwięk pragnienia powietrza, dźwięk człowieka żywego, jednak niebędącego w stanie oddychać. Sistov był mistrzem w zadawaniu ciosu, który sprawić miał długą, męczącą śmierć. Tak go nauczono i mimo wielu prób odmiany, Narcissa nie potrafiła oduczyć go złego nawyku i poszanowania dla przeciwnika.
Tym razem nawet brunet się skrzywił, zmarszczył nos i nie spuszczając gardy, zwrócił się do kobiety.
— Nawyk, Mademoiselle.
— Nie gadaj, tylko się skup, Sistov — syknęła, samemu poprawiając uścisk na szpadzie i celując nią prosto w kolejnego dryblasa.
Dwójka rzuciła się na kobietę, która ponownie w kilku dłuższych krokach starała się od nich oddalić, dając czas Sistovowi na przystąpienie w szranki z mężczyznami. Szczęk stali rozniósł się po polu, strasząc przy okazji okoliczną zwierzynę. Ptactwo w głośnych szelestach wzniosło się nad trawy, gdy każde z czworga wyprowadzało coraz to mocniejsze pchnięcia. Ramię Narcissy ugięło się pod naporem wyższego z przeciwników, zmuszając ją do szybkiego odskoku, które niestety zaowocowało cięciem poprowadzonym przez jej bark. Syknęła dość głośno, nie opuszczała jednak gardy, przyszpilając jednocześnie mężczyznę wzrokiem. Zaatakował ponownie, tym razem udało jej się jednak odparować atak i uderzyć płaską częścią ostrza w dłoń mężczyzny, zmuszając go do upuszczenia broni.
Rozległ się huk. Wrota dworku rozwarły się szeroko, ujawniając słabo oświetloną sylwetkę, która uważnie przyglądała się poczynaniom.
I chociaż walka po stronie Narcissi umilkła na chwilę, ta trzymająca się Khardiasa rozbrzmiewała w najlepsze, niby orkiestra raz po raz uderzająca talerzami przy energicznym utworze. Ostrza prawie wcale się nie rozstawały, a jeśli już to na prędką chwilę, gdy jeden decydował się na wyprowadzenie kolejnego ataku, który parowany był równie skutecznie, co każdy poprzedni. Uskoki, natarcia, sapnięcia wskazujące na powoli nadchodzące zmęczenie. Otoczka ta skutecznie rozkojarzyła Narcissę. Na tyle mocno, by nie zauważyła, jak jej przeciwnik dosięgnął już własnego miecza i ponownie na nią ruszył, celując prosto w okolice szyi kobiety. Ta spostrzegła się jednak w ostatniej chwili i pozwoliła własnemu refleksowi ją ponieść. Zwinne nogi jednak tym razem nie skoczyły, a ugięły się pod nią, pozwalając, by szpada mężczyzny zanurkowała w powietrzu i nie dosięgnęła niczego poza wspomnieniem jej zapachu. Kolejne cięcie wyprowadziła prosto w okolice jego nóg, po odsłoniętych piszczelach, doprowadzając mężczyznę do długiego, przeraźliwego skowytu i upadku. Sama jednak, nie chcąc wyjść na hipokrytkę, ukróciła cierpień mężczyźnie, który później pewnie zakatowany zostałby przez Khardiasa, celując szpadą prosto w przestrzeń między obojczykami i wyprowadzając tam jedno, pewne pchnięcie. Skonał na jednym wydechu.
Brzdęk stali nie ustawał.
Wierzyła jednak w umiejętności Sistova, sama popędziła w stronę bram, czując nieodpartą potrzebę dosięgnięcia tajemniczej sylwetki.
Stanęła na dziedzińcu. Tuż przy machinie trzymającej wrota w ryzach.
Mademoiselle! — krzyknął za nią Sistov. Odwróciła głowę, zerknęła na pędzącego ku niej mężczyznę, za którym stał raniony w bok napastnik.
— Uważaj na siebie, Sistov — odpowiedziała jedynie, wyprowadzając cięcie, które skutecznie przerwało starą, ledwo trzymającą już konstrukcję linę.
Wrota padły, odcinając jej drogę ucieczki, a tym samym urywając jej kontakt z Khardiasem.
Sylwetka stała na środku. Z tej jednak odległości słabe światło latarni pozwalało rozróżnić rysy jej twarzy. Mocno zaznaczoną żuchwę. Krótko ścięte włosy. Przeszywające, jak się spodziewała, zielone oczy. Szpiczasty, duży, orli nos i bliznę przechodzącą przez wargę przy lewym kąciku ust. Masywna sylwetka opierała się na mieczu, który stał przed nią, wbity w przestrzeń między brukowymi kostkami.
Narcissa odetchnęła głośniej, widząc swojego nemezis, pięknego w całej jego, bezczelnej okazałości. Z parszywym uśmiechem na twarzy, z kpiną wypisaną w oczach i pyszną pewnością siebie. Bezczelny drań, którego zabić trzeba było przy ostatniej okazji, a czego dokonać nie mogła.
Dlatego Sistov był z nią. To on miał dokonać czynu. Dopilnować, by pozbyto się tej zakały, która błąkała się za nimi w najgorszy możliwy sposób. Ta jednak nie pozwoliła mu tu przyjść i nie wiedziała, czy to dlatego, że sama chciała dokonać czynu, czy jednak chciała ponownie pozwolić mu ujść na sucho z tej sytuacji.
Wiedziała, jak bardzo gniewać musiał się na nią w tej chwili Khardias. Wiedziała jednak również, że ta robota należała w całości do niej, a nie do jakiejś przybłędy ze wschodu. Jej imię leżało na kontrakcie.
— Witaj, najukochańsza — uśmiechnął się szeroko, a chociaż nogi ugięły się pod Narcissą, ta stała sztywno.
— Grigorij.
Szable błysnęły w słabym świetle latarni.

⸺⸺✸⸺⸺

Od Cahira cd. Victariona - Misja

Dno kufla uderzyło o blat. Młodzieniec zajął miejsce naprzeciw Caldera, obok Cahira. Rozsiadł się na ławie, zadarł butnie głowę, wyprostował plecy, jakby próbując dodać sobie wzrostu.
— Skoog. Alvin Skoog.
— Więc twierdzisz, Alvin, że widziałeś to, co porywa górników?...
Sceptyczna nuta w głosie Caldera sprawiła, że warga Alvina drgnęła.
— Widziałem. — Blade oczy zabłyszczały z przejęcia, głos załamał się ze źle skrywanej ekscytacji. — Widziałem to. Przysięgam. Widziałem na własne oczy. To było w jednej z jaskiń, w takiej dużej grocie, głęboko pod ziemią, w części, gdzie wydobywa się kamienie, te cenniejsze, fioletowe. To coś zaatakowało mnie i...
Mówił nieskładnie, szybko, na bezdechu. Calder popatrzył na niego badawczo, uśmiechnął się grzecznie, ale chłodno, samymi ustami.
— Powoli, po kolei, od początku. — Jego głos, niski, głęboki, całkowicie opanowany, wydawał się dziwnie przyjemny w porównaniu z zadzierającym się dyszkantem Alvina. — Kiedy to widziałeś? Ktoś był wtedy z tobą?
— To było... — Alvin zamyślił się, uciekł wzrokiem w bok. — To było tydzień temu, mniej więcej.
— Ktoś jeszcze to widział? — ponowił pytanie Calder.
— Nie. Byłem sam.
— Sam. Nie jesteś górnikiem, prawda? Nie pracujesz w kopalni.
— Nie.
— Dlaczego kręciłeś się po niej w pojedynkę?
Cahir postukał oczkiem pierścienia w kufel, od niechcenia zerknął przez okno.
— Tracimy czas, Calder.
— Nie — zaoponował szybko Alvin. — Mówię prawdę, wyjaśnię wszystko, możecie mi zaufać.
Calder obojętnie przeciągnął wzrokiem po sali.
— Och. Naturalnie. Słuchamy.
Pobłażliwość w jego głosie była cicha, ledwie słyszalna, a jednak niepozostawiająca złudzeń, w jakiś sposób odzierająca z kontenansu. Alvin zaczął mówić jeszcze prędzej, jeszcze mniej wyraźnie, jego policzki pociemniały, ale nie spuścił głowy ani na moment.
— Mam brata, on jest górnikiem, pracuje w kopalni, przy wydobyciu. Zostawił hełm w jednym z korytarzy, nie chciał po niego schodzić, był piekielnie zmęczony po całym dniu roboty, posłał mnie, ja zszedłem, a potem...
— Brat kazał ci zejść do kopalni? — Cahir oderwał wzrok od okna. — Przecież wiedział, że teraz nie jest w niej bezpiecznie.
— Mówiłem, że mapę znam na pamięć. — Alvin, na ile to było możliwe, uniósł głowę jeszcze wyżej, zmrużył oczy, obrzucił Cahira dumnym, nieprzyjaznym spojrzeniem. — Pochodzę z górniczej rodziny, chodzę po tej kopalni od dziecka, nie ma w niej groty, o której bym nie wiedział.
— Oczywiście, oczywiście — pojednawczo skinął głową Calder, zachowując przy tym wszelkie pozory powagi. — Więc mówisz, że to coś zaatakowało cię...
— W jednej z grot.
— Jak wyglądało?
— Było ciemno, nie widziałem dokładnie, nie zdążyłem się przyjrzeć, bo...
Cahir pokręcił głową, wstał, zabrał swój kufel ze stołu.
— Nie mamy czasu na bzdury.
— Mam dowód — Alvin podniósł głos. Tym razem wymówił słowa wyraźnie, wręcz dobitnie, demonstracyjnie wolno. Kilka osób z sąsiednich stolików obróciło się, ciekawskie spojrzenia obsiadły ich jak stado wron, ktoś wskazał ich połowicznie opróżnionym kuflem. — Patrzcie.
Zadarł rękaw koszuli, odsłonił skórę przedramienia, wyprostował rękę, niemal podetknął ją Calderowi pod nos.
— P a t r z c i e.
Bladą skórę zdobił łuk brunatnych, nieregularnych punktów. Odstępy między nimi były niewyraźne, pozacierane, ledwie widoczne. Cahir zmarszczył brew, pochylił się, by lepiej widzieć. Ugryzienie. Paskudne, dość głębokie. Coś, co je zadało, musiało być spore.
Nastała chwila ciszy. Calder i Cahir wymienili spojrzenia. Pierwszy nagle spoważniał, drugi podparł się pięścią pod bok, wciąż stał, gotowy w każdej chwili odejść.
— Usiądź, O'Harrow — mruknął Calder. — Rozstawienie zębów, ich kształt i rozmiar pasują do opisu, który usłyszeliśmy od felczera. Wielkość szczęk też się zgadza. Wysłuchamy tego, co kawaler ma do powiedzenia.
Na usta Alvina wstąpił zarys nieudolnie tłumionego, triumfalnego uśmiechu. Cahir usiadł niechętnie, z ociąganiem. Calder przeczesał palcami włosy. Z każdą chwilą wyglądał na coraz bardziej znużonego.
— Opowiedz nam wszystko jeszcze raz. Od początku, powoli, ze szczegółami.

~~***~~

Po właścicielu nie było śladu.
Na zewnątrz hulał wiatr, szyby drżały, okiennice trzaskały cicho, rytmicznie. Chłodne wnętrze izby spowijał cień, zadymiony sufit rozpłynął się w mroku, ściany zniknęły pod grubym, czarnym całunem nocy.
Po klepisku biegały szczury.
Cahir nie widział ich, słyszał jedynie piski, ciche, dochodzące z kilku miejsc jednocześnie, i tupot szybkich, małych łapek. Rozejrzał się, wytężył wzrok. Zajazd wydał mu się martwy, uśpiony, nieprzyjazny.
— Gospodarzu?
Najpierw odpowiedziała mu cisza, potem do jego uszu doleciał nikły chrobot, chwilę później — odgłos energicznego dreptania. Cahir uśmiechnął się krzywo. Myśl o tym, że gryzonie opanowały nie tylko poddasze, sprawiła mu pewną satysfakcję.
Podszedł do kontuaru. Deski zatrzeszczały cicho pod jego butami.
Pośrodku blatu stał lichtarz: prosty, wysłużony, noszący liczne ślady upływającego czasu. Wetknięta w niego świeca rzucała mdłe światło na parę okrągłych okularów. I książkę. Małą, cienką, z okładką koloru drewna. Cahir ujął ją w obie dłonie, odruchowo wygładził pozaginane rogi, rozprostował podwijające się strony. Podstawił sobie lichtarz, oparł się biodrem o kontuar, nieznacznie pochylił nad płomieniem. M. K. K. Trevelyan, Traktat o poprawie rozumu. To ta sama, którą właściciel czytał tej nocy, w którą przybyli do Willsden? Książka sama otworzyła mu się w rękach, jedna ze stron została zaznaczona kawałkiem sznurka. Cahir zaczął czytać.

Rozdział czternasty, Do wilków.

Prawdą zatem jest, że szczęście każdego istnienia uzależnione jest od jego najsilniejszych wewnętrznych pragnień. Spełnienie ich to cel nadrzędny każdej jednostki, determinujący jej zachowanie w sposób niepodważalny i oczywisty. Każda jednostka spełnić chce swe pragnienia, ma też do tego prawo, gdyż zaspokojenie ich to gwarancja osiągnięcia spokoju ducha i wewnętrznej harmonii. Te ostatnie stanowią największą wartość w ludzkiej egzystencji, zatem powiadam: każdy człowiek, który pragnie czegoś całym swym jestestwem, ma prawo dążyć do zapewnienia sobie tego per fas et nefas, środkami, które są dozwolone bądź nie.

Cahir pominął kolejny fragment, przerzucił stronę.

Szanse na osiągnięcie zamierzonego celu nadarzają się niezwykle rzadko, zwłaszcza gdy jest to cel niebłahy. Człowiek musi zatem być czujny i uważny, ciągle wypatrywać okazji, by nie przeoczyć jej, gdy ta wreszcie się nadarzy. Człowiek musi być skupiony i pilny, by w razie konieczności okazać gotowość do podjęcia działania natychmiastowego. Człowiek musi być otwarty na rozwiązania innowacyjne, nieustannie wyszukiwać nowych możliwości, gdyż każdy krok to szansa.

Ostatnie słowa zostały podkreślone.
Nagle rozległ się huk. Cahir drgnął, niemal wypuścił książkę z ręki. Zatrzask puścił, najbliższa okiennica otworzyła się, z impetem trzasnęła o ścianę. Wicher wpadł do środka, wzdął zasłony, rozwiał włosy, zdmuchnął płomień świecy jednym, silnym porywem.
Zapanowała ciemność. Szczury umilkły.
Cahir odłożył książkę, ruszył w kierunku okna, ale zatrzymał się w pół kroku. Usłyszał dźwięk. Cichy, niepokojący. Podłoga zaskrzypiała gdzieś w ciemnościach, jakby uginając się pod ciężarem kogoś, kto się skrada. Cahir obrócił się, odruchowo musnął palcami rękojeść korda, zmrużył oczy, usiłując przebić wzrokiem mrok.
— Gospodarzu?
Cisza. Szczury znów zaczęły biegać. Otwarta okiennica kołysała się, poskrzypując przeciągle, przejmująco.
Po właścicielu nie było śladu.

~~***~~

Im głębiej schodzili, tym mniej rozmawiali.
Cahir wsłuchiwał się w echo kroków niosące się po wysokich, wilgotnych ścianach, poprzecinanych jasnymi, błyszczącymi żyłkami. Pająki i skolopendry zwinnie czmychały spod butów, kryły się w szczelinach i ziejących mrokiem dziurach. Okruchy i odłamki lśniących kamieni spozierały ze skał, oświetlały im drogę światłem nikłym, jasnofioletowym. Dno korytarza wypełniały niewielkie kałuże, od których powierzchni odbijała się blada, ulotna poświata. Momentami można było odnieść wrażenie, że woda fosforyzuje własnym, niesamowitym blaskiem.
Alvin szedł na czele, tuż za nim kroczył Calder. Cahir trzymał się z tylu, choć na tyle blisko, by wciąż mieć przed oczami jego płaszcz. Kruczoczarny materiał miękko spływał z szerokich ramion, kołysał się łagodnie w rytm kroków cichych, bezszelestnych jak u kota.
— Ktoś tu chyba zaczyna tracić rezon — stwierdził Cahir na tyle cicho, by echo nie poniosło jego głosu; na tyle głośno, by Calder mógł go usłyszeć.
Alvin na początku ich wyprawy trajkotał jak najęty, potem zaczął stopniowo milknąć, teraz nie odzywał się już prawie wcale.
Calder nie odwrócił się.
— Zaskoczony?
— Ani trochę.
— Za to tobie humor wyjątkowo dopisuje.
— Skąd ten wniosek?
— Sam zacząłeś rozmowę.
— Brak światła i przestrzeni to za mało, by zrobić na mnie wrażenie. — Cahir nonszalancko wzruszył ramionami.
Zatrzymawszy się, Calder uśmiechnął się pod nosem. Świecący kamień, który nosił na szyi, oświetlał połowę jego twarzy bladoniebieskim blaskiem.
— Labirynt korytarzy, zatęchłe powietrze, robactwo. Zupełnie jak w Ovenore, co?
Cahir wyminął go, puścił zaczepkę mimo uszu. Calder westchnął.
— Zaraz trzeba będzie zapalić pochodnię. Robi się coraz ciemniej.
— I zimniej.
— Hej, kawalerze — Calder nieznacznie podniósł głos. — Daleko jeszcze do tej groty?
Alvin obrócił się przez ramię. Był dziwnie blady.
— Jeszcze kawałek.
Cahir potarł skroń. Od pewnego czasu dokuczał mu nikły, pulsujący ból głowy. Odetchnął głęboko. Powietrze, chłodne i stojące, miało słony smak.
— Jak myślisz, ile już idziemy?
— Nie wiem. Poszukaj krzesiwa, jest u ciebie. Tu już prawie nic nie widać, nie brniemy w to dalej bez ognia.
Cahir skinął głową, uklęknął na jedno kolano. Postawił podróżną torbę na ziemi, zaczął przetrząsać jej zawartość. Szukał po omacku. Nie mógł nic znaleźć. Może jednak schowali krzesiwo u kogoś innego? Calder i Alvin zdążyli odejść na kilka kroków, zwielokrotnione echo ich rozmowy dudniło po ścianach.
W pewnym momencie Cahir poczuł gwałtowną falę mdłości. Krew stężała mu w żyłach, gdy na skraju jego pola widzenia przemknęło coś szybkiego i cienistego. Ból głowy nasilił się, powietrze  nagle stało się dziwnie duszące.
Głos. Znajomy, bardzo cichy, śpiewny, łagodny jak oddech poranka.
Ktoś szeptał jego imię.
Cahir wstał, szybko zrównał się z resztą, nie obejrzał za siebie. Nie znalazł krzesiwa.

Kocie? ♥
Niech mi Bóg wybaczy

wtorek, 28 kwietnia 2020

Od Ophelosa – Event

STUDIO INDEPENDENT SORIA PICTURES
MA ZASZCZYT PRZEDSTAWIĆ 

FILM PT. "KŁOPOTY W RAJU"
w reżyserii rawrawr

od Adonisa cd Tiago

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

Nigdy nie był szczególnie pobożny. Ideę wiary wyparł dawno, właściwie chyba jeszcze zanim w ogóle został z nią zapoznany. Jedyne, co Adonis uznawał za w marnej dość mierze prawdopodobne, to łut szczęścia, który czasem przylegał do niego na nieco dłużej niż tylko nieszczęsną godzinę w pierwszym lepszym barze przepełnionym łachudrami parającymi się grą w karty. Mężczyźni zarządzający dobytkiem doskonale wiedzieli jak oskubać podobnych mu z pieniędzy szybciej, niż zdołaliby się spostrzec, a następnie wyrzucić na bruk, zostawiając przy nich jedynie przylegające do ciała ubrania. Kobiety z nimi współpracujące z wyjątkową gracją wyczesywały kolejne grosze, czy to poprzez drobne kradzieże, czy już nie tak drobne oferunki napitku, którego wywindowane ceny czasem pozwalały na wykarmienie całej rodziny, mieszkającej w zatrważającej biedzie. Może właśnie dlatego Adonis korzystał z tych wątpliwych przyjemności dość rzadko, o ile w ogóle. Zazwyczaj przy partyjce brekkijskiego fluksa znajdował się dopiero w momencie wyjątkowej słabości albo przypływu pewności siebie, który spowodowany był przez alkohol wlany w siebie głównie z powodu wyjątkowej słabości. Tak czy siak, mało myślał, gdy pozwalał sobie na bezsensowne wlepianie się w karty, wysłuchując kolejnych to, coraz bardziej zawitych zasad dobieranych z każdym kolejnym symbolem i liczbą znaczącym wytarmoszony przez setki dłoni skrawek papieru. Był jednak zawsze na tyle oprzytomniały, by z radością pozwolić zasiadającym przy stole, zazwyczaj podstawionym mężczyznom, mu wygrać, a następnie nie postawić ani jednego złamanego shelinga tamahijskiego więcej, tym samym zaskarbiając sobie nie tylko nienawiść ze strony tak skrzętnie opracowujących cały plan, jak i wszystkich, których wygwizdał, tym samym skazując ich na straty moralne i pieniężne. Pod tym względem pilnował się od zawsze i to strasznie, bo do przeklętego hazardu zwyczajnie nie miał smykałki i wszystkie jego próby pojęcia swoją małą, nykvistową główką zasad, jak i nieco oszukańczych zachowań, kończyło się fiasko. Pozostawało mu więc granie na wyplutych na niego resztkach szczęścia, którymi został niezbyt radośnie obdarowanym przez los.
I jakoś to działało, tak bez ładu, bez składu. Kierując się jedynie instynktem przetrwania, nauką wyniesioną z brudnej ulicy i jakimś olejem w głowie, który mimo oporności w nauce karcianek, z łatwością przyswajał tematy z dziedziny bliższej kontaktom międzyludzkim, jak i również podstaw działania człowieczego umysłu. I chociaż olej ten był już prześmierdły, zjełczały, dokładnie tak samo, jak cały splugawiony myślą nieczystą Nykvist, który mimo to, jak cała reszta tego tałatajstwa, którego pozbyć się bogowie powinni już dawno, brodzi po świecie, zarażając kolejnych zarazą, która rani ciało i myśl.
Jednak jak bardzo chciał wierzyć jedynie w wizję sprawiedliwego szczęścia, które na każdego spływało nieregularnymi, czasem i nierównymi falami, tak teraz prosił bogów o cierpliwość i wytrzymałość, bo chwila moment, a gotów był radośnie odchodzącą dwójkę rozszarpać gołymi rękami, a resztki ich ciał rozrzucić sępom zataczającym krzywe okręgi nad stepami w głębi oddalonych od nich krain, które znał jedynie z legend, ksiąg i map spisanych przez wybitnych (jak i tych paskudnie niedouczonych) kartografów, czy innym parszywym padlinożercą. Byle po ich miernych osobach nie został nawet ślad, który mógłby tak drażliwie wbijać się w Adonisa, jak przeklęta drzazga wydobyta z wydawać się mogło, idealnie heblowanej dechy.
Jak bardzo zdarzało mu się nie wierzyć w to, jakim szczęśliwcem, mimo niektórych przeciwności losu, postanowiono go uczynić, tak teraz całość ta zdawała się nie robić na nim szczególnego wrażenia, gdy zaślepiony był jedyną, niezaspokojoną dotychczas żądzą, która gnębiła go już od jakiegoś czasu, by teraz, gdy nareszcie mogła zostać zaspokojona, zamiast tego pogłębiła się trzykrotnie, wpychając go do nieskończonego tunelu rozgoryczenia i czystej złości, która wrzała mu pod skórą, jak niepokorne węgliki rozrzucone w trakcie roztropnego zasypywania pieca. Cała jego dotychczasowa cierpliwość, której pokłady posiadał niezmierzone i nad którą pieczołowicie pracował przez trzydzieści lat swojego życia, wiedząc jak bardzo przydać może mu się w przyszłości, wyparowała jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Przeklął wtedy wszystkich, zaczynając na uporczywej dwójce, poprzez cholernych bogów i Leonarda, który doprowadzał go do białej gorączki, ilekroć się do niego zbliżył i samą fizjognomią pobudził każdy nerw, na samym sobie kończąc. Pozwalał bowiem okręcać się wokół małego palca blondyna, jak tylko to sobie zażyczył, nie mrugając nawet okiem. Przy chłopcu zwyczajnie brakowało mu asertywności, której zdawać się mogło, dotychczas miał aż zanadto.
Ciężką miał pierś, gdy myślał o całej tej sytuacji i rozczarowaniu, jakie mu ono przyniosło. Ciężką pierś miał również, gdy zrozumiał, że druga taka sytuacja mogła się nie powtórzyć, ale rzeczywiste kowadło upadło mu na żebra, dopiero gdy zorientował się, że zaborczy charakter Leo może przez dłuższy czas nie pozwolić na kolejną okazję podobnego sortu. Co gorsze, sam młodzieniec mógł równie dobrze obrazić się na mężczyznę za zwykłe zostawienie otwartych drzwi.
I takowa ciężka pierś męczyła go przez bity tydzień, który rozbijał się o kręcenie się wokół siebie jak dzikie psy. Ciągłe podchody, niepewne szturchnięcia, przypadkowe otarcia, gdy znalazło się zbyt blisko siebie. Powtarzające się warknięcia, odsłonięcia długich, błyszczących szabli, które powleczone śliną odstręczały człowieka, gdy ten przekraczał granice. Ten nieskładny, dość chaotyczny taniec towarzyszył im przez równe siedem dni, które, mimo że przepełnione były grozą i niepewnością skierowaną ku drugiej osobie, to równocześnie przepływały żwawym nurtem, oczyszczając koryto z dotychczasowego mułu. Nienawiść przeplatała się z pożądaniem, które każdego dnia pulsowało pod skórą z coraz większym impetem, domagając się właściwego zaopiekowania. Wystarczył widok drugiego, by twarz Adonisa zaczęła robić się w jego odczuciu gorąca, by czuł, jak emocje powoli rozsadzają mu zatoki, jak zatykają mu się uszy, a serce mimowolnie zaczyna bić szybciej.
Aż pewnego dnia dziki pies usiadł obok niego przy obiedzie, zupełnie jak to robił do tej pory. Co prawda nie uśmiechał się ani nie trzepotał rzęsami, jednak mimowolnie szturchał go ramieniem, udając, że nic takowego nie ma miejsca.
Zachowujemy się gorzej niż zakochane dzieciaki.
Chociaż tobie nawet to przystoi, chociażby ze względu na wiek.
Nie przeszkadzało mu to. Znowu czuł się, jakby miał siedemnaście lat, pstro w głowie i zdecydowanie zbyt wygórowane ambicje co do swojej przyszłości. Posłał chłopcu radosny grymas i chociaż ten nie odpowiedział, doskonale wiedział, że cieszy się dokładnie tak samo, jak on tylko z bycia przy drugiej osobie i spędzania z nią cennego czasu. A gdy ten położył dłoń na blacie stołu w sposób dość oczywisty i wskazujący na to, że czegoś oczekuje, ułożył swoją tuż przy tej jego, krzyżując ich małe palce. Wpatrywał się z umiłowaniem w srebrny pierścień na jego środkowym palcu lewej dłoni, gdy on wbijał swój smutny, nostalgiczny wręcz wzrok w zniszczoną dłoń Nykvista, pokaleczoną, nieco przesuszoną i zmęczoną latami rozkładania zamków na czynniki pierwsze. Dłoń wprawioną w dziele łamania szyfru, dłoń doskonale wiedzącą, jak działa każde istniejące do tego momentu ustrojstwo, które podobno chronić miało przed włamaniem. I chociaż sam wyraz jego oczu był smutny (jak zawsze zresztą, oczy jego bowiem miały kształt nadający im wyraz żalu wymieszanego z odwieczną złością), tak gdzieś w ich głębi czaiło się niewypowiedziane szczęście prawdopodobnie zachowane tylko dla Nykvista i tylko przy nim okazywane.
Trudnym jesteś dzieckiem, Montegioni.
Wstał i zostawiając blondyna samego, odszedł odstawić swój talerz i wrócić do obowiązków, które mimo wszystko nie miały zamiaru zniknąć z taką łatwością, jak czas spędzany w towarzystwie Leonarda.
Czasem cię nie rozumiem.
Nie sądził, że ktoś zaraz po obiedzie będzie oczekiwał od niego pomocy. Zazwyczaj czekali, chociaż godzinę, zanim przychodzili z problemem. Większość albo brała przerwę po posiłku, aby wszystko im się przysłowiowo ułożyło w brzuchu, albo bardzo się ociągała, chcąc samym medykom chwilę odpoczynku, tymczasem dokładnie pół godziny po jego powrocie do gabinetu rozległo się stanowcze pukanie do drzwi.
Dał sobie głowę uciąć, że nie dawał siwemu znaku o nadejściu czasu na wizytę kontrolną z jego kundlem. O dziwo psa jednak nie było (przynajmniej na początku, ale wystarczyło zaledwie kilka chwil, by znaleźć się w zasięgu wzroku, psując cały dotychczasowy efekt, o ile się dało), co mimo wszystko spotkało się z pewną ulgą, która niespodziewanie zrzuciła, chociaż część głazu z piersi Adonisa. Siwy jednak niósł coś innego i wcale się to Nykvistowi nie podobało.
Czasem nie dajesz się zrozumieć.
Wytłumaczył mu, że to tylko ciasteczka, ot, gest w ramach przeprosin, które uważał, że wisiał Adonisowi, a o które ten prawie w ogóle się nie prosił, wychodząc z założenia, że osoby, które zaszły mu za skórę, zdecydowanie woli omijać szerokim łukiem, niż się z nimi ugadywać i potem tak żyć z echem przeszłości odbijającym się w każdym, chociaż najmniejszym ich ruchu. Tiago jednak zdawał się twardym orzechem do zgryzienia, którego Adonis nie miał pozbyć się aż tak szybko, dlatego prędko przydział swoją buźkę w parszywy, ale za to, jak bardzo wyćwiczony uśmiech i kiwnął głową.
Czasem chyba nawet sam siebie nie rozumiesz.
— Oh, dziękuję, ale nie trzeba było. Mam tylko nadzieję, że psiak ma się lepiej — cedził słowa przez zęby, wciąż jednak brzmiąc tak doskonale neutralnie, jak zawsze, śląc w jego stronę radosny grymas i opierając się tyłkiem o krawędź blatu, przy którym stali. — Poszukałem trochę informacji o tym paskudztwie — mówił, tu wskazując mimowolnie na łapę psiaka — i nie powinno to być nic groźnego. Póki nie wdało się zakażenie, będzie zdrów jak ryba, a widzę, że do niczego takiego nie doszło, tak więc chyba więcej wizyt kontrolnych potrzebnych nie będzie.
Doskonale wiedział, że nie przyglądnął się psu, ale naprawdę nie miał już na to ochoty, a odkąd wilczur, czy czym on tam był od pewnego czasu, harcował, gdzie popadnie, stwierdził, że to doskonały dowód na to, by oszacować zdrowie zwierzaka na absolutnie w porządku.
— Mogę w czymś jeszcze pomóc?
Przesączone wiadomością „daj mi człowieku święty spokój, błagam cię na litość boską” zdanie zawisło ciężko w powietrzu, nasycając atmosferę nieprzyjemnym posmakiem.

Ale mi to nie przeszkadza.
Chcę być przy tobie, Leonardo. Częściej niż ktokolwiek inny.
Bliżej niż ktokolwiek inny.
Chociaż wiem, że nigdy nie musnę cię w ten sam sposób, co chłopiec z twoich snów.


⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[Tiago?]

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Od Rawena c.d. Madeleine

Matka Madeleine nie cackała się. Od razu przystąpiła do sedna nie czekając nawet aż młodzieniec usiądzie. Każde jej słowo ociekało pewnością siebie. Pewnością, że nieważne co powie, i tak okaże się niedostatecznie dobry by Mad nie musiała wychodzić za Nicolasa. W jej tonie czuć było również pogardę dla młodzieńca. Zalała go gradem pytań. Pytań na które wolałby nie odpowiadać. A przynajmniej nie bez ułożonej realistycznej bajeczki, którą mógłby poprzeć. Bo powiedzieć mógłby teraz cokolwiek. W tej chwili nie miałoby to większego znaczenia, i tak matka Mad nie mogłaby tego prędko sprawdzić. Ale w końcu by się dowiedziała, że to tylko gra na zwłokę. I dziewczyna znów znalazłaby się w tej sytuacji albo nawet i gorszej, jak przypuszczał po reakcji bardki na złe wieści od jej ojca.
Chłopak zajął miejsce obok swojej "partnerki" i posłał jej ciepły uspokajający uśmiech. Służba przyniosła wino i przystawki przed daniem głównym. Blondyn sięgnął po karafkę wina i nalał do kieliszka Mad i swojego. Czuł, że bez wina nie dałby rady tutaj wytrwać. Zwłaszcza, że Mad najpewniej go po kolacji zabije. Nie specjalnie wiedział co miał robić by wybrnąć z tej sytuacji i nie wpakować dziewczyny w kłopoty. Żałował, że nie ma z nim jego starego opiekuna. On na pewno wymyśliłby jakąś zmyślną bajeczkę w którą każdy by uwierzył. Ale Rawen nie był Terrym. Nie umiał tak gładko operować słowem jak on. Był na to zbyt prostolinijny. Czuł się zdezorientowany.
Dezorientacja. Słowo to rozbrzmiało kilkukrotnie w jego głowie i wszystko nagle stało się jasne. Terry zawsze mu powtarzał, że nieraz prawda była lepszym kłamstwem od najbardziej przemyślanych historyjek. Z jednego bardzo prostego powodu. Ludzie bardzo niechętnie wierzyli w rzeczy, w które nie chcieli. Zwłaszcza jak spodziewali się usłyszeć kłamstwo, to wszystko uznają za kłamstwo. I dlatego to mogło wypalić. Wystarczy, że powie prawdę, a reszta sama się zrobi. Nikt chyba nie pomyśli, że byłby na tyle głupi by powiedzieć prawdę. Każdy będzie myślał, że skłamał i nie chciał powiedzieć prawdy. Będą się doszukiwać między wierszami prawdy o nim. Każdy z wyjątkiem bardki. Ona będzie wiedziała. I będzie na niego wściekła.
Upił łyk wina. Cóż, Mad będzie musiała jakoś przełknąć jego sposób działania. Zwłaszcza, że to jedyne co mógł zrobić w całej tej sytuacji.
- Cóż, co tu dużo mówić. Urodziłem się w Tiedal. Swoich rodziców wcale nie znałem. Dawniej imałem się każdej pracy, żeby przeżyć. Obecnie pracuję jako kucharz w gildii Kissan Viikset. Ot cała moja historia. - upił kolejny łyk patrząc po siedzących. Wszyscy byli zdumieni jego słowami. Rodzice Madeleine, Nicolas jak i sama dziewczyna. Wszyscy patrzyli się na niego nie dowierzając w to co właśnie powiedział.
- Nie mówisz poważnie chłopcze? Nie myślisz chyba, że w takim wypadku uznam cię godnym ręki mojej córki. - wypowiedziała Samantha z wciąż jeszcze pobrzmiewającym w głosie zdziwieniem.
- On, żartuje matko. - rzuciła pośpiesznie Mad w międzyczasie kopiąc Rawena pod stołem. - Prawda, Raw?
- Mam wrażenie, że nie traktujesz tej rozmowy poważnie młodzieńcze. Wiedz, że cię goszczę tylko dlatego, że jesteś "partnerem" Madeleine. - opanowała już głos.
- Właśnie. Nie powinieneś sobie z nas kpić. - przytaknął Nicolas.
Świetnie. Wyśmienicie wręcz. Właśnie na taką reakcję liczył blondyn. Nie ma mowy, żeby teraz uwierzyli w jego prawdziwą przeszłość. Teraz wystarczy, że się jakoś z tego wykpi i kupi znów nieco czasu. Tym razem jak miał nadzieję, dostatecznie dużo, żeby mieć czas w końcu porozmawiać z bardką i może w końcu ustalić jak oboje mają nie władować się w kłopoty.
- Oczywiście. Jednak odnoszę wrażenie, że niezależnie co bym powiedział, pani nie uzna mnie za "godnego" ręki Mad. Mylę się? - uśmiechnął się szelmowsko, gdy nie dostał żadnej odpowiedzi - Więc nie ma po co się wysilać i rozwodzić nad moją przeszłością, skoro to nie wpłynie na waszą decyzję.
- To jak w takim razie zamierzasz udowodnić nam, że jesteś godzien mojej córki i że to za ciebie powinna wyjść?
- Wydaje mi się, że fakt, że jestem jej ukochanym sprawia, że to ja powinienem ją poślubić. - położył swoją dłoń na dłoni dziewczyny - Prawda kochanie?
Ta pokiwała głową, zerkając na matkę. Blondyn widząc te nieznaczne, ukradkowe spojrzenia posłał jej ciepły krzepiący uśmiech. Wszak przy nim nie miała się czego obawiać. Niezależnie jak straszna by jej matka nie była, on nie pozwoli by cokolwiek złego jej się stało. Nie może. Taka jego powinność jako mężczyzny.
- Może coś tam to znaczy, ale tak jak tradycja mówi, równie istotne jest to co wniesiesz do rodziny. Jakie korzyści możesz nam zapewnić? - matka Mad wbiła w niego swój wzrok.
- Samantho, nie ma co się go pytać o takie rzeczy. Widać od razu, że nie ma nic do zaoferowania skoro nawet nie chciał wyjawić swojego prawdziwego statusu. - rzucił kpiąco Nicolas sącząc wino.
- Masz rację Nicolasie. Człowiek, który nie chce rozmawiać o swojej przeszłości, nie ma zapewne także nic do zaoferowania. - uśmiechnęła się szyderczo. W końcu przejęła inicjatywę w tej rozmowie. A przynajmniej tak jej się wydaje. Kucharz odwzajemnił jej uśmiech pogodnym spojrzeniem.
- Cóż, w takim wypadku  raczej nie ma sensu składać żadnej propozycji. - wstał od stołu - A teraz, proszę wybaczyć, ale wyjdę zapalić póki na stole jeszcze nie pojawił się posiłek. - odszedł zostawiając wszystkich. Jedyne czego żałował, to to, że nie zdążył zobaczyć twarzy Nicolasa i Samanthy gdy się odwracał. Ale mógł się założyć, że miny na pewno im zrzedły.
Wyszedł na taras i usiadł na schodku. Rozmyślał nad kolejnym posunięciem. Co on mógł im zaoferować? A raczej jak z tego teraz wybrnąć. 
Wziął głęboki wdech. Pusto. Nic mu do głowy nie przychodziło. Nie miał kompletnie pojęcia co zrobić. Miał to być szybki wypad do rodziny Mad. Miał pokazać się jako jej narzeczony i tym samym zerwać aranżowane zaręczyny. Miało pójść gładko i za kilka dni by wracali. A wyszło jak wyszło. 
Nie zauważył nawet kiedy wypalił papierosa. Nie miał ochoty tam wracać. Znów bawić się w te sztuczne formułki. Sięgnął po kolejnego. Ale go nie odpalił.
- Cyzi by się to nie spodobało. - mruknął do siebie. - Powinienem to w końcu ograniczyć.
Podniósł się i niechętnym krokiem wszedł do środka.
Mad?

niedziela, 26 kwietnia 2020

Od Yuuki - Event

Trzydzieści księżyców wcześniej.

     Było cicho i spokojnie; świat zamilkł. Niebo już dawno utraciło swój czysty, spokojny błękit, okrywając się nocną, atramentową płachtą, która rozlała się aż po samą linię horyzontu, rzucając na wszystko dookoła mroczny, tajemniczy cień. Cień, który bez litości skradał jasne barwy, zniekształcał nawet najmilsze dla oka obrazy, zamieniając je w wymyślne mary. Działo się to jak co dzień, kiedy ktoś dochodził do wniosku, że słońce zbyt długo królowało na niebie. A wśród wszechobecnego, jednolitego granatu, w górze połyskiwało jedynie kilka pojedynczych gwiazd, rozsianych niedaleko siebie, czasami przysłanianych przez mknące w ciemności chmury, niczym wydmuchiwane przez niewidzialną bestie obłoki.
     Było cicho i spokojnie.
     W porcie również zanosiło się na spokój. Przycumowane statki niczym śpiące, niegroźne kolosy unosiły się lekko na tafli wody, kołysząc raz za razem gdy mocniejszy podmuch rozbrykanego wiatru wpadł w ich żagle, psocąc i wyrywając je ku wielkiej wodzie. A mimo to kolosy wciąż spały, oczekując porannego odpływu i powrotu marynarzy na ich pokład.
     Było cicho i spokojnie.
     A jednak nie wszędzie.
     — Ha! Znowu przegrałeś!
     Gromki, rozigrany śmiech rozniósł się po czterech, cienkich ścianach karczmy, by chwile później zawtórowały mu kolejne, jeszcze głośniejsze i śmielsze. Jak gdyby ktoś niespełna rozumu chciał przebić się poza otaczające go zbitki drewna i gęstą ciszę.
     — Tfu! — splunął jeden z mężczyzn, odchylając swój kufel ze złocistym trunkiem, biorąc solidny łyk. — Jeszcze raz!
     I znów kaskada śmiechów rozszalała się między stołami i wśród wszystkich spragnionych, którzy przy owych stołach zasiadali. Pomimo szczytu księżyca skrytego wśród latających obłoków, karczma była jednym z niewielu miejsc, które nigdy nie zasypiały. Miejscem, gdzie strudzeni żeglugą marynarze mogli spocząć, odprężyć kości, przepłukać gardło, podzielić się wieściami zza mórz. Tak, jakby noc nie miała tu prawa wstępu.
     — Staremu Jenkinsowi nie polewajcie już — wtrącił nagle korsarz z gęstą, długą brodą, spomiędzy której błyskał rozbawiony uśmiech. — Jeszcze zacznie gadać, że widział nieistniejące statki — zerknął na swojego kolegę obok, tykając go wymownie łokciem i dodał prześmiewczo: — Na przykład taką Czarną Perłę.
     Po sali na nowo rozniosły się śmiechy, tym razem żywsze i głośniejsze, jeden przekrzykujący drugi. Wydawać by się mogło, że słowa te rozbawiły większość tych, do których dotarły, lecz ku zdziwieniu znalazł się wśród wesołej kompanii jeden, nachmurzony człowiek. Mężczyzna ze skwaszoną, niezadowoloną miną siedział przy wspólnym stole, w jednej dłoni dzierżąc plik podniszczonych już kart. W pierwszej chwili nie odezwał się słowem, cierpliwie czekając i mieląc w ustach pewne szorstkie przekleństwo, które szybko przepił łykiem trunku.
     — Czarna Perła wciąż pływa po przeklętych wodach. Głosy mówią, że jakiś czas temu wypłynęła z Isla de Muerta.
     — Isla de Muerta powiadasz? A skądże znasz owe plotki, skoro nikt nawet nie wie gdzie dokładnie leży wyspa i czy w ogóle istnieje. Tak, jak ten przeklęty statek. Pewnie leży na dnie oceanu po ostatniej bitwie.
     — Ooo niee.. — Mężczyzna pokręcił ze zgrozą głową, wzrok mając utkwiony w jednym, niewidzialnym punkcie zawieszonym przed jego oczami. — Czarna Perła pływa wraz z nowym kapitanem na swoim pokładzie. I źle się będzie działo, wspomnicie jeszcze moje słowa.
     Jednak nie wszyscy podzielali zdanie starego Jenkinsa. Większość machnęła lekceważąco ręką, pomruczała coś pod nosem i dolała sobie trunku, wracając do kart. A stary Jenkins westchnął tylko, prawdopodobnie jako jedyny zdając sobie sprawę z tego, co w każdej chwili mogło nadejść. Tajemnicą było, skąd wypływały szemrane słowa muskające opowiastkę o legendarnym statku, jednakże nawet najmniej wiarygodne historie noszą w sobie małe ziarnko prawdy, które z czasem kiełkuje, coraz dobitniej wykazując swoją obecność w owych historiach. Jakoby rosło za każdą wspominką, małym napomknięciem. I tylko nieliczni, tacy jak Jenkins, w to wierzyli.
     A czy słusznie? Cóż.


Trzydzieści księżyców później.

     Pogoda była wręcz idealna. Słońce, po kilku dniach bezustannych ulew i sztormów, ku pokrzepieniu strudzonych korsarzy zawisło wysoko na niebie, rozlewając swój żar na cztery strony świata. Woda; czysta, przejrzysta, migocząca w jasnych promieniach, falująca spokojnie raz za razem w swoim niezmąconym rytmie. Jedynie gdzieś w górze słychać było szczebiot kołujących ponad rozdmuchanymi, brudnobiałymi żaglami mew.
     — Yo ho, yo ho, piratem pragnę być.
     Szur.
     — Jesteśmy łobuzami i łajdakami, nikczemnikami i łotrami.
     Szur.
     — Jesteśmy hultajami i czarnymi owcami.
     Szur.
     — Yo ho, yo ho, pirackie życie jest dla mnie.
     I przeklnięcie.
     Mężczyzna, który do tej pory, w pozycji klęczącej, zamaszystymi, gwałtownymi ruchami szorował pokład, splunął jadowicie w bok, zaciskając kościste palce na szczotce. Słońce od kilku dobrych godzin niemiłosiernie grzało mu w plecy, a fakt, iż jego praca nie chyliła się ku końcowi, stanowczo nie pomagał. Zwłaszcza, że pokład z minuty na minutę zamiast czyściejszym, zamieniał się w coraz większe bagno, jak na złość.
     Na imię miał Hektor Barbossa i teoretycznie to on był kapitanem owego statku; statku, na widok którego krew krzepła w żyłach, a duch ze strachu ledwo plątał się po ciele. Statku, o którym snuto wiele nieprawdopodobnych opowiastek i historii. Czarna Perła, królowa mórz, najmroczniejsza z legend wspominana jedynie w piekielnych opowieściach, które to były postrachem niewinnych dziatek. Hektor Barbossa jeszcze jakiś czas temu, z wielką dumą, pod piracką banderą czarnej legendy przemierzał najstraszniejsze zakamarki mórz, przyśpiewując tą charakterystyczną, piracką piosnkę.
     Do czasu, aż ktoś go nie ubiegł.
     — Yo ho, yo ho, piratem pragnę być.
     Kobieta stojąca przy sterze na nowo zanuciła swą pieśń. Jej delikatne, jasnoróżowe usta zdobił melancholijny, skromny uśmiech, jedynie plątający się od kącika do kącika, podczas gdy piwne, błyszczące tęczówki z nabożną starannością oglądały złoty medalion dzierżony w jej dłoni. Nieśpiesznie obracała go między palcami, gładziła opuszkami, od czasu do czasu podrzucała delikatnie do góry, by mógł lśnić w ciepłych promieniach słońca. Owy medalion był rozmiarów nieco większej, uwypuklonej monety, z wyrytą po obu stronach czaszką, zdobioną miękko wokół. I mimo, iż wyglądał pięknie i niewinnie, dzierżył w sobie niewyobrażalne zło, które koniec końców odnalazło tego, kto bez zawahania gotów był zanurzyć się w nim po czubek głowy.
     W końcu kobieta zacisnęła medalion w ręce, by chwilę później wsunąć go do kieszeni spodni. Z pełnią gracji i szybkości zsunęła się po drewnianej barierce otaczające schody prowadzące na mostek, by przy samym końcu odbić się delikatnie i dość spektakularnie wylądować na dole. Tuż przy nosie Hektora Barbossy.
     — Tak trzymaj, świetnie ci idzie — rzuciła na szybko, nie obdarzając mężczyzny nawet krótkim, przelotnym spojrzeniem. Od razu ruszyła przed siebie, żwawym, pewnym krokiem oznajmiając załodze, że jakakolwiek przerwa właśnie się skończyła, nawet, jeśli wcześniej nie było o niej mowy.
     Barbossa, posyłając w stronę kobiety jedno ze swoim najbardziej nienawistnych spojrzeń, zmielił między zębami kolejne przekleństwo, w ostatniej chwili powstrzymując się, by go nie wypluć.
     Każdego piekielnego dnia i każdej piekielnej nocy nie mógł uwierzyć w to, że on, Hektor Barbossa, w tak prymitywny sposób utracił wszystko, co czyniło go prawdziwie dumnym piratem. Do tej pory myślał, że diabły pokroju przeklętej kobiety kroczącej po statku zamykane są w najgłębszych, piekielnych czeluściach, jednak najwidoczniej niektóre z nich potrafią uciec z samego piekła i świetnie bawić się tutaj, na ziemi.
     Pirat westchnął w końcu ciężko, z bolesnym jękiem dźwigając się z wolna z kolan i rozmasowując bolące plecy. Czuł jak każda, najmniejsza komórka jego ciała wręcz krzyczy, wymęczona przez upał i trwanie w jednej pozycji. Mimo wszystko dźwięk zbawczych słów jakie chwile później rozeszły się po statku zrekompensował mu wszystko.
     — Widać ląd!
     I nagle, za sprawą tych dwóch, krótkich słów, cały statek zawrzał. Od samego dzioba aż po sterburtę jedne usta przekazywały owe magiczne brzmienie drugim, gdy zza linii horyzontu wyrósł nieśmiało czarny punkt zwiastujący rychłe zejście na ląd i wymarzony odpoczynek. Dla żeglujących tygodniami piratów była to najlepsza nagroda, zwłaszcza, iż ląd na którym mieli rozprostować kości tak zwykłym lądem nie był, ot co, zwłaszcza dla pirata.
     Pani kapitan również ożywiła się widocznie, tanecznym krokiem na powrót wbiegając na mostek i wbijając koci wzrok w coraz wyraźniejszy punkt na morzu. Musiała przyznać, że jej samej również przydałaby się chwilowa zmiana otoczenia, tym bardziej, jeśli wszystkie jej plany w końcu układały się w piękną, spójną całość. Zbliżali się do miejsca, które w ustach każdego pirata brzmiało niczym błogosławione królestwo. Wiedział o nim każdy, kto zasmakował życia w nieprawości, zdala od jakichkolwiek prawd i nakazów.
     Zbliżali się do Tortugi.
     Zeszła na ląd tuż po tym jak cała załoga wręcz wylała się ze statku, nie bacząc już na nic i na nikogo, a za cel obierając sobie tylko i wyłącznie trunki i kobiety. Zatapiając obcasy w miękkim piasku stanęła w delikatnym rozkroku, niespiesznie omiatając wzrokiem okolicę. Tak, jakoby chciała dostrzec każdy, najmniejszy szczegół miejsca, każdą zmianę, każdą nową i znajomą twarz, jaka przewijała się wśród plam światła rzucanych przez pochodnie. Kobieta odetchnęła głęboko, zsuwając w końcu kapelusz z głowy i wyrzucając radośnie ręce do góry.
     — Ahhh, Tortuga! Czuje się prawie jak w domu.
     Hektor Barbossa stojący tuż obok, zerknął mało sugestywnie w kierunku kobiety. Jej twarz w tamtym momencie przyodziała delkatne, wręcz dziecięce rysy, które uwydatniał szeroki uśmiech jaki pojawił się na jej ustach. Brązowe fale, zmierzwione nieco przez wiatr, opadały delikatnie na jej połowicznie odsłonięte ramiona, układając się na, dość mocno, odsłoniętym, biuście. Niezmiennym pozostawał jednak ten niebezpieczny, dziarski błysk w piwnych tęczówkach, co za każdym razem przypominało Barbossie, że nie warto. Po prostu nie warto.
     — I co dalej?
     — Jak to co? — zdziwiła się Tenebris, zerkając pytająco na Barbosse, poprawiając przy tym koszulę. — Jesteśmy na Tortudze, mam ci wyjaśniać jak się pije i zdobywa kobiety?
     Mężczyzna przewrócił oczami, wydając z siebie głuchy, zirytowany dźwięk.
     — Wiesz, że nie o to mi chodziło.
     — Spokojna twoja piracka głowa. Ty idź się nieco rozerwać, a mi zostaw interesy.
     — Właśnie tego najbardziej się obawiam — burknął, lecz wydawać by się mogło, że owe słowa nie dotarły do kobiety, bądź dotrzeć nie chciały. Kontynuowała, tak, jakby Barbossa nie wydał z siebie żadnych dźwięków.
     — Lucynka pilnuje statku, reszta już z pewnością znalazła sobie lepsze zajęcia.
     Tenebris ostatni raz zerknęła raz w jedną, raz w drugą stronę, by sekundę później dziarskim krokiem ruszyć w kierunku tawerny, znikając Barbossie z oczu szybciej niż rum z jego schowków.
     Kobieta już z daleka mogła usłyszeć głośne, siarczyste przeklinanie charakterystyczne dla gry w karty i pijackie, ochrypłe od nadmiaru trunków śmiechy. Gdy tylko przekroczyła próg pomieszczenia, uważając przy tym, aby przypadkiem nie stracić głowy, uderzył ją zatęchły odór dymu papierosowego, alkoholu i spoconych ciał. Mimo, iż wszystkie okna rozwarte były na oścież, kobieta miała wrażenie, że smród Tortugi przylgnął do ścian tawerny, wsiąkając w brudne drewno już na wieki. Gdzie nie rzucił okiem, w każdym kącie było tłoczno, ciała odziane w zmemłane, szare odzienia mieszały się między sobą, utrudniając rozpoznanie kto jest kim. Mimo wszystko Yuuki Tenebris, po krótkim rozeznaniu się we wnętrzu, ruszyła przed siebie, prosto pod oblegany bar, który w tamtym momencie dla większości służył jako podpórka dla ociężałych, schlanych głów. Piratka nie bacząc jednak na warunki i ogólny burdel, a było to słowo najtrafniej określające całą tą sytuacje, panujący wokół niej, znalazła wolne miejsce przy jednym z nieprzytomnych mężczyzn i szybko zajęła je, stając przy barze. Przywdziewając delikatny, nonszalancki uśmiech wyginający jej usta, oparła łokcie na blacie, nachylając się bliżej ku kobiecie stojącej za nim.
     — Witaj, Charlotte. Czy masz dla mnie jakieś cudowne wieści?
     Barmanka zerknęła na Tenebris zza ramienia, dopiero w tym momencie dając dostrzec piratce, iż nie jest sama. Mężczyzna opierający się o ścianę również przerzucił swój półprzytomny, przekrwiony wzrok na brunetkę, nie odsuwając jednak swych dłoni od ciała kobiety, a dokładniej od jednego dość intymnego miejsca.
     Tenebris nie zgorszyła jednak ta sytuacja. Z widocznym rozbawieniem plątającym się po jej twarzy i w oczach, niczym małe ogniki w pochodniach, uniosła brew ku górze, przeskakując wzrokiem raz na kobiete, raz na mężczyzne.
     — Oh, wybaczcie mi. — Tenebris przygryzając lekko wargę zerknęła znacząco nieco niżej, na talie barmanki. — Nie chcę wam przeszkadzać.
     — Wyszedł chwile przed tobą.
     — Cudownie, wspaniale wręcz.
     Yuuki klasnęła w dłonie, zrywając się gwałtownie do pionu. Nim jednak zdążyła odwrócić się na pięcie i zniknąć, wyjęła z kieszeni spodni mały, brązowy woreczek, rzucając go na blat. Zabrzęczał on cicho, opadając na klejące się drewno, by chwile później szybko zniknąć w dłoni barmanki. Tenebris nie zareagowała już, nie odezwała się słowem, nie zaszczyciła spojrzeniem, gdyż wymijając słaniające się po podłodze ciała, opuściła tawernę.
     Nie spieszyło się jej ani trochę. Wolnym, spokojnym krokiem wydeptywała w brudnym piasku ściężkę na powrót ku Czarnej Perle, mimo, iż wypłynąć z Tortugi mieli dopiero o świcie. Tenebris nie chodziły jednak po głowie odpływy, nie chodziło samotne opuszczanie wyspy, gdyż ku Perle ciągnęły ją stare i nowe, brudne, niedokończone interesy. Ich charakterystyczną, ukrytą w cieniu sylwetkę dojrzała już z daleka kiedy, próbując zachowywać się względnie cicho, broniła się przed nachalnymi atakami czarnej kury.
     Kobieta w końcu zatrzymała się i podpierając się pod bok zerknęła z rozbawieniem na statek.
     — Jack Sparrow.
     Postać zastygła w miejscu, jakby nagle porażona przez wspomnienia i dźwięk głosu, o którym tak bardzo pragnął zapomnieć, a czego zrobić nie potrafił. Tenebris widziała oczami wyobraźni, jak odwrócony do niej plecami mężczyzna w tamtym momencie przeklnął srogo pod nosem, aczkolwiek głucho, poruszając jedynie wargami, które chwilę później zacisnęły się w wąską linie. Mogła przysiąc, że doszukiwał się w głowie jednego, najbardziej trafnego z możliwych wytłumaczenia, które było pewnym kłamstwem na temat tego, co robił na Tortudze.
     A zwłaszcza czego szukał na Czarnej Perle, choć ona doskonale wiedziała jakie demony pętały jego umysł, toteż akurat ją trudno było omamić nieprawdą płynącą z jego ust.
     Tenebris westchnęła po chwili. Mogłaby rzec, że ona również nie jest zadowolona z tego spotkania, lecz tym razem nie chciała kłamać.
     — Yuuki, skarbie! — Pirat odwrócił się nagle, z rozpostartymi szeroko ramionami zbliżając się wolnym krokiem do kobiety. — Jak ten czas szybko leci. Nie widzieliśmy się ostatnio na pewnej bezludnej, przeklętej wyspie?
     Brunetka uśmiechnęła się. Był to uśmiech bardzo niewinny, bardzo uroczy i bardzo przyjazny jak na nią.
     Co wcale nie znaczyło dobrze.
     — Oh, to ta wyspa gdzie przeżyliśmy wiele cudownych nocy? Jakże mogłabym zapomnieć.
     Pamiętała doskonale. Jack Sparrow i Yuuki Tenebris pewnego razu oboje znaleźli się na pewnej opuszczonej, przeklętej wyspie. Wiedzieli o sobie tylko tyle, że oboje są piratami, oboje mają brudną przeszłość i jeszcze brudniejszą przyszłość. Byli rabusiami, łotrami, najczarniejszymi charakterami dbającymi tylko i wyłącznie o własny interes, nigdy niezdolnymi do miłości, do obdarzenia drugiej osoby bezinteresownym uczuciem. A mimo to na pewnej opuszczonej, przeklętej wyspie stało się coś nieprawdopodobnego, co poruszyło ich zatwardziałe serca, choć żadne z nich otwarcie nigdy się do tego nie przyznało.



     Oboje leżeli na rozgrzanym piasku jednej z karaibskich plaż. Nadzy, okryci jedynie przez delikatny, ciepły powiew wiatru i granat nocnego nieba, wypatrując w górze jasnych, małych punkcików. Oboje milczeli, trwając tak już dłuższą chwilę, podczas której wsłuchiwali się we własne myśli i delikatny szum oceanu, którego fale wypływały nieśmiało na brzeg. Żadne z nich nie potrafiło dokładnie stwierdzić którą z kolei noc spędzili na piciu rumu, śpiewaniu pirackich przyśpiewek i kochaniu się pod gołym niebem. Śmiało mogli stwierdzić, iż dawno temu stracili rachubę czasu, żyjąc od jednego księżyca do drugiego, nie pytając o nic, co mogłoby zniszczyć tą dziwną więź porozumienia jaka ich połączyła. A może to wcale nie była więź, a zwykły zbieg okoliczności, który posadził ich na przeklętej wyspie, zdanych tylko i wyłącznie na siebie?
     Kto wie.
     — Na wielu przeklętych, opuszczonych wyspach utknąłeś w swoim nędznym, pirackim życiu? — zagadnęła nagle Tenebris, nie przestając wpatrywać się w niebo.
     — Owszem, zdarzyło się nie jeden i nie dwa razy — odparł, lecz szybko dodał: — Ale nigdy w tak pięknym i cudownym towarzystwie jak teraz, moja droga.
     Yuuki parsknęła śmiechem.
     — Gdybyś dusze miał równie piękną, jak piękne są twoje kłamstwa.
     — Każde z nas ma piękną duszę, moja droga - rzekł z filgarną, zagadkową nutą w nieco ochrypłym od alkoholu głosie i przekręcił głowę w bok,  by móc na nią zerknąć.
     Kobieta przyglądała mu się już od pewnej chwili, kiedy on nie dosrzegając tego, pochłonięty przez słowa, którymi jej odpowiadał, wciąż lustrował wzrokiem ogrom granatu. Teraz całkowicie skupił się na niej, po kolei, nieśpiesznie chłonąc wzrokiem jej piwny, dziki, głęboki odcień tęczówek otoczonych przez wachlarz kruczoczarnych, gęstych rzęs, zgrabny nos z niefortunną blizną tuż obok, zaróżowione policzki, lekko rozchylone wargi, brąz kosmyki splatające się wokół szyi i na ramionach. Gdzieś w głębi pragnął ją dotknąć, pragnął delikatnie przejechać opuszkami palców po jej policzku, po szpierzchniętej wardze, wpleść je we włosy. Wiedział jednak, i wiedziała to również ona, że nie mógł tego zrobić. Oboje nie mogli tego zrobić. Tak, jakby ktoś na samym początku wyznaczył im zasady, dzięki którym wciąż mogli pozostać sobą, żywi, z tak samo brudnymi kartami. Tak, jakby owe zasady wyznaczyli oni sami, doskonale wiedząc co stałoby się, gdyby pozwolili sobie na jakąkolwiek czystą i głośno wypowiedzianą miłość w ich życiu.
     W końcu byli piratami. Łobuzami, łajdakami. Nikczemnikami i łotrami.
     Yuuki uniosła kąciki ust w delikatnym uśmiechu, doskonale rozumiejąc o czym myślał w tamtym momencie Sparrow. Mimo to nie odezwała się, a jedynie podniosła nieznacznie, podpierając na łokciach i nachylając nad mężczyzną złożyła na jego ustach krótki, nieśpieczny pocałunek.
- Pójdę po rum. Chyba czas się napić. - Tenebris na powrót przywdziała swój charakterystyczny dla siebie uśmieszek i wstała, nim Jack zdążył się odezwać [...]



     — Powiedz mi, skarbie — zaczął niewinnie Sparrow, zerkając niepewnie na kurę, która wlepiając w niego mordercze spojrzenie syczała groźnie, w każdej chwili gotowa do ataku. — Po co ci tak właściwie taki duży i straszny statek?
     Yuuki uśmiechnęła się, zmniejszając dzielącą ich odległość i z wolna okrążając pirata. Stukot jej obcasów odbijał się złowieszczym echem po pokładzie statku i w uszach Sparrowa, który dzięki temu nie musiał śledzić kobiety wzrokiem.
     — Może dlatego, że sama jestem duża i straszna — odparła figlarnie, zatrzymując się na moment tuż za plecami pirata. — Zdaje sobie sprawę, że nie trudno było ci się domyślić, iż ostatni medalion Cortéza należy teraz do mnie, dlatego nie musisz już udawać zaskoczonego.
     — Cóż, od zawsze lubiłaś igrać ze śmiercią — Jack Sparrow uśmiechnął się nieco krzywo, odwracając do kobiety, by ujrzeć skrzące się w jej piwnych tęczówkach ogniki. Mimo, iż Tenebris wciąż była dla niego zagadką nie do rozwiązania, czasami udawało mu się zgadnąć, co może chodzić jej po głowie w danym momencie. I nigdy nie było to coś dobrego.
     Yuuki zaśmiała się.
     — Cudownie, że nasze drogi skrzyżowały się ponownie akurat tutaj, na Czarnej Perle. Mam nadzieję, że jako były kapitan tego pięknego statku, doceniasz to.
     — Pękam ze szczęścia — odparł z uśmiechem, lecz owy uśmiech nie sięgał choćby kącików jego czarnych tęczówek. Z pewnością nie tak wyobrażał sobie ponowne postawienie stopy na Perle.
     — Chciałabym, abyś ponownie mógł żeglować pod jej banderą, Jack.
     — Kusząca propozycja, jednak kiedy wypływa ona z twoich ust, wiem, że gdzieś tam pośród słów czai się obietnica śmierci.
     Uśmiech kobiety nagle stał się mroczniejszy, przepełniony dziwym złem, jedynie unoszący delikatnie ku górze kąciki jest ust. Podeszła ona do pirata, zatrzymując się dopiero wtedy, gdy ich twarze dzieliły zaledwie milimetry. Nie musiała go dotykać, aby Sparrow mógł poczuć jak jej ręce prześlizgują się po jego ciele, pozostawiając za sobą nieprzyjemne, drętwe uczucie. Przyglądali się jednak sobie nawzajem, nie spuszczając wzroku choćby na sekundę.
     — Bystry jak zawsze — prawie, że wyszeptała, odczekując chwilę, nim ponownie zabrała głos. Odsunęła się w końcu, z wolna przechadzając po statku. — Chcę, byś popłynął ze mną na pewną wyspę. Równie opuszczoną i równie przeklętą co niegdyś, lecz nieco inną jeśli chodzi o bogactwa jakie kryje.
     — Oh, a już myślałem, że chcesz zwrócić medalion Cortéza, aby w końcu zdjąć klątwę z załogi — Sparrow odetchnął głęboko, teatralnie łapiąc się za serce. — Kontynuuj, słońce.
     Yuuki, wydawać by się mogło, iż kompletnie zignorowała pirata, wyciagając z kieszeni spodni nieco pogięty i poplamiony kawałek papieru, a następnie rozprostowała go na swojej nodze i podsunęła mężczyźnie. Sparrow zmarszczył czoło, wytężył wzrok i spojrzał w skupieniu na kartkę, lustrując wyrysowane na niej szlaki, miejsca i oznaczenia. Nie trwało to jednak zbyt długo, gdyż po chwili zerknął z powrotem na Yuuki i uniósł z powątpiewaniem brew.
     — Śmiem twierdzić, że w tej zwykłej, brudnej mapie kryje się pewien haczyk, którego nie widać na pierwszy rzut oka?
     — Owszem. — Yuuki kiwnęła, wskazując palcem na mały, czarny punkt. — Czarny Czerep.
     — Nigdy nie sądziłem, że może być tam coś ciekawego — przyznał bez ogródek Sparrow.
     — Diabeł tkwi w szczególe. Z pewnością słyszałeś o krainie umarłych, bajce o skarbach kryjących się tam, o samych piekielnych czeluściach, gdzie tkwi kamień z korony pierwszego księcia, który znalazł przejście tam jako człowiek i już nigdy nie wrócił?
     — Coś obiło mi się o uszy.
     — Gdzieś na świecie istnieje owe przejście. Nie jeden pirat poświęcił życie, aby móc je odnaleźć, w końcu każdego z nas ciągnie do złego. Ci, którym rzekomo się udało, nie mogli powrócić z krainy...
     —...Chyba, że nie byliby ani ludźmi, ani umarłymi — dokończył Sparrow, dopiero teraz zerkając na złoty medalion, który niespodziewanie znalazł się w tamtym momencie w dłoni Yuuki.
     — Otóż to.
     Na chwile zapadła cisza. Jack Sparrow, myśląc intensywnie, wpatrywał się równie intensywnie w diabelską czaszkę wyrytą w złocie, podczas gdy Yuuki wpatrywała się w niego samego. Jack Sparrow był tym najgorszym typem pirata, który raz za razem dotyka samego dna, jednak wciąż udaje mu się być na samym szczycie wraz ze swoją przebiegłością, sprytem i wrodzonym krętactwem. Gorszym piratem od niego samego była jedynie Yuuki Tenebris, która swoją słodką, głupiutką niepozornością budziła u innych coś na kształt politowania, które nakazywało machnąć ręką i po prostu dać spokój. Diabeł tkwi jednak w szczególe.
     Tenebris nagle z powrotem przybliżyła się do pirata, a zrobiła to tak błyskawicznie i niespodziewanie, iż Jack nie zdążył chociażby kiwnąć palcem. Podpierając się na jednej nodze zarzuciła ramiona za szyję mężczyzny, prawie, że przylegając do niego ciałem i przekrzywiając delikatnie głowę zerknęła w jego czarne tęczówki.
     — Popłyń ze mną, Jack. Wiem, że chciałbyś, więc przestań się już sobie opierać. — Kobieta zniżyła głos, wędrując wzrokiem na przemian od jego oczu do ust. — Jesteśmy czarnymi owcami, Jack. Nic się nie zmieniło. Ani ty, ani ja. — Uśmiechnęła się delikatnie, jednak nie był to dobry uśmiech. Nie zwiastował słodkich pocałunków ani spokojnych, przepełnionych ciepłem poranków. Był niczym nadejście sztormu, który mógłby zniszczyć wszystko na swojej drodze.
     W końcu Tenebris nieśpiesznie odsunęła się od pirata, zerkając na niego ostatni raz.
     — Przemyśl to. Wypływamy o świcie — dodała, po czym wymijając go zeszła ze statku. Nie obawiała się, iż pirat mógłby zechcieć ukraść Perłe pod jej nieobecność i sam wypłynąć w morze. I nie tylko dlatego, że pokładu pilnowała Lucyna, ale podskórnie wiedziała, że po tym co usłyszał nie zrobiłby tego. Tak naprawdę Jack Sparrow w głębi duszy był zupełnie prostym człowiekiem, którym kierowała chęć łatwego wzbogacenia się bez większego wysiłku i brudzenia sobie rąk. Jeśli ktoś miałby wykonać za niego czarną robotę, a on jedynie zgarnąć to, co jego, nie śmiał zmieniać zasad. Tenebris nie odgadła jednak pewnego małego, ukrytego powodu, który również sprawiał, iż Jack Sparrow bardzo mocno rozważał jej propozycje.
     Kobieta, choć może i nie zdawała sobie z tego do końca sprawy, była dla niego niczym przeklęty medalion, który wciąż bezustannie nawoływał go, nawet, jeśli znajdował się na drugim końcu oceanu. I choć nie chciał się do tego przyznać, wiedząc, co dawno temu sobie przysiągł, po części zdążył to już zaakceptować.
     — A więc taki jest twój plan.
     Yuuki zatrzymała się, gdy do jej uszu dotarł znajomy głos wybijający się pośród kakafonii śmiechów i wzajemnego przekrzykiwania się. Nie musiała zerkać w stronę, z której on dochodził, gdyż doskonale zdawała sobie sprawę z obecności skrytej w cieniu postaci.
     Hektor Barbossa przyglądał się uważnie kobiecie ze swojej kryjówki, z wyczuwalnym w tonie głosu szorstkim niezadowoleniem, którym reagował na każdy, bzdurny pomysł Tenebris, jak i na sam fakt bycia przez nią kapitanem.
     — Jaki plan? — spytała niewinnie, marszcząc delikatnie brwi w wyraźnej dezorientacji, co jeszcze bardziej zirytowało Barbosse, który warknął jedynie pod nosem, wywracając oczami. Prawdą było, że mężczyzna tracił już siły i cierpliwość do Yuuki Tenebris, lecz niewidzialna siła wraz z jego zdrowym rozsądkiem skutecznie powstrzymywały go przed zrobieniem głupstwa i wpadnięciem pod jej obcas. Skierowanie szabli ku kobiecie nie było dobrym pomysłem, zwłaszcza, jeśli owa kobieta była przeklęta na tysiąc możliwych sposobów i nazywała się Tenebris.
     — Nie zamartwiaj się tak, Hektor i bądź dalej tym samym dumnym piratem, ciesząc się nieśmiertelnością i żeglowaniem po morzach. Daj odpocząć załodze, sobie i poczekaj do świtu. — Yuuki posłała mu wesoły uśmiech i poklepała żywo po ramieniu, nim ruszyła w stronę tawerny, niknąć po chwili w tłumie.


     Oboje byli niesamowicie szczęśliwi i niesamowicie pijani. Tańczyli, śpiewali, pili i znowu tańczyli i śpiewali, by koniec koniec końców zmęczeni paść na piasek, łapiąc oddech. Wokół nich walały się puste butelki po alkoholu, które jako jedyne przypominały im o upływającym na wyspie czasie. Nie dziwnym byłoby, gdyby już dawno postradali zmysły i jedynie balansowali niepewnie nad skrajną rzeczywistością, bądź nad jej resztkami. Jak to się stało, że w ogóle zdołali przeżyć, wpadając razem w pułapkę, jaką zgotowało im życie? Tego sami nie potrafili rozgryźć.
     — Yo ho, yo ho! Piratem pragnę być! — zawył Sparrow, po chwili znów podnosząc się na chwiejnych nogach, łapiąc Yuuki pod ramię by razem z nią zacząć okręcać się w chaotycznym tańcu.
     — Yo ho, yo ho! Pirackie życie jest dla mnie! — zawtórowała mu kobieta, zanosząc się czystym, szczerym śmiechem, który chwilę później popiła resztkami rumu.
     — Pirackie życie dla mnie jest! — zawołał Sparrow, nagle pociągając kobietę do siebie. Nim zdążyła do końca stracić równowagę i upaść na piach, ten złapał ją mocno w talii i biorąc szybki łyk alkoholu, wpił się w jej usta, sprawiając, że zamilkła na moment. Tenebris automatycznie zarzuciła ramiona za jego szyję, odwzajemniając gest z błogo półprzymkniętymi powiekami. Oboje, ze względu na swój stan, nie wytrzymali jednak długo w aktualnej pozycji i już chwilę później na powrót leżeli na piachu, śmiejąc się do łez.
     — Jeżeli tak ma wyglądać nasz koniec, nie będę narzekał — odezwał się w końcu Sparrow, leżąc bez sił na plecach. Tenebris, która w równie złym stanie leżała tuż obok, zaśmiała się rozbawiona, ukazując szereg białych zębów i wspięła się na mężczyznę, opierając rękami na jego klatce.
     — A jeśli nie jest to jeszcze koniec świata, poszedłbyś za mną na jego kres? — spytała po chwili, nachylając się nad jego twarzą.
     Sparrow wydał z siebie krótki, mrukliwy śmiech, odgarniając Yuuki za ucho falowane kosmyki brąz włosów, które zagubiły się na jej policzkach, by móc lepiej jej się przyjrzeć. Wyglądała uroczo i dość niewinnie, kiedy wpatrywała się tak w niego kompletnie pijana. Miała zaróżowione policzki, jej piwne tęczówki błyszczały jasno, a pojedyncze kosmyki kleiły się do spoconego czoła.
     — Oczywiście, że poszedłbym [...]


     Tamtej nocy na wyspie, kiedy to Jack Sparrow bez zawahania obiecał Yuuki Tenebris, że pójdzie za nią nawet na koniec świata, był na tyle otumaniony alkoholem, iż nie byłoby to dziwne, gdyby wszystkie dane przez niego słowa popłynęły w zapomnienie wraz ze wspomnieniami. Tak, jakby w ogóle nie zostały wypowiedziane, jakby chwilę spędzone z Yuuki na przeklętej wyspie były tylko i wyłącznie wymysłej głębokiej wyobraźni. Czymś, co nigdy nie miało prawa ziścić się.
     A mimo wszystko, gdy pierwsze promienie słońca wstydliwie wychyliły się zza linii horyzontu, a załoga Czarnej Perły wracała na statek, Jack Sparrow czekał na jego pokładzie. Gdy dostrzegł wśród piratów kobiecą sylwetkę, uniósł kącik ust.
     — Na koniec świata, moja droga.