wtorek, 30 czerwca 2020

Od Adonisa

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

Scenariusz był krótki, dziwny i zdecydowanie nieskładny, a fakt, że doprowadził Adonisa do polegania jedynie na lasce (tym razem tej z główką w kształcie niedźwiadka i może tym lepiej, zważając na to, że była wytrzymalsza od swoich siostrzyczek), wcale go nie usprawniał. Sprawiał natomiast, że wydawał się trzy razy gorszy i doprowadzał Nykvista do białej gorączki, przy której nie miał ochoty na nic, prócz rwania włosów z głowy i wyklinania nadpobudliwego krawca, który zjawił się znikąd w mgnieniu oka i równie prędko pozbawił go kończyny. Zastępczej kończyny, ale dalej kończyny.
— Nie ma czasu na tłumaczenie, od tego zależą losy świata! — brzęczał mężczyzna, dobierając się do jego nogi i chociaż starał się odepchnąć go laską, nie mógł nic zdziałać, każde szarpnięcie groziło bowiem upadkiem z wąskiej ławy. Chwila szarpaniny przeplatanej niecenzuralnym językiem i nietypową postawą Nikolaia nie trwała jednak długo.
Tłumaczył się potrzebą wykonania buta, chociaż szewcem nie był, a proteza nawet w najmniejszym stopniu prawdziwej stopy nie przypominała. Nie zauważył, nawet kiedy, ani jak mężczyźnie udało się nareszcie szybko odpiąć maszynerię, którą w ryzach trzymało kilka skórzanych pasów z potężnymi, metalowymi klamrami, od kikuta i odbiec w podskokach, nie oglądając się za siebie, ani nawet nie rzucając cichym przepraszam. Został więc były kuglarz jako rzeczywista kaleka, całkiem ogołocony nie tylko ze sprawności, ale i resztek godności.
Bez protezy ostatni raz chodził dwa miesiące po incydencie, które i tak spędził, pieczołowicie wyszukując kogoś, kto podjąłby się roboty i który wykonałby ją solidnie. Na tyle, by przynajmniej kilka lat mógł pokuśtykać na nowym kulasie.
Przypomniał mu się pełen niezrozumienia, a może nawet i oburzenia wzrok Magratty, gdy doświadczyła go poruszającego się całkiem swobodnie bez pomocy laski. Spodziewając się takiej reakcji od reszty ludzi, oszczędzał sobie poruszania się bez niej, wierząc w to, że ich część poczułaby się całkiem okłamana, nawet nie zastanawiając się nad tym, że trzecia noga, jak to śmiał określać narzędzie, nie była tylko do poruszania się. Służyła mu głównie jako stabilizacja, którą, zdaje się, utracił przy tamtym upadku z dachu, który kwestią wielu konsekwencji, czy jak to nazwaliby niektórzy, efektu motyla, doprowadził do utraty nogi od kolana w dół. Nie ufał jednak bezgranicznie temu zastępstwu, które, jako to zwykła rzecz, prawo miała się popsuć.
Albo ktoś czelność miał ją ukraść i dla takich momentów również zawsze targał ze sobą laskę i jak raz udało mu się dopiąć swego. Co prawda w warunkach dość... uwłaczających ludzkiej godności, jednak wciąż jego przezorność jak raz została wynagrodzona, o ile tak można to nazwać.
— Kurwa nie wierzę — sapnął, przyglądając się nogawce, którą mężczyzna podwinął, kikutowi, który szczelnie owinięty bandażem nieśmiało wychylał się spod połów materiału.
Podniósł się, bardzo ociężale i pierwszy raz od dawna opierając prawie połowę swojego ciężaru na lasce, co wywołało w nim wielkie uczucie niepewności, a nawet i subtelne zachwianie się przy odrobinie nieuwagi, na jaką sobie pozwolił.
— Nawet wypić herbaty spokojnie nie można w tych czasach, bo nogę ci ukradną, co za zapluty świat — warczał pod nosem, gdy chybotliwym i kuśtykającym, a raczej podskakującym krokiem starał się, chociaż dojść do drzwi wyjściowych z sali spotkań, w których framudze zdecydowanie zbyt mocno zderzył się barkami z kimś, kogo pragnął koniecznie wyminąć.
Ale przynajmniej ustał. Z gniewem na twarzy i jednym kosmykiem, który uciekł ze skrupulatnie układanej fryzurki, ale ustał.

⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[Szukamy ktosia, nie gryziemy, połykamy w całości (o ile się dokuśtykamy)]

Od Eilis cd Lancelota


Była tą “nową” w Gildii jednak od pierwszego dnia miała okazję poznać blondyna. Na początku myślała, że jest to kolejny z jaśniepanów rycerzy. Rodzaj oczytanych w książkach i tych “och” i “ach”. Nie spełniał jednak wszystkich wymogów nadętego bufona więc i nie był tak zły. Miała sporo spraw na głowie, lecz większość zadań była dla Lancelota, przez Lancelota bądź miały na sobie ślad Lancelota. Dlaczego miałaby na to marudzić? Praca jak praca, ale On naprawdę często coś psuł czy też tak jak i teraz przychodził sprawdzić, czy kopyta jego wierzchowca są, aby na pewno w dobrym stanie. Ten jeden aspekt odróżniał go od rycerzy bufonów - naprawdę troszczył się o Troy’a. Widząc białego konia po raz pierwszy, przypomniały się jej te wszystkie bajki od mamy o księciu na białym rumaku. Śmieszyła ją zawsze ją ta myśl, a i wspomnienie było miłe, więc zazwyczaj uśmiechała się delikatnie, gdy ponownie było jej dane zobaczyć się z jeźdźcem. Od zawsze podziwiała wojowników, gdyż sama była tylko kowalem. Wie jak wykuć dobry miecz tak, aby do tego był dobrze wywarzony dla każdego indywiduum, jednak nigdy żadnego nie musiała podnosić na kogoś innego. Może młotem raz czy trzy zagroziła, ale nigdy nikogo nie pchnęła, nie broniła się przed atakiem czy też nie ćwiczyła musztry. Ileż też miejsc musiał zjeździć? Chociaż czasami patrząc na jego rumaka, zastanawiała się, czy aby na pewno jeździ na nim w ogóle. Widziała konie wojskowe - te biedne zamęczone zwierzęta. Oczywiście nie wszystkie takie były, ale zdarzało się, iż zwierzę padało martwe. Nigdy nie była w wojsku, więc nie może orzec ile jest takich przypadków. Widzi jednak co się dzieje, chociażby tutaj na roli. Gdy jeden z kataklizmów przetoczył się przez miasto. Konie musiały pomóc wszystko wywozić, pomóc na nowo budować i pozbywać się niechcianych rzeczy. Są to mroczne czasy. Dlatego jest tutaj, aby zrobić jakąś różnicę. Chociażby niewielką, ale chce pomóc Gildii pozbawionej kowala, która jak do tej pory zrobiła najwięcej ze wszystkich.

Przelotnie spojrzała na kota i na odwrócone do Żara plecy Lancelota. Wyglądało to trochę, jakby mężczyzna obraził się na zwierzę chociaz mogła przysiąc, iż dostrzegła błysk w jego oczach. Wróciła do sprawdzania podków jego przyjaciela. Naprawdę starała się to robić o wiele dokładniej, gdyż widziała, iż odejmuje to od razu zmartwienia mężczyźnie. Robiła to też, gdyż nie chciała słuchać kolejnego z monologów. Wszystko wyglądało dobrze tak jak i tydzień temu. Naprawdę był nadgorliwy, ale to tylko pokazywało jej, jak bardzo ceni sobie swego wierzchowca. Wyprostowała się z cichym sapnięciem i poklepała konia delikatnie (jak na swoje standardy) po boku.
- Tak jak i poprzednio, wszystko w porządku. - patrząc na konia, dostrzegła jak Lancelot odwraca się w jej stronę z ulgą na twarzy. Nie była to mimika łatwa do wyłapania, ale można było dostrzec jak delikatnie się rozluźnia. Widziała jak podchodzi, więc trochę odsunęła się od konia. Skinęła na niego głową, marszcząc przy tym delikatnie brwi.
- Chociaż można by zastanowić się nad wymianą tylnych. - podniosłą wzrok na mężczyznę i gdy dojrzała jego zmartwienie podniosła obie dłonie do góry uspokajająco.
- Nic poważnego, nic przeszkadzającego. Po prostu widziałam te podkowy i pomyślałam o takich dużo… lżejszych. - mężczyzna zmarszczył nos, na co Eilis uśmiechnęła się delikatnie. Wyglądał, jakby wywęszył coś podejrzanego, lecz dla niej było to swoistego rodzaju urocze. Coś jak dzieci, gdy opowiadasz im bajki i w ogóle w nie nie wierzą.
- Dlaczego nie dowiedziałem się o tym tydzień temu? - mężczyzna podszedł do konia i pogładził do po szyi. Zadziwiające było to, jak bardzo zwykły koń może być wychowany czy też przywiązany do właściciela. Dumała już nad tym, gdy zobaczyła ich pierwszy raz. Przecież sprawdzała mu podkowy, a ten stał do niczego nieprzywiązany. Widziała nawet, jak idą razem obok siebie. Ocknęła się z rozmyślań i machnęła dłonią.
- Musiałam przejrzeć moje projekty. Nie byłam również pewna czy zgodzisz się na ulepszenia. Niektórzy wolą zostawić coś tak jak jest dopóki działa. - skrzyżowała ręce na wysokości swoich piersi. Mężczyzna przyglądał się przez chwilę uważnie rumakowi, jakby słuchając jego wypowiedzi na ten temat. Koń musiałby mieć śmieszny głos. Rudowłosa przymknęła delikatnie oczy z uśmieszkiem. Najśmieszniejszy, jaki kiedykolwiek słyszała. Podniósł wzrok na kobietę i wyminął konia.
- Mógłbym zobaczyć te projekty? - kobieta podniosłą obie brwi do góry.
- A znasz się na kowalstwie? - nie mogła odczytać jego oczu. Widziała, że po prostu się martwi, więc zanim zdążył jej odpowiedzieć, westchnęła głośno i ruszyła w stronę drzwi od swej kuźni.
- Zaczekaj, zaraz Ci je pokażę. - weszła do środka i szybko znalazła zwój, nad którym wczoraj siedziała. Gdy wyszła, Lancelot wciąż stał wyprostowany, cały błyszczący w tej swojej zbroi. Wskazała dłonią na ławkę przed kuźnią ze słowami.
- Wyjmij ten kij z dupy i usiądź. - powiedziawszy, usiadła na wskazanej prędzej ławce z uśmieszkiem. Czekając aż to zrobi, rozciągnęła zwój z naszkicowanym projektem. Było tam dwa całe kopyta nawet całkiem ładnie narysowane. Poklepała miejsce obok siebie, dopiero teraz podnosząc wzrok na Lancelota. Mężczyzna prychnął i podniesionym głosem odpowiedział.
- Jeszcze raz tak do mnie powiesz, to sam ci ten kij wsadzę! - z widocznym zdegustowaniem usiadł obok niej na ławce i spojrzał w kierunku rysunku. Kobieta uśmiechnęła się. Lancelot nie jest bufonem rycerzem i chyba dlatego o wiele lepiej się jej z nim rozmawia niż z większą “książątek”. Wskazała palcem na pierwszą rozrysowaną podkowę i dodała z nieschodzącym uśmieszkiem.
- Wciąż, najpierw musiałbyś wyjąć go sobie. - podniosła dłoń delikatnie do góry.

- Wrócimy do tego później. Teraz spójrz na te podkowy. - wskazała palcem, mrużąc przy tym delikatnie oczy. Ta po lewej oczywiście była tą standardową i zwykłą. Natomiast ta po prawej była trochę cieńsza i jakby z większą ilością zawijasów. Podkuwała już tak niektóre konie, chociaż sporym utrudnieniem jest brak odpowiednich materiałów i czas. Och, jakież one były czasochłonne, ale jednocześnie sprawiały jej radość. Wpatrzona w rysunki wyglądała na naprawdę szczęśliwą, gdy pokazywała i tłumaczyła wszystko blondynowi. Nie używała trudnych słów, bo przecież była prosta.

◄☼►

(I try so hard...)

Od Nikolaia cd Pel

⸺⸺ 🜚 ⸺⸺

Kolor intensywny i przywodzący na myśl jaskry prażące się w pełnym słońcu wyjątkowo spodobał się mężczyźnie. Głęboki i żywy zdecydowanie należał do jednych z ładniejszych w kolekcji, jaką mógł pochwalić się Nikolai, a którego nie pamiętał kompletnie, skąd się wziął w jego zbiorach. Prawdopodobnie kiedyś na jakimś bazarku omyłkowo go zakupił w jakimś zestawie i przysięgał na ziemię, po której stąpał, że nigdy więcej nie udało mu się znaleźć nici, czy nawet materiału o tak pięknej barwie. Skinął więc głową, a na komentarz o kwiatach nie powstrzymał uśmiechu i myśli o tym, które więc zielsko dostąpiło zaszczytu pozostania adorowanym przez drobną istotkę, która topiła serca nawet najmężniejszych z mężnych, do których zdecydowanie Nikolai należał.
Resztę nici odłożył ostrożnie na biurko, co nie zdarzało się często, zważając na chaos, który przez większość czasu kazał mu odrzucać coś bez zastanowienia, byle jak najprędzej dorwać się do kolejnej czynności.
— Czy będzie bardzo bolało Amiga? Bo blizna wiem, że zostanie, ale tata mówi, że blizny ponoć sprawiają, że jest się ba-bardziej atrakcyjnym? Więc Amigo będzie jeszcze ładniejszy, niż jest obecnie, choć dla mnie zawsze jest ładnym pluszakiem!
Długie, pokaleczone palce prędko powędrowały do nosa Nikolaia, który szczycił się zdecydowanie sporawą blizną, która na dobrą sprawę nigdy nie sprawiała mu szczególnego zawodu, a jednak po słowach dziewczynki czuł się jak nowy człowiek, zdecydowanie podniesiony na duchu jej słowami parsknął radośnie śmiechem, co może niekoniecznie było adekwatne do sytuacji, konkretniej pytania, które przemknęło się gdzieś na początku wypowiedzi.
— Postaram się zrobić to tak delikatnie, jak tylko potrafię — odpowiedział wymijająco, delikatność bowiem była cechą, którą niekoniecznie mógł się szczycić, choć pieczołowicie nad nią pracował.
Mógł zatopić się w miękkim, kobaltowym fotelu, który wytrzasnął, również cholera wie gdzie i kiedy, pomijając już całkiem to, jakim cudem udało mu się go dotaszczyć aż do swojego lokum, wybrał jednak twarde, bardzo sztywne krzesło, na którym zawsze pracowało mu się najlepiej i po dobraniu stosownej igły, nawleczeniu na nią nici, której ilość uznał za zdecydowanie bardziej niż wystarczającą, zabrał się do przymierzania, gdzie i jak konkretnie powinien usytuować łapkę, a także jak poprowadzić szew, by mimo wszystko był jak najmniej widoczny. Amigo mógł mieć drobną bliznę, a nie, przeprowadzone przez pół boku wspomnienie krwawej wojny, która i tak go ominęła.
Zmarszczył brwi, zastanawiając się, który splot będzie najbardziej wytrzymały, a jednocześnie pozwoli na swobodny ruch biednej łapki.
— Może chcesz potem sama spróbować? Pokażę ci, jak to się robi, co ty na to? — mruknął i jak raz głos jego wcale nie przypominał krzyku, a raczej spokojną melodię. Cały był bardzo spokojny, a dziwny był to obraz tak pilnie skupionego Nikolaia.

⸺⸺ 🜚 ⸺⸺
[dziś spokojniej uwu]

Od Lancelota do Eilis


- Jesteś u mnie co drugi dzień, co niby miałoby się stać?
  Rudowłosa kobieta zajmująca się od jakiegoś czasu kowalstwem w gildii najwyraźniej nie czerpała już (chyba, że wcześniej też nie) przyjemności z oglądania jego dość (jeszcze) przystojnej twarzy w sile wieku. No, powiedzmy, iż można tak rzec o pokrytym bliznami od góry do dołu mężczyźnie. Lancelot w pełnej zbroi obserwował proces sprawdzania podków Troy'a spokojnie, choć po napiętych mięśniach szczęki dla bardziej uważnych obserwatorów można by by wywnioskować, iż ledwo powstrzymuje się od rzucenia na tą śmiertelniczkę. Miała niedelikatny chwyt dłoni o bardzo szorstkiej skórze, dodatkowo poruszała się sztywno z uwagi na nierozciągnięte mięśnie, idealnie rysujące się pod lekką warstwą materiału lnianego. Zupełnie nie był przyzwyczajony do tego rodzaju przedstawicielek płci pięknej, ale nie negował tego ani nie uważał za gorsze. Na swój sposób go fascynowała tak jak nauka, walka czy reszta ludzkości.

Od Tadeusza CD Javiery

𝔗
I zastanawiał się, czy w aktualnych czasach rodzice po prostu przestali zwracać uwagę na wychowanie swoich dzieci. Czy już naprawdę liczyły się jedynie zaszczyty i pięcie się ku szczytowi hierarchicznej drabiny (nie żeby Tadeuszowi to jakoś przeszkadzało, bo w końcu w swojej młodości robił i to, każdy młody człowiek przecież chce gdzieś zajść), nie zwracając uwagi, nie zważając na jakąkolwiek etykietę i moralność? Brak szacunku do starszych? Ba, nawet i wiedza najwidoczniej zawodziła, bo każdy dobrze wykształcony biolog rozpoznałby w nim żabę jeziorkową, a nie pieprzoną ropuchę!
Za jego czasów takie osoby wyrzucano z uczelni. Po prostu, bezpardonowo i zazwyczaj dosyć boleśnie, bo kary cielesne, nawet wśród tych uczonych ludzi, w wyjątkowych przypadkach oczywiście, były popularne. W końcu działały i sprawdzały się od wieków, przynosząc odpowiednie efekty. I nie chodziło o to, by kogoś stłumić, by po prostu dla sadystycznej satysfakcji zbić i pozostawić kilka siniaków, co to, to nie, wszyscy poważni akademicy wiedzieli jednak, że osoby niewychowane i aroganckie mające dostęp do magii oraz większej wiedzy są zbyt niebezpieczne dla społeczeństwa, by nadal je w owych sztukach kształcić. Takim więc obcinano palec. Jeden lub dwa, no, może i trzy, wystarczająco jednak, by przeciętny i początkujący adept magii nie mógł się już nią posługiwać do końca życia, nie sprawiając w ten sposób zagrożenia swemu otoczeniu. Mało kto opanowywał władzę nad ów żywiołem za pomocą jedynie słów (w ekstremalnych przypadkach, w czasach Softmantle'a obcinano również i języki, tak dla pewności i spokoju duszy wykładowców) i umysłu, te genialne przypadki jednak należały do przypadków mądrych i doskonale zdających sobie sprawę z tego, kiedy można się wychylić, a kiedy nie wypada. Takim był i sam Tadeusz Softmantle.
Wystarczało więc być aroganckim po cichu, w swoim własnym umyśle dogryzać innym, dopóki nie zdobyło się odpowiedniej pozycji, co w jego przypadku do pewnego czasu się sprawdzało. Po pierwsze, na pewnych stopniach naukowych można było pozwolić sobie na odrobinę więcej rozwydrzenia, w końcu, co mieli ci zrobić? Wyrzucić z uczelni samego rektora?
Później jednak… Cóż, to była długa historia.
Pozostało mu jednak prychnąć, podrzucić laskę w łapie, a następnie chwycić ją mocniej, hamując się przed spaleniem włosów pannie weterynarz nie potrafiącej rozróżnić ropuchy od żaby (och bogowie, jak teraz zdobywało się te aktualnie nic nieznaczące tytuły? Ładnie uśmiechając się do swoich wykładowców i zakładając suknie z większymi dekoltami?). W końcu on był na poziomie. Znał gorsze i bardziej wykwintne sztuczki, co prawda wymagające drobniejszych przygotowań w świętym spokoju, jak wszystko w jego wieku, ale czyż nie miały one popłacić?
Zdecydowanie. 
Po raz ostatni prychnął pod nosem, który następnie zadarł ku sufitowi i ruszył do swoich codziennych, monotonnych sprawek. Wypełniania dokumentów, smarowania obrzydliwych, śmierdzących ran równie śmierdzącymi maściami oraz zmieniania opatrunków czy, od czasu do czasu, wypalania cudzych brodawek. Nadal wybornie bawił się, korzystając ze swoich mocy, które postanowiły powrócić do prawowitego właściciela — co prawda w mocno ograniczonym stopniu, bo czym były ledwo wywołane iskry wystarczające do przypalenia chorych i osłabionych tkanek przy dawnym wzniecaniu ogromnych pożarów oraz zabawach w nekromancję? Te małe kroki jednak cieszyły, zapowiadając, kto wie, może większy i nagły przypływ magii do ciała. A na to cierpliwie, bo od dobrych stu lat, liczył. Laska stuknęła, a z drewnianej półki spadła książka. Tadeusz uśmiechnął się jakby szerzej. 
Praca była prosta. Monotonna, bo oczywiście że w jego gabinecie i tego dnia musiał pojawić się sam Ophelos, w ostatnich tygodniach coraz bardziej roztrzęsiony, nie mogący nawet zatrzymać dygotu swoich dłoni choćby na chwilę, co w przypadku dawnego rycerstwa martwiło Softmantle'a podwójnie, może nawet i potrójnie, bo do odrobinę tępego dzieciaka zdążył poczuć większą chęć niż zazwyczaj się to działo. W końcu pastuch przychodził, rozmawiał, a może i prowadził monologi, ale czy medykowi to przeszkadzało, gdy w gabinecie panowała i tak nieprzyjemna cisza, a sam nigdy gadatliwy nie był? Bynajmniej. Pozostawało więc wysłuchiwać rozterek paranoicznego panicza Mévouigre, który uważał, że za kilka dni na pewno ktoś urżnie mu głowę (bzdura) i to w dodatku nieumiejętnie (jeszcze większa bzdura), lamentów, że nie zdążył nawet pożegnać się z siostrą, a wszystkie swoje listy albo spalił, albo zostały odrzucone przez samego Tadeusza, bo zawierały karygodne błędy ortograficzne i interpunkcyjne, a tak poważne sprawy powinny opisane zostać całkowicie poprawnie. Tadeusz nie znał się na dobrobycie umysłowym, samemu uważając, że i on nigdy do zdrowych w tej kwestii nie należał (gdyby należał, nigdy nie sięgnąłby po nekromancję). Ale jeżeli w ten sposób odrzuconemu przez tak wiele osób szlachcicowi miał pomóc, to, szczerze stwierdzając, nie miał nic przeciwko. Lekarz miał pomagać, pomagał więc, zgodnie ze swoim powołaniem, nawet jeżeli przysięgi nigdy nie złożył.
Zamek gabinetu skrzypnął, trzasnął, sugerując, że klucz zadziałał, a drzwi zostały zamknięte. Medyk westchnął z ulgą, przeciągając się odrobinę i może nawet się uśmiechnął na myśl o gorącej i doskonale zaparzonej herbacie oraz miłej rozmowie z Iriną, która, jak zawsze, miała oskarżyć go o niespożywanie posiłków w wytyczonych godzinach i niepojawianie się na stołówce, co tak niezwykle ją martwiło. Nim jednak do tego doszło, puszyste futro otarło się o jego kończynę, uśmiech z pyska więc zniknął, zastąpionym będąc przez mniejszy grymas. Opuścił spojrzenie, cylinder na głowie zjechał trochę, odrobinę przysłaniając zasięg wzroku, nie dziwić powinno więc, że w pierwszej chwili nie zauważył właściciela kota.
Głos blondwłosej, aroganckiej panienki jednak rozpoznał doskonale. 
Westchnął ciężko, stukając laską. Kamień zaiskrzył, nic poważnego i niepoważnego się nie zadziało, no, co najwyżej jedna drobina spadła na pomogę, by tam w popłochu zgasnąć. Kot, spłoszony przez ogień, w kilku susach znalazł się przy prawowitej właścicielce.
— Kotów należy pilnować, bo mnożą się jak opętane, a później z kociętami nie ma co zrobić — oświadczył, uśmiechając się szeroko, co w przypadku żaby było uśmiechem obrzydliwym, by następnie od razu spoważnieć i spojrzeć niczym spod byka na pannę weterynarz. — A osoby z wyższymi tytułami należy obdarzać szacunkiem, bo w przypadku, gdy wymknie nam się o kilka słów za wiele, nasz stopień niezwykle łatwo utracić. Wystarczy, że odpowiedni list trafi do odpowiedniej osoby, a panno Javiero, jak mniemam, człowieku, mogę się założyć, że porządny weterynarz powinien potrafić określić różnicę między żabą jeziorkową a ropuchą szarą, nieprawdaż? Myślę, że pana Teroise również zaniepokoiłaby informacja, że naszymi zwierzętami zajmuje się osoba niekompetentna — syknął, nie starając się nawet kryć swojego zdegustowania.
Niektóre ekstremalnie irytujące przypadki po prostu wyrzucano przez okno. Robiono tak w polityce, dlaczego więc nie w edukacji?
𝔗

Od Lancelota cd. Pelagoniji



- CALDER, PRZYRZEKAM, JEŚLI NIE ZLEZIESZ Z DACHU, TO ZARAZ TAM WEJDĘ I SAMA CIĘ ŚCIĄGNĘ! 
- NICZEGO NIE ROZUMIESZ KOBIETO, JA TO ROBIĘ W KONKRETNYM CELU!
- JESTEŚ NAWALONY CZY CO?!
- ZA CHWILĘ ZACZYNAMY PRACĘ!
- PRZEDTEM CI TO JAKOŚ NIE PRZESZKADZAŁO!

poniedziałek, 29 czerwca 2020

Od Narcissi cd Rawena

⸺⸺✸⸺⸺

Kolejna kartka wylądowała na ziemi, zmarnowała kolejną porcję atramentu, nie doszła do absolutnie niczego, jeśli chodzi o list, a na domiar złego do pokoju wtoczył się rozmyta, niespokojnie skacząca rozlana ciemna masa. Bestia jak zawsze powracała do niej jak bumerang, zataczając jednak coraz ciaśniejsze koła, jakby nagle mocniej się zgiął, albo to i ona utraciła na sile wyrzutu.
Khardias był w stanie przebywać poza zasięgiem talizmanu coraz krócej, co wzbudzało w kobiecie coraz większe zaniepokojenie, chociaż prawdopodobnie powinna być gotowa na taki stan rzeczy. Z wisiorem był przecież związany najmocniej, odkąd to właśnie jemu miał być przypisany jako pierwszemu.
Łamało to serce kobiecie, ten widok tatka, którego połączenie z jej światem coraz bardziej się zacierało i któremu w związku z tym uciekało coraz więcej wolności, powoli stając się całkowicie zależnym od właśnie jej.
Wiedziała również, że pewnego dnia będzie musiała zwyczajnie pozwolić mu odejść dla ich własnego dobra. Wypychała tę myśl z głowy, odganiała ją długo i mozolnie, ta jednak zacietrzewiła się na tyle stabilnie, by nieśmiało dręczyć ją każdego dnia i każdego dnia również obrastać w siłę, by nareszcie ją przytłoczyć i zmusić do wygonienia biesa, mając jedynie nadzieję, że wystarczająco udowodnił już bogom, że gotów jest na wieczny spokój, którego niecierpliwie wyczekiwał od ponad trzydziestu lat.
Był piekielnie mały, gdy wydając z siebie ciche skamlenia, układał się tuż obok jej nóg i skurczył się jeszcze bardziej, gdy ułożyła na jego głowie dłoń, zapewniając go, że będzie dobrze.
Odrzuciła niedokończony szkic listu, by resztę wieczora, aż do momentu, gdy kiszki jej mocniej marsza nie zagrały, spędzić wspólnie na łóżku, zapewniając sobie nawzajem komfort, ciągłe przeprosiny i wypominanie dawnych lat, z nabierającym sił Khardiasem, który leżał jej na piersi.
Bliższy był jej niż rodzony ojciec. Droższy od matki i wszystkich trzech braci razem wziętych. Kochała go miłością bezwarunkową, a on równie namiętnie oddawał to uczucie, którym napełniała go każdego dnia i którym już się wylewał. Nie chciała myśleć o dniu, kiedy ją pozostawi, a on nie chciał myśleć o wieczności, którą należne będzie mu spędzić bez niej.
— A to dopiero osiemdziesiąt lat — wycharczał, ledwo łapiąc oddech. Narcissa zaczęła bawić się jego uszami.
— Czekam tylko, aż powiem dokładnie to samo.
— Nie wygaduj głupstw, ptaszyno. — Uniósł łeb jak na zawołanie, a kobieta cicho się zaśmiała, kręcąc głową z niedowierzaniem w to, jak nagle zyskał sił.
— Przecież o mnie bogowie również zapomną, Sistov.

— Mówiłem ci Cyziu, że jak masz na coś ochotę to po prostu przyjdź do mnie. Bogini... zjemy razem kolację?
— Ty no ja się za chwilę zrzygam — charknął Kha'sis jeszcze bardziej podwijając pod siebie ogon, a Aigis nie miała już nawet siły na to, by zwracać mu uwagę, czy przewracać oczami. Zerknęła na wpół nieprzytomnego Kurokamiego, który najwyraźniej uciął sobie drzemkę i którego najwyraźniej udało im się zbudzić tylko po to, by za chwilę ponownie mógł paść jak kawka.
— Głuptas — parsknęła cicho. Całkiem możliwe, że borzoj stanął jak wryty, podczas gdy kobieta kontynuowała swój wieczorny spacer, całkiem prawdopodobne, że dopiero po jakimś czasie się ocknął i podreptał dalej za kobietą, całkiem namacalne zaś, że gdy nareszcie dotarli z powrotem do swojej izdebki, został odesłany do jadalni z grubym, krwistoczerwonym kocem, by okryć biednego kucharza.
Nie chciało się aż dowierzać, że to zrobił, zważając na niezbyt pozytywne nastawienie jego do mężczyzny, odmówić jednak podopiecznej nie miał serca, szczególnie gdy namówiła go do tego w sposób piękny i pełen troski.

⸺⸺✸⸺⸺
[a masz dzisiaj krócej dziadygo]

Od Pelagoniji, CD Nikolai

Dziewczynka czuła, jak w jej piersi serce biło przeraźliwie głośno i szybko, jakby miała tam wystraszonego kanarka zamiast organu odpowiadającego za przepływ jej krwi. Usta nadal drżały, a łzy się gromadziły w oczach, jednak szybkie zapewnienie mężczyzny, który był jedyną nadzieją dla Amiga, i prośba, żeby nie płakała już, sprawiły, że pociągała nosem mniej, a serduszko powolutku wracało do swojego poprzedniego rytmu. Chwyciła pana Nikolaia za rękę, choć poprawniejszym stwierdzeniem byłoby, że starała się chwycić go za rękę, ale sięgnęła tylko do końcówek jego palców, więc ich krótki spacer wyglądał nieco komicznie, gdy malutka blondynka podskakiwała z każdym krokiem, żeby nadążyć i móc kurczowo trzymać się swojego zbawiciela. Łzy nie odeszły, jednak Pel uparcie udawała, że ich wcale tam nie ma, co jakiś czas dyskretnie wcale nie przecierając oczy piąstką.
— Jesteś naprawdę dzielną dziewczynką, wiesz? Amigo z pewnością to docenia. — Uniosła głowę, zerkając na mężczyznę nieco zdziwiona, ale uśmiechnęła się do niego słabo i ścisnęła mocniej jego dłoń.
— Amigo broni mnie, więc ja też muszę się nim opiekować. W końcu jest moim najlepszym przyjacielem — powiedziała zachrypniętym, acz spokojniejszym tonem, po raz pierwszy bez zacięcia się. Odkaszlnęła, żeby pozbyć się nieprzyjemnej chrypy i tuptała dalej za krawcem.
Weszli do pomieszczenia, które wydawało się służyć za prywatny pokój oraz pracownie Nikolaiowi. Pelagonija puściła jego dłoń i rozejrzała się po wnętrzu z zaciekawieniem. Całe morza barwnych materiałów, mniej bądź bardziej zgniecionych kartek oraz innych, różnych dziwów, których przeznaczenie stanowiło dla dziewczynki tajemnicę nie do rozwikłania, zajmowały większość pokoju.
— Teraz jakąś ładną żółtą nitkę albo inną, jeśli chcesz. — Pelcia wróciła wzrokiem do mężczyzny i zrobiła poważną minę, ponieważ stało przed nią bardzo ważne zadanie. W końcu miała wybrać nitkę dla Amigo, która uratuje jego ramie i sprawi, że pluszak ponownie stanie się całością. Dziewczynka wspięła się na palcach, żeby obejrzeć uważnym okiem wszystkie szpulki, aż w jej oczy rzuciła się bardzo ładna w kolorze, który przywodził na myśl słoneczniki i dotknęła jej opuszkiem palca. — Ta, przypomina mi moje ulubione kwiaty — wymruczała i zadarła głowę, żeby spojrzeć w twarz Nikolaia. — Czy będzie bardzo bolało Amiga? Bo blizna wiem, że zostanie, ale tata mówi, że blizny ponoć sprawiają, że jest się — tutaj zmarszczyła brwi, jakby nie była w stanie przywołać dokładnych słów swojego rodziciela — ba-bardziej atrakcyjnym? Więc Amigo będzie jeszcze ładniejszy niż jest obecnie, choć dla mnie zawsze jest ładnym pluszakiem!


{Też tęskniłam!}<3 div="">

Od Eilis cd Klemensa


Dzisiejszy dzień nie był nawet tak zły. Udało jej się skończyć wszystkie zamówienia na dany dzień i to nawet przed czasem. Właśnie. Skończyła swoją pracę przed wieczorem, co nie zdarzało się zbyt często. Spojrzała na Żar, który leżał na jej kolanach. Pogładziła go przez chwilę w zamyśleniu, po czym wstała i zaczęła gasić palenisko. Jeden dzień wolnego nie powinien zrobić krzywdy, nieprawdaż? Zawsze może go przeznaczyć na zakup jakiś miękkich metali do obróbki tych "dupereli”jak to mawiał jej ojciec.
Słońce na zewnątrz przyjemnie ogrzewało, ale nie dostatecznie dla kogoś, kto pracuje normalnie przy ogniu. Musiała narzucić na siebie prosty płaszcz, który dostała kiedyś za zrobienie jednej z tarcz. Co prawda była to tylko skóra i futra jednak córka sąsiadki ma zręczne ręce, jeśli chodzi o szycie. Niektóre dziwnie się jej przyglądającej idącej w swoistego rodzaju ponczo, ale byli to tylko przyjezdni. Miejscowi znali ją od najmłodszych lat. Pochodziła przecież właśnie stąd z rodziny kowali.
Idąc w stronę centrum, patrząc na pogodę i tłok, który nabierał na masie, postanowiła obejść wszystko naokoło. Pogoda była nawet ładna więc dlaczego nie przewietrzyć "tych zadymionych płuc” jak to mawiała matka. Ruszyła dziarskim krokiem, gubiąc już gdzieś po drodze Żar. Nie martwiła się o niego. Wiedziała, iż trafi na nowo do jej kuźni i na pewno się nie zgubi. Czasami może myślała, iż coś może mu się stać, ale przez te jego specyficzne ciepło które rozsiewał w koło, udawało mu się umknąć większości opresji.
Zeszła z drogi idąc teraz trawą, która wychylnęła po ostrej zimie. Gdyby tylko jeszcze trochę więcej padało, byłoby o wiele lepiej. Już słyszała, jak niektórzy narzekają na to, jakie będą plony. Zadarła głowę do góry, gdyż jak na zawołanie niebo zaczęły przysłaniać ciemne chmury. Uśmiechnęła się, widząc to. Rozmyślając i rozglądając się dojrzała czyjąś sylwetkę pod drzewem. Na jego twarz naciągnięty był dosyć dziwaczna szpiczasta… czapka? Kapelusz? Powoli zaczęła podchodzić do tej specyficznej sylwetki. Znajomy czy też nie zmoknie, jeśli nie ruszy się spod drzewa. Zwalniając kroku coraz bardziej, im bliżej się go znajdowała, nie mogła w głowie ułożyć jak go najlepiej obudzić. Kontakty międzyludzkie nie były niestety jej bajką i niezbyt nadawała się do tego typu rozmów. Westchnęła głośno, zatrzymując się tuż przy mężczyźnie lub kobiecie. Chociaż kobieta bez piersi? Ukucnęła i zacisnęła usta w wąską linię. Ma powiedzieć, “hej spierdalaj?”, nie to brzmi źle. Postukać go w ramię? Jej wzrok spoczął na książce. Och… pięknie. Nie może go obudzić grubiańsko, bo później nie chce słuchać godzinnej przemowy o tym, jak człowiek powinien się zachowywać. Jej oczy zwęziły się w małe szparki. Właściwie kto jej każe tego słuchać? Może odejść, jak tylko zacznie paplać. Złapała go za ramiona i gwałtownie nim potrząsnęła. Mogła przejąć się tym wszystkim trochę zbyt bardzo i potrząsnąć nim zbyt bardzo, gdyż książka, z którą zasnął, upadła na ziemię a kapelusz przekrzywił się niebezpiecznie. Gdy nim potrząsnęła, odezwała się również, marszcząc przy tym brwi.
- Wstawaj, jeśli nie chcesz zostać mokrą kurą.. psze… pana?

◄☼►

Masz, baw się dobrze, nie ponoszę za nic odpowiedzialności xD

Od Rawena c.d. Narcissi

Siedział na zewnątrz oparty o ścianę przy wejściu do kuchni. Wyszedł odetchnąć. Zapalić. A tylko siedział i myślał. Jakoś ochota na papierosa mu przeszła. Wpatrywał się tępo w niebo. Wciąż zastanawiał się co robił nie tak. Niezależnie od tego jak reagowała Cyzia i co mówiła, miał wrażenie, że partolił wszystko jak leci. Tracił głowę, wszystko my leciało z rąk. A to tylko dlatego, że nie wiedział jak ma się zachować przy niej. Jak sprawić by spojrzała na niego jak na mężczyznę, a nie nieporadnego chłopaczka.
- Coś taki zmarnowany? - usłyszał przyjazny głos łowczyni. Zrzuciła łanię z ramion tuż obok niego i przysiadła się. - Hm? - spojrzał na nią.
- Czemu to musi być takie trudne? - westchnął ciężko. - Miłość. - rzucił dla wyjaśnienia - Czemu to musi być takie cholernie trudne? - odchylił głowę do tyłu.
- Narcissa? - na jej pytanie tylko mruknął w odpowiedzi. Nie zamierzał dociekać skąd wie o kogo chodzi. Nie trudno było się domyślić, jeśli było się choć odrobinę bardziej spostrzegawczym od ziemniaka. A Aurora z pewnością była o wiele bardziej niż odrobinę. Wszak musiała być, żeby umieć wytropić cokolwiek w głuszy. - Nie może być chyba aż tak źle?
- Spójrz na mnie i powiedz, że nic nie spaprałem. - spojrzał na nią. Nic nie odpowiedziała. - Sama widzisz... Najpierw coś palnę, a potem jeszcze tylko bardziej mieszam. Tak to zawsze wychodzi.
Wciąż trudno mu było się przyzwyczaić do jej nowego wyglądu. Dalej w głowie miał ją jako małego zająca chowającego się za rogiem i czekającego aż kucharz wciągnie jej zdobycz do kuchni. A teraz obok niego siedziała rosła piękna kobieta. Wyszedł królik, wrócił człowiek. Świat zaiste jest pełen niespodzianek.
- Może. Nie specjalnie znam się na tym. - mruknęła - Jesteś prosty. Łatwo cię rozgryźć. Poza kuchnią jesteś lekką ciapą. No i jesteś głupio szczery.
- Dzięki.
- Ale chyba na tym właśnie polega twój urok w tym wszystkim, nie? - uśmiechnęła się do niego pocieszająco - Na pewno uda ci się zdobyć jej względy, po prostu bądź sobą i dalej próbuj. - poklepała go po ramieniu i wstała - Uwierz mi, twoja osobowość zadziała. Tylko daj temu trochę czasu. A, i może dobrze by było gdybyś przestał flirtować. Na burze, gadam jak stara ciotka-swatka. Trzymaj się. - pomachała mu i poszła na około do głównego wejścia. Rawen zaśmiał się pod nosem i pokręcił głową.
- Coś w tym jest. - podniósł się z ziemi i otrzepał ubranie. Tego było mu trzeba. Od razu się lepiej poczuł. Szkoda, że niewiele to pewnie pomoże w praktyce przy Cyzi. Ale przynajmniej teraz czuł się o wiele pewniej niż przedtem. 
***
Rzadko się zdarzało żeby Rawen zasypiał na ławie w sali wspólnej. Lecz dzisiejszy dzień był po prostu dla niego męczący i po prostu zasnął krótko po tym jak kucharze się rozeszli i posprzątał salę po kolacji dla mocno spóźnionych gildyjczyków.
Otworzył oczy i podniósł głowę na dźwięk kroków. Zobaczył jak blondynka przemyka niedaleko niego w towarzystwie irytującego czarnego psa.
- Mówiłem ci Cyziu, że jak masz na coś ochotę to po prostu przyjdź do mnie. - ziewnął, ułożył się wygodniej i przysnął - Bogini... zjemy razem kolację? - rzucił odpływając całkowicie.

Cyzia?

Od Cahira cd. Mattii

— Aha! Więc tutaj jesteś!
Belmaro stanął w rozkroku, wziął się pod boki, pochylił, z góry spojrzał na rozwalonego na krześle Cahira. Był zdyszany; jego ciężki oddech odcinał się od absolutnej ciszy panującej w bibliotece. Cahir nie zaszczycił go spojrzeniem, nie odwrócił wzroku od trzymanej oburącz mapy. Zdjął jedynie nogi ze stołu, choć zrobił to nieśpiesznie, wręcz leniwie, najpierw kładąc na podłodze jedną, potem drugą.
— Szukałeś mnie, widzę?
— I to wszędzie — syknął Belmaro. Jego klatka piersiowa rytmicznie unosiła się i opadała pod jasnoniebieskim, dopasowanym wamsem. — Przebiegłem się chyba po całej Gildii.
— O co chodzi?
— O co chodzi? — powtórzył niedowierzająco. — Jedziemy dzisiaj z poselstwem do Nylth, zapomniałeś?
Cahir wyprostował się nieco, opuścił mapę na kolana, spojrzał na Belmaro, przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu.
— Uhum. — Uśmiechnął się głupio pod nosem. — Wcale nie.
Belmaro pobladł z gniewu. Przymknął powieki, zacisnął zęby, wziął głęboki, uspokajający oddech. Kącik ust drżał mu lekko.
— To nic — powiedział po chwili cicho, niemal zupełnie spokojnie, z jadowitą łagodnością. — To nic. Damy sobie radę. Jest jeszcze trochę czasu... — Wyprostował się gwałtownie, uniósł hardo głowę, rzucił Cahirowi stanowcze spojrzenie. — Zbieraj się. Misja cię nie minie. Idź się przebrać. I to zaraz. W coś schludnego, bardziej reprezentacyjnego. Nasze zadanie ma oficjalny wydźwięk, przypominam. Nie pojedziesz ze mną negocjować z wójtem Nylth ubrany jak recydywista. Za chwilę chcę cię widzieć w stajni. Gotowego do drogi. Do wioski jedzie się trzy godziny. To oznacza, że jeśli uda nam się wyruszyć za trzydzieści minut, może zdążymy na kolację. Mam nadzieję, że pamiętasz przynajmniej wszystkie wytyczne, które tydzień temu przekazał nam Cervan?
Cisza. Cahir pogładził się dłonią po szyi.
— Były jakieś wytyczne?
Belmaro załamał ręce.
— Cervan nie przekazał ci żadnych informacji?
— Mówił coś, tylkooo...
— Tylkooo?...
Cahir błysnął zębami w zniewalającym uśmiechu.
— Mogłem go wówczas nie słuchać.
— Jesteś absolutnie bez-u-ży-te-czny. — Belmaro palcami wystukał sylaby o blat stołu. — Dobrze, nieważne, wytłumaczę ci wszystko po drodze. Nie musisz być przygotowany, ja będę rozmawiał z wójtem, ty jedziesz pro forma. Jako obstawa. Czy tam do towarzystwa. Nie wiem, wszystko jedno. Masz jechać w każdym razie. Wola Cervana. Choć nie wiem, co miał na myśli, przydzielając cię ze mną do tego zadania. Idź się przygotować. Ja w tym czasie każę Theo osiodłać nam konie.
— Nie zawracaj chłopakowi głowy. — Cahir niedbale rzucił mapę na stół, podniósł się z ociąganiem, przeciągnął nieznacznie. — Poradzimy sobie. Pomogę ci, jeżeli sam nie umiesz.
Belmaro uśmiechnął się nieładnie.
— Och. Uważasz, że jesteś godny zajmować się moim koniem? Jest lepiej urodzony od ciebie.
— Mógłbyś w tym czasie potrzymać Idalię — kontynuował Cahir, zupełnie niezrażony. Razem z Belmaro weszli między regały, kierując się do wyjścia. — Może nauczyłbyś się od niej kindersztuby.
Idalia: jasnosiwa, gildyjska klacz, której dosiadał od dwóch tygodni, po tym, gdy Al-Fala nabawiła się kontuzji tylnej nogi. Słynęła z łagodnego usposobienia, była świetnie ułożona, bezproblemowa pod siodłem.
— Kindersztuby? — Belmaro parsknął. — Skąd znasz takie trudne słowa, O'Harrow? Chyba nie z kolegium, chyba nie od prywatnych guwernerów, chyba nie z literackich publikacji?
— Gdzie stałeś się takim małym chamem, Belmaro? Chyba nie na salonach, chyba nie... — urwał. Za regałem, który właśnie mijali, rozległ się przejmujący huk. Podłoga lekko zawibrowała pod ich butami.
— Co to było?
— Pewnie jakaś stara, rozklekotana półka znów się przewróciła.
Belmaro westchnął, wykrzywił usta.
— Lepiej to sprawdzić.
Ruszyli w kierunku miejsca, z którego dobiegł hałas. Gdy Belmaro zobaczył, co go wywołało, parsknął cicho. Cahir wsunął ręce do kieszeni, oparł się bokiem o regał.
Na podłodze leżał chłopak. Młody, szarowłosy, przywalony stertą woluminów. Niektóre z nich otworzyły się przy zderzeniu z podłogą, pogubiły kartki. Cahir przebiegł wzrokiem po jednej z nich, niewielkiej, spoczywającej tuż przy czubkach jego wysokich, wypolerowanych na połysk butów. W jej centrum węglem starannie wyrysowana została mapa nieba.
— Wszystko w porządku? — mruknął Cahir, unosząc wzrok na chłopaka. Nie znał go, nie widział go tu nigdy wcześniej. Zapewne jakiś nowy.
Belmaro skrzyżował ręce na piersi, potoczył wzrokiem po posadzce zasłanej książkami, westchnął ponownie, rzucił nowemu wyniosłe spojrzenie spod półprzymkniętych powiek. Żaden nie ruszył się, by mu pomóc.

Mattia?

Od Nikolaia cd Pelagoniji

⸺⸺ 🜚 ⸺⸺

— A raz poznałem taką przy okazji pobytu w stolicy, wiesz? Piękna to była kobieta, filigranowa, blondyneczka taka, ale jaka charakterna. A mawiają, że takim krzepkości brak, pluję na takie gadaniny, jak dotychczas to takie zawsze mi popalić dawały. Widzisz, Rawen, mówię ci chłopie, ty nie słuchaj wcale, co ci te stare zgredy mają do powiedzenia, bo póki sam nie posmakujesz, to nie będziesz wiedział. Cholera, teraz ja wychodzę na takiego starego dziada, co mu się wydaje, że wszystkie rozumy pozjadał — mruknął, chwytając kolejny, dopiero co obrany i ukrojony kawałek marchewki, który kucharz wrzucił do miski, nic nie robiąc sobie ze spojrzenia, które było mu rzucane. Należało wręcz zaznaczyć, że wzrok wcale jednym z tych przychylnych nie był, a raczej wskazywał na wyraźną irytację Kurokamiego, który prawdopodobnie resztkami sił powstrzymywał się przed zlaniem go po łapskach leżącą na wyciągnięcie ręki, drewnianą łychą, którą pozostawiła Irina.
Poprawił się nieco w miejscu, odkąd ostatnie kilka minut spędził na opieraniu się bokiem o kuchenny blat. Kurokami notorycznie szturchał go łokciem, by po chwili się od niego odsunąć, na co Nikolai reagował jedynie ponownym przeskoczeniem o ten krok w bok, by ramię kucharzyny znowu monotonnie uderzało go w brzuch i tak w koło macieju, aż Rawen ostatecznie nie przegnał go nieco groźniejszym, niż dotychczas, wzrokiem.
Krawiec obleciał szybkim spojrzeniem dobrze skrojone spodnie w kancik i zadbaną koszulę z podwiniętymi rękawami, przy czym puszył się niemiłosiernie, bo zdecydowaną przyjemność sprawiał mu takowy widok.
— Mówił ci ktoś kiedyś, że całkiem fajne masz te brewki? — zagaił z lisim uśmiechem i możliwe, że gdyby nie interwencja zapłakanej dziewczynki, zostałby złapany za fraki i wyrzucony przez drzwi bez ponownego tłumaczenia się, w najlepszym scenariuszu; nóż w dłoni Kurokamiego połyskiwał zdecydowanie w sposób niebezpieczny.
— Prze pana... Bo... Pan jest lekarzem. Znaczy krawcem. I Amigo potrzebuje pilnie pomocy, bo jest bardzo, bardzo, bardzo, bardzo ranny. I... I bardzo ładnie proszę, bo bez pana Amigo umrze!
Dziewczynka wzięła się nie wiadomo skąd i nie wiadomo kiedy, jednak gdy uczepiła się kurczowo rękawa Nikolaia, świat wokół stanął, zatrzymał się, a może i nawet zaczął wirować w drugą stronę i Rawen wyglądający jak wyjęty świeżo z kryminału zdawał się najmniej istotną rzeczą we wszechświecie, chociaż jeszcze sekundę wcześniej to właśnie on znajdował się w centrum nikolaiowej uwagi.
Dziewczynka czknęła, a krawiec odnosił nieodzowne wrażenie, że jeszcze chwila i popłacze się razem z nią.
Nie czekał nawet chwili, przykucnął tuż przy niej, bo różnica wzrostu była zdecydowanie zbyt duża, by poprowadzić komfortową dla obojga konwersację, po czym nieśmiało wyciągnął dłoń po żółciutkiego króliczka, którego dziewczynka ostrożnie mu podała.
— Doskonale trafiłaś, skarbie, tak się składa, że jestem światowej klasy lekarzem, uratujemy Amigo, obiecuję! — rzucił szybko, dokładnie oglądając dokładnie oderwaną kończynę i biednego królika, który padł ofiarą tak niefortunnego wydarzenia. Swoją drogą zabawka była porządnie wykonana, co zdecydowanie ucieszyło oko Nikolaia, choć ten nigdy szyciem szmacianek się nie parał. — Już, już, nie płacz, chodź, pójdziemy do gabinetu, pomożemy Amigo i będzie zdrów jak ryba, zobaczysz. — Wstał i wyciągnął rękę w jej stronę, będąc gotów na ewentualność, w której dziewczynka ją odrzuci, bo nie miała obowiązku ufać dorosłemu. Ta jednak w całej swojej powadze, którą koniecznie starała się utrzymać przez cały czas, dziarsko chwyciła go za końce palców, gotowa dotrzeć na salę operacyjną, na której uratują drogiego towarzysza jej serca.
Zanim jednak opuścili kuchnię, Nikolai zdołał jeszcze odwrócić się w stronę Kurokamiego, któremu wyraźnie ulżyło i uśmiechnąć się swoim firmowym uśmiechem.
— Może czasem do mnie wpadniesz, co? — Bezpardonowo puścił mu oczko, zarzucił włosami i udawał, że wcale nie widział, jak wyraz twarzy Rawena z ulgi zmieniał się w szokowanie, a następnie ponową falę irytacji zalanej rumieńcem i zakropionej zdezorientowaniem.
Dreptali szybko, zwracając na siebie uwagę siedzących na stołówce ludzi, co jednak nikomu z dwójki problemu szczególnego nie sprawiało, zwłaszcza gdy rozchodziło się o życie ukochanego towarzysza.
Nikolai zorientował się, że jak raz zabrakło mu języka w gębie i całkowicie nie wiedział, co powiedzieć mógł tej małej gwiazdeczce, która całkiem czerwona od płaczu, przecierała wolną ręką oczy, udając, że wcale, ale to wcale żadne zalążki łez się tam nie pojawiły.
— Jesteś naprawdę dzielną dziewczynką, wiesz? Amigo z pewnością to docenia — rzucił w końcu, gdy przechodzili już do osobnego budynku, w którym znajdowały się pomieszczenia mieszkalne, a w tym i pokój Nikolaia, który tymczasowo urządził sobie z niego pracownię, bowiem żaden inny gabinet nie był dostępny do użytku. To też wszędzie walały się czy to materiały, czy wzory do wyrysowania kroju, czy poduszeczki ze szpilkami, a nawet pogniecione kartki z nieudanymi w jego opinii projektami. Manekinów niestety nie udało mu się tam pomieścić, co może i nie było sprawą tak złą, zważając na wyobraźnię, która mogła dać mu doskonały swój pokaz, szczególnie w środku nocy.
— Teraz jakąś ładną żółtą nitkę albo inną, jeśli chcesz — mruknął i zanurkował w szufladach, by już za chwilę sprezentować dziewczynce cały arsenał kolorowych nici, które zdołał zebrać w trakcie licznych podróży.

⸺⸺ 🜚 ⸺⸺
[Rampampam tęskniłem za wątkami z tobąąąą]

niedziela, 28 czerwca 2020

Mam proste marzenia, bo jestem prostym człowiekiem.

Nalaesia || Tirie
29 lat
Eilis O’Bernei
31 grudnia
kobieta
kowal



“Nie potrafię określić tego, co się teraz dzieje, ale czuję, że to coś ważnego i wiem, że powinnam pomóc.”
Jej kuźnia to jej drugi dom. Często z resztą nawet i tam śpi. Nie jest niechlujem, ale nie ma również czasu na sprzątanie. Oprócz pracy tutaj na miejscu często również pomaga w sytuacjach, które wykraczają poza jej miejsce pracy. Trzeba pomóc przy przenoszeniu drwa? Nie ma problemu. Zepsuł się pług i trzeba go naprawić? Już się za to bierze. Jest trochę złotą rączką i nawet jeśli nie wie, jak coś działa, bardzo chętnie szybko się tego nauczy. Zazwyczaj psując i naprawiając. W swej przydymionej sali posiada również kocura przybłędę. Nigdy nie mówi, że jest jej, ale bardzo lubi, gdy odpoczywa sobie na jej kolanach po ciężkim dniu w pracy. Mówi do niego Żar, gdyż przez swe uwielbienie do ciepła, przetopił sobie odrobinę wąsy.






Od autorsko: 
 - bije/pije jak tylko zajdzie taka potrzeba 
 - dawno nie grałam proszę nie bić 
 - autorzy od góry: morry ♠ (artstation), graffiti-freak (deviantart), giulialibard (instagram) 
 - proszę dowolnie wykorzystywać moją postać, chociaż proszę zapytać o zabijanie 
 - przyjmuję wszystkich VwV
 - pisać na lordwmordewol@gmail.com lub na discordzie będę Eilis O’Bernei
- To przez mamę
- Na pewno będę jeszcze coś przerabiać/edytować (jak dodawanie powiązań)

Od Pelagoniji, CD Nikolai

Tam gdzie była Pel, był i Amigo, jej wierny, pluszowy przyjaciel. Nieco pokracznie uszyty, z jaskrawego, żółtego materiału królik z niebieską wstążeczką wokół szyi, którą codziennie dziewczynka starannie poprawiała, żeby pluszak prezentował się nieskazitelnie przed wszystkimi członkami gildii. Był jej dumą, pociechą i szczęściem. Dlatego nikogo raczej nie zdziwi, gdy młoda panna Eternum poszła w łzy, gdy łapka Amiga niefortunnie zahaczyła o ostrzejszą gałązkę i jednym, nawet nie mocnym szarpnięciem szew się rozerwał, oddzielając kończynę od reszty ciała pluszaka. Była to ogromna tragedia dla serduszka dziesięciolatki i zebrawszy łapkę oraz słomę, którą był wypełniony pluszak, natychmiast zaczęła szukać pomocy dla swojego przyjaciela. 
— Spokojnie, Amigo... Będzie dobrze... Nie umrzesz... Nie, póki ja żyję... — wyrzucała z siebie krótkie zdania drżącym głosem, pociągając w przerwach nosem. Z przyciśniętym pluszakiem do piersi biegała po gildii, szukając pomocy. Dopadła jakiegoś zdezorientowanego gildyjczyka, ciągnąc go za rękaw.
— Gdzie jest lekarz... Znaczy krawiec! Znaczy lekarz, ale krawiec! Bo... Bo Amigo potrzebuje pomocy — wyszlochała głośniej, ściskając mocniej pluszaka i wprawiając gildyjczka w jeszcze większą konsternację. Najwidoczniej nie wiedział za bardzo, jak sobie poradzi z zalanym łzami dzieckiem. Bardzo spanikowanym tonem udzielił jej potrzebnych informacji, jak dotrzeć do krawca lekarza dla Amigo i zanim jeszcze skończył swoją wypowiedź, Pelcia wydukała dziękuję i pognała niczym strzała w stronę kuchni szukać pana Nikolaia. Wbiegła do pomieszczenia z głośnym tupotem swoich małych stóp i parę osób, którzy właśnie jedli swój posiłek, aż uniosło głowę, żeby zerknąć, cóż to za zamieszanie. Dziewczynka rozejrzała się po pomieszczeniu, trzęsąc się i cicho szlochając, po czym podbiegła do człowieka, który pasował do pospiesznego opisu jej poprzedniego rozmówcy i chwyciła mężczyznę za rękaw.
— Prze pana... Bo... Pan jest lekarzem. Znaczy krawcem. I Amigo — wystawiła w jego stronę pluszaka i oderwaną łapkę — potrzebuje pilnie pomocy, bo jest bardzo, bardzo, bardzo, bardzo ranny. I... I bardzo ładnie proszę, bo bez pana Amigo umrze! — powiedziała śmiertelnie poważnym tonem, jakby rzeczywiście wierzyła, że to była sprawa życia i śmierci. Wpatrywała się w niego proszącym wzrokiem oczami pełnymi łez i z całych sił starała się nie trząść oraz nie pociągać nosem, ale z jej ust wydostało się czknięcie, które sprawiło, że dziewczynka poczerwieniała i zatrzęsła się jeszcze bardziej. I tak stała z błagalną miną, skrzywdzonym pluszakiem, trzęsąc się, czkając, płacząc oraz pociągając nosem. 

Od Pelagoniji CD Lancelot

Po krótkiej chwili dziewczynka odważyła się obniżyć nieco notes i zerknąć na zebrane towarzystwo, które było liczniejsze niż się spodziewała. Milczenie nie trwało zbyt długo, ale miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą, jakby stanęła przed nimi enigma, której nie byli w stanie na ten moment rozwiązać. Uśmiechnęła się do nich promiennie, nieco nieśmiało, ponieważ miała w głowie słowa mamy, która powtarzała, że najlepiej uśmiechać się do ludzi, nawet jeśli czujesz się niekomfortowo, a cały świat może rzucić ci się do gardła.
Jako pierwszy ciszę przerwał chłopiec. Dużo wyższy od niej, skrzydlaty chłopiec. Dziewczynka zdawała sobie sprawę z tego, że na świecie znajdowały się magiczne istoty. W końcu kilka z nich pracowało w gildii, zdarzyło jej się natknąć na nie u boku taty, ale nic nie umiała poradzić na to, że rozdziawiła usta i patrzyła z widocznym oczarowaniem oraz ciekawością na skrzydła z czarnym upierzeniem, z których nawet nie śmiała myśleć, żeby wziąć pióro do podpisywania ziół. Powróciła myślami do rzeczywistości dopiero w momencie, gdy odezwał się piękny jegomość, stojący obok Faustusa. Coś w jego głosie sprawiło, że Pelagonija zamknęła usta, bo zdała sobie sprawę, że to bardzo niegrzeczne tak się gapić z otwartą buzią i wyprostowała się, unosząc nieco wyżej brodę, żeby móc spojrzeć uważniej na mężczyznę, mimo że ciężar pluszaka oraz dosyć sporej księgi ciągnęły ją delikatnie w dół i nie pozwalały osiągnąć dziewczynce maksymalnych możliwości jej wzrostu. Nie żeby miała go jakoś szczególnie dużo. 
W trakcie wypowiedzi mężczyzny nie miała odwagi się odezwać, tylko przysłuchiwała się uważnie, zbierając myśli oraz informacje z owej wymiany zdań. Trybiki w jej małej główce obracały się, pracowały, co jakiś czas zwalniając bądź zatrzymując się, gdy trafiły na jakąś cięższą myśl, ale koniec końców udawało im się ją przetworzyć. Miała dostać pióro i atrament, znaczy tusz, który był lepszy od atramentu, od miłego pana i miłego chłopca, sir Lancelota i Faustusa. Okazało się też, że będzie dreptać do ogrodu razem z nimi, więc nie będzie chodziła samotnie po terenie gildii. I mogli wziąć herbatę. W porcelanie. Z ciastkami i rogalikami. Twarz Pelagoniji wyrażała absolutny zachwyt i zwiększał się on z każdą mijającą chwilą w nowopoznanym towarzystwie. Sama nigdy nie prosiła pani Iriny o porcelanę, bo wiedziała, że to nie była to tania rzecz, a samotnie bała się, że ją potłucze. Dlatego  kiedy już przeszli do picia herbaty, ostrożnie brała w swoje dłonie filiżankę, wręcz z nabożną czcią i upijała łyk naparu, mrucząc pod nosem zadowolona z życia. Do tego mogła pobawić się z kimś zbliżonym jej wieku i zalewała Faustusa masą pytań. Kim był? Ile ma lat? Czy był częścią gildii? Czy posiadanie skrzydeł jest fajne? Czy mogłaby ich dotknąć? A co trzeba zrobić, żeby ona też miała skrzydła? I czy lubi kwiaty, bo to bardzo ważne pytanie, a ona lubiła kwiaty, umiała z nich pleść wianki i mogła mu oraz sir Lancelotowi upleść, żeby mieli ładne kwiatowe korony.
Jedyna rzecz, z którą dziwnie się czuła, jakby była nieodpowiednia, było siadanie na pelerynie mężczyzny, która wyglądała zbyt ładnie, żeby rozkładać ją na trawie niczym koc, ale po czasie się oswoiła i szła za przykładem Faustsa, który wydawał czuć się ze wszystkim dużo bardziej komfortowo niż ona. W pewnym momencie, kiedy jej poziom szczęścia zaczął się stabilizować, a kolory świata nie wydawały już się tak przytłaczać, zauważyła, że herbatę pili tylko ona i Faustus, a sir Lancelot siedział z boku, przeglądając listy. Wydawał się pogrążony w pracy, więc przez kilka krótkich sekund Pel rozważała, jak najciszej i najszybciej przekazać mu filiżankę herbaty. Koniec końców chwyciła naczynie z herbatą dla mężczyzny i podreptała cichutko, ostrożnie w stronę fontanny, żeby postawić je niedaleko sir Lancelota. Nie na tyle blisko, żeby zostało przypadkiem strącone bądź spadło, ale wystarczająco, żeby mógł do niego sięgnąć.
— Proszę... Sir — dodała pospiesznie, przypominając sobie rozmowę w bibliotece i wróciła pospiesznie do Faustusa, chcąc dokończyć bajkę, którą zaczęli. No i wianki. Wianki też były ważne.


{Pelcia bardzo dziękuje i się bardzo cieszy <3}

Od Klemensa

    Klemensowi zdarzało się błądzić z głową chmurach. Nie ważne czym się zajmował zwyczajnie bywały momenty gdy spojrzał w jakimś kierunku i jakby za pstryknięciem czarodziejskiej różdżki nie było go już przy tobie. Jego myśli odpływały nie wiadomo gdzie, często nawet w rejony niezwiązane z tym na co patrzył. I to własnie mu się zdarzyło w tym momencie. Podczas szykowania ziół do suszenia spojrzał za okno w kierunku rosłego drzewa na podwórzu. Chwila minęła nim młodzieniec potrząsnął głową i wrócił wzrokiem do wykonywanego zajęcia. Czy coś się stanie jeśli zrobi sobie przerwę? Wyjrzał jeszcze raz przez okno. Zioła przecież nie uciekną, a pogoda tego dnia jest cudowna. Na niebie świeci słońce ogrzewając promieniami wszystko co sięgną. Jak miło było wyjść na zewnątrz i zwyczajnie położyć się w okolicach tej rośliny. Z tym postanowieniem czarnowłosy zaczął sprzątać swoje stanowisko. Wpierw złożył zioła by je odłożyć w miejsce gdzie nie będą nikomu przeszkadzać, potem zaś zebrał drobne pozostałości. 
    Zanim w ogóle wyszedł z budynku udał się w kierunku swojego pokoju. Może i przerwał jedno zajęcie ale dobrze byłoby nie spędzić bezproduktywnie resztę czasu. Po swoim przybyciu do gildii spędził chwilę w bibliotece przeglądając jej zbiory i znalazł jedną księgę która go zaciekawiła. Była ona dziennikiem podróżnika który odwiedził wyspy i opisał ich roślinność i zwierzynę. Klemens sam nigdy jeszcze się nie udał w tamte rejony ale słyszał o nich co nie co.Wydawały się ciekawym miejscem.
    Po chwili już z książką pod pachą szedł w kierunku wyjścia. Pierwszym co przywitało go na zewnątrz był ciepły powiew delikatnego wiatru. Uniósł głowę do góry i spojrzał w niebo. Ciepłe promienie teraz bez przeszkody w postaci kapelusza dosięgły jego twarzy. Pogoda naprawdę była idealna. Bez wahania ruszył w kierunku upatrzonego wcześniej miejsca gdzie ułożył się wygodnie na trawie, chowając głowę w cieniu, resztę zaś wystawiając na słońce by się wygrzewać. Otworzył książkę na ostatnio zamkniętej stronie i dał się pochłonąć lekturze. Mimo że książka naprawdę go interesowała to jednak jego przyzwyczajenia po jakimś czasie wygrały i jego głowa zaczęła opadać. Próbował walczyć z sennością ale kim on jest żeby odmówić drzemce na słońcu? Nie podołał temu wyzwaniu i w końcu pozwolił oczom się zamknąć, a głowie opaść na czytane chwile wcześniej strony. 

~Czy jest jakaś chętna duszyczka, żeby obudzić śpiącą wiedźmę?~

Każda szanująca się wiedźma posiada czarnego kota



Klemens Dewich
autor @avogado6


Klemens x Dewich x 25 lat 12 siepień x lasy w górach Dedurn x zielarz/alchemik x wiedźma



autor AlijArt


biografia

Klemens nie pamięta zbyt dobrze rodziców a nawet to co pamięta zamazuje się w jego pamięci. Uśmiech jego rodzicielki często zmywa się z uśmiechem Clarissy - kobiety która go wychowała. Ona sama nie znała jego rodziców dobrze i opowiedziała mu tylko tyle ile sama zdążyła się dowiedzieć. Znalazła go przy rozbitym wozie w objęciach umierającej kobiety gdy miał trzy lata. Zawsze powtarzała mu że jego matka prosiła by się nim zajęła. Zdaniem Clarissy coś musiało spłoszyć konia przez co wóz zjechał z drogi a jak wiadomo góry są niebezpieczne. Sama była zaskoczona tym że po takim upadku jemu udało się przeżyć. Opatrzność musiała nad nim czuwać.
Kobieta mając już pod opieką tego rozkosznego berbecia postanowiła zrobić z niego użytek więc w jego wychowanie wplotła naukę. Z żalem dość szybko zorientowała się, że jej nowy podopieczny nie ma żadnych magicznych zdolności, dlatego go nauczyła wszystkiego do czego nie były one potrzebne. 

wygląd

Najbardziej charakterystycznym elementem stroju Klemensa jest wielki kapelusz typowy dla wiedźm. Spod niego wystają ciemne włosy sięgające za brodę. Na świat patrzy oczami równie ciemnymi co jego czupryna. Jego strój najczęściej jest dość prosty nie liczą wisiorków które uwielbia nosić. Na ramiona często zarzucony ma jakiś sweter z którego kieszeni wystają szklane buteleczki lub gałązki jakichś ziół.

pozostałe

Do jego umiejętności z pewnością można zaliczyć ważenie wszelkiego rodzaju mikstur i wywarów czego był uczony większość życia przez Clarisse. Oprócz tego nieźle sobie radzi z przekonywaniem ludzi dookoła że to coś więcej niż zwykłe sztuczki. Gorzej gdy trafi na kogoś kto się jednak w tym specjalizuje. W tedy zazwyczaj dość szybko zostaje rozgryziony. Jednak on się nie zraża i dalej przekonuje wszystkich innych o swoim talencie. Chłopak uwielbia czytać wszelakie księgi, zwłaszcza te zawierające jakiekolwiek opisy alchemiczne. Równie chętnie zagląda do wszelakich zielników. Lubi poszerzać swoją wiedzę poza to czego nauczyła go opiekunka. Jednym z jego ulubionych zajęć pozostaje zabawa ze Smołą - czarną kotką, która radośnie mu towarzyszy. W końcu każda szanująca się wiedźma posiada czarnego kota. 


Dzień dobry wszystkim. Czemu pan wiedźma Klemens brzmi dziwnie a po angielski by to brzmiało normalnie?

sobota, 27 czerwca 2020

Od Leonarda cd Cahira

⸺⸺֎⸺⸺

Pewnie, nawet gdyby byłby ślepy, zauważyłby, że coś łączyło Cahira z, jeśli pamięć go nie myliła, Calderem. Takie związki zawsze zalatywały w charakterystyczny dla nich sposób, a woń ich była nie tyle, że intensywna, co po prostu długo wisiała w powietrzu ciężką mgiełką, a atmosferę pozostawiała tak gęstą, by bez problemu można było zawiesić w niej topór. Na samą myśl o tym, co w kilka chwil porobili z dotychczas, podobno, czystym powietrzem, Leonarda kręciło w nosie. Ich dwójka zdała mu się niezwykle atrakcyjnym tematem, który z pewnością by zgłębił, gdyby tylko miał na to czas, chęci i ku temu sposobność. Wszystkie te aspekty zdawały mu się jednak niezwykle odległymi, zważając na okoliczności, w których się znajdował i sprawy, na jakie uwagę powinien zwracać w pierwszej kolejności.
Calder wywoływał w nim dziwny dreszcz, dreszcz przyprawiający o niepokój i przywołujący na myśl zimny prąd morski. Taki, który zawsze łapał go za kostki, gdy wyjeżdżał z rodziną nad ocean i samodzielnie wypływał nieco zbyt głęboko na szeroką wodę.
— Kiepsko wyglądasz. Jak się czujesz? Może odprowadzić cię do kwatery?
Leonardo podniósł na niego spojrzenie, nie kryjąc nawet lekkiego oburzenia, jakim się zlał i zmarszczył wyraźnie brwi, mając nadzieję, że przekaz niewerbalny będzie wystarczająco jasny.
— To było cholernie krępujące — burknął, decydując się w końcu i stając na równe nogi, co okazało się łatwiejsze, niż się spodziewał. Otrzepał jeszcze kolana, uda i tyłek z kurzu, o którym zwyczajnie wiedział, że musiał się tam znaleźć i gdy w końcu doprowadził się do porządku i stanął z Cahirem twarzą w twarz, pozwolił sobie na nieco ironiczny uśmiech. — I nie trzeba. Nic mi nie będzie, mówiłem, to tylko zwykła migrena. Zresztą, nie skończyliśmy jeszcze roboty, jak mi się zdaje, a czeka na nas jeszcze szafka, jeśli dobrze pamiętam — dodał, cicho wzdychając i dotykając palcami skroni.
Nie czekał dłużej na odpowiedź, której zwyczajnie nie chciał usłyszeć i polazł z powrotem w głąb biblioteki przebierać palcami przez kolejne to zwoje, bo miał nadzieję na przynajmniej jedną mapę więcej, może zwyczajnie dla własnego, nieco chorobliwego poczucia ukontentowania. Nie musiał również czekać dłużej na O'Harrowa, który niedługo po tym do niego dołączył i najwyraźniej obaj mieli zamiar udawać, że te kilka regałów dalej do niczego nie doszło. Leonardo poczuł niemałą ulgę, gdy tylko o tym pomyślał i pałał szczerą nadzieją, że tym razem się nie myli i ominą temat nagłego zasłabnięcia na stałe.
Nie miało to jednak powstrzymać go przed wścibianiem nosa w nie swoje sprawy, dlatego, kiedy przeglądał kolejny zwój, nie krępował się z nasuwającym się na jęzor pytaniem.
— Wyjdę na wścibskiego — i takim właściwie od zawsze był — ale co łączy cię z Calderem? Albo dzieli, miłością raczej do siebie nie pałacie — dodał już nieco ciszej, wręcz mruknął pod nosem, zerkając na niego kątem ciekawskiego oka, które niecierpliwie oczekiwało odpowiedzi, bądź też jej braku, bo i na taką możliwość się szykował.

⸺⸺֎⸺⸺
[I did it guys, I did it]

Od Desideriusa cd Krabata

⸺⸺※⸺⸺

— Z drugiej strony musiałbym zostawić cię z nim w takim przypadku na chwilę sam na sam. A już nawet nie chcę wspominać, jak ostatnio skończyło się wasze romantyczne spotkanie twarzą w twarz.
— A weź, już sobie odpuść i żadnego lekarza, to świństwo ważniejsze. Jeszcze nam spierdoli w tak zwanym międzyczasie i tyle będzie z całego trudu — parsknął Desiderius, kręcąc przy okazji głową i poruszając dłonią w zbywający Ratignaka sposób. O ile ten na samym początku jedynie irytował go swoją postawą i stylem życia polegającym najwidoczniej w głównej mierze na wyszukiwaniu wszystkiego, co złe i jedynie podkreślaniu tego, tak teraz rzeczywiście zdołał go rozbawić, co pewnie i nie było zabiegiem zamierzonym, jednak z niebywałą celnością ugodził on w serce Coeha. Gorzki posmak tabletki wciąż rozchodził mu się po języku i z trudnością przychodziło mu uwierzyć w to, że bez gadania ją przełknął, nie zastanawiając się nawet dwa razy nad tym, czy mężczyzna przypadkiem nie zaszkodzi mu jeszcze bardziej. Niekoniecznie zamierzenie, wciąż jednak takowa szansa istniała, potrzeba było w końcu tylko jednego alergenu, by Coeh skończył na podłodze z pianą wypływającą z ust, czy jakimś subtelniejszym objawem szoku spowodowanego szkodliwą dla niego substancją.
A wspominka o pogrzebie, chociaż nie taki chyba miała cel, a mimo to również podniosła młodego zielarza na duchu.
Cenił w Krabacie tę niespotykaną mu dotychczas szczerość i brak obawy przed tym, jak świat zareaguje za chwile, gdy tylko wypowie trawione przez prawdopodobnie krótki moment słowa. Był człowiekiem nadzwyczaj prostym i Desiderius śmiał podejrzewać, że podobnej cechy oczekiwał od innych, może właśnie dlatego zdecydował się omijać niepotrzebne dialogi, którymi nie miałby mu nic do przekazania.
Może też dlatego, że jęzor zastygał mu w ustach, a głowa nie potrafiła skupić się na jednym, aktualnie najważniejszym nurcie myśli. Jakby całkiem obca siła wymuszała na nim przeskakiwanie z jednej wizji do kolejnej, całkowicie burząc wszystko to, do czego zdołał dojść przez kilka minut, podczas których się zastanawiał.
— Pewnie z tydzień tu jechał, a że tamtą skrzynię to chyba ślepy zbijał i jakoś chyba nie zdarzyło mu się uciec, to co ma w metalowej nie wytrzymać, czy pięciu minut ze mną. Jak trzeba będzie, to usiądę na wieku, mimo wszystko podważyć mnie nie powinien. Błagam cię, nie upuść go tylko, bo drugi raz za tym szczurem biegać już nie mam zamiaru — stęknął, widząc, jak rolnik ponownie poprawia uścisk na kufrze, który wcale nie podrygiwał, a już tym bardziej nie podskakiwał, co wskazywało jednak na spokój zachowany przez stwora. Żeby nie było co do tego wątpliwości, Desiderius tej kupie mięśni zdecydowanie ufał, bo tu bowiem nie ufać chodzącemu na dwóch nogach bykowi, czy może nawet i prawdziwemu, żywemu okazowi minotaura, wciąż jednak zachowywał sobie tę resztkę racjonalności i piekielnej ostrożności, której w jego skromnej opinii, nigdy nie było zbyt wiele i która niejednokrotnie zdołała uratować mu już to wychudłe dupsko, które o kant rozbić problemu raczej nie było. — O Philis powiadasz. Możemy do niej wstąpić, a nuż masz rację i użyczy nam nieco dóbr.
Przejechał językiem po zębach, krzywiąc się jeszcze wyraźniej, niż dotychczas miał ku temu okazję i łypiąc srebrnym okiem na Ratignaka, który niezgrabnie za nim dreptał, raz po raz utykając na okaleczonej swej nodze, ponownie uznał go za osobistość wyjątkowo zabawną.
— Co tyś mi za obrzydlistwo wcisnął — żachnął się nagle tak głośno i w zrywie, że aż sam się wzdrygnął na to, jak żywym się zrobił w tak krótkim czasie. — Co w tym było, goryczki? Czy jakie korzonki południowych mandragor tam wcisnąłeś? Ale przynajmniej mnie tak w głowie nie kołuje, jak dotychczas, więc chyba będę musiał przepisu od ciebie podkraść, bo dawno nic tak dobrze na mnie nie podziałało. Od razu jakoś tak... Żywiej — zaśmiał się, podpierając pod boki i czując, jak nagły wybuch był błędem, bo zaraz ponownie świat zakręcił mu się pod nogami i świsnął fikołka, wzbudzając okrutną chęć na wymioty. — Może nawet aż zanadto — stęknął i zgarbił się, jakby kto dopiero co mu woła na plecy wrzucił i kazał tak przejść przez wąwóz, czy inne kręte formacje terenu. — Ale do Philis, nie medyka, bo sobie nie wybaczę, jak znowu ucieknie i komu innemu krzywdy wyrządzi ta bestyja. Nie zrozum mnie źle, ale łatwiej i lepiej chyba jednego poświęcić dla dobra reszty... Nie słuchaj mnie, bredzę od rzeczy, idźmy już do sokolniczki i to lepiej szybko, bo coś mnie znowu na żołądku przysiadło cholerstwo — charknął i nim Krabat zdołał mu przerwać, czy zaciągnąć w innym zupełnie kierunku, skręcił prędko, byle znaleźć się na trasie do ptaszarni, przebierając przy tym nogami tak pilnie, jak tylko potrafił, bo bał się, że gdy tylko znajdzie się w zasięgu ręki Krabata, ten pochwyci go jako szmacianą lalę, przerzuci przez ramię i zaciągnie do medyka, po czym zostawi go tak, by samemu dokończyć utarczek z paskudztwem, a Coeh zdecydowanie nie chciał przepierdzieć takiego wydarzenia na kozetce. Nie po to się tyle namęczył i nasapał, żeby teraz po prostu sobie odpuścić i może tylko odrobinę stał za tym jego wewnętrzny duch pragnący wiecznej przygody, którego dotychczas starał się uciszać, a który zawsze miał najwięcej do gadania.
To tym razem nie wcisnął mu żadnej szmaty w usta, tylko pozwolił, by raz i on pokierował Coehiem, a ten zdecydowanie się nie zawiódł, a wręcz przeciwnie. Zastanowił, czy przypadkiem nie od zawsze celował w raczej złe strony, czy to zważając na nieudane próby jako niespełniony aktorzyna, czy też zielarz, którego niby z krwią mu wtłoczono, a którego nienawidził jak psa.
A może był ja, powinien pójść w ślady blondyna i na własną rękę skarbów szukać i bestie ubijać. Wysiłku by to ode mnie wyczekiwało niezrównanego, bo pełno mam do nadrobienia, jednak wizja ta zapowiadała się zaprawdę obiecująco i kto wie, czy ona właśnie nie miała być tym, w czym znalazłbym odrobinę oddechu i szczęścia, którego los zdawał się od zawsze mi szczędzić, jakby w obawie, że zachłysnę się dobrą emocją i zacznę pragnąć jej jako opium.
Kto wiedział, pewnie nikt. A Coeh postanowił się jednak sprawdzić, zobaczyć i summa summarum może nareszcie nawrócić tam, gdzie serce jego zawsze spoczywało, a o czym niekoniecznie przyszło mu wiedzieć.

⸺⸺※⸺⸺
[haha on żyje lol]

piątek, 26 czerwca 2020

Od Lancelota cd. Pelagoniji


  W bibliotece wszystko zamarło, jakby ktoś zatrzymał czas na krótki moment wtargnięcia małej dziewczynki w ich czasoprzestrzeń. Kurz przestał wirować w powietrzu, Balthazar nagle zakończył pisać, więc ciche szuranie stalówki pióra o kartkę umilkło gwałtownie, nawet oddech Faustusa zamarł lub przestał być całkowicie słyszalny. Lancelot po czasie pojął, że sam również wstrzymał proces podnoszenia się oraz opadania klatki piersiowej, także wkrótce go kontynuował, choć nadal nie chciał wierzyć własnym oczom. Nie miał pojęcia, co ta osóbka tu robiła ani jakim cudem chodziła sama bez opieki, w końcu znajdowała się w nie byle jakiej gildii. Chciał to sobie wytłumaczyć faktem posiadania dzieci przez któregoś z członków albo jej zagubienia, ale to nie miałoby sensu. Kto z nich mógłby pokusić się o posiadanie potomstwa, piastując jakiekolwiek tutaj stanowisko? Praktycznie wszyscy zgodnie wyruszali na misje, gdy zachodziła taka potrzeba. Zadania te były niesłychanie ryzykowne, co prowadziło do licznych komplikacji pod każdym aspektem życia. Widział po nich, że nie byli typami ludzi oraz nieludzi zbyt skłonnymi do zakładania rodzin, a gildia sama w sobie była dlań z prywatnych powodów ostoją, ostatnim kołem ratunkowym przed zatonięciem. Mogli mieć wiele lub praktycznie nic do stracenia, aczkolwiek nie zmieniało to faktu, że cokolwiek mieli, to nie miało dla nich aż tak ogromnego znaczenia jak posiadanie konkretnego celu, nawet jeśli cel ten miałby być ich ostatnim.

Od Desideriusa cd Aries

⸺⸺※⸺⸺

Dobrze było widzieć troskę malującą się na twarzach ludzi, ten niewyobrażalny wyraz zmartwienia towarzyszący tylko w chwilach, gdy pojmuje się o tym, jak kruche potrafi być życie, nie tylko człowieka, każdej istoty chwalącej się zdolnością podejmowania tak zwanych podstawowych funkcji. Wyraz niekiedy świadczący o miłości, jaką mogą darzyć drugą jednostkę, a przy jeszcze innych okazjach o zwyczajnej empatii, nawet jeśli wiąże nas ona z całkiem nieznaną osobą. Wyjątkowo prawdziwy i rzeczywisty to odruch i chociaż odbieramy go w sposób miękki, szczerze jest on brutalny i ciosany grubymi, zamaszystymi ruchami.
Jak wszystko zresztą, człowiek bowiem to stworzenie bardzo surowe w swojej istocie. Pozornie skomplikowane, jednak przy dokładniejszym zagłębieniu się w jego myśli, okazujący się całkiem prosty. Wręcz groteskowo śmieszny. Przewidywalny. Zatracony w dziwnych rutynach wymyślonych dla własnego poczucia bezpieczeństwa, bo powtarzalność od zawsze kojarzyła się z pozornym zresztą, wrażeniem, że wszystko ma się pod kontrolą.
Zabawnym tworem był człowiek. Coeh klął każdego dnia, że akurat nim musieli go uczynić, zamiast jakąś krową, owcą, czy innym czworonożnym ssakiem, mającym orzeszek czy inne ustrojstwo zamiast mózgu. Mielącym trawę w pysku i nieprzejmującym się niczym poza tym, czy przypadkiem następna kępa nie będzie zbyt gorzka w porównaniu do poprzedniej, co koniec końców i tak nie robiło mu żadnej różnicy. Wpieprzał wszystko, jak leci, póki tylko było zielone i zjadliwe.
A człowiek musiał być, musiał czuć i rozumieć. Widzieć. Uczyć się. Pojmować. Przeżywać wszystko w jakichś absurdalnych emocjach, które na celu miały tylko utrudnić mu życie. Wycierpieć straty bliskich. Dostosowywać się do popieprzonych zasad, które były sprawą czysto moralną, a mimo wszystko traktowali to, jak niesamowity wymysł, bez którego świat w mig by się zawalił. Nie było to bynajmniej potrzebne, w prostej ocenie Desideriusa, który jako człowiek (podobno) zdrowy na umyśle, z góry wiedział, że dźgnięcie koleżanki widłami przez szyję nie było pomysłem dobrym. Jednak ludzie najwidoczniej koniecznie potrzebowali kolejnego kodeksu, który tylko jeszcze stabilniej usadowi ich w pozornie bezpiecznej rzeczywistości, na dobrą sprawę stworzoną przez nich samych.
Może też dlatego coraz bardziej zrażał się do religii, widząc, że niejednokrotnie była ona jedynie pretekstem dla wyżej ustawionych do sterowania całkiem nieświadomą, ciemną masą ludu, która ślepo wierzyła we wszystko, o czym prawili czy to prorocy, czy inne wróżki, którzy notabene, podstawieni, prawili czasem porzekadła tak absurdalne, by pragnął jedynie złapać się za głowę.
Cały ten żal na świat, który momentalnie na niego spłynął, runął jednak wyważony przez nutę strachu, obawy, która malowała się na biednej buźce Aries, stojącej tak jak ostatnia sierotka. Drogie było to mu uczucie i gdyby mógł, podziękowałby jej za przywrócenie nadziei, stwierdził jednak, że musiałoby to wyglądać i brzmieć co najmniej dziwnie, zważając na okoliczności. Wysłuchał więc jedynie, co miała do powiedzenia i pokiwał głową, starając się zachować spokój, chociaż większość zawartości żołądka stworzenia skończyła właśnie na podłodze gabinetu. Skłamałby, mówiąc, że nie śmierdziało. Waliło cholernie i pewnie, gdyby nie posiadał aż tyle kultury, spytałby bezpardonowo, czego to stworzenie się zdążyło nażreć, choć odpowiedź po części spoczywała właśnie w jego rękach.
Musiał jednak przyznać, że roślinę widywał stosunkowo rzadko. Właściwie to raz na ruski rok, zważając na to, że pierwszy i ostatni raz widział ją piętnaście lat przed spotkaniem z Aries, gdy wyszedł na spacer z wujkiem, który również nie miał bladego pojęcia, z czym mieli do czynienia.
Jak później zdradziła mu babka, roślina nie miała szczególnie wielu zastosowań, prócz tego, że poprawnie wymieszana robiła za dobre perfumy, skuteczny środek na libido i jeszcze lepszy na przeczyszczenie.
Żadna z opcji nie wydawała się być szczególnie pocieszającą, jednak wciąż było to o niebo lepsze niż wiadomość o potrzebie jak najszybszego pożegnania się ze zwierzakiem, bo bóg wie, kiedy się przekręci.
— Póki nie będzie miała reakcji alergicznej, to raczej nic poważnego jej się nie stanie. Może mieć co najwyżej nieco większą potrzebę reprodukcji albo delikatne rozwolnienie. Pozwolisz, że je sobie zachowam? Rzadki okaz. — Potrząsnął rośliną, po czym ostrożnie odłożył ją na biurko, krzywiąc się, gdy zauważył, że biały sok oblepił jego palce grubą, obrzydliwą warstwą. — Mogę dać wam dla pewności odpowiednie leki, które zneutralizują niepożądane działania i jakieś antyalergeny. Chodź, Shio — rzucił głośniej, kucając, a stworzenie powoli i dość niepewnie do niego podreptało, przy czym wdepnęło w świeże wymiociny, co sprawiło, że Coeh skrzywił się jeszcze bardziej. Zaczął dokładnie przyglądać się pyskowi zwierzęcia, przy czym pozwolił sobie, zdecydowanie ostrożnie, zważając na rząd białych kłów tuż nad jego palcami, wyciągnąć kilka zalegających w nim kolców, które, jak podejrzewał, również były częścią rośliny. — Wiesz może, ile waży?

⸺⸺※⸺⸺
[N zabijaj]

Od Marty CD Yuuki

Marta trochę lat już przeżyła w otoczeniu trzody (nie za wiele jednak, słowem klucz pozostawało więc trochę), tak więc nie spodziewała się, że zwierzęta hodowlane jednak zdołają ją zaskoczyć. Bo oczywiście, że owe potrafiły zrobić nieznośny harmider, a na ten niejedna osoba reagowała prostolinijnym wyjściem i w ten sposób rozwiązaniem problemu (problem jednak nigdy nie był w ten sposób rozwiązywany), że często się kręciły i denerwowały, zwłaszcza gdy do ich czyszczenia używało się szczotek do zębów o niezwykle drobnej powierzchni (matula powtarzała, że jej daleka ciotka to i szczoteczek do zębów używała do czyszczenia swych siwków, w ten sposób zyskując na niezwykłej, potężnej sylwetce oraz mocnych muskułach, których pozazdrościł jej niejeden rycerz — Marta nie wierzyła w te bzdury, bo przecież jej rodzina żadnego rycerza nigdy nie znała, nawet te najdalsze ciotki), że w ogóle to śmierdziały, aczkolwiek do tego dziewczę przyzwyczaiło się już od kołyski, w końcu z nimi się spało, i zazwyczaj bywały niezwykle niewdzięczne, depcząc po stopach, wpadając na człowieka i podgryzając wszędzie, gdzie tylko była taka możliwość.
Nie widziała jednak nigdy, przenigdy kury tańcującej szaleńczego hajduka wokół końskich kopyt. I to w dodatku w jakim pięknym stylu! Te wysoki, te podskoki, och i ach, jakże cudownie zamiatała ptasimi pazurami po sianie, niby najlepsza partnerka, zresztą, dla najlepszego partnera, bo i koń nie odbiegał od kury umiejętnościami. Tupał, niby klaszcząc, parskał, niby krzycząc. Och, cóżże za piękne widowisko! Aż kusiło by zaklaskać, dołączyć do szaleńczego tańca. A Marta z hajdukiem rodziła sobie nie najgorzej, bardzo skromnie to ujmując, bo w rzeczywistości była i najlepszą z całej wsi. Cudownym uczuciem przecież było obracanie się w rytm muzyki, podskakiwanie i obserwowanie jak to kolejni partnerzy próbują popisać się przed dziewką, najczęściej w ten sposób kończąc z najróżniejszymi kontuzjami – najgroźniejszą, którą dane jej było zobaczyć na własne oczy, było otwarte złamanie w nodze. Co bardziej zaintrygowani pewnie zapytaliby się, jak do tego doszło, jakże wielki skok musiał oddać chłopak, by tak nieszczęśliwie zakończyć swój dziki tan.
A Marta na takie pytanie odpowiedziałaby wzruszeniem ramionami, może nawet i nieco psotnym uśmiechem. Bo gdy tańczy się w śniegu, na lodzie wręcz, takie krzywdy wydają się niezwykle prawdopodobnymi. Jeszcze bardziej dociekliwi zarzucą, a cóż to dziewka z panem robiła na lodzie, w dodatku uprawiała jakieś szalone tańce, z jakiegoż to powodu? A samogon z tamtego roku był niezwykle udany, ot co. Taki w sam raz, porządnie kopiący w rzyć, dający znać o sobie nawet i dnia następnego, rozgrzewający i wprawiający w niezwykle dobry humor. No po prostu, ideał.
Nie dziwić więc powinno, że przy tak dobrych i wesołych skojarzeniach, Marta musiała ująć się pod boki i zacząć tupać nóżką w znajomym sobie jedynie rytmie, niby wybijając go zwierzętom nadal pieklącym się w boksie. Oczywiście, że osoba rozważna i poważna prawdopodobnie zainteresowałaby się całą sytuacją odrobinę bardziej w szczególe, że prawdopodobnie starałaby się odciągnąć czarną (Marta nawet nie poświęciła najmniejszej uwagi na jej barwę, w końcu nie takie gatunki widywała) kurę spod końskich kopyt, byleby tej nic się ostatecznie nie stało. Ale po cóż odciągać te stworzenia od siebie, gdy kura ewidentnie całkiem nieźle radziła sobie z unikaniem metalowych podków. Bo jeżeli nie została jeszcze zdeptana, tak nie powinna zostać zdeptana w kolejnych sekundach, prawda? Przecież doskonale sobie radziła. A przy tym jak zabawnie koń machał głową i parskał, niby w oburzeniu na małego intruza, ojejku, jak zabawnie!
Sytuacja jednak rozwiązać się ostatecznie musiała, gdy do stajni niczym poparzona wbiegła czarnowłosa dziewuszka, ze zdenerwowaniem w oczach rozglądając się po całej stodole, byleby dostrzec, a przy tym konkretnym zdarzeniu może dosłyszeć, swoją zgubę. Zresztą, nic dziwnego, gdy z boksu wydobywały się syki i gdakania (zdecydowanie niepokojące, ale ponownie, Marta niezbyt się tym przejęła, jedynie z fascynacją obserwując całe zajście) z parskaniem i prychaniem w tle. I po raz trzeci – końskie dźwięki wydawały się równie niepokojące, któżby powiedział, że Marta kiedykolwiek miała do czynienia ze zwierzętami i potrafiła się nimi opiekować, a o dziwo, wychodziło jej to całkiem nieźle, bo przecież wystarczyło pozwolić zwierzętom pozostać... zwierzętami.
Kolejną fascynującą sytuacją, mającą miejsce podczas tego całego zajścia, było to, z jaką pewnością, wręcz butą, do boksu wkroczyła kobieta. Bez jakiegokolwiek wahania, bez zastanawiania się, z wysoko zadartym nosem i, och, jak bardzo Marta chciałaby, by wszyscy tak podchodzili do zwierząt. Ileż problemów by to rozwiązało, ile narowistych koni okazałoby się nagle spokojnymi, ile palców nie zginęłoby w dziobach gęsi, gdyby obdarowano je wcześniej konkretem, a nie rozmemłaniem i niemożnością podjęcia decyzji!
Marta parsknęła cichym śmiechem, widząc, jak kura zostaje schwytana za ogon oraz kompletnie bez zastanowienia – włożona pod pachę. Spod ręki kobiety wystawała jedynie jej malutka główka z czerwoniutkim dziobem, no i te ślepia, zdecydowanie niezbyt kurze i zbyt inteligentne ślepia, które teraz rzucały nadal obruszonemu rumakowi niezbyt przychylne spojrzenia. Syk również pozostał na swoim miejscu, oczywiście. 
— A ty siad krowa, nie szczerz się już tak — oświadczyła do konia, który ostatecznie odpowiedział nędznym obróceniem się zadem do panoszącej się w jego boksie dwójki. Marta stwierdziła, że również by się obraziła, gdyby ktoś nazwał jej krową, zwłaszcza, gdy za krowę nigdy się nie uważała.
Ostatecznie zdecydowała się podejść do tego małego zbiegowiska, prawdopodobnie z tej diabelskiej ciekawości. Do piekła przecież, nic nie robiąc, też nie dało się dostać, a nos w nieswoje sprawy należało wtykać choć raz w tygodniu. Poprawiła trzymany w dłoniach zielnik i zerknęła do boksu, oczywiście z szerokim uśmiechem.
— Cóż za widowisko! — zachwyciła się, parskając donośnym śmiechem, który prawdopodobnie rozszedł się po całej stajni w akompaniamencie rżenia nadal poddenerwowanych koni. Oczywiście tych innych, gdyż prowodyrzy całego zdarzenia siedzieli teraz wyjątkowo cicho. — Pięknego hajduka pokazali, sama nie wiem, czy bym im dorównała w tak szaleńczej gońbie. A jeżeli można tak podpytać — weszła głębiej do boksu, oczywiście nie czekając na twierdzącą odpowiedź, bo po cóż, a jeszcze nie dowie się tego, czego chce się dowiedzieć — cóż za piękna rasa kury! Kielo ja ich znam, tak takiej, wydawać by się mogło, jeszcze chyba na oczy nigdy nie dostrzegłam! Czubatki, lokowane… — mruknęła, drapiąc się po bródce i podchodząc do niezbyt zainteresowanego nią samą ptakiem. — Na brodacza wydaje się być ździebełko za mała. I nie ma polików minorki. No po prostu — westchnęła głośno — nie wiem!

[ Marta, znawca kur. Przepraszamy za ewentualne zbyt chaotic momenty. ]