sobota, 30 maja 2020

Od Victariona cd. Cahira - Misja

Korytarz oddychał chłodem i ciemnością.
Victarion szedł ostrożnie, krok za krokiem, wodząc dłonią po kamiennej ścianie; chropowata powierzchnia, każda ostra krawędź, nierówność, szczelina przesuwały się pod opuszkami, ziębiły skórę. Palce zesztywniały z zimna, echo odbijało dźwięk kroków, skapywanie wody, cichy oddech. Powietrze pachniało wilgocią.
Raz czy dwa but osunął się na skalnej stromiźnie, było ślisko.
Zatrzymywał się przy każdym szmerze, dłoń sama opadała na rękojeść broni — ale nic się nie działo.
Mrok. Zimno. Krople wody.
Szedł dalej.
Zawieszone na szyi kryształy dawały niewiele światła, mdłego i niebieskawego; Victarion ledwie rozróżniał zarys ścian, drogę przed sobą bez pośpiechu wyczuwał nogą, zanim postawił krok. Korytarz powoli się zwężał, rozgałęział, otwierał nowymi przejściami w ścianie — jedno, zbyt wąskie dla człowieka, drugie, szerokie, ale niskie, trzecie w sam raz. Nie skręcił w żadne; zaglądał tylko w ciemność rozproszoną bladą poświatą, zanim ruszał dalej.
Wilgoć narastała, korytarz zaczął prowadzić w dół. Zrobiło się ciasno, prawe ramię Victariona coraz częściej ocierało się o drugą ścianę.
Nagle — nowy zapach.
Victarion zatrzymał się, wciągnął głęboko powietrze, przymknął oczy. Ledwie wyczuwalna nuta, jeszcze odległa, drażniąca, mdląca. Znał ten zapach. Rozkładające się mięso.
Tutaj, w jaskiniach, mógł oznaczać tylko jedno.
Dłoń oparła się o rękojeść miecza, nerwy napięły jak postronki. Ruszył dalej, jeszcze wolniej, jeszcze ostrożniej, miękkim, cichym krokiem, czujnie świdrując wzrokiem ciemność. Gęste opary mroku, zimny kamień pod palcami, kapanie wody, chłód. Zapach, coraz silniejszy, mdły, słodkawy. I — cisza.
Przepaść pod stopami otwarła się bez ostrzeżenia. Noga trafiła w nicość — nie stracił równowagi, cofnął się, nie odrywając dłoni od ściany. W bladej poświacie kryształów zarysował się biały stalagmit; Victarion sięgnął do niego, złapał mocno, nachylił się nad krawędzią. Zapach był już trudny do zniesienia, zakręciło mu się w głowie.
Opanował mdłości, zmrużył oczy, wysilił wzrok. Z mroku powoli wyłaniał się niewyraźny zarys zbocza, idącego niemal pionowo w dół; pozostałą przestrzeń spowijała ciemność.
Victarion nachylił się jeszcze bardziej — już na granicy rozsądku, zawisł na wyciągniętym ramieniu — ale nie udało mu się dostrzec nic więcej. Zapach wwiercał się w nozdrza, podsuwał żołądek do gardła. Tak, tam musiały być zwłoki. Górnika, kogo innego — podciągnął się z powrotem — górnika albo Kopalnianego Gówna, chociaż górnik wydawał mu się bardziej prawdopodobny.
Biegł, uciekał pewnie… Victarion zawahał się, zanim wyciągnął prawą dłoń, musnął znajomą ścianę; gdyby teraz go coś zaatakowało, byłby w dupie, ale przecież nie mógł ryzykować… Zapamiętał tylko tę stronę... Dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, niepokój osiadł lekko na ramionach, ruchy zesztywniały. Miał nieprzyjemne wrażenie, że coś go obserwuje, że mrok wokół niego jest żywym stworzeniem, że coś w nim narasta, ogromnieje, staje się intensywne, groźne, duszące.
Odetchnął cicho, przetarł twarz lewą dłonią — dotyk chłodnej skóry nieco go otrzeźwił. Krok, krok, krok, chłodny kamień, nieregularna, szorstka powierzchnia, przejście znów się rozszerzyło. Więc tak, górnik biegł na oślep, może nie znał tego korytarza. Nie wiedział albo zapomniał o przepaści, spadł… niezbyt nisko, bo nie byłoby czuć aż tak wyraźnie zapachu. Czy kopalniane paskudztwo go nadżarło? Kurwa, gdyby miał pochodnię, może miałby szansę zobaczyć. Niepotrzebnie dał ją sobie wytrącić, może mu się tylko zdawało, tak jak z tym cholernym Nedem. Powinien trzymać nerwy na wodzy, przecież jeszcze nic się nie stało...
Kroki. Zimno. Woda. Oddech. Gasnąca woń zgnilizny.
Ból głowy nie słabł.
Szmer.
Victarion zastygł, sięgnął po broń, ciemność kotłowała się, tętniła, wrzała wokół niego. Poczuł kolejny ucisk w skroni, tępe pulsowanie — i nic poza tym. Szmer zniknął, wokół panowała cisza, duszna, gęsta.
Spojrzał pod nogi.
Kałuża, lekko błyszcząca w niebieskawym świetle, zmętniała, zaczęła gwałtownie ciemnieć, barwić się szkarłatem.
Cofnął się, odruchowo, pośpiesznie, nerwowo; oparł plecami o zimną, kamienną ścianę, nie mogąc oderwać wzroku od kałuży rozlewającej się u jego stóp, coraz większej, tak czerwonej, czerwonej, czerwonej…
— Dobrzy bogowie, znalazł się wrażliwiec.
Uniósł gwałtownie głowę, głos zamarł mu w gardle.
— Rozczarowujesz mnie, kotku. — Lotka skrzyżowała ramiona, wydęła karminowe wargi. Błękitna poświata załamywała się na ciemnych, jeszcze długich włosach, niedbale przerzuconych przez ramię, odznaczała rysy twarzy, mieniła się na policzkach; jeszcze gładkich, jeszcze bez śladu blizn. — Powinieneś przywyknąć, po takim czasie.
Uderzyła go fala mdłości, zgiął się wpół, dłoń mimowolnie rozluźniła się; broń z brzękiem upadła na ziemię, prosto w kałużę, w rozlany szkarłat. Szczęknięcie stali rozniosło się echem po korytarzu.
— Bogowie — powtórzyła Lotka z niesmakiem, obdarzając go pełnym politowania spojrzeniem. — Och, kotku, popatrz na siebie. — Jej ton niespodziewanie złagodniał, stał się niemal pieszczotliwy. — Co się z tobą stało? Musimy to naprawić, musimy koniecznie, nie martw się, wszystkim się zajmę, zaopiekuję się tobą.
Wyciągnęła dłoń; światło oblało jej śniadą skórę, ramię wychylające się z szerokiego rękawa purpurowej koszuli. Na opuszkach palców zaczerwieniła się odrobina krwi.
Victarion odsunął się spazmatycznie w bok, uciekł przed jej ręką, wciągnął powietrze łapczywie, z trudem, serce waliło mu głucho w piersi. Wokół skroni zacisnęła się żelazna obręcz, świat się rozmywał, tracił ostrość.
— Odejdź — wychrypiał, zaciskając palce, mocno, do granicy bólu.
Lotka roześmiała się miękko, starannie wymierzonym, nieśpiesznym ruchem poprawiła spódnicę, wygładziła materiał przy rozcięciu. Na odsłoniętym udzie został czerwony ślad palców.
— Ach, tak? — Gładko wysunęła nóż ukryty w cholewie wysokich butów; stal zamigotała niebieskawo. — Tyle masz mi do powiedzenia? Po tym, co mi zrobiłeś?
— Odejdź — powtórzył słabiej, chrapliwie, nieprzytomnie.
— Nie, kotku. — Postąpiła krok do przodu, obcas stuknął o kamień. — Nie odejdę. Wyciągnęłam cię z rynsztoka, oddałam ci wszystko i teraz mam odejść? — Kolejny krok. Victarion znów się pochylił, zakrył usta dłonią, zacisnął zęby, mdłości przybrały na sile. — Myślisz, że dam ci o sobie zapomnieć? Kim byłbyś beze mnie?
Kim… Kim by był...
Nie wydusił z siebie ani słowa, nie mógł skupić spojrzenia, nie mógł się poruszyć. Świat zaczął skakać, wirować, myśli rozpierzchły się nieskładnie, Lotka znów się roześmiała — blisko, zbyt blisko. Każdy dźwięk wbijał się jak szpilka w głowę, boleśnie wwiercał w skroń.
— Och, nie bądź śmieszny. — Głos Lotki obniżył się do szeptu, tuż obok ucha. — Tłumaczyłam ci tyle razy, kotku. Zabij albo zgiń, to prosty wybór.
Kolana się pod nim ugięły; osunął się powoli na ziemię. Lotka stała nad nim, odsłaniając zęby w drapieżnym uśmiechu, jej oczy błyszczały; złe, ciemne oczy, oczy, w które nie chciał patrzeć, oczy, których nie chciał pamiętać, oczy, z których jedno na zawsze zgasło.
— Ale ty wciąż jesteś tylko wystraszonym chłopcem, który dostał po nosie w Ovenore, prawda? — Pogarda, czułość, kpina, litość. Ton Lotki mienił się tysiącem odcieni. — Wciąż jesteś tylko moim biednym, małym, zagubionym zwierzątkiem?
— O… Odejdź… — wyszeptał.
— Już wybrałeś, kotku. Już się nie da wycofać.
— Nie…
— Przelana krew to przelana krew. Nic nas nie różni, kochanie. Dlaczego mnie zostawiłeś? Dlaczego mi to zrobiłeś?
Nie mógł odpowiedzieć, nie mógł oddychać, nie mógł odejść.
Lotka była tuż obok, ważąc nóż w dłoniach — czerwona posoka rozlała się ciemną plamą na skórze, objęła całe ręce, nadgarstki, przedramiona, połyskując lepko — zaraz nad nim, nie mógł uciec, nie mógł się bronić, nie mógł przestać patrzeć. Słyszał szum własnej krwi, głuche dudnienie serca, żołądek związany w supeł, gardło ściśnięte, powietrze gęste, kleiste, gorzkie.
Nie poruszył się, gdy wycelowała sztyletem w jego szyję.
Nie powiedział ani słowa.
— Nic nas nie różni — powiedziała znów, cicho, melodyjnie, niemal tęsknie, niemal z żalem. Ostrze zatrzymało się centymetry od jego gardła. — Wróć, wszystko będzie jak dawniej. Zdziczałe kocięta kąsają dłoń swojego dobroczyńcy, ach, ja o tym wiem, wszystko ci wybaczę. Wróć. — Z jej oczu nagle popłynęły łzy, znacząc wilgotny ślad na policzkach. — Jesteśmy tacy sami, nic nas nie różni, wróć, musisz wrócić. Mnie się nie zostawia. Słyszysz? Słyszysz mnie?
Łzy Lotki nagle ściemniały, przybrały barwę karmazynu, rozgorzały, zaczęły parzyć; poczuł swąd spalonej skóry. Głos narastał, coraz donośniejszy, coraz bardziej dotkliwy, z każdego miejsca, z głębi korytarza, od sufitu, z boku, z dołu, z wnętrza głowy.
— Pożałujesz tego! Pożałujesz!
Jej twarz, włosy, ubranie zajęły się żywym ogniem, głos wzniósł się, zawibrował, przeszedł w krzyk, wrzask, skowyt — płonęła, znów płonęła — w to nieludzkie, koszmarne wycie, jak wtedy, jak wcześniej, jak... jak… Trzydzieści jeden… Zamach, świst, kolejny krzyk… Trzydzieści dwa… Cicho, synu…
Zamach, świst, uderzenie.
Victarion zamknął oczy, szarpnęła nim fala mdłości, przewrócił się, uderzył o zimny kamień.
Zamach, świst...
— Calder? — Znajomy głos rozbrzmiał gdzieś z boku, zwielokrotniony przez echo, przedarł się przez świst, trzask, krzyki. — Calder, cholera, gdzie jesteś?
Wszystko nagle umilkło.
Ciemność. Cisza. Chłód.
Victarion z trudem rozwarł powieki, uniósł się na łokciu, niepewny, czy mu się nie zdawało; trząsł się, spazmatycznie, konwulsyjnie, nie mógł się opanować. Mrok otaczał go jak całun, dusił, przygniatał.
— Calder? — Nieco głośniej, nieco bliżej. Victarion oparł rozedrganą dłoń o kamień, spróbował się podnieść do pozycji siedzącej, nie udało mu się.
— Jestem. — Jego głos brzmiał okropnie; słaby, zachrypnięty, jakby pokryty rdzą.
— Chwała Erishii. — To musiał być Alvin.
Po chwili blade światło rozproszyło mrok korytarza z drugiej strony, odznaczyło zbliżające się sylwetki Cahira i Alvina.
Victarionowi przelotnie przemknęło przez głowę, że to znów majaki, ale zaraz odepchnął od siebie tę myśl. Drżącą dłonią sięgnął do szyi, rozsupłał rzemień kamienia, wyciągnął w stronę Cahira; jego ręka nadal dygotała — niekontrolowanie, wyraźnie, boleśnie widocznie.
— Dziękuję. — Starał się brzmieć normalnie, nonszalancko, jakby nic się nie stało, ale głos go zawiódł; wciąż był równie chrapliwy, zduszony, nieprzyjemny w brzmieniu. Odchrząknął, znów spróbował się podnieść; Cahir w milczeniu odebrał swój kamień, pociągnął Victariona za ramię, pomógł z powrotem usiąść. — Dziękuję. Zaraz wstanę, dajcie mi minutę.
— Co tu się stało? — Cahir wydawał się bledszy i poważniejszy niż wcześniej; ręka raz za razem osuwała się na rękojeść korda, głowa obracała nerwowo za każdym szmerem.
— Sł-słyszeliśmy hałas — dodał Alvin cicho, trwożliwie.
— Tak? — Victarion spróbował się uśmiechnąć, ale wargi wygięły się tylko w nerwowym, paskudnym grymasie. — Może to echo.
— Calder, tu się dzieje coś złego. — Cahir przestąpił krok w bok, zerknął w głąb korytarza. Mówił szybko i niespokojnie jak na siebie. — Widziałem coś w grocie. Coś, czego nie powinienem, jakby...
— Zjawy?
Cahir przygryzł wargę, skinął głową.
— Tak. Coś takiego.
— Może… Albo nie, chodźmy stąd najpierw. — Victarion wstał powoli, ostrożnie, na wciąż miękkich nogach; ból głowy powoli ustępował, ostrość widzenia wróciła, głos brzmiał niemal normalnie. Podniósł broń z ziemi, kątem oka rejestrując, że kałuża znów była tylko kałużą, małym, przejrzystym bajorkiem. — Tam dalej nic nie ma, ciemno jak w dupie, zaraz wam opowiem. Kawalerze, pozwolisz, że tym razem ja pójdę przodem?
Alvin nie miał nic przeciwko.
Wrócili do groty w zupełnym milczeniu; Victarion szedł spięty, wciąż zdenerwowany, za wszelką cenę nie chcąc tego po sobie pokazać. Wspomnienie płonącej Lotki powracało natrętnie, kotłowało się, ożywało przed oczami, rozdzierało uszy echem wrzasku, zaraz potem — świstem bata.
Słyszeliśmy hałas.
Słyszeli? Co słyszeli?
Zaklął pod nosem. Powinien o tym powiedzieć, tak. Powinien się przyznać, że coś widział. Powinien, powinien, powinien. A jeśli tylko mu się wydawało? Jeśli to tylko brak światła i powietrza? Zwykła halucynacja, nadwyrężone nerwy?
Przecież to było takie realne. Przecież...
O’Harrow też coś widział. Tak? Nie?
Światło fioletowawo połyskujących żyłek kryształów w grocie teraz wydawało się Victarionowi niemal ostre. Rzucił torbę na ziemię, oparł się o ścianę, skrzyżował ramiona. Cahir stanął naprzeciwko niego, Alvin przycupnął przy grupce stalagmitów.
— Korytarz ma trzy rozgałęzienia — zaczął Victarion, spokojnie, rzeczowo, próbując się skupić. — Dwa zbyt małe dla człowieka, w trzecie dałoby się wejść, ale nie próbowałem. Na końcu jest przepaść. Musi się tam otwierać grota, dość spora, jak sądzę. Nie widziałem żadnych śladów żywych stworzeń, poza…
Urwał, zawahał się.
— Poza? — ponaglił go Cahir.
— Wydaje mi się, że jechało tam zgniłym mięsem.
— Wydaje ci się?
— Tak, tylko wydaje. — Victarion westchnął nagle z frustracją. — Bez światła gówno było widać w tej przepaści. Nawet jeśli spadło tam jakieś ciało, nie miałem jak tego sprawdzić. — Znów się zawahał. — Jest… jeszcze coś. Cahir, mówiłeś, że widziałeś coś w grocie?
— Tak. — Cahir zacisnął wargi. — Widziałem.
— Więc… Kurwa mać. — Victarion przetarł twarz dłonią, spróbował przegnać Lotkę z myśli. Nie mógł o tym powiedzieć. Musiał o tym powiedzieć.
Ale Cahir już sam się domyślił.
— Ty też.
— Ja też. Jakby ktoś mi się wjebał do głowy. — Victarion oderwał się od ściany, przeszedł kilka nerwowych kroków. — I wyjął… O, kurwa. Cahir? Pamiętasz Dragana?
Cahir znów skinął głową, złociste oczy błysnęły niepokojem, przez usta przemknął gorzki uśmiech.
— Więc już wiemy, dlaczego postradał rozum.
— Zajebiście, po prostu zajebiście. — Victarion zatrzymał się, uniósł spojrzenie na Alvina. Poczuł się zmęczony. — O tym, kawalerze, nie wspominałeś.

Królisiu? ♥

Od Banshee cd. Aurory

Od samego świtu po zszarzałym niebie ciągnęły groźne chmury, więc każdy wiedział, że w końcu na całe kocie skaranie oberwie się deszcz. Wpierw drobny, prawie rosa strącona z liści, lecz wystarczający, aby przegonić demona z otwartych przestrzeni. Naprędce czmychnął pod tarninowe czyżnie, pod których baldachem mógł przysiąść na suchym skrawku ziemi i w poczuciu choćby złudnego bezpieczeństwa, kontynuować doglądania poczynań kobiety.
Aurora krzątała się po polanie, sprawdzała teren, przeczesywała wyklinę, podczas gdy deszcz z każdą chwilą ciął z coraz większą siłą. Cały las szumiał, dudnił, a wszelkie ślady, zapachy, tropy z wolna zanikały w przeokropnych urokach pogody. Dla kocura wszelkie starania łowcy wydawały się w obecnym warunkach bezsensowne — przynajmniej on sam zatracił możliwości rozeznania się w terenie dobrą chwilę temu i obecnie oprócz wilgoci i wzruszonych traw nie wyczuwał nic. Chociaż powiedzenie, że starał się tam wówczas cokolwiek wywęszyć, byłoby stwierdzeniem mocno nad wyraz, bo wraz z pierwszą kroplą, która zmoczyła mu nos, wszelkie jego zapały gdzieś przepadły. Całe te wzniosłe wewnętrzne demonisko, które tak rwało się w busz, położyło po sobie uszy, skuliło ogon i nagle zniknęło, pozostawiając kobietę wyłącznie z pospolitym kotem. I to kotem, którego markotność wzrastała współmiernie do tego, ile wilgoci powchodziło mu w sierść.
— Możesz sprawdzić czy tam, nieco bardziej wgłąb lasu nie ma może liści czy gałęzi z tych krzewów? Ja w tym czasie bym zastawiła tutaj kilka wnyków. — uśmiechnęła się i trąciła rosnące nieopodal komysze.
Banshee pochwycił jej pogodny wzrok, nieco się skrzywił. Odwrócił łeb, powiódł za wzruszoną gęstwiną, która zdawała się z każdą chwilą coraz bardziej szumieć, dudnić i przede wszystkim zniechęcać do choćby wyściubienia nosa spod bezpiecznego baldachu. W rozumieniu demona nie było nawet mowy o dobrowolnym opuszczeniu suchego skrawka ziemi i zapuszczenia się w mokradło, a bynajmniej godności nie dopuszczały do niego tak paskudnie zwilgłej koncepcji.
— Liście? Gałęzie? — ogon drgnął, okręcił się wokół napuszonego cielska. — Za żgajkami mam się uganiać jakbym to był jakimś wiejskim dzieckiem?
Wznios łeb zadarł podbródek i obdarzył kobietę charakterystycznie dufnym kocim wzrokiem, nagle wychodząc ze swym zachowaniem wbrew wszelkim galanteriom.
— Kuropatwami chcesz skarmić tyle niewyżytych żołądków? Na pustych kościach nasza droga Irina ma gotować rosoły? — westchnął głośno, wznosząc głos ponad huk zielonych koron z każdą chwilą coraz mocniej ciosanych przez burzący deszcz.
— I wnyki? Naprawdę wnyki? Och, Auroro, po tym, co zdążyłem zasłyszeć, to nie uwierzę. Po prostu nie uwierzę, że burza ot tak siedzi w krzakach i czeka, aż jakieś durne ciele wpadnie na sznur, czy w inne żelastwo.


 Auroro?

czwartek, 28 maja 2020

Od Victariona

— No, dobrze, to słuchaj tego. — Fiona odchrząknęła, wyprostowała plecy. — Woda go nie zmoczy, ogień nie spali, uderzenia pięścią nie odczuje. Podepczesz — nie zwróci żadnej uwagi, a i sto olbrzymów go nie podniesie. Co to jest?
— Cień.
— Ej! Mogłeś chociaż udawać, że nie znasz, wiesz?
Victarion roześmiał się cicho, ściągnął nieco wodze Funta. Noc była chłodna, ale przyjemna; odległe echa zimy już dawno stajały, świat oddychał wiosną.
— Moja kolej?
— Twoja, twoja. Tylko jakąś porządną — zastrzegła Fiona szybko.
— Proszę bardzo. Co to jest: tak duże, że zajmuje cały świat, tak małe, że wniknie w najmniejszą szczelinę.
Fiona zastanawiała się tylko ułamek sekundy.
— Powietrze. Tak? Mam rację? — Gdy Victarion skinął głową, jej twarz natychmiast rozjaśnił triumfalny uśmiech. — H-a. Jestem mistrzem zagadek, musisz przyznać. M-i-s-t-r-z-e-m.
— Mistrzem? — Nieco przeciągnął zgłoski, złośliwie zmrużył oczy. — Taki zaszczytny tytuł po trzech zagadkach na krzyż?
— Ale je zgadłam!
— Ślepy traf.
Tak jak się spodziewał, Fiona natychmiast wydęła wargi, wstrząsnęła bojowo głową, pochodnią, ręką — musiał się odchylić, aby nie oberwać, jechali niemal kolano w kolano — sama uniosła się w siodle.
— Ślepy traf? Że ja? Że co? — Prychnęła z bezbrzeżną pogardą. — Proszę bardzo, jak chcesz! Ogłaszam turniej, niegodziwcze. Turniej o tytuł mistrza zagadek.
— Poniesiesz sromotną klęskę.
— Aha, aha, zobaczymy. Poza tym, to ty polegniesz, bez czci i honoru, pragnę zaznaczyć.
— Zobaczymy — powtórzył po niej Victarion, zadzierając głowę; niebo było bezchmurne, jasne, pełne gwiazd. Wolał nie obliczać, ile jeszcze do końca zmiany, po co sobie psuć humor. — Kto zaczyna?
— Ty.
— Dobrze. — Chwilę się zastanowił. Zagadki nigdy jakoś szczególnie go nie bawiły — chociaż Ned był ich fanatykiem, katował go i Arstana jakimiś niemal co wieczór — wygrzebywał je z zakamarków pamięci z pewną trudnością i bez entuzjazmu, jednak patrol był długi i nudny, a czas jakoś zabić trzeba było. Victarion podejrzewał, że jeszcze trochę i zaczną z Fioną grać w kamień-papier-nożyce. — Chodzi głową w dół, ludzkiego pożywienia nie przyjmuje, a każde słowo może powiedzieć.
— Co?
Victarion uśmiechnął się niewinnie.
— Powtórzyć?
— Tak. Albo wiesz co, nie, zmieniłam zdanie. Ja zadaję pierwsza, ty zgadujesz. — Fiona znów odchrząknęła, zmarszczyła brwi. — Więc… Wię-ęc… Hm...  O, wiem. Co to jest: lata, pływa i chodzi.
— Kaczor.
Zachichotała szatańsko, ułożyła się wygodniej w siodle.
— Nie!
— Nie-e?
— Nie, zgaduj dalej.
— Uhm. Łabędź.
— Nie.
— Kormoran?
— Nie.
— Pelikan?
— Coraz gorzej, Rion.
— Ale jakiś ptak?
— Nie podpowiadam — odparła Fiona bezlitośnie, odgarniając pukiel włosów za ucho; w świetle pochodni wydawał się ognistorudy. — Jeszcze trzy szanse. Zgaduj!
— Perkoz.
— Pudło.
Victarion westchnął, zastanowił się głęboko, zanim zupełnie skapitulował.
— Nie mam pojęcia.
Fiona zaśmiała się głośno, triumfalnie, z miażdżącą satysfakcją.
— Ha! H-a! Widzisz? Mówiłam, jestem m-i-s-t-r-z-e-m, jak mogłeś tego nie zgadnąć, och, widzisz, nie miałeś szans, od początku wiedziałam, trzeba było dać ci fory.
Parsknął pod nosem, cicho, pobłażliwie, przechylił głowę.
— Więc co to było, mistrzu?
— Kaczka.
— Przecież powiedziałem…
— Powiedziałeś „kaczor”.
— To nie jest to samo?
— Kaczor to samiec kaczki.
— Więc jest kaczką.
— Więc trzeba było powiedzieć: kaczka.
— Na jedno wychodzi.
— Wcale nie, męski szowinisto. Rozwiązaniem jest kaczka, nie samiec kaczki.
— Oszukujesz, koleżanko — uznał Victarion. — Kaczor, kaczka, jeden pies. Twój tytuł mistrza jest szemrany.
— Szemrany?! — Fiona błyskawicznie przełożyła wodze do drugiej ręki i zdzieliła go pięścią w ramię; nawet nie próbował się uchylić, znów parsknął śmiechem. — Wypraszam sobie, kolego. Kaczor i kaczka to nie jest to samo.
— Pływa, lata, chodzi i robi „kwa, kwa”. Gdzie widzisz różnicę?
— Zresztą — zignorowała jego uwagę — ta twoja zagadka nie lepsza. Co to niby miało być, co?
— Pióro. Do pisania.
— Od kiedy pióra mówią?
— Od kiedy kaczor nie jest kaczką?
— Nie odwracaj kota ogonem — zbuntowała się Fiona. — Zresztą… O! Rion, patrz tam.
Podążył wzrokiem za jej wyciągniętą ręką. Byli już niedaleko granicy lasu; między drzewami tliło się blado jakieś światełko, migotało chybotliwie, niepewnie, jakby zaraz miało zgasnąć. Victarion zmrużył oczy, wysilił wzrok. Zdawało mu się, że dostrzega jakąś sylwetkę.
— Kto normalny łazi po lesie w nocy?
— Nie mam pojęcia — odparła Fiona beztrosko, zatrzymała konia, uśmiechnęła się z niezmąconą słodyczą. — Powiesz mi, jak sprawdzisz.
— Ja.
— Ty. O, i weź pochodnię, mnie już ręka ścierpła.
Funt pokłusował w stronę drzew chętnie, zadowolony ze zmiany tempa.
Las tutaj był jeszcze w miarę rzadki, drzewa rosły rozproszone, porozrzucane jakby w kaprysie; światło gwiazd przedzierało się bez trudu pomiędzy gałęziami obsypanymi świeżą zielenią. Krzewy były niskie, nieliczne, przybierały fantastyczne, cieniste kształty. Victarion ściągnął wodze Funta, zwolnił do stępa, poprawił pochodnię w dłoni. Gdzieś strzeliła gałąź, rozległ się głos puchacza, harmider skrzydeł gwałtownie uderzających o powietrze. Jakiś ptak zerwał się do lotu tuż przed nimi, Funt zachrapał.
I — kolejny dźwięk.
Najpierw przytłumiony, odległy, potem coraz bliższy, doskonale znajomy — regularny, miarowy odgłos łopaty uderzającej o ziemię.
Po chwili zobaczył jego źródło.
Wysoka, smukła postać, uzbrojona w potężną łopatę, z zapamiętaniem kopała jakiś dół pod drzewem; światło latarenki zawieszonej na gałęzi było słabe i rozchwiane, ale Victarionowi wystarczyło, aby rozpoznać, kogo ma przed oczami. Yuuki Tenebris, jedna z najbarwniejszych i najbardziej nieobliczalnych osób w Gildii, chodzący huragan i synonim do słowa „kłopoty”. Dotychczas zamienił z nią może kilka słów.
Zatrzymał wałacha, uśmiechnął się miło.
— Nie za późno na spacery?
Yuuki uniosła głowę, zmierzyła go pobieżnie wzrokiem, zatrzymując się na pochodni. Błysnęła zębami, oczy zalśniły niepokojąco.
— Skoro już tu jesteś, to mi poświeć — oznajmiła, wracając do pracy. Zgrzyt, zgrzyt, łopata uderzyła o ziemię.
Victarion spiął Funta, podjechał kilka kroków, zatrzymał się obok Yuuki, opuścił nieco pochodnię; ciepły blask oblał sylwetkę Yuuki, zalśnił na włosach, wyzłocił skórę, wyłonił z mroku czarne skrzydła.
Yuuki znów zatrzymała się na chwilę, przyjrzała krytycznie pochodni.
— Ale weź podnieś tego badyla, nie chcę się sfajczyć. O, tak. Teraz zajebiście, tak trzymaj.
— Co tu robisz w środku nocy, Yuuki? — powtórzył Victarion spokojnie, niegłośno. Miał obowiązek pytać o to każdego, kogo spotkał na terenach gildii podczas patrolu, nawet gildyjczyka.
Poza tym naprawdę go to ciekawiło.
— Kopię. — Yuuki mówiła tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Energicznie wbiła łopatę w ziemię, przesypała ziemię na rosnący kopczyk obok.
— To widzę. — Przez chwilę obserwował ją w milczeniu, z rozbawieniem. — Rozumiem, że nie mogło poczekać do rana.
W krzakach za jego plecami coś zaszeleściło; drgnął nieznacznie, obrócił głowę.
Miał tylko nadzieję, że to nie jest ta pojebana kura.

Yuuki? ♥
Mea culpa, następne pójdą mi szybciej

wtorek, 26 maja 2020

Od Javiery cd Tadeusza

    Blondwłosa dziewczyna stała przy ścianie. Ręce miała założone na piersi. Kubek, w którym wcześniej znajdował się napój, leżał obok ich stóp, roztrzaskany. A to czy skończył tak przez zderzenie, czy zirytowanie pani weterynarz to już inna sprawa… Lepiej, aby nikt nie pytał. Normalnie Javiera posyłałaby cały czas pogardliwe spojrzenie żabiemu członkowi gildii, ale tym razem stwierdziła, że nawet na to nie zasługiwał. Zamiast tego postanowiła go jawnie ignorować. Ze sztucznym zaciekawieniem oglądała swoje paznokcie u dłoni. Jednym uchem wpuszczała, to co mówił, a drugim wypuszczała. Kompletnie nie obchodziło ją jego zdanie. Przecież nie będzie słuchała morałów od jakiegoś durnego płaza. Dlatego też czekała tylko na moment, w którym to ten zakończy swą wypowiedź. Gdy to nastało, momentalnie ominęła “zwierzę” i szybkim krokiem ruszyła w stronę wyjścia z budynku. Na odchodne mruknęła tylko pod nosem “głupia ropucha”. Miała w głębokim poważaniu fakt, że Tadeusz mógł to usłyszeć i poczuć się urażonym. Oczywiście, nie miała także najmniejszego zamiaru wracać do kuchni. Była za dumna, aby tego dokonać. Nie da im wszystkim tej satysfakcji. Szczególnie po słowach, jakie usłyszała. Już wolała cierpieć przez resztę dnia niż znaleźć się, chociażby w pobliżu medyka na chwilę. Najchętniej to sprawiłaby, aby ten zniknął, przepadł na zawsze, ale tak dobrze to nie ma. Musiała pocieszyć się jedynie możliwością unikanie go. Będąc już na zewnątrz, zwolniła trochę kroku i odetchnęła. Emocje, które kumulowały się w niej, zaczęły powoli opadać. Mogła już z powrotem trzeźwo myśleć bez ciągłej chęci zrobienia czegoś medykowi. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że zrobiła swego rodzaju gafę. Miała iść do swej kwatery, aby zabrać zwierzaki ze sobą. Oczywiście przez ogrody spokojnie da się dostać do budynku mieszkalnego, ale przecież o wiele szybciej mogła tam dotrzeć dzięki przejściu, które łączyło główny hol i owe miejsce. Dziewczyna zapałała niezwykle mocną chęcią uderzenia głową w ścianę bądź krawężnik.
— Jak mogłam być tak zaćmiona przez tego zwierzaka, aby całkiem zapomnieć o drodze wewnątrz budynku — schowała twarz w rękach, przystając na chwilę. — Teraz będę musiała się przedzierać przez te głupie ogrody — w końcu do środka nie wróci. Nie pokaże po sobie tego, że mogła popełnić taki głupi błąd.
Javiera westchnęła tylko i powróciła do stawiania powolnych kroków przed siebie. Niektórzy może i idąc taką drogą, zachwycaliby się roślinnością, podziwialiby ją. Jednak nie ona. Dwudziestoczterolatka kompletnie ignorowała całą zieleninę. Nawet kilka razy w przypływie większej irytacji czy gniewu złamała gałązki jakiś większych roślin. Oczywiście nie tych leczniczych. Tych nigdy by nie skrzywdziła, bo były jej potrzebne do pracy, ale te ozdobne… Były dla niej bezużyteczne i nie uznawała je za cokolwiek ważnego, wartego uwagi. Dla niej mogły nie istnieć. Z takimi myślami dotarła w końcu do części mieszkalnej, a potem już szybko trafiła do swojego pokoju.
— Dobra, szybko zbieramy się, nie mam ani czasu, ani ochoty użerać się teraz z wami — mruknęła, patrząc na swe pupile.
Na szczęście te jakby wyczuwając nastrój blondynki były nadzwyczaj spokojne. Nie uciekały ani nic. To było dość dziwne zjawisko, ale dziewczyna wolała nie pytać ani nic. W końcu było jej to na rękę. Szybko zgarnęła w ręce Harry’ego, a Hera sama usadowiła się na jej ramieniu. Mając już zwierzęta ze sobą, pani weterynarz poszła do swego gabinetu.

~***~

    Praktycznie cały dzień spłynął Javie na narzekaniu. Była szczególnie marudna. A wszystko przez to, że nie spożyła codziennej dawki kofeiny, która to była jej wręcz niezbędna do normalnego funkcjonowania. Cały czas coś jej nie pasowało. To leki leżały w złej kolejności. To uznawała, że przyprowadzano zwierzęta do niej stanowczo za późno albo, że przesadzano i niepotrzebnie zawraca jej się głowę. Jakby tego było mało, to oczywiście przeliczyła się i Harry wraz z Herą pragnęli jej ciągłej uwagi. Przeszkadzali jej w pracy. Wiecznie zaczepiali, to podgryzając ją, to ukazując swą obecność przez głośne miauczenie i szczekanie. Stanowczo miała wszystkiego dość.
— Niech ten dzień się skończy już — wręcz wyszeptała sama do siebie.
Niestety ignorowanie kotki, które dotychczas praktykowała, odwróciło się przeciwko niej. Kiedy chowała już wszystkie leki, aby nic się z nimi nie stało przez noc, stworzenie szybko wskoczyło na szafkę i porwało jedną z fiolek. Jedną z dość ważniejszych, której zawartość nie jest tak łatwo zdobyć.
— Wracaj tu! — krzyk dziewczyny rozniósł się po pomieszczeniu. — Nie… — lekko przeraziła się, widząc jak Hera, prześlizguje się przez szparę w drzwiach, które musiały być źle zamknięte. Szukanie jej po całym terenie gildii jakoś nie widziało się pani weterynarz.
Momentalnie rzuciła się w tamtą stronę. Wybiegła na korytarz i stanęła jak wryta. Jej oczom ukazał się widok, które się nie spodziewała. Nie wiedziała, czy powinna się cieszyć, czy może wręcz przeciwnie. Na końcu korytarza stał Tadeusz, do którego to łasiła się kotka.

[Tadeuszu?]

poniedziałek, 25 maja 2020

Od Marty

Naga stopa wyciągnęła się na materacu, rozkoszując się jego miękkością, ciepłem oraz możliwością dostosowania się do leżącego na nim ciała, które zamiast obudzić się z przygnieceniami czy spiętymi mięśniami, czuło się niczym nowo narodzone. Powoli zaczynała przyzwyczajać się do luksusów, którymi została tutaj obdarowana, choć, musiała przyznać, zbyt wielkich trudności jej to nie sprawiło – od zawsze miała niezwykłą tendencję do ułatwiania sobie życia, do wyszukiwania jak najwygodniejszych i dogodnych dla siebie opcji, nawet jeżeli takową oznaczało spanie wśród młodych cielaków, byleby było jej odrobinę cieplej – wolała rano wykąpać się w pobliskiej rzece, niźli obudzić się z niby niegroźnym katarem, który ciotkę ze strony matki doprowadził przecież do niefortunnej śmierci. I w dodatku jakiej bolesnej, jakże okropnej! Kaszel duszącej ciotki nadal czasem śnił się jej po nocach, wzbudzając dreszcze zbiegające wzdłuż kręgosłupa, w dodatku nie takie przyjemne w porównaniu do tych wywoływanych w specyficznych, bardzo konkretnych sytuacjach. A gdy wykasłała tę okropną, zielonkawą flegmę! Tfu! Dziewczynka zmarszczyła czoło, przerzucając się z boku na bok, chcąc odgonić okropne drżączki. 
W Gildii jednak nie musiała spać wśród krów w staraniach o niezłapanie niefortunnego choróbska, ba, nie musiała nawet i użerać się z rodzeństwem o miejsce w kuchni, byleby nie wylądować w zawsze zimnym wałkierzu, przed którego chłodem nie dało się uciec nawet za pomocą porządnej pościeli wypełnionej gęsim pierzem, przywiezioną przez ojca z większego miasta, prawdopodobnie wymieniwszy ją za cielaka. Tu nie musiała również kąpać się w lodowatej, aczkolwiek cudownie świeżej, wodzie, mając dostęp do zawsze ogrzanej sauny. Czuła się niczym królowa, istna szlachcianka z zawsze pełnym żołądkiem, czysta, wypachniona i piękna, bez słomy we włosie. I nawet jeżeli w ciągu dnia musiała do czegoś przysiąść na dłużej, tak zawsze kończyła to punktualnie, bez żadnych niepotrzebnych opóźnień. Słońce przygrzewało w czubek głowy, a ona cerowała czyjeś skarpetki, rozwieszała bieliznę czy w końcu zajmowała się pracą jej przypisaną, jaką była opieka nad ogrodem – cieszyło ją niezwykle, że nie trafiła do kuchni. Za nic w świecie nie potrafiłaby chociażby upiec porządnego bochna chleba, a gdy miałyby w dodatku oceniać ją surowe oczy starszej kobiety, najwidoczniej rządzącej w kuchni i już nazywającej ją małym chucherkiem, choć mała nigdy nie była, prawdopodobnie skończyłoby się to jeszcze większą katastrofą. A to wszystko podśpiewując cichutko, a czasami trochę głośniej, bo niektóre piosnki należało nawet i wykrzyczeć, nuty przekazywane z prababki na babkę, z babki na matkę, a z matki na córkę. Nic więcej przecież nie potrzebowała.
I nawet szczury w przybytku tym wydawały się jakieś większe. Tłustsze w porównaniu do tych górskich. O żabach nie wspominając, bo na te w Gildii najwidoczniej działała jakaś niezbadana boska moc ułatwiająca im poruszanie się niczym człowiek oraz noszenie ubrań – na dodatek cylindrów i kamizelek, a nie zwyczajnych i luźnych lnianych koszul. Któż o zdrowych zmysłach widywał tak ludzkie, w dodatku dosyć pulchne żaby?
Marta miała nadzieję, że członkom Gildii nie dosypywano niczego do posiłków oraz herbaty, a owe jawy, choć niezwykle nieprawdopodobne, były jednak prawdziwymi istotami z krwi i kości.
Cudownie fioletowy oset połaskotał ją w paliczki, niby drocząc się, kusząc, by zostawić go w świętym spokoju, byleby nie wyrywać go z ziemi, choć chwilę później leżał w już zaciśniętej dłoni, wprost przed uważnie studiującymi go błękitnymi tęczówkami. Wręcz książkowe haczyki na okrywie zadrżały niby przed natarczywym spojrzeniem (choć prędzej spowodowane było to po prostu dosyć mocnym tego dnia wiatrem), palce pogładziły ubarwione włoski, rozkoszując się ich miękkością. Kobieta uśmiechnęła się szeroko i cały czas utrzymując roślinę w dłoni, będąc niezwykle zadowoloną ze swojej zdobyczy, otworzyła zielnik, by następnie pospiesznie włożyć ją pomiędzy kartki. Teraz pozostawało jedynie poczekać oraz odnaleźć osobę z ładnym pismem, które nawet i nieczytatej, i niepisatej przypadnie do gustu – owe miało być delikatne, przyozdobione zawijasami w odpowiednich miejscach, ale nadal utrzymujące formę liter, a nie losowych szlaczków, które dla odczytania byłyby jedynie dla autora danego słowa. A to wydawało się niezwykle trudnym zadaniem, mając na uwadze, iż znalezienie liter dorównujących tych spod ręki szeptuchy mogło wydawać się rzeczą niemożliwą. Lekko podrzuciła swój cenny zielnik w dłoniach, schowała go pod pachę. Poprawiła luźno zaciśnięte sznury w gorsecie, tychże rzadko kiedy porządnie dociągała, stwierdziwszy kiedyś, iż stały i mocny oddech w piersi zdecydowanie w dłuższym rozrachunku sprawdza się lepiej, niźli ściśnięta kawałkiem skóry talia. Zresztą, owa była i tak wystarczająco wąska.
Nogi same poniosły ją w pobliże stajni oraz zagród, byle ku zabieganym i zapracowanym ludziom zajętych własnymi, codziennymi problemami, do jakich, przykładowo, mogła zaliczyć ganianie za rozbieganymi, rozbeczanymi owcami ewidentnie mającymi problem z wejściem do zagrody. Blondwłosy pastuch przeklinał pod nosem, raz co raz unosząc drewnianego kija ku niebu, jakby miało mu to pomóc. Marta parsknęła cichym śmiechem, kręcąc głową na tę jego nieporadność i ewidentny brak doświadczenia w obsłudze kierdelka. Takiego sposobu wganiania owiec jeszcze nie doświadczyła, a widziała wielu profesjonalistów w pracy, w dodatku ze zdecydowanie większymi stadami (cóż to było, dwadzieścia owiec na krzyż?) – najwidoczniej gildyjny światek rządził się własnymi prawami, zresztą, kobieta i tego zdążyła się już domyśleć. A problem z owcami rozwiązałby przecież porządny, dobrze wyszkolony owczarek. Wujo miał takiego, och jakże piękna to bestia była! Wielkości porządnego, dobrze umięśnionego kuca, z zębiszczami na tyle ostrymi, by odgonić każdego amatora kradzieży jagniąt. Cudownym przeżyciem było utrzymanie takiego biesa u nogi, przejście się po okolicy z wysoko zadartym noskiem, byleby tylko ustawić się w całej wsi na dobrej pozycji. Pies taki przy okazji również bardzo dobrze utrzymywał z daleka przypadkowych, niezbyt kuszących amantów, na których nawet oka przez chwilę zawiesić się nie dało. Ci zazwyczaj uciekali w popłochu, niby spłoszone sarny, gdy owczarek tylko zaszczekał.
Nagłe krzyki wybudziły kobietę z owej medytacji. Podskoczyła w miejscu, przystając na palcach u stóp, niby chcąc dojrzeć odrobinę więcej, choć to nic przecież nie zmieniało – była wystarczająco wysoka, by dojrzeć, iż najwidoczniej niespodziewane zajście musiało zajść we wnętrzu stajni. Cóż więc począć, gdy z natury było się ciekawską istotą, a piekło Marcie widziało się wcale nie tak strasznie. Mocniej ściskając zielnik w dłoniach, wbiegła do środka, nie mogąc nie wściubić ciekawskiego nosa w nieznaną jej sprawę. Bo miała przecież tylko zerknąć, tak na chwilkę, chwilunię, uszczknąć jakiejś informacji dla siebie, a następnie wrócić do swoich, codziennych spraw, zresztą, tak samo jak reszta gawiedzi.
[ cóż wydarzyło się w stajni? to w następnym odcinku, ktosiu, widzowie oczekują i się niecierpliwią ]

A wiatr w kominie śpi, bo ciemno. A ja? Co ja? Co będzie ze mną?

po prostu
Marta
białe turnie • zielarka
23 • 2X.09 • córa oficjela i mężatki
Maki
Trawa
Siano
Witki i snopki
Pozwól mi ją ze sobą zabrać. — Mężczyzna łapie kobiece dłonie, a samo ciało przyciąga do siebie i wgapia się w te modre oczy błagalnie, nawet jeżeli pozostają nieugięte, twarde, chłodne niczym błękitny i szlachetny kamień. — Tu nie ma krzty cienia przyszłości.
— A co, a tam to ma? Wiejska, nieślubna córa? Bękart? — Dech zamiera w dziecięcej sylwetce chowającej się za rogiem, za drewnianą ścianą z idealną dziurą na jedno małe oko.
I nawet jeżeli nie wie, kim jest ten okropny bękart, tak podejrzewa, że musi być postawiony w okropnie brzydkiej sytuacji. Nerwowo wbija paluszki w jeszcze miękkie i nieskalane pracą dłonie, drapiąc je paznokciami, których wyjątkowo jeszcze nie obgryzła. Niebieskie oko przygląda się z zainteresowaniem dwóm dorosłym sylwetkom. Pozycję dziewczynki zdradzają jedynie dwie, może trzy rude sprężynki wystające zza drewna. Nic więcej.
— Edukację. Szansę. A nie zatęchłą — mężczyzna spluwa na grunt, obok kobiety, a dziewczynka marszczy czoło na tak brzydki gest — dziurę.
— Nie będziesz pluć mi na tę ziemię, ty! I co, ją weźmiesz, mnie zostawisz? Z tym pijusem? Ścierwo, gnida…
Kobieta unosi dłoń, kieruje na wysokość męskiego policzka, już pociąga łopatką, mięśnie naginają się. Zamiera w ruchu na dźwięk upadającego na ziemię ceramicznego naczynia. Rudowłosa dziewczynka zamiera, orientując się, że a i owszem, to ona spowodowała nagły huk. Oddech dziecka zamiera.
Dorosłe oczy gwałtownie obracają się w kierunku drewnianej ściany, spoglądając na nią sucho, obdarzając swój problem jedynie chłodem. Dziewczynka wymyka się zza desek, opuszczając modre spojrzenie na własne stopy w płóciennych kapciach, czując, jak rudowłosy mężczyzna i niebieskooka kobieta świdrują w jej małym ciałku dziury. Dokładnie takie same, jak te w ścianie, jak te, przez które ich podglądała oraz nasłuchiwała. I stoją tak martwo niczym te trzy wystające zza horyzontu góry, a krwawe maki rosnące na skraju budynku kołyszą się na wietrze.






Chłodna rzeka muska kobiece kostki, a powieki zaciskają się odrobinę w uczuciu przeszywającego chłodu. Syczy. Za swoimi nagimi plecami słyszy głośny śmiech, chyba jeszcze bardziej melodyjny niż jej własny.
— Po co się tam pchasz? — rozbawione pytanie dobiega uszu schowanych za rudymi lokami.
Dziewczyna prycha głośno w odpowiedzi, zarzuca włosami i spogląda za siebie, znad ramienia, by na brzegu ujrzeć kobietę z nosem w książce. Prawdopodobnie związanej z czarami lub ziołami, jak to w fachu miejscowej szeptuchy wypadało.
W końcu wzrusza ramionami i podąża dalej, głębiej. Woda sięga łydek, kolan, aż w końcu znajduje się przy dziewczęcych biodrach. Nogi zostają pochowane, Marta wzdycha cicho i na tafli rzeki zatrzymuje swoje opuszki. Szuka oczyszczenia i zbawienia, bo wydaje się sobie obrzydliwe grzeszna, niechciana. Przez umysł przebiega zwinna niczym zając myśl, że może mogłaby właśnie ukucnąć, wepchnąć swój własny nos pod zimną taflę, by następnie zamknąć się w niej. Dokonać samopochowania, a następnie dać ponieść się nurtowi, w ten sposób odkrywając, gdzie ta srebrna wstęga ponosi wodę. Szybko wyłapuje jednak jeden zgryz w całym swoim planie. Plecy nadal ją palą, przypominając o karze. Obawia się, że lodowata chłodna nie uśmierzy bólu, a jedynie go spotęguje.
— Marta, bo mi zamarzniesz! — krzyczy znad książki szeptucha, posyła w kierunku rudogłowej ciepły uśmiech, tak bardzo kontrastujący z wodą rzeki.
Dziewczęce palce ostatni raz muskają tafle, niebieskie oko prześlizguje się po wodzie znikającej gdzieś za jedną z gór. Przez głowę przebiega ostatnia myśl o zostaniu piękną boginką wciągającą obrzydliwych ludzi w swe wodne objęcia.
Marta wychodzi na brzeg, a świeża, wiosenna trawa kłuje ją w nagie stopy.






Ucieka nocą, biorąc ze sobą dokładnie dwie sukienki (nie wliczając tej na sobie), trzy chusty na włosy, bieliznę, mieszek pełen oszczędności, które uczciwe zarobiła u sąsiadującej z nimi szeptuchy, swój zielnik, pismem wypełnionym oczywiście przez jej pracodawczynię, bo sama pisać nie potrafi, oraz złoty wisior podarowany jej w geście wiecznej miłości przez młodego, prawdopodobnie odrobinę przygłupiego, bo miłością na pewno nigdy nie miały być pojedyncze schadzki w sianie w stodole, szlachcica, u którego ojca pracuje jej własny. Łańcuszek planuje jak najszybciej sprzedać, szybko zdając sobie sprawę z tego, iż owy pozwoli przeżyć jej przez wystarczająco długi czas oraz kupić porządne buty, które wytrzymają wędrówkę. Owych nie wzięła, nie wiedząc, czy z pośpiechu oraz podekscytowania buzującego w żyłach, czy ze zdrowego rozsądku – w końcu obuwie robiło więcej hałasu. Oczywiście, że jej nie słyszą. Młodszy brat zbyt głośno chrapie, a wcześniejszego poranka dokładnie zbadała, które z desek skrzypią – jeżeli zaskrzypiały pod naporem nagiej, chudej stopy, to w jakich miejscach. Okno na noc pozostawiła otwarte, tłumacząc to okropną duchotą panującą w małym domostwie – to przez nie wyskakuje. Drzwi zaryglował ojciec, zresztą, zbyt blisko nich spał, by w ogóle ryzykować ich otwarcie oraz przypadkowe skrzypnięcia. Nie daj bogowie, zwierzęta jeszcze podniosłyby raban.
Czeka dokładnie tam, gdzie ustaliły. Jak zawsze, szeroko uśmiechnięta i roześmiana, z bladymi w porównaniu do tych rudogłowej polikami i nigdy nie tkniętym wstęgą włosem. Marta wskakuje na powóz, prosto w gryzące siano, które oczywiście bez pytania wślizguje się pod spódnicę, by tam wbić się w delikatną skórę ud, łaskocząc, drażniąc, a następnie, klepiąc drugą kobietę w ramię, daje znak do odjazdu.
— Na pewno nie chcesz ze mną zostać?
Rudowłosa prycha, przerzucając się na prawy bok. Koła toczą się po kilku kamieniach, podrzucając ją w górę. Nie odpowiada. Szeptucha wzdycha cicho, nie zadając już jakichkolwiek pytań przez całą drogę.

Starsza kobieta splata ręce pod piersią, zaciska suche wargi i spogląda na mężczyznę, oczekując jakiejkolwiek decyzji głowy rodziny. Ten jedynie wzrusza ramionami. Wróci. Bo przecież zawsze wracała, cóż więc miało się niby teraz zmienić? Ot co, młoda dziewka z buzującymi emocjami, nie mogąca znieść jakiejkolwiek decyzji podjętej przez głowę rodziny bez wcześniejszej dyskusji, jakby owa kiedykolwiek była potrzebna. Wróci, obiją jej plecy rózgą, a ona zniesie to z nisko opuszczoną głową. Jak zawsze, nic nowego.
Ptaki tego ranka są wyjątkowo ciche, nie mając jakichkolwiek sił, by się odezwać.






Oko błyskające filuterną modrością | Ogniste włosy poświadczające o byciu wiedźmą, czarownica, biesem i wszystkim, co najgorsze | 175cm | Kolorowe chusty, kolorowe spódnice | Właścicielka rozpadającego się zielnika, który słowem pisanym uzupełniają inni |
Trzecia kapejka Marciuchy, bo (znowu!) zasłużyła. Jak zawsze, prosimy o wcześniejszą konsultację w razie używania Marty. Na wizerunku art wykonany przez cudowną Yuliyę Litvinową. Tekst może kiedyś zaktualizuję. W tytule Agnieszka Osiecka i Jeszcze zima.
Ostatnia aktualka: 11.02.2022

niedziela, 24 maja 2020

Od Eugeniusza c.d. Nikolaia

Nie miał kompletnie pojęcia o co chodzi mężczyźnie. Odkąd tylko się pojawił w gildii, ten niemalże dzień w dzień łaził za nim, a teraz wyskakuje ze stwierdzeniem pokroju "słońce świeci". Gieniu nie przywiązywał wielkiej wagi do tego typu rzeczy, przez co faktycznie chodził w nieco już zużytej koszuli i spodniach. Ale jednak wciąż były w dobrym stanie. Ubrania miały być przede wszystkim funkcjonalne, nie modne. Modnie to mogła się ubierać nie znająca pracy szlachta. Prychnął. Poczekał tylko, aż blondyn przestanie się śmiać.
- No. - powiedział spokojnie i poszedł w swoją stronę. Zaśmiał się pod nosem. Mężczyzna, Nikolai o ile się nie mylił i dobrze skojarzył imię z osobą, był albo bardzo głupi, albo miał jaja, żeby wypalić tak do nieznajomego. Eugeniusz stawiałby prędzej na to pierwsze niż drugie. Wyglądał mu on raczej na obrażone dziecko, niż awanturnika. Nieco duże, ale jednak dalej dziecko. 
Zostałby i by się z nim kłócił, gdyby nie to, że miał kilka spraw do załatwienia. Warsztat sam się nie urządzi. Wyciągnął z kieszeni piersiówkę i nią zakręcił. Tak samo jak rum się sam nie uzupełni. Wypił ostatnich parę łyków i zaśmiał się. Zaiste dobry mieli tutaj rum. Czuć w nim było smak Fliss. Swego czasu wypił sporo tamtejszego trunku. Mógł nie witać w tamtejszych portach przez wiele lat. Mógł już pozapominać gdzie były najlepsze tawerny. Ale smaku dobrego Erlańskiego rumu nigdy.
Udał się na plac za budynkiem gildyjnym. Tym razem ten duży dzieciak nie śledził go. O ile tak można to było nazwać. Facet po prostu łaził za nim w znacznej odległości od czas do czasu chowając się za rogiem, myśląc, że nikt go nie widzi. A zwłaszcza Eugeniusz. Naprawdę nierozgarnięty dzieciak. Nie to co za jego młodych czasów. Ludzie mieli o wiele więcej oleju w głowie. Jak chcieli kogoś śledzić, to nie kucali za krzakiem. Nie wychylali całego torsu zza rogu. No i mieli też choć odrobinę kultury. O dyscyplinie nie wspominając. Gdyby byli na morzu niektórzy już powiesiliby go na maszcie albo za burtą. Ewentualnie zamknęli w pustej skrzyni w luku ładunkowym. Człowiek od razu nabierał moresu po czymś takim.
Wszedł do środka i wyciągnął dwa kozły na zewnątrz. Wyniósł kilka desek i narzędzi. Złapał za strug i zaczął dokładnie heblować deski. Wszak szafka na mniejsze narzędzia i przybory nie mogła być w żadnym wypadku nierówna. To, że według niektórych ubierał się jak "stary dziad", nie świadczyło, że Eugeniusz nie przykładał wagi do estetyki i wykonania. Kiedyś nie było tak jak teraz. Jak już się coś robiło, to robiło się to porządnie. Zwłaszcza jak miały się tam znajdować niestandardowe przedmioty ukryte w specjalnej przegrodzie. Trzeba było składować swój malutki zapas trunków w bezpiecznym miejscu.
Praca szła sprawnie. Poranek był rześki. Słońce przyjemnie grzało gdy wiatr ustawał. Wszedł do środka w poszukiwaniu rysika, żeby zaznaczyć linie cięcia i wpustu. Gdy wyszedł zobaczył jak zza rogu wychodzi ten głupi dzieciak. Szedł dosyć szybko. Eugeniusz zdążył położyć rysik na desce gdy blondyn dotarł do niego.
- O co ci chodzi? - rzucił patrząc na niego i uśmiechając się przy tym. Nie ukrywał irytacji na mężczyznę, ale też nie przestawał się uśmiechać. - No synku?

No, jakoś to poszło

czwartek, 21 maja 2020

Od Nikolaia do Eugeniusza

⸺⸺ 🜚 ⸺⸺

Tytuł najświeższego nabytku został mu zwinnie odebrany, co wcale mu się nie spodobało, zważając na to, jak mało czasu dano mu na porządne zabłyśnięcie. Przez pierwsze kilka dni chodził za starym mężczyzną niczym nastroszony kot, starając się dokładnie dać mu do zrozumienia, że nie podoba mu się jego obecność. Jego zbywająca, leniwa fizjognomia, pyszny uśmiech i okropne ciuchy, na które nie mógł patrzeć, odkąd przypominały mu o najgorszych szmatach rozdawanych w sierocińcach. Do tego drobne okularki, które wcale ale to wcale nie pasowały do kształtu jego twarzy, szpecąc zaniedbane rysy.
Mężczyzna najwidoczniej nigdy nie postanowił oddać się właściwej regeneracji, na co wskazywała przeorana bruzdami i zniszczona słońcem skóra. Sucha, ciasno naciągnięta i pomarszczona skóra, która kolorem zdawała się po prostu brudna. Nie była to przyjemna opalenizna przypominająca kakao rozsypane na miękkim ciele... Tej kobiety, która pomagała mu znaleźć wstążkę, a której imienia już nie pamiętał. Był to ziemisty odcień przypominający mu wysuszone stepy na zachodzie, przez które przeprawiał się na tyle długo, by mylić jawę ze snem, a na dalekim horyzoncie widzieć wyimaginowaną oazę. Pewnie, gdyby nie pomoc pewnego młodego paniczyka, który akurat hulał przez sawannę na swoim przysadzistym kucu, nigdy nie udałoby mu się powrócić ze zgubnej przygody, po której dobre trzy dni spędził, leżąc w pieleszach. Jedynym pozytywem całej tej nieprzemyślanej wyprawy był zdecydowanie dziwny owoc, którym karmił się przez kolejne doby, które spędzał przy oazie. Nigdy więcej się na niego nie natknął, jednakże był prawdziwie wybornym przysmakiem, który to jednak po jakimś czasie zaczął uznawać za wytwór wyobraźni. Wątpił bowiem, by kiedykolwiek dane było mu na powrót odnaleźć błękitny owoc w kształcie gruszki z płasko ściętym czubkiem. Szczególnie że gdy wspominał o nim komukolwiek, wszyscy zdawali się nie mieć zielonego pojęcia, o co chodziło młodemu, może nieco narwanemu mężczyźnie.
Na dobrą sprawę cała ta oaza mogła być zmyślona. Jeśli się dłużej zastanowić, to zdecydowanie była jedynie wytworem krnąbrnej wyobraźni mężczyzny.
Szkoda. To były bardzo smaczne niebieskie gruszki.
Wracając jednak do chodzącej, poobdzieranej blizny ubierającej się w największe łachmany, jakie można tylko znaleźć na darmowym targu, gdzie właściciel antykwariatu zdecydował się pozbyć wszystkich ciuchów, które nawrzucali mu niesforni mieszkańcy.
Nikolai wzdrygnął się na tak absurdalny wręcz brak gustu, jakim cechował się mężczyzna. Pragnął mu pomóc, by choć trochę zaczął przypominać porządnego człowieka, zamiast wymiętoszoną wywłokę, o której nawet nie chciał już mówić, bo na samo wspomnienie brudnej koszuli przechodził go dreszcz. Przeszywający, taki od koniuszków palców u stóp, po ostatnie kosmyki blond włosów, które, zdawało mu się, podniosły się nieco u nasady.
Dlatego też usadowił się na niewygodnej, długiej ławie, plecami i łokciami opierając się o masywny stół. Czekał na swoją zwierzynę, wiedząc, że ofiara zawsze przechodziła akurat tą stroną sali, gdy udało jej się już odstawić talerz po obfitym śniadaniu. Zdołał dokładnie rozpoznać się w planie dnia nowo przybyłego, wszystko tylko dla tego momentu, gdy wolnym, ciężkim krokiem mijał trzeci stół pod ścianą.
I gdy tylko zamajaczył mu na widoku, wbił w niego uważne, piwne spojrzenie i lustrował go dokładnie, długo, do chwili przejścia obok niego. Zerknął na niego kątem oka. Iskra. Tyle mu wystarczyło.
— Ubierasz się jak stary dziad — zaśmiał się bardzo brzydko, gardłowo i głośno, a jego struny zaskrzypiały, wymuszając kaszlnięcie, jedno, drugie. Całą kaskadę, wodospad, złapanie się pod brzuch w nieopanowanym ataku. Przykuł uwagę już nie tylko cholernego starucha, ale też kilku ostałych w pomieszczeniu, jednak gdy w końcu udało mu się uspokoić, chrząknął, dość doniośle i pozwolił sobie na dosłownie chwilę skruchy, zanim ponownie wrócił do pysznego wyrazu twarzy.
Durnym był dzieciakiem, zdecydowanie.

⸺⸺ 🜚 ⸺⸺
[Chaos, nie umiem zebrać myśli, kurwa]

Nie pytają cię o imię


Eugeniusz Drak
69 lat | 21.9.1719 | Cieśla | "Pirat" | Żeglarz | Defros
21.5.1787r
Wybacz mi Alcamio, lecz nie mogę dotrzymać tej obietnicy. Nie jestem w stanie przeżyć starości w ciszy i spokoju. Po prostu nie mogę porzucić przygód i żyć spokojnie. Wiele słyszałem o Gildii Kissan Viikset. Naprawdę wiele. Zgraja łotrów i porządnych ludzi. Ludzie wszystkich stanów z każdego zakątka Iferii. I wszyscy chcą położyć kres katastrofom. To chyba nie najgorsze miejsce dla takiego starego wyjadacza jak ja. Dlatego postanowiłem dołączyć do nich. Zapowiada się to na całkiem dobrą zabawę, ukochana. Myślę, że przyjmą w swoje szeregi takiego upartego drania. Jeśli tak wspaniała kobieta jak ty mnie przyjęła, to i tam mnie zechcą. Pewnie ciekawi Cię jak się trzymam i czy jadam regularnie. Rum dalej dobrze smakuje, nawet z dala od morza. Choć nie tak dobrze jak z Tobą. Nie martw się jednak o mnie. Nie bez powodu dożyłem takiego wieku. I nie martw się również o to czego mnie nauczyłaś. Twoje nauki zawsze trzymałem głęboko w sercu. Mam nadzieję, że dane mi będzie jeszcze kiedyś powrócić na wyspę i Cię spotkać. No i w końcu poznać Elorę i Iralę. Móc zobaczyć cię po, bogowie wiedzą ilu latach i po raz pierwszy też zobaczyć własne dzieci. Zabawne, nie sądzisz? Dobrze, że chociaż miałem możliwość poznać ich imiona. Okropny ze mnie rodzic. Ale tak jak mówiłaś, powinienem umieć czerpać radość z każdej chwili. I udało Ci się nauczyć tego takiego zrzędę jak ja. Naprawdę jesteś wyjątkowa Alcamio... Szkoda, że pewnie tego nie przeczytasz. W końcu to tylko kolejny "list" w moim dzienniku.
Ahoj! W końcu przybył dziad-marynarz! Można używać w wątkach, a w razie problemów z charakterem śmiało pisać. Za pomoc z kodem serdeczne podziękowania dla Rawr. Bez niej by mi się zeszło z pierdyliard lat zanim bym skończył pisać kod. Pomysł na kp podpiraciłem od Yuuki. Autor art - SE

środa, 20 maja 2020

Od Ophelosa CD Leonarda

Delikatny powiew wiatru uderzył w poliki mężczyzny, trawa, która, dzięki ostatnio stosunkowo ulewnych deszczach pojawiających się dzień w dzień przez ostatni tydzień, wystrzeliła do góry, ugięła się pod cienkimi podeszwami skórzanych, lekkich butów, trzeszcząc cicho. Owce otoczyły go chmarą, by chwilę później rozbiec się, jak osoba niedoświadczona mogłaby stwierdzić, na wszystkie strony, choć kierując się w jedno, konkretne miejsce, to, co zawsze. Te, które odeszły zbyt daleko, przywołał głośnym, gardłowym okrzykiem. Usłuchały i choć niechętnie, ponownie zbliżyły się do jego nóg.
Strzeliste drzewo nie zmieniło się wcale, a wcale, nadal stojąc w środku pola niby wieża orientacyjna. Nie zmienił się również mężczyzna, obserwujący go jasnymi oczętami z daleka, siedzący po tej stronie pnia, co zawsze. Odrobinę na lewo, nie mogąc spojrzeć na niego wprost, a przez ramię – nonszalancko, od niechcenia, kompletnie niezobowiązująco.
Dłoń Chryzanta zacisnęła się odrobinę mocniej na drewnianym kiju, by chwilę później, gdy palce tylko odpuściły, podrzucić patyk ku górze, niby w geście pozdrowienia starego towarzysza, którego przecież tak dawno tutaj nie widział. Prawdopodobnie odkąd ten zaczął widywać się z jednym z gildyjskich medyków, może i wzbudzając w blondynie odrobinę zdziwienia. Kto wie, prawdopodobnie podsyconego i kapką zazdrości, która nie potrafiła zrozumieć, skąd wzięło się nagłe zainteresowanie strzelca (pastuch nigdy nie widział mężczyzny z bronią w dłoni) pokładane w Nykviście.
Kij oparł o pień drzewa, by chwilę później spocząć pod jego koroną, lekko zgarbiony, z uwagą obserwując stado owiec. Z jedną dłonią sztywno zaciśniętą na kolanie, wyciągnąwszy nogi do przodu, pochwycił za drewnianą fajkę. Podrzucił ją kilka razy pomiędzy palcami, nabił, włożył w usta. W końcu dym buchnął spomiędzy warg, a on, mogąc w końcu się odchylić, oparł się plecami o pień, starając się jakkolwiek rozluźnić, choć tego dnia niezbyt dobrze miało mu to iść. Zbyt wiele przygód miewał ostatnimi czasami, a do tego jeszcze więcej ciążyło na sercu, niemiłosiernie ciągnąc go w wykopany wcześniej dół.
— Nadałeś im w końcu te głupie imiona?
Pytanie go uderzyło niby otwarta dłoń w policzek i choć zdawał sobie sprawę z tego, że przecież nie było w jakikolwiek sposób nasycone złośliwym kontekstem, tak w okolicach ostatnich wydarzeń wydawało się okropne, obślizgłe i niezwykle parszywe, jakby specjalnie ułożone tak, by wbiło cienką szpilkę prosto w jedną z przegród serca. Westchnął ciężko, kątem siwego oka zerknął na nieobserwującego go Leonarda. I pod tym względem nic się nie zmieniło. W końcu nigdy na niego nie spoglądał, nawet na chwilkę, spojrzenie tych gęsto orzęsionych ocząt wbijając przed siebie, wprost w horyzont.
— Nadałem.
Chryzant zerknął na tę najmniejszą, prawie że ledwo poruszającą się owcę stojącą w samym środku stada. Najsłabszą, a jak niezwykle fortunną. Rana nad lewą, przednią nogą całkiem nieźle się zrosła, zostawiając po sobie jedynie charakterystyczny brak wełny oraz ograniczoną ruchliwość kończyny, która taką już miała prawdopodobnie pozostać na zawsze. Wyjął fajkę z ust, dłonią wskazał właśnie na nią, odchrząknął.
— Elżbietka — palec wskazujący powędrował odrobinę bardziej w lewo — Baśka, Joanna i Ginewra.
Westchnął ciężko, opuszczając w końcu dłoń i ponownie włożywszy fajkę w usta, wypuścił kilka dymnych kółek. Ręce splótł na piersi, lewą nogę zarzucił przez prawo, niby nonszalancko, choć mięśnie cały czas były pospinane, kości sztywne. Wmawiał sobie, że wynikało to po prostu z nie najlepszego snu oraz niemożności ułożenia się pod pierzyną.
— Reszta jest nowa.
Kolejne dymne kółko uniosło się ku bezchmurnemu niebu, a siwe spojrzenie zawieszone było na horyzoncie, jak gdyby kogoś oczekiwał. 
[ depressed chryź vibes ]

Od Cahira cd. Leonarda

Cahir nie poruszył się.
— Migrena — powtórzył cicho, nieco sceptycznie. Przelotnie zahaczył wzrokiem o drżące ręce chłopaka, jego zmierzwione włosy, nieobecne spojrzenie, blady, krzywy uśmiech. — Oczywiście. Wszystko jasne.
Uśmiechnąwszy się nieznacznie, wstał, rozumiejąc, że jego pomoc nie jest ani potrzebna, ani pożądana. Przeciągnął się lekko, podparł pięścią pod bok, odetchnął zapachem drewna, starego papieru i kurzu. Słońce przesunęło się, oświetliło stojący obok regał. Złoty blask spłynął po grzbietach książek, wyzłocił łuszczące się tytuły, załamał na krawędziach. Cahir drgnął, gdy nagle do jego uszu doleciał odgłos uderzających o posadzkę obcasów. Nie musiał zgadywać, do kogo mogły należeć. Tylko jedna osoba, którą znał, poruszała się w ten sposób.
Zza regału wyłonił się Calder. Kroczył niespiesznie, z uniesioną głową, swobodnie wyprostowany. W prawej dłoni trzymał otwartą książkę, idąc, leniwie przerzucał strony. Jego płaszcz, czarny jak antracyt, doskonale skrojony, zdawał się pochłaniać światło. Srebrne klamerki przy butach świeciły matowo, gdy odbijał się od nich blask poranka.
Calder zatrzymał się przy jednej z półek, palcami musnął brunatną oprawę książki, wysunął ją nieco, by zobaczyć tytuł. Cahir wbił spojrzenie w jego plecy, uśmiechnął się nieładnie. Co nowego, Calder? Wszystko po staremu, prawda? To tak jak u mnie. Nic się nie wydarzyło, dnie wciąż są takie same, ziemia obraca się w ten jedyny, dobrze znany nam sposób. A mimo to zaszła jakaś drobna zmiana. Być może zaczynam się przyzwyczajać do twojej obecności, bo, widzisz, spoglądam teraz w przeszłość bez żadnego wzruszenia, i patrzę na Ovenore, Karczmę Pod Wronim Skrzydłem, plac straceń, labirynty uliczek, Dziuplę — ruinę zamku Tessy Di Costanzi, i nie czuję nic. Widzę Ovenore, stolicę położoną setki mil stąd, oddaloną od nas o tysiące lat, i jest mi wszystko jedno. Ovenore, miasto-labirynt, gdzie dnie zawsze są czarne, gdzie wszystko się zaczęło.
Cahir przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę; deska pod nim niespodziewanie zatrzeszczała. Calder odwrócił głowę, objął ich obojętnym spojrzeniem, każdego z osobna: siedzącego na podłodze Leonarda, stojącego kilka kroków dalej Cahira. Uśmiechnął się pod nosem. Jego oczy, jasne i zimne jak północny wiatr, zabłysły lekko.
— Och. Przepraszam — wymruczał z fałszywą skruchą.
Niedbale wsunął książkę na miejsce, poszedł dalej. Kroki dały się słyszeć jeszcze przez kilka chwil.
Cahir wrócił spojrzeniem do Leonarda. Chłopak wciąż był blady, spojrzenie miał puste, nieobecne, jakby tkwił nim daleko stąd, oglądał inną rzeczywistość.
— Kiepsko wyglądasz  — westchnął Cahir łagodnie. —  Jak się czujesz? Może odprowadzić cię do kwatery?
Dobra-dobra, żartowałam z tą nieobecnością XD

Od Leonarda do Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Strzeliste drzewo, chociaż trochę się zestarzało, odkąd był pod nim ostatni raz, wciąż użyczało człowiekowi przyjemnego cienia. Chociaż tego dnia nie było gorąco, ani nawet ciepło, młody mężczyzna z chęcią przysiadł pod szumiącym liściem, starając się uciec od zdradzieckiego słońca, które pod przykrywką chłodnego wiatru czyniło największą krzywdę, o czym nawet nie się nie wiedziało.
Tym razem spoczywał na gołej ziemi, nogi trzymał luźno, przed sobą, zgięte w kolanach, na których opierał swoje przedramiona. Od ostatniego razu urosły mu włosy, które teraz musiał zakładać za uszy i lekko moczyć co ranek, by nadać im kształtu, posłusznie utrzymywanego później przez resztę dnia.
Żuł koniuszek trawy. Wysysał gorzki sok i monotonnie poruszał szczęką, jedynie trąc zębami o zęby, od czego zgrzytało mu już w głowie.
Zmieniło się dużo, a jednak bardzo niewiele. Pogodził się z własnym losem, a jednocześnie uciekał od niego w nieskończoną głębię mroku i niewiadomego. Chociaż strasznie się pilnował, zapominał powiedzieć „przepraszam”, a popełnioną winę wciąż zdarzało mu się zrzucać całym ciężarem na innych.
Uciekł od nazwiska, trapiony przeszłością, która nigdy niezapomniana, jawiła się w każdym, kto usłyszał słowo „Montegioni”, świadom tragedii, jaka dopadła ród i tajemnicę, jakim owe wydarzenie zostało owiane. Chociaż nienawidził brzydkiego nawyku uciekania, jaki wtłoczony miał w krew, nie uważał, by jakiekolwiek inne postanowienie względem tej sprawy miało pozytywne zakończenie. Lepiej było więc po prostu się odciąć, licząc na zapomnienie, które prędzej, czy później powinno nadejść.
Przynajmniej taką pałał nadzieją.
Po rozciągającej się naprzód łące, wraz z adekwatną porą, poczęły rozlewać się puszyste, białe obłoczki. Nie było jednak wilgotno, na mgłę również się nie zapowiadało. Chmura żyła własnym życiem, całkiem niezależnym od wiatru, który mógł jedynie przeczesać skołtunione owcze futro. Dwadzieścia istot zarosło niemiłosiernie, co spotkało się jedynie z nieco podłym uśmiechem ze strony mężczyzny, który obserwował wszystko z bezpiecznej dali.
Właściwie to, dwadzieścia jeden. Ostatnia zapowiedziała się spokojnym, jednak głośnym krokiem, który definitywnie miał zaalarmować mężczyznę o jego obecności. Przystanął na taki układ. Podświadomie właśnie tego pragnął od tamtej chwili, niezobowiązującej bliskości kogoś innego, niż pyskaty brunet, który coraz częściej pozostawiał po sobie złe wrażenie, którego nawet wysmakowane chwile spędzone pod pierzyną nie miały szansy załagodzić.
Usiadł na swoim miejscu, nabił, bo jakże by inaczej, ukochaną fajkę i chociaż próbował sprawiać wrażenie zrelaksowanego, było widać sztywność w każdym jego ruchu. Pewien niewypowiedziany dyskomfort, który malował się również na jego twarzy, teraz zbroczonej dziwnym grymasem i pojedynczymi bruzdami w charakterystycznych miejscach.
Nie obserwował go dokładniej od dłuższego czasu i może to dlatego tak doskonale widział, że przybrał na wadze. Nie szczególnie, lecz lekko się zaokrąglił tu i ówdzie, wciąż wyglądając bardzo dobrze. Przystojnie. Nawet ze zbyt długimi kędziorami.
Wysunął źdźbło spomiędzy warg, przy okazji przecinając delikatną skórę i ciesząc się z odrobiny metalicznego posmaku wymieszanej z drażniącym pieczeniem, wyrzucił ją tuż obok prawej nogi, by za chwilę urwać kolejne, świeże, jeszcze niewyzute i pozwolić mu podzielić los poprzednika.
— Nadałeś im w końcu te głupie imiona? — zapytał, na wpół wyraźnie wiedząc, że temat nazewnictwa gildyjnych podopiecznych swego czasu był jednym z najgorętszych w towarzystwie. Przynajmniej tak słychował.
A słuch, przydałoby się zaznaczyć, miał wręcz wybitny.

⸺⸺֎⸺⸺
[Zacznijmy krótko, delikatnie i po staremu, a co tam]

wtorek, 19 maja 2020

Od Kai CD Nikolaia

Nie spodobało jej się, jak bardzo piwne oczy utraciły na blasku, jak dopiero co poznany mężczyzna niby opuścił nos ku podłodze, oczywiście jeszcze nie żałobnie, a pasma białych włosów spadły z ramion. Niby te obrzydliwe balony z jelit, które dopiero co opuściło powietrze, opadły więc bezwładnie na ziemię, pozostając pomarszczonymi, sztywnymi i śmierdzącymi tkankami. Westchnęła cicho, ostatecznie przestając nawet szastać pomysłami na kolejne kryjówki nieszczęsnej wstążki. Kobiece ramiona opadły bezwładnie, dzwonki nie miały nawet siły zadzwonić.
— Diabeł ogonem nakrył — nagłe żachnięcie przerwało beznadziejną, kompletnie pozbawioną ich wcześniejszej energii atmosferę, ba, Montgomery nawet i parsknęła cichym śmiechem, bo przecież, mając na uwadze budowę gildyjskich demonów, których najwidoczniej Nikolai po prostu nie miał szansy poznać, było to całkiem możliwe.
Bardka obstawiała jednak nakrycie przypadkowe, a nie umyślne, w końcu nie wydawało się jej, by Balthazar rogi przyozdabiał cudzymi wstążkami, a Banshee, choć na pewno niezwykle zafascynowany swą prezencją, bo przecież być prawie że stuprocentowym kotem z krwi i kości, nie dałby założyć sobie obroży, co dopiero, bądź co bądź, damskiej wstążki.
Nie żeby Kai Montgomery kiedykolwiek przeszkadzali mężczyźni związujący włosy, zwłaszcza tak długie, wstążkami. Kobiety od tylu lat przywdziewały spodnie, ba, co odważniejsze brały za miecz i wciskały się w zbroje płytowe, dlaczego więc i mężczyzna nie mógł zadbać o swój wygląd, związując swe loki porządną, śliczną tasiemką? Zresztą, nie przeszkadzałaby i jej spódnica, a nawet i sukienka, luźniejsza czy ta ukazująca ciut więcej. Materiał dla niej miał zawsze pozostać tylko materiałem, którego wartość oceniała po finezji jego wykonania oraz zszycia w porządny, akcentujący odpowiednie pozytywy strój, a nie obwiązanego nim modela.
— Pewnie znajdę ją akurat, kiedy nie będzie takiej potrzeby, no cóż. Złośliwość rzeczy martwych. — W odpowiedzi pokiwała energicznie głową, w dłoniach przy okazji podrzucając wilgotny ręcznik. Dzwonki mimowolnie zadzwoniły, będąc do tego przymuszonymi. Wydobyty dźwięk wydawał się więc skrzypiący niczym nienaoliwione drzwi – Montgomery oczywiście zbeształa je wzrokiem oraz nieprzyjazną myślą, która w rzeczywistości nie miała jak do nich dotrzeć. — Chyba będę musiał znaleźć tymczasowe zastępstwo i tylko liczyć, że zguba się odnajdzie. Ale dziękuję za pomoc. Bardzo to doceniam — podziękowania wydawały się jak najbardziej szczere, kobieta ponownie skinęła głową, choć zmarszczyła czoło, widząc tę niezwykle umęczoną minę. W przeciwieństwie do Nikolaia podchodziła do sprawy odrobinę bardziej pozytywnie – jeżeli w gildii nie mieli ponownego ataku chochlików, tak wstążka w swej wymyślnej kryjówce powinna być jak najbardziej bezpieczna, a tylko kwestią czasu pozostawało jej odnalezienie. — Powinienem się w końcu umyć, wyglądam jak siedem nieszczęść.
— Wyglądasz. — Uśmiechnęła się szeroko, może i zbliżając się do mężczyzny w kilku krokach, które nagle nie sprawiły jej takiej trudności, jak poprzednio, a utrzymywanie tempa również stało się niezwykle łatwym, nie wymagającym jakiejkolwiek energii. Wzrok jednak skierowany miała nadal przed siebie. Niby nic, niby nikt, ale że ona coś? Przecież ona nic. — I nie tylko ty. — Uniosła jedną z dłoni wprost przed własne oczy, skrzywiła się, wcale nie starając się nawet tego ukryć. — Od mycia jeszcze nikt nie umarł, myślę, że wręcz przeciwnie, ale mam wrażenie, że, nie daj bogowie, ja jeszcze szybciej się zestarzeję. — Choć opuszki powróciły już do swego codziennego, młodego wyglądu, nadal nimi potarła, niby starając sobie przypomnieć uczucie pomarszczonej skóry pod nerwami, może i w duszy cicho panikując.
Czas uciekał, zegary wokół niej tykały, a ciało, choć nadal elastyczne, nie miało takim pozostać na zawsze. Nie miało utrzymać również swej bystrości i prędkości. Zastanawiała się, czy zostaną jej chociaż talent oraz słuch, a jeżeli kompletnie utraci to drugie, to czy nadal będzie mogła opuszkami gładzić struny lutni, wydobywając z niej porządne, a nie przypadkowe dźwięki? Czy pozostanie cokolwiek, z czego będzie mogła być dumna oraz zadowolona, czy wszystko zamieni się w pył, by następnie zostać zdmuchniętym przez lekki powiew przypadkowego wiatru?
Zastanawiała się również, czy płomienie nadal będą jej usługiwać. Czy dzwonki pewnego dnia po prostu nie wydadzą z siebie kolejnego dźwięku, nie mając wyznaczonego następcy swego właściciela.
— Zresztą i tak muszę tam posprzątać, a na śniadanie już dawno za późno — westchnęła cicho, odrobinę teatralnie, bo przecież bardzo chętnie zanurzyłaby się w gorącej wodzie ponownie, tym razem i w towarzystwie. Dla zaakcentowania całej wypowiedzi zerknęła na brzuch ze smutkiem, choć nigdy do żarłoków przecież nie należała.
Po tym wyprostowała się, poruszyła ramionami w przód i w tył, ponownie się uśmiechnęła, choć nieco bardziej subtelnie niźli zawiadacko, jak to w zwyczaju miała. Jedna z dłoni, chcąc wkraść się na męski kark, zahaczyła jedynie, i to ledwo, o ramię, bo różnica wzrostu w końcu musiała dać o sobie znać. Palce zatańczyły na luźnej koszuli Nikolaia, by prędko zostać z niej zabranymi.
— Widzimy się w łaźni.
I ruszyła w przód, może i odrobinę komicznie zamiatając krótszymi od tych męskich łydkami, pozostając jednak w tym wszystkim nadal sobą, nadal kobietą niezwykle sensualną. Stopa stawiana była przed stopą, biodra poruszały się subtelnie na boki, ale bynajmniej nie przerysowanie, a jedynym kiczowatym elementem w tym wszystkim wydać się mógł rękaw szlafroka, który niby przypadkowo odsłonił odrobinę większy odcinek czekoladowej skóry. 
Dzwonki, nie mogąc obejść się bez jakiegokolwiek komentarza, zadzwoniły głośno, piskliwie, tak, by dźwięk rozniósł się po całym korytarzu. Montgomery zbeształa je w myślach po raz kolejny, przeklinając je zupełnie poważnie.
Blaszane instrumenty groźbami, jak zawsze, się nie przejęły.
[akcja przecież tak pędzi, widzowie pytają, na cóż te trzy sezony? dowiecie się w następnych pięćdziesięciu odcinkach, oczywiście]