poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Od Xaviera cd. Yuuki

Wprowadzono ich do następnego obszernego pomieszczenia; lśniący błysk czarnych posadzek i hebanowych segmentów, dla których odsadą stały barwne, przesycone kolorem puchowe dywany, poduszki, czy krochmalone kotary. Marmurowe tygrysy czaiły się w kątach, srebrzone węże wiły nad wezgłowiami, a dziwaczne ptaszydła zerkały z framug wysoki okiennic. Do pokoju wlewał się chłodny blask nocy, lodowaty połysk śniegu zaległego na ogrodach, który nadawał salonowi pewnej osobliwości. W dziennym świetle byłby zbytnio ekscentryczny, zbytnio chaotyczny i zdecydowanie niezrozumiany przez kogoś poza rodziny Tenebris — wówczas idealnie oddawał zagadkowość właściciela lokum.
Mężczyzna usadził ich w głębokich berżerkach. Siedzenia ustawiono wokół niskiego, miletowego stolika, gdzie na cynowych tacach ułożono kieliszki. Yuuki bez większego zastanowienia rzuciła się na poduszki i wychylając się znad fotela, zaczęła przebierać szkła za odpowiednim kompletem. Xavier natomiast przysiadł na krańcu mebla, odwrócił się w stronę okna. Przez chwilę śledził wzrokiem ścianę roślinności; wieczne zielone igliwia, wynaturzone drzewa magnoliowców o wątłych gałęziach, które straszyły makabrycznymi cieniami rozpełzłymi po trawniku, fasadzie budynku i oknach oranżerii. To właśnie szklanemu budynkowi bard przyglądał się najbardziej. Na tle rozświetlonego mroku widać było wyraźnie zarysy pierzastych listowi i egzotycznych aralii, pod którymi to krzątały się ludzkie sylwetki. Kilka osób leniwie przesuwało się po pomieszczeniu, ale zdecydowana większość w pośpiechu wbiegała i wybiegała ze szklarni. To oni najbardziej zainteresowali Xaviera, który obserwował ich do momentu, aż nie wrócił z uwagą do Regana, który stawał się coraz hałaśliwszy w swoich ruchach. Kręcił się przy kredensach, coś ciągle przestawiał, coś przesuwał, czegoś tam szukał, a przy tym na okrągło o czymś mówił.
Odkąd opuścili poprzedni salon, mężczyzna nieustanie wiódł opowieść. Wspominał okresy możliwie bliskie wyłącznie mu, przywoływał postacie, rzucał nazwiskami i nierzadko posługiwał się żargonowym słownictwem, przez co Xavier nie był w stanie do końca zaangażować się w rozmowę. Z początku rzeczywiście chłopak próbował dotrzymywać mu kroku i od czasu do czasu wtrącić jakiś ogólnik, dać znać, że słucha, ale po pewnym czasie poddał się w swoich działaniach. Zwłaszcza że w pewnym momencie starszy anioł tak się rozgadał, że trudno było stwierdzić czy w ogóle dba, aby swoje słowa kierować do kogokolwiek. Równie dobrze mógł rozmawiać z Mariuszkiem, który człapiąc we własnym tempie, kręcił się pod nogami dziadka, niby do towarzystwa, niby z nadzieją, że ten go w międzyczasie podrapie po pyszczku.
— Ach, to będzie odpowiednie. — Reagan odsunął się od segmentu, przestąpił przez krokodyla i w końcu podszedł do nich. — Normalnie zaprowadziłbym was do oranżerii, ale twoja matka rozłożyła bukiety i nie chce, żeby się tam Mariuszek kręcił.
W dłoniach trzymał butelkę z ciemną, wręcz czarną zawartością. Bez etykiet, bez żadnych stempli, wyłącznie z amatorsko zapieczętowanym korkiem.
— A poza tym widziałem, że Eugenia zdążyła się tam rozgościć wraz z Gertrudą. Myślę, że niewskazane byłoby, żeby pan Delaney tak szybko wpadł na te dwie kobiety. Nie uważasz Yuuki?
Dziewczyna prychnęła; ostentacyjnie z wręcz koturnowym odchyleniem się do tyłu i wzniesieniem wzroku w sufit, ale o dziwo bez większych komentarzy. Mruknęła wyłącznie coś niezrozumiałego pod nosem, co wywołało u Regana delikatny uśmiech.
— Gdyby wzięły was w obroty, to pewnie do dnia ich wyjazdu już bym was nie odzyskał. Tu przynajmniej będziemy mogli się napić w spokoju. Reszta domowników nie przepada za tym miejscem, więc raczej nie powinna...
— Dziadku.
— Och, właśnie.
Sięgnął dłonią do zalakowanego korka i w końcu otworzył butelkę. Yuuki usłużnie podsunęła mu kieliszki; cienkie szkło, tulipanowy kształt z pajęczynowatym upstrzeniem. Chłopak złapał się na tym, że ze zbytnim urzeczeniem wpatrywał się w grę świateł, gdy melasowa nalewka wypełniała szkło, skrząc w przypalonych, bursztynowych barwach. Czuć było delikatny korzenny zapach z tą charakterystyczną nutą trzcinowych alkoholi.
Gdy mężczyzna rozlał wszystkim, Xavier podniósł kieliszek. Wówczas zadziało się coś dziwnego; reszta również chwyciła trunek, szkło przytknęli do ust, ale ostatecznie nie wzięli łyku. Obserwowali chłopaka. I chociaż nie rzucali mu zbytnio ostentacyjnych spojrzeń, wyłącznie lekkie zerknięcia z ukosa, to i tak odczuwał ich w pewnym stopniu oceniający wzrok.
Mężczyzna z Yuuki zrobili mu to samo co w sali muzycznej. Bez większego powodu przycisnęli go nagle, oczekując od niego, tak naprawdę nie wiadomo czego. Wówczas wprowadziło to Xaviera w sporawe zakłopotanie; został wzięty z zaskoczenia, postawiony w nowej sytuacji i to przed całkiem obcą mu osobą. Teraz również nie czuł się do końca pewny w tym dziwacznym zdarzeniu, ale miał przynajmniej jakiekolwiek szanse, aby zachować swoje godności. Przybierając dumną manierę, mógł choć przez chwilę zagrać na pozorach opanowania.
— Na zdrowie —  rzucił, układając usta w grzecznościowe uśmiechy, po czym z nieco większą śmiałością upił z kieliszka.
Mógł się spodziewać, że zostanie ugoszczony tym słynnym rumem dziadka, o którym tyle razy przyszło mi usłyszeć. Wprawdzie zdarzyło się nie raz, że Yuuki uraczyła go znamiennym napitkiem — czy też pochodnymi, rzekomo inspirowanymi, ale ten zdecydowanie wyróżniał się na tle innych rumów. Miał dość ostry smak i czuć było wyraźny smak spirytusu z lekką ziołową nutą, który gryzła w gardło, tak że przy pierwszym zetknięciu odruchowo chciało się złagodzić czymkolwiek odczucia. Chłopak jednak wstrzymał się ze zbyt gwałtownym sięganiem po wodę, nadal będąc świadomy, że wiszą nad nim wymowne spojrzenia. Wyłącznie odchrząknął, aby po chwili wszelkie dotkliwości ukryć za kurtuazyjnymi uśmieszkami.
Regan również przybrał pogodny wyraz twarzy. Odłożył kieliszek i odchylił się do tyłu, aby z cichym westchnięciem lęgnąć na poduszkach.
— Cieszcie się, że dopiero teraz przyjechaliście. Ominęło was epicentrum paranoi.
— Ciocia Eugenia przyjechała ze swoim psem?
— Nie, na szczęście nie. Za to ci od Emilii. Na niebiosa, przecież to szaleństwo. Zawsze byli problematyczni, takie geny, ale są jakieś granice. Kuzyn Vesta zwiózł rodzinę, aż z Vanneberg. Z Vanneberg!
— Nigdy ich nie lubiłam — dopowiedziała Yuuki, przechylając się do kieliszków.
Jak Regan polewał według przyzwoitości, tak anielica całkiem nie dbała o kultury. Bardziej niż nalewać, ona rozlewała i to w taki sposób, aby od razu opróżnić całą zawartość butelki. Normalnie Xavierowi to nie przeszkadzało; taka była jej maniera, ale wówczas spoglądał na menisk w kieliszku z pewną obawą. Rum był mocny, długa podróż dawała o sobie znać, a na zaproszenie do stołu będą musieli jeszcze trochę poczekać.
— Mariuszek ich przywitał. A on również za nimi nie przepada, więc Magnus ostatecznie musiał ich ulokować w drugim skrzydle. I to na całe szczęście. Nie muszę przynajmniej słuchać wrzasków tych bachorów.
— Czy dzieci od Vesta nie są przypadkiem w moim wieku?
— Hm, możliwe.
— A ze strony taty są?
— Och, tak. Na szczęście nie wszyscy, ale kilka osób przyjechało.
— Jest kuzyn od Petunii?
— Oczywiście. Myśli, że on przegapiłby takie zdarzenie? Są też ci od Ezechiela.
— Ach.
— Otóż to. Opowiadałaś o nich Xavierowi? Panie Delaney musi pan ich koniecznie poznać. Znaczy, to w sumie zobaczyć, bliższe znajomości raczej odradzałbym. Mówią, że głupota nie jest zaraźliwa, ale w tym wypadku byłbym naprawdę ostrożny.
Bard przysłuchiwał się wszystkiemu z udawanym uśmiechem. Wymuszał na sobie sztuczną mimikę, starając się, chociaż w taki sposób okazać pewne zaangażowanie w rozmowie. Nie wiedział, kim byli wspomniani goście. Zaledwie kilka imion czy nazwisk miało znajomy wydźwięk; Yuuki często opowiedziała mu anegdoty, gdzie bohaterami byli członkowie jej rodzinny, ale Xavier nigdy nie zagłębiał się bardziej w te opowieści. Przeważnie wysłuchiwał ich dla zabawnych puent albo po to, aby usłyszeć o przewrotnych pomysłach anielicy, a nie w zamiarze poznania rodowodów kobiety.
Wówczas, zasiadając tuż przed Reganem, poczuwał się jednak w obowiązku, aby choć odrobinę zagłębić się w te całe afiliacje — nawet jeśli wynikało to tylko z jego czystej kurtuazji. (Wszystkie powiązania najprawdopodobniej i tak od razu zmatowieją w jego podświadomości, gdy tylko wstanie z fotela).
— A pan młody?
Odezwał się w końcu, nareszcie mogąc wykorzystać to, że dziewczyna wraz z mężczyzną na raz sięgnęli po kieliszki, a tym umilkli po raz pierwszy od znacznego momentu. 
— To dopiero ciekawa sprawa — starszy anioł z rozmachem odstawił szkło na blat. Nachylił się lekko do przodu ni to chcąc zbliżyć do nich, ni to chcąc przekazać coś w komerażu. — Słyszał pan kiedyś o rodzie Servan?
— Servan? Nie mówi pan chyba o Georgii Servan?
— A owszem. Niech pan nie robi taki oczu, to nie tak, że wżenia się nam w rodzinę królewska krew. — Regan parsknął, co zrobił na tyle niespodziewanie, że chłopak z wrażenia wręcz machinalnie uciekł wzrokiem, omal nie poddając się zawstydzeniu. — Ten panicz, to któryś z pociotków matki Georgii. Rodzinna Banville.
— Pierwsze słyszę.
— Nie dziwi mnie to. To kompot, a nie krew, ale i tak nadal w towarzystwie przechwalą się, że są z nią spokrewnieni. Mieli sporo ziemi na południe od Brekki.
— Mieli?
— Do osiemdziesiątego piątego. Potem wszystko sprzedali. Nagle. Yuuki, słońce, chyba będzie trzeba przynieść następną butelkę.
Uśmiechnął się do kobiety, która nawet wcześniej, niż ten zdążył skończyć zdanie, zaczęła się gramolić z fotela. Przeskakując nad Mariuszem, rzuciła się do komody. Xavier natomiast nieco zsunął się na siedzeniu, aby również nachylił się do mężczyzny, w końcu odnajdując w rozmowie na tyle interesujący temat, że mógł się do niego odnosić z kolejnymi pytaniami.
— Problemy finansowe?
— Zapewne tak. Wiem, że przez rok pokazywali się jeszcze na salonach, a potem nagle zniknęli. Koniec z podwieczorkami, koniec z polowaniami, koniec ze słynnymi Banville'ami.
— Zabrali im tytuł?
— Och, chciałbym. To przynajmniej byłoby chociaż trochę zabawne.
— Ktoś z nich zdążył się pojawić?
— Nie. I nikt się raczej nie pojawi — Mężczyzna odchylił się do tyłu z lekkim uśmieszkiem. Zapewne tylko przyzwoitość wstrzymała go przed roześmianiem się z reakcji barda. — I to nie tak, że nie zostali zaproszeni.
— Odmówili?
— Tak jakby.
— Wszyscy?
— Matka Yuuki była wściekła. Zdążyła już zamówić bukiety, miała już wyliczoną ilość krzeseł. Ależ... Czy to w pewnym stopniu nie jest idealna stosowność, aby dobrze poznać panna młodego? — wzruszył lekko ramionami — Yuuki gdzieś ty do cholery zawędrowała za tym alkoholem?
Okazało się, że kobieta wtenczas z jakiegoś powodu wspinała się na szezlong. Z butelką wepchniętą pod pachę, balansowała na pikowanym wezgłowiu, wychylając się w stronę okna, tak że omal nie przycisnęła czoła do szyby. Śledziła coś wzrokiem, szukała w mroku, próbowała dostrzec pewne zdarzenie dziejące za winklem budynku, a przy tym usta układała w niepokojące uśmiechy.
— Następni goście przyjechali. — rzekła nagle, zeskakując z mebla.  
Regan za tymi słowami, jak na rozkaz chwycił w dłoń laskę. Mariuszek również nerwowo poruszył się pod nogami i nawet Lucynka zagdakała pierwszy raz od dość dłuższego momentu.
— Wygląda na to panie Delaney, że zbliża się pora kolacji. 


Yuuki?

niedziela, 30 sierpnia 2020

Od Tadeusza — Event

𝔗
Cel Tadeusza Idiveusa Softmantle’a był jasny. Położyć swe żabie łapska na zwierciadle. I nieważne, czy było ono w całości, czy nie. Aczkolwiek zdecydowanie wolałby jednak, gdyby nie musiał zabawiać się w sklejanie lustra za pomocą magii – to nie zawsze wychodziło, miało jakieś swoje ryzyka i wady, a gdy plotło się czary za pomocą żabich łap, no cóż, niebezpieczeństwa podwajały się, a może i potrajały. Istotą rzeczy było jednak je dostać, zawłaszczyć dla siebie, skorzystać, a następnie, może gdyby naszła go odrobina dobroci i litości, podrzuciłby je w odpowiednie miejsce. Po cichu i niezauważalnie.
Na początku jednak należało dążyć do wspólnego celu, cierpliwie użerać się z resztą zgrai i mieć nadzieję, że osoby, które również znęciła wizja posiadania zwierciadła Asaima na własność, będą wolniejsze od niego. A z tego co zdążył zaobserwować, doskonale wiedział, że nie tylko on został skuszony taką piękną wizją. Zresztą, z jedną osobistością nawet się i wprost o to założył, bo jakże nie skorzystać z kuszącej wizji ewentualnych zawodów i rywalizacji, która burzyła krew w żyłach. Balthazar wydawał mu się godnym przeciwnikiem, a on, w swoim skromnym mniemaniu, uważał się za godnego przeciwnika dla Balthazara. Następowała więc idealna i zrównoważona wymiana. Po co Balthazarowi było zwierciadło? Nie pytał, nie wiedział, miał jednak swoje domysły.
Cieszył się więc, że w poszukiwaniu różnych magicznych artefaktów miał już doświadczenie, potrafił je również doskonale ukrywać, co na pewno działało na jego korzyść, bo przecież, by znaleźć jakiś przedmiot, najlepiej było myśleć tak, jak osoba, która go schowała. I tu niestety sytuacja Softmantle’a zaczynała się plątać niczym kłębek najcieńszej włóczki, bo ciężko w samotności poszukiwać roztrzaskanego zwierciadła, zresztą, nikt go w tej formie raczej nie schował.
A nie daj bogowie, jeszcze wziąłby na swoje barki siedem lat nieszczęść – w większej grupie dało się je przynajmniej bez problemu i niezauważalnie przerzucić na cudze barki, oczywiście, jeżeli wiedziało się, co się robiło. A on przecież wiedział doskonale, jak w takich sytuacjach działać. I choć oczywiście, żaby czarować nie potrafiły, tak doskonale pomagały im w tym czarodziejskie laski upolowane za grosze na targach bibelotów, które wystarczyło w odpowiedni sposób podkręcić i umagicznić, jeżeli wiedziało się, co się robi. A do tego nie potrzeba było żadnych talentów, żadnych mantr i mocy w duszy, wystarczyło kiedyś przeczytać kilka podręczników, przestudiować zakurzone księgi i tyle.
Tak się w życiu dawnego rektora złożyło, że Softmantle miał je wykute na pamięć.
Cylinder wesoło podskakiwał na jego głowie, gdy sprężystym krokiem podróżował po Nowym Świecie, obserwując, jakie zmiany zaszły w mieście podczas jego, cóż, zdecydowanie dłuższej nieobecności, które z białych ścian kamienic przybrały odrobinę więcej brudu, które zmieniły swych właścicieli (a to nastąpiło przecież na pewno) i które z nich rozpoznawał, a w których kupował dawno temu fraki i cylindry. Poprawił nakrycie głowy, przypominając sobie, że i ten kapelusznik szył mu właśnie tu na zamówienie i choć wstążkę musiał wymienić kilka razy, bo raz została skradziona przez szczura jednego z profesorów Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego, za drugim zahaczył nią o jeden z haków wystający ze ściany w piwnicach akademika, a trzeci… Cóż, trzeci raz nadawałby się do opisania w kilkutomowej opowieści. Westchnął ciężko, pokiwał głową, bo pokręcić nią przecież od około dobrych stu lat już nie mógł i ruszył dalej, rozkoszując się świeżym powietrzem, ruchem na ulicach oraz… kłótnią.
— Panie drogi, mówiłem panu, że jam niewinny, ja niczego nie tykał!
— Ludzie, ludzie, chłop ukradł mej żonie kuferek z biżuterią, a teraz jeszcze ma czelność kłamać w żywe oczy! — Ciemne oczy dobrze ubranego mężczyzny wbiły się w przechodzącego obok medyka. — Nawet ropucha w cylindrze to zauważy, na najświętszych bogów, no niech pan tu podejdzie!
I bezpardonowo, bez żadnego me, ani be, bez poproszę i kukuryku, złapał dawnego czarnoksiężnika za delikatne, wątłe ramię, by następnie przyciągnąć go ku całej burdzie, jakby żaba miała jakoś rozwiązać ten problem. Tadeusz westchnął ciężko. Najwidoczniej będzie musiał.
Biały kamień w jego lasce zaiskrzył niebezpiecznie, gdy w umyśle już gotowały się myśli.
— Po pierwsze, jestem żabą jeziorkową, do ropuchy bliżej panu, niźli mi. Po drugie, o co chodzi? — burknął, wbijając szklane, groźno połyskujące ślepia w obu mężczyzn.
— On ukradł!
— Ja nie ukradłem!
Tadeusz westchnął cicho, odchrząknął, a następnie kilka razy stuknął laską. Iskry poleciały z kamienia, natrętne gapiostwo odsunęło się z głośnym westchnięciem na ustach.
— Rozejść się — zaskrzeczał, a ludzie, jak od dotknięcia czarodziejskiem różdżki, usłuchali, jak najszybciej oddalając się od burdy. Nie wiadomo, czy przerażeni widokiem gadającej żaby w cylindrze, czy za pomocą kilku czarów. — A teraz poproszę o przedstawienie mi obu stron. Powoli, bez wcinania się, bo zgaduję, że będę musiał porobić tu za mediatora — stwierdził, kątem oka zahaczając o szlachcica. — Oczywiście, nie za darmo.
— Ale…
Żaba stuknęła laską o kamienną posadzkę i nagle pociemniało, nagle słońce schowało się za chmurami, a temperatura spadła o kilka stopni. On sam zadrżał, niby powiększając się o kilka metrów, w ten sposób górując nad skłóconymi mężczyznami. Zadudniało.
— Żadnych ale! — żabi jazgot rozszedł się po okolicy i choć szyby w okiennicach zadrżały, nadal utrzymywały się na swoich miejscach. Na studentów kiedyś to działało i choć w tamtych czasach okna pękały z lekkością, najwidoczniej aż tak drastyczne środki nie były mu potrzebne. Mężczyźni spoglądali na niego z przerażeniem, jak gdyby zobaczyli przed sobą samego diabła.
Softmantle parsknął pod nosem, stwierdzając, że nie daleko mu do ów było.
— Chce pan rozwiązać sprawę i odzyskać biżuterię żony, jak mniemam drogocenną, czy nie rozwiązać sprawy i wrócić do ukochanej z pustymi rękoma? — Szlachcic zamrugał kilka razy, nie odpowiedział. — No właśnie, tego się spodziewałem.
Tadeusz odchrząknął kilka razy, kucając i nie spuszczając oka z mężczyzn, poruszył łapą, niby poganiając ich do przedstawienia obu wersji.
A sprawa wydawała mu się wyjątkowo prostą. Bo ot co, przyjezdny szlachcic z żoną oddali szkatułkę z biżuterią do naprawy biednemu stolarzowi, który prawdopodobnie nawet bogom ducha winnym nie był. Problem leżał jedynie w sklerozie już starszego arystokraty, który wcześniej, dla bezpieczeństwa i zresztą, bardzo słusznie, schował kobiecą biżuterię do woreczka, teraz trzymanego u swojego pasa. A że nosił dwa, pozostał mu tylko jeden, cóż, kieszonkowców na ulicach nie brakowało, powinien więc się cieszyć, że skradziono jedynie ten z kilkoma koronami, a nie biżuterią wartą kilkadziesiąt. I wystarczyło jedynie prześledzić w tym wszystkim powoli wydarzenia, które prowadziły do owej burdy, a nie się pieklić i denerwować. Jeszcze któremuś żyłka by pękła, a on, choć podawał się za medyka, w łączeniu żył nigdy dobry nie był.
Tadeusz prychnął, mogąc w końcu stanąć na wyprostowanych nogach. Otrzepał kamizelkę z kurzu, który zdążył na niej osiąść, postukał kilka razy laską. Zerknął na szlachcica, zerknął na stolarza.
— Zapłata? — zaskrzeczał chłodno, niecierpliwiąc się.
— Pan drogi przyjdzie wieczorem do Złotej Biedronki, o tu, tuż za rogiem jest — stwierdził arystokrata, wskazując palcem na ulicę po lewo od Tadeusza. — Ja tam mam z żoną pokój wynajęty, na pewno coś znajdziemy.
Tadeusz burknął coś pod nosem, chwycił za rondo cylindra. Następnie, gwałtownie i energicznie, przyłożył błyskającą niebezpiecznie laskę do nosa szlachcica.
— Mam nadzieję.
Głos, który opuścił żabie gardło był głosem przerażająco ludzkim i niepasującym do całej aparycji istoty. Chłodnym, kalkulującym i przeszywającym, zostawiającym po sobie ślad na umyśle. Niezwykle młodym i żywym, a w tym wszystkim jednak martwym, jak gdyby należał do osoby już dawno znajdującą się za kotarą. Mężczyzna drgnął, czując, jak dreszcz schodzi wzdłuż jego kręgosłupa, zamknął oczy, obawiając się, że któraś z iskier przedostanie się za rzęsy.
Nic z tego jednak nie nastąpiło. Tadeusz Softmantle zniknął, niby rozpłynął się w powietrzu, choć w rzeczywistości zdążył już po prostu zniknąć w tłumie ludzi. Taki urok bycia nie za wysokim, nawet w cylindrze.
𝔗

sobota, 29 sierpnia 2020

Od Mattii cd. Cahira

Na pierwszy rzut oka Mattia sprawiał wrażenie człowieka ułożonego i opanowanego, który nie próbowałby się popisywać, a już na pewno nie popisywałby się swoimi umiejętnościami astrologicznymi. Pierwsze wrażenia bywały jednak mylne i tak też było i w tym przypadku. Mattia skończył posiłek, odłożył sztućce i położył dłoń na stole. Nim jednak dłoń ta dotknęła stołu, znalazły się pod nią karty tarota, które podsunął tam Isidoro. Młodszy d’Arienzo po prostu już wiedział i Mattia miał nieodparte wrażenie, że Isidoro nie musiał nawet tego tarota stawiać, by poznać odpowiedzi na pytania Cahira.
— Zobaczmy w takim razie, co nam powiedzą karty — zaczął Mattia, tasując powoli talię. W międzyczasie Isidoro zabrał jego i swój pusty talerz, wstał skinął głową w przybliżeniu w kierunku Cahira, a potem gdzieś się oddalił. Zajęty kartami Mattia nie dostrzegł, że jego rozgarnięty inaczej brat wcale nie podążył grzecznie w kierunku kuchni, tylko poszedł gdzieś z tymi talerzami i tyle go widzieli.
— Przełóż teraz karty jedną ręką — powiedział Mattia, układając zakrytą talię przed Cahirem.
— Ma znaczenie, którą?
— Tak — odparł zgodnie z prawdą, ale nie powiedział nic więcej.
Drugi mężczyzna zawahał się na chwilę, a potem wyciągnął lewą dłoń i przełożył karty. Mattia ponownie potasował karty i wyłożył dziewięć przed Cahirem.
— Teraz odwróć trzy z nich.
Cahir zmierzył karty wzrokiem, ale żadna z nich nie wyróżniała się od innych, toteż mężczyzna w końcu wybrał trzy kompletnie losowe i odwrócił.
Mattia pochylił się nad kartami i wpatrzył w nie uważnie, marszcząc z przyzwyczajenia brwi.
— Dwójka Denarów, Księżyc i Głupiec, interesujące.
Cahir patrzył jednak na karty z lekkim powątpiewaniem.
— Wygląda bardziej jak wieczór w karczmie, nie rozmowa z Cervanem — mruknął wskazując na kartę Księżyc. Akurat tam artysta postanowił oprócz olbrzymiego, pyzatego księżyca umieścić również maleńką scenkę rodzajową, w której było widać właśnie wąski trakt i karczmę, przed którą biło się dwóch jegomości. — Ale pewnie zaraz usłyszę, że tego nie można brać tak dosłownie, mam rację?
Mattia uśmiechnął się tylko i skinął głową. Talia dająca dosłowne wróżby miałaby pewnie tyle kart, ile słów w danym języku.
— Cóż, zacznijmy w takim razie od Księżyca. Księżyc każdej nocy jest inny, ale jego przemiany są regularne i da się bezbłędnie przewidzieć jego fazę na dowolną datę. Z tej przyczyny jego karta symbolizuje zarówno zmianę, jak i kontynuację, sądzę więc, że jutrzejsze zdanie sprawozdania Cervanowi to wcale nie koniec Twojej misji. Czeka Cię jej kontynuacja… w nieco zmienionej formie.
Cahir westchnął ciężko.
— A ta dobra część wróżby? Jest w ogóle jakaś?
— Jest Głupiec — wskazał Mattia prawie zupełnie poważnie, na co Cahir tylko parsknął. — Wiadomo, głupcom szczęście sprzyja. To wcale nie jest taka zła karta. Symbolizuje podróż i przygodę. W tym przypadku, podróż w towarzystwie — tu Mattia wskazał trzecią kartę. — Ale nie będzie to Belmaro. Cervan przydzieli kogoś innego.
Mattia odwrócił jeszcze jedną kartę i uniósł nieco brwi, a potem spojrzał na Cahira.
— Giermek Kielichów. Jedziemy razem.

Tarot jest totalnie autorski. Zaczęłam o tym czytać i zwątpiłam.

czwartek, 27 sierpnia 2020

Od Balthazara cd. Nicolasa

Dźwięczał srebrzone paciorki, pobrzękiwał metal wpleciony we wzburzony kłos. Stukot kopyt dudnił pogłosem po westybule, niosąc do wiadomości całego gmachu, że właśnie pewne demonisko z wręcz nieprzyzwoitą żywiołowością zbiegało po schodach. Kręcony włos rozwiał mu się w zamieszaniu, kokarda od krez wysupłała, a surdut zarzucony na kibici trzymał się wyłącznie za sprawą cudów. W dłoniach, w kurczowo zaciśniętych pazurach trzymał naręcze papierów i choć można było pomyśleć, że pędząc tak, musiał nieść, chociażby erishieńskie epistoły, to w rzeczywistości do piersi dociskał wyłącznie dosyć pospolite listy. Żadne z nich nie było nawet na niego adresowane. Korespondencja należała do całkiem obcych mu osób, których spisane słowa pleśniały w królewskich archiwum przez wieki. Do czasu, aż Balthazar nie dokopał się w pamięci do pewnego wspomnienia; zdarzenia sprzed lat, którego znamiona istnienia ostały się zapewne już tylko na zmurszałym papierze.
Pierdoła, z pozoru błaha drobnostka, którą kiedyś z przypadku uznał za ciekawą, teraz, po tych wszystkich latach, niespodziewanie wzbudziła w nim przedziwną ekscytację. Wzruszyła nim tak, że całkowicie zapomniał się i w uniesieniu ot, odrzucił wszelką manieryczność, aby zażądać u Mistrza, żeby ten natychmiastowo sprowadził mu te wszystkie listy. Wmówił mu, że to materiały dla wzbogacenia zbiorów, dossier w sprawie dziwacznych zdarzeń, które rzekomo miał przysłużyć się w dochodzeniach prowadzonych przez Gildie. Z naciskiem na rzekomo, bo w rzeczywistości większość swoich zapewnień tak upakował w krasne kłamstwa, że ledwo dostrzegalne było, iż stąd tylko czasami prześwitywała prawda i to w połowicznych formach.
Wtenczas, gdy spisywano listy, na ziemiach królestwa faktycznie zdarzały się pewne przewroty, nawet w pewnym sensie istotne dla niektórych kręgów. Nie można było więc nazwać demona całkiem obłudnym w swoich słowach, co najwyżej wykładającym tylko po części prawdę; przecież wyłącznie przemilczał świadomość tego, że w tych listach tak naprawdę próżno było szukać większych szczegółów z tych zdarzeń. Bo adresatów listów w tamten czas zamartwiały inne dramaty, niżeli jakieś tam wewnętrzne problemy państwa. Zwłaszcza że wówczas znaleźli się równocześnie pod urągiem i w idealistycznych wymysłach, co niektórych zdrożnych szlachciców.
Te historie przeżywało całe królestwo. Salonowe towarzystwo ćwierkało wyłącznie o ich romansie; gorliwych porywach serca dwóch osób, wyklętej przez społeczeństwo miłości. Oczywiście kanwa całego zdarzenia stała na statusach, bo nic tak przecież nie porywa serc magnatów i równocześnie nie dudni takim skandalem niż właśnie różna pozycja w społeczne. Część światłych notable oburzała się, krzyczała o nieprzyzwoitości związku, podczas gdy ta druga zbierała się na podwieczorkach i z wypiekami na twarzy plotkowała o losach nieszczęsnych kochanków. To właśnie w tym drugim gronie obracał się nasz demon. Miał szczęście, że jedna z córek jego ostatniego kontrahenta ulubiła go zabierać na towarzyskie spotkania. (Moja droga, twój mops cudownie wygląda w tym tutu, ale czy widziałaś, co za fular kupiłam Balthazarowi?) Miał więc niepowtarzalną możliwość, aby podczas służenia ramieniem, również upstrzyć słowo lub dwa z ust rozanielonych cała sytuacją dam, a tym także zaangażować się w całą sytuację.
I to tak zaangażować się, że po latach wciąż pamięta nazwiska osób, których nawet nie miał okazji poznać. Pechowo los nie dał mu doczekać zakończenia historii; upodlenie spadło na niego zdecydowanie zawczasu, gdy cała sprawa nawet nie była bliska rozwiązania. Może dlatego z takim spełnieniem przyciskał wówczas do piersi stare pisma. Jakby z wręcz dziecięcą radością traktując możności wrócenia do starych czasów, do których wciąż miał jakiś tam żal, że rozstał się z nimi w tak gwałtowny, niegodny sposób. 
Do biblioteki wpadł w biegu; trącił rogami drzwi, smyknął do środka i niespodziewanie zatrzymał się tuż za progiem. Przebieg wzrokiem po pomieszczeniu; zerknął na porozwalane książki, wlepił wzrok w mężczyznę. Chciał go przywitać, lecz widząc, że ten kompletnie nie zwrócił na niego uwagi, postanowił wykorzystać chwilę i bezceremonialnie poobserwować go. Pośledzić z boku zamieszanie, nerwowe ruchy, lustrować zmieszanie na jego twarzy — pewną drażliwość, może coś z pogranicza niepewności, a nawet demon odważyłby się doszukiwać u niego delikatnych larum. Na pewno Balthazar mógł bez większego zawahania podważyć możliwości, że te wszystkie uniesienia wywołało u niego wyłącznie zamieszanie związane ze zrzuconymi książkami. Tu dźwięczało coś innego; słodką, aferalną nutą, która wybrzmiewała niczym z dedykacją dla jego paskudnie wścibskiego uosobienia.
Machnął w pewnym momencie, niczym w podekscytowaniu długim ogonem; posrebrzane manele rozdzwoniły się, zdradzając obecność demona, a tym w końcu łapiąc uwagę wynalazcy. 
—  Nicolasie — uśmiechnął się. Przeszedł kilka kroków, niedbale rzucił trzymane listy na biurko; plik papierów rozsypał się na blacie, ale demona wówczas to w ogóle nie interesowało. — Czyżbyś czegoś szukał?
Zbliżył się o następne kilka kroków, wręcz stanął nad mężczyzną. Wyswobodził spod powłóczystych materiałów rękę i podsunął mu pod twarz smoliste, przydługie ostrza przybrane w srebra, chcąc mu służyć dłonią.
— Myślę, że będę w stanie pomóc. Znam dość dobrze bibliotekę, wiem co gdzie szukać. — nachylił się odrobinę, wlepił swe szkarłatne ślepia w mężczyznę. Uśmiech mu nawet na chwilę nie zelżał; może nawet pogłębił, gdy ten poczuł potrzebę grania na ufności. — Naprawdę nalegam.


Nicolasie?
Przepraszam, to tylko Balthazar.  

niedziela, 23 sierpnia 2020

Od Anastasii cd. Marty

Nudziła się. Koszmarnie się nudziła. Jak to ludzie zwykli mawiać? Jak mops, o. O ile mopsy potrafiły się nudzić. Nigdy ich nie widziała, słyszała tylko, że szlachta je lubi trzymać w swoich domach. Nigdy nie widziała, by psy się nudziły. Gdzieniegdzie ujadały na wszystko co popadnie, w innych miejscach goniły cię, tak kompletnie bez powodu. Może te były wyjątkowe? W końcu szlachta też jest najczęściej nudna, może od tego bierze się znudzenie zwierzęcia? Bo nie ma co robić ze swoim właścicielem, poza wylegiwaniem się na poduszce? Będzie musiała kogoś o to spytać, bowiem włamanie się do szlacheckiego domu raczej nie wchodziło w grę. Zwłaszcza, że nie wiedziała, kto może tam trzymać tego mopsa. Jeszcze wpadłaby na jakiegoś charta i byłoby niewesoło.
Wyjęła spomiędzy rudych kosmyków zagubiony listek i cmoknęła cicho. Chociaż... Niby mogłoby skończyć się nieprzyjemnie, ale cokolwiek by tam spotkała, byłoby to ciekawsze niż spacerek po wsi, w której nie działo się absolutnie nic. Bo co też mogło? Każdy każdego zna, wie, do czego inni są zdolni i czego się po nich spodziewać. Zero niespodzianek, przygód, zwrotów akcji, bo zwyczajnie nie ma kto do nich doprowadzić. Sama by się tego podjęła, gdyby nie konsekwencje, które mogłoby na nią spaść, jakby się wszyscy dowiedzieli, że to ona dla rozrywki nabroiła. Niby zwykle się ich nie obawiała, ale... Już wolała spacerować w okolicy i liczyć, że napadnie ich jakaś dzika bestia czy szajka złodziei aniżeli skończyć szorując podłogi na korytarzu. Niebiosa wiedzą, co Cervan mógłby jej za karę kazać robić. 
Pozostało jej więc dalej żyć w tej monotonii, cóż innego mogła zrobić? Próbowała ją przerwać, zmieniając jakieś drobne rzeczy w planie dnia, chociażby wracając do Gildii inną drogą niż zwykle tak jak dzisiaj, ale nic to szczególnie nie dawało. Ot, dłużej mogła pocieszyć się ładnym dniem i słońcem zanim znajdzie sobie kolejne zajęcie.
Anastasia zatrzymała się przy małym strumieniu i rozejrzała po okolicy. Zostawiła już za sobą las, przez który dzisiaj zdecydowała się iść i znalazła się na łąkach niedaleko Gildii. Jeśli pamięć jej nie myliła, idąc wzdłuż potoku powinna spokojnie dojść do gildyjnego sadu. Mogła nie ufać wodzie, w końcu były naturalnymi wrogami, jednak ta nigdy nie zmieniała swojego nurtu i zawsze prowadziła w tym samym kierunku. Pod tym względem nie śmiała jej nawet krytykować. Ruszyła więc dalej kopiąc co raz drobne kamyczki i zastanawiając się, co zrobi, jak już dotrze na miejsce. Poza podkradnięciem czegoś z kuchni, jeśli nikogo tam nie zastanie. 
Nagły ruch w trawie uświadomił ją, że nie jest sama. Zatrzymała się w pół kroku uważając, by nadto nie zbliżyć się do chlapiącej w strumyku wody, a jej wzrok padł na... Martę, która z uśmiechem na ustach wylegiwała się w nieco wyższej trawie. Mortines zmarszczyła nieco czoło. Widać nie ona jedna nie raz nie miała zajęcia, jednak nigdy nie myślała by spędzić je wylegując się w trawie. Sama zwykle przesiadywała wtedy na dachu i czasami straszyła tych, którzy przybywali do gildii i nie zauważali jej na górze.
Rudowłosa otworzyła nagle oczy, a kiedy zauważyła przyglądającą jej się w ciszy alchemiczkę nieoczekiwanie poklepała dłonią pustą przestrzeń obok siebie.
— Poopala się ze mną? Słońce zdrowe na umysł! — Słysząc propozycję zielarki Anastasia założyła ręce na piersi.
Cóż, skończyła już swój obchód. Ignatius mógł poczekać chwilę dłużej na sprawozdanie, o ile w ogóle by zauważył, że przyniosła je później. Pomijając, że ten raport brzmiałby jak wszystkie dotychczas przez nią sporządzone. "Poszłam, wróciłam, gucio zobaczyłam". Może powinna się z nim potargować, by móc je przynosić raz w tygodniu, w ładnie spiętej teczce, co by nie musiał ich wertować? Jemu byłoby łatwiej, jej zresztą też. 
— A bardzo chętnie — odpowiedziała nagle, podejmując ostateczną decyzję. — Słońce mnie raczej niczym nie uraczy, ale odrobina lenistwa w cenie jest chyba tego warta. 
Uważając, by nie usiąść na własnych włosach kobieta rzuciła się w trawę tuż obok Marty. Znudzone spojrzenie wbiła w leniwie sunące po niebie chmury i westchnęła głośno. 
— Nie miałaś czasem ochoty wyruszyć ku przygodzie? — Spytała po chwili wylegującą się obok zielarkę i spojrzała na nią z ukosa. 
 
Martucha?

piątek, 21 sierpnia 2020

Od Lancelota cd. Pelagoniji


  Faustus uśmiechnął się.
- Myślę, że nie będzie miał nic przeciwko kwiecistej koronie.
  Tak naprawdę to nie miał pojęcia. Słyszał jedynie plotki o tym, jak to podczas wspólnych spacerów z lady Ginewrą zbierał kwiaty oraz oczywiście ją chronił jako osobisty przyboczny rycerz bez względu na to, czy panna pragnęła iść do lasu, do ogrodu czy gdzieś jeszcze indziej. Ciemnowłosa  wracała wtedy z naręczem nie tylko tych ozdobnych roślin, ale także wielu ziół dla jego macochy. Wbrew pozorom po poznaniu tego (w tamtych czasach) chłopaka, co to zbroi przyodziać nie mógł, będąc za niskim, za mało umięśnionym i słabym, bywała znacznie częściej w ich drewnianej chacie, niźli znaleźć ją można było w zimnych korytarzach pałacu. W wianku sir Lancelota nie widział, choć szczerze pragnął ów widok zdecydowanie nadrobić i zastanawiał się, jak to było możliwe, że nikt wcześniej na coś tak prozaicznego nie wpadł, że nawet lady nie wyszła sama z siebie w latach młodocianych z taką inicjatywą.

wtorek, 18 sierpnia 2020

Od Madeleine CD Cahira

   — Oh, czyli uważasz, że to tylko i wyłącznie wina nic nieświadomego, niewinnego człowieka?
 — Trzeba było zainteresować się chociaż trochę tym, co dzieje się w gildii. Zresztą takim niewinnym człowiekiem to bym cię nie nazwał — szpieg brnął w zaparte, co coraz bardziej zaczynało irytować Madeleine.
  — Okej. Skoro nadal stoisz przy swoim, to powiem ci jedno. Z tego, co nam wiadomo Al-Fala to twój koń. Czyli to ty powinieneś się nią zajmować i dbać o bezpieczeństwo jej, jak i ludzi wokół, aby nikomu nic się nie stało. Ale jak widać, dość kiepsko ci to idzie skoro to już nie pierwsza taka sytuacja. Agresywne konie to naprawdę nie jest nic dobrego. Trzeba by coś z tym zrobić — udała wielce zamyśloną, zaraz unosząc palec do góry z uśmiechem na twarzy. — Już wiem! Cervan na pewno się tym zainteresuje. W końcu nie powinien narażać osób, za które jest odpowiedzialny na takie niebezpieczeństwo. Tutaj prawie palce odgryzione, tutaj rana na ramieniu. Kto wie, co jeszcze może się stać? — uśmiech z tego wesołego zamienił się na wredny, drwiący.
   Nic więcej już nie mówiąc różowowłosa szybko ulotniła się ze stajni, zostawiając chłopaka bez większej odpowiedzi. Czy to tylko były żarty? Groźby? A może swego rodzaju obietnica tego, co się wkrótce miało wydarzyć. Wiedziała to tylko skrytobójczyni. Oczywiście mówiła poważnie. Jak najbardziej miała zamiar pójść z tym wszystkim do mistrza. Jakby jej plan się powiódł to upiekłaby dwie pieczenie na jednym ogniu - pozbyłaby się tej wrednej szkapy i dopiekła Cahirowi. Dlatego właśnie od razu skierowała się do Głównego Domu, a dokładnie na drugie jego piętro gdzie to znajdował się gabinet Cervana. Co prawda powinna najpierw wybrać się do lecznicy. Szczególnie że rana zaczynała jej trochę doskwierać, do tego nadal lekko krwawiła i mogło wdać się zakażenie. Jednak nie mogła pozwolić na to, aby w czasie gdy siedziałaby u medyków, szpieg dogonił ją i popsuł jej szyki. Po kilku minutach dotarła do celu. Wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze. Przybrała najbardziej niewinny wyraz twarzy, jaki tylko potrafiła i zapukała. Kiedy tylko pozwolono jej wejść, otworzyła drzwi.
  — Drogi mistrzu, muszę z tobą prędko porozmawiać o pewnej bardzo ważnej sprawie… — zaczęła, zamykając za sobą pomieszczenie.

Cahir?

Od Adonisa cd Lancelota

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

Dziwne uczucie przeszyło na wskroś rozchwiane ciało mężczyzny, prawie doprowadzając go do upadku z własnej nieuwagi, gdy pieczołowicie wpatrywał się w lazurowe spojrzenie. Pozornie oczy całkiem nieznajome kryły w sobie jednak blask, który nie sposób było pomylić z żadnym innym. Początkowe skonfundowanie całą tą sytuacją wyparł jednak potrzebą zachowania jasności umysłu, przynajmniej na tyle wyraźnie, by być w stanie ewentualnie wyminąć mężczyznę i ponownie wpaść w amok poszukiwań złotowłosego złodziejaszka. Mimowolnie skrzywił się na wspomnienie tak absolutnie niewysmakowanego sposobu odebrania mu jego własności. Jakby ktoś (krawiec dokładniej) bez skrupułów zdecydował się opluć cały jego kunszt, nad którym pracował długie lata spędzone na ulicy. Niezwykłe zniesmaczenie i poczucie podobne wręcz do odrazy obrzuciły go momentalnie, co zaowocowało dość wyraźnym skrzywieniem się jego twarzy, co zważając na okoliczności, zostać mogło odebrane zbyt dosłownie przez rozmówcę, który to wyglądał na aż zanadto troskliwego. Zainteresowanego Nykvistem i zbyt skorego do pomocy.
Przesadnie poprawni politycznie ludzie byli zawsze swego rodzaju drzazgą w opinii Adonisa. Możliwe, że nie pojmowali nawet, jak bardzo irytującą rzeczą staje się po czasie wymuszona wręcz życzliwość, ochłapy współczucia, jakie rzucali mu niczym psu, tylko i wyłącznie ze względu na to, że nieco różnił się od całej, pozornie zupełnie normalnej reszty. Oderwanie od rzeczywistości niektórych doprowadzało go jednak nie tylko do szału, ale i w pewnym rodzaju niezwykłego rozbawienia. Nikt bowiem okiem nie mrugnął na nieszczęśliwego chłopaczka bez dachu nad głową, bo w końcu szwendał się tam od zawsze, jednak wystarczyło zrobić z niego kalekę, żeby momentalnie kubeczek na pieniądze się zapełniał, ludzie podrzucali mu bułki, a i nawet straż patrzyła przychylniej, na teraz już co prawda dorosłego człowieka. Gdyby wiedział, jak wiele zmienić potrafi jedna kończyna, a raczej jej brak, już dawno z własnej, nieprzymuszonej woli odrąbałby ją sobie nawet jakimś starym, zardzewiałym toporkiem znalezionym na tyłach rzeźni, zamiast dać się złoić na kwaśne jabłko i paść ofiarą drobnego incydentu. Czasem zastanawiał się, o ile inaczej wyglądałoby jego życie, gdyby nigdy do niego nie doszło. Oczywiście pomijając to, że wyglądałby zdecydowanie mniej nędznie.
Nie podobało mu się błękitne spojrzenie i to z całkiem wielu powodów. Między innymi dlatego, że zawieszone było mniej więcej na wysokości tego jego, zdecydowanie mniej przyjemnego, chociaż śmiał wierzyć, że gdy ten tylko zachciał, potrafił zmienić przyjemny odcień lazuru we wspomnienie wzburzonego morza, czy liżących skalne zbocza, lodowych sopli. Zastanawiał się, czy musiałby się szczególnie napracować, by wymusić na nich zupełnie odczłowieczony wyraz pełen gniewu. Istniały bowiem oczy, które nigdy nie miały poznać smaku takowej emocji.
Spojrzenie to nie podobało mu się również, a raczej w głównej mierze dlatego, że całkiem nowe, wydawało się niezwykle starym. Widział bowiem oczy własne. Niezwykle butne, pyszne, przekonane o swojej wartości, która nieraz zostawała przez niego przeceniana. Uśmiechnął się wraz z myślą, która stawiała go w pytaniu, czy ludzie spoglądali na niego dokładnie tak samo, jak on patrzył teraz na zdecydowanie młodszego blondyna. Zastanawiał się, jak wiele pewności siebie zawierać musiał, skoro nawet przez warstwę zmęczenia, głodu i brudu błyskał tak ostro, tak bystro. Nie zniechęciło to go jednak czuł jedynie wzrastające w nim zaintrygowanie całą nową osobistością, jaka miała okazję zaszczycić gildyjne progi. Zatrzymał się również na chwilę nad myślą, dlaczego ludzie od zawsze tak pieczołowicie starali się omijać, rzekomo niewygodny temat niepełnosprawności, tym samym naznaczając go o wiele wyraźniej, niż gdyby nazwali rzeczy po imieniu.
— Dobrze, że zgadzamy się w tej kwestii.
I już miał ochotę wyminąć mężczyznę bez słowa, gdy w jego głowie zapaliła się ta drobna lampka, którą obiecał sobie odpuścić już lata temu, a która dalej skutecznie kierowała wszelkimi jego postanowieniami. Pragnął skorzystać z faktu, że wyglądał na zmęczonego, może nawet i rozdrażnionego, co wywnioskował z krótkiej interakcji, jaka zawisła między nim a Aaronem. Jakby zadośćuczynić miało mu to zarówno szkodę, jak i zniesławienie w postaci tak ułomnego obchodzenia tematu kalectwa. Nie było to tabu. Nigdy nie miało być, w końcu jednak trudno udawać, że sprawa tak widoczna nie istnieje.
Tym razem to on odpowiedział uśmiechem, niekoniecznie szerokim, raczej lisim, dokładnie takim, jak zawsze, gdy miewał jakiś interes do ludzi. Dało się to wyczytać i zazwyczaj w tym momencie negocjacji orientowali się, że możliwie popełnili błąd, od którego nie było już ucieczki, a do którego nie chcieli się przyznawać, więc brnęli w to dalej, licząc, że w pewnym momencie albo któreś się potknie, albo czynniki zewnętrzne doprowadzą do przedwczesnego zamknięcia sprawy, albo zwyczajnie mężczyzna zdecyduje się nareszcie nad nimi ulitować i pozostawi ich w spokoju, zakłócanym jedynie przez sporadyczne poczucie porażki i pożałowania. Tym razem jednak intencji nie miał żadnych, a przynajmniej nie były wyraźnie wyrysowane, nie licząc drobnego kształtu stanowiącego o chęci zwyczajnego zagrania komuś na nerwach pod symbolem czysto pragnącego, choć odrobiny rozrywki i nic poza tym. Liczył, że blondyn się nie wycofa, zresztą, możliwe, że nawet i nie należało po wymianie zdań, której zdążyli się dopuścić w międzyczasie.
Gdyby mógł, założyłby ręce na piersi, jednak chwiejąc się na podporze z laski, nie mógł sobie na to pozwolić, to też jedynie przyjął nieco bardziej pretensjonalną pozę, oczywiście na tyle, na ile pozwalała mu na to jego własna motoryka.
— Za pomoc z powrotem do pokoju raczej podziękuję. Zdecydowanie bardziej będę potrzebował wsparcia przy odbieraniu mojej własności z rąk tego pseudozłodzieja. Nie będzie to trudne, zważając, że to krawiec z dwoma lewymi nogami i kondycją godną pożałowania, ale wciąż jest to bardziej wymagające, niż robienie za podpórkę przy wchodzeniu po schodach. A skoro nawet przy tym potrzebna mi eskorta? — parsknął, przechylając delikatnie głowę. Czasem wykonywał ruchy nieadekwatne dla swojego wieku, co zauważał z mijającym czasem i coraz większą częstotliwością podobnych incydentów. Możliwe, że mu to nie przystało, jednak jeśli starsze kobiety mogły kokietować z o wiele młodszymi od siebie dla zachowania rześkości ducha, to czemu on sam nie mógł okazjonalnie zachować się z godnością pretensjonalnego gówniarza, który uważał, że wszystko mu się należało i wszystko było mu wolno. Gdyby był bardziej spoufalony z dopiero co poznanym mężczyzną, ułożyłby dłoń na jego ramieniu; teraz jednak nacieszył się jedynie poprawieniem uchwytu na nieco ślizgającej się już lasce. — Tak na przyszłość, nazywaj rzeczy po imieniu. Wszyscy widzą, że nie mam nogi, to ani nie jest temat wstydliwy, ani podlegający jakiemuś dziwnemu tabu, jak większości się to wydaje. No. Ostatnio dość sporo kręcił się w okolicy warsztatu, podobno wyjątkowo upatrzył sobie uprzykrzanie życia naszemu nowemu cieśli. Nie wiem ile w tym prawdy, odkąd sam rzadko kiedy się tam zapuszczam, ale oprócz odwiedzenia jeszcze jego pokoju nie mam pomysłu — mruknął, oglądając się w kierunku, który prowadził do sekcji mieszkalnej, a która znajdowała się w kierunku zgoła innym, niż ten prowadzący do pracowni. — Chyba że sam wpadniesz na coś lepszego? — dodał, wzdychając ciężko, gdy poczuł, jak bardzo męczące potrafi być chodzenie o lasce, w dodatku takiej z bardzo niewygodną główką, bo przecież nie byłby sobą, gdyby wpadł na pomysł zakupu czegoś praktycznego, zamiast jedynie mającego na celu ładnie wyglądać. Czasem sam nie wierzył w to, jak okropną sroką był i jak bardzo lubił stroszyć swoje wyimaginowane piórka.
Mimo wszystko uznawał to za swego rodzaju zboczenie zawodowe.

⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[W końcu się dokuśtykałem]

poniedziałek, 17 sierpnia 2020

Event - Zwierciadło Asaima

Dwudziestego dnia ich podróży, wczesnym wieczorem, na horyzoncie pojawiły się zarysy Almery. Chociaż cel wędrówki był niedaleki gildia jednogłośnie stwierdziła, że po raz ostatni rozbiją obóz poza miastem, by nazajutrz móc spokojnie poszukać miejsca na nocleg na najbliższe dni, które przyjdzie im spędzić w nadmorskim kurorcie.
Cervan przez chwilę przyglądał się, jak grupa dzieli się obowiązkami i już miał do nich dołączyć, kiedy jego wzrok padł na stojącego na uboczu Ismaela. Łowca skarbów, chociaż dotychczas podróżował razem z nimi nie zsiadł ze swojego konia, jedynie badawczo wpatrywał się ledwo widocznym zabudowaniom miasta. Cóż, z nich wszystkich, jemu najbardziej się tam spieszyło, Teroise już wcześniej był zdziwiony, że Reyes nie wyrwał się z grupy, by dojechać na miejsce szybciej. Widać dzisiaj już nic nie mogło go powstrzymać. 
Nie żeby Cervan miał zamiar go powstrzymywać. Wolał jedynie, by nie rozpłynął się we mgle, jak tylko znajdą się w mieście. W końcu umówili się na współpracę, a nie wykonanie całej pracy za niego. Mistrz podszedł więc do milczącego mężczyzny i chrząknął cicho, by zwrócić na siebie uwagę
- Naprawdę cieszę się, przyjacielu, że zgodziliście się pomóc mi w poszukiwaniach - Ismael uśmiechnął się szeroko, na co Cervan wzruszył ramionami. - Podróż z wami była dla mnie najczystszą przyjemnością, jednak dzisiaj będę musiał spędzić ją samotnie. Chciałbym jeszcze dzisiaj rozejrzeć się po Almerze. 
- Nawet nie miałem zamiaru cię zatrzymywać - odpowiedział spokojnie Teroise, na co Reyes cicho parsknął. 
- W takim razie będę już uciekał i zobaczymy się, mam nadzieję, już jutro! - Brązowowłosy mocniej zacisnął dłonie na cuglach. - Ah! Byłbym zapomniał! Kiedy czekałem na waszą odpowiedź w jakże malowniczym Tirie, dostałem informację, że zwierciadło, którego poszukujemy, jest strzaskane! - Odkrywca zaśmiał się, jakby było to mało istotne i machnął ręką. - Wątpię, aby przeszkodziło nam to w naszym zadaniu, ale uznałem, że powinniście o tym wiedzieć! Au revoir!
- Jak to... - Nim Cervan, głęboko zaskoczony, zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Ismael spiął konia i popędził w stronę Almery. - ...strzaskane?

~*~

Witajcie kochani!

Cieszymy się mogąc was powitać w nadmorskich rejonach Almery. Czas ucieka, zwierciadło jest potężnym artefaktem i pomimo bycia strzaskanym w nieodpowiednich rękach może okazać się ogromnym zagrożeniem dla całego świata. Waszym zadaniem jest zebranie wszystkich odłamków i na koniec zdecydowanie, co powinniśmy zrobić z tak nieprzewidywalnym przedmiotem. Event to seria indywidualnych misji, z których każda będzie was czymś nagradzać. Czasem będzie to odłamek, czasem podpowiedź, komu w tych rejonach powinniśmy ufać. To od was, każdego z osobna, zależy, czy poszukiwania zakończą się sukcesem oraz co stanie się z Gildią, Almerą i samym zwierciadłem. Bądźcie uważni, wasze decyzje będą wywierać realny wpływ na świat.

Zasady:
- Minimum słów w opowiadaniach wynosi 500.
- Wszystkie opowiadania w tematyce eventu otrzymują przelicznik 1.25.
- Tytuł posta powinien wyglądać następująco "Od ... - Event".
- Post powinien zostać oznaczony etykietami "Event", "Zwierciadło" i imieniem postaci.
- Wszystkie misje to jednorazowe zadania, które po wykonaniu będą wykreślane z listy. Można je zarezerwować na maksymalnie dwa tygodnie, potem ponownie stają się wolne.
- Można używać NPC i postaci innych autorów (jeśli posiada się ich zgody), które wyruszyły do Almery*, do pomocy swojej postaci w opowiadaniach. Takie opowiadania będą dodatkowo nagradzane.
- Nie piszemy wątków w parach.
- Data zakończenia eventu to 31 grudnia 2020.
- Aby zachować porządek na discordzie powstał specjalny kanał #wybrzeża-almery, na którym można pisać o sprawach związanych z eventem takich jak zdobyte podpowiedzi lub odłamki. Zachęcamy więc do dołączania na serwer bloga, by być na bieżąco ze wszystkimi wydarzeniami.
- Prosimy aby w opowiadaniach nie wspominać o odnalezieniu fragmentów zwierciadła. Administracja po wrzuceniu posta będzie oceniać, czy udało wam się wykonać misję. 

*Na misję wyruszyli: Kai, Tadeusz, Mattia, Isidoro, Ignatius, Nicolas, Nikolai, Yuuki, Syriusz, Xavier, Balthazar, Aurora, Eugeniusz, Nova, Cahir, Madeleine, Cervan, Tilly, Taavetti, Naga oraz Ravi

> Almera <
> Misje <

Wraz z upływem czasu misje będą się zmieniać, polecamy więc nie zwlekać!
W razie pytań służymy pomocą!

Dziękujemy za uwagę i życzymy powodzenia!
Administracja

Od Rawena c.d. Narcissi

- Rawen, chłopcze, ile razy mam ci powtarzać, że nie mam pojęcia kto nakrył ciebie tym kocem? - staruszka powoli zaczynała mieć już dość ciągłych pytań o czerwony koc. - Jakbyś po prostu nie mógł zaczekać aż ktoś po niego przyjdzie. No i może z łaski swojej ruszyłbyś w końcu swój tyłek do roboty, bo niedługo wszyscy przyjdą na śniadanie. - to mówiąc wręczyła mu łopatę do chleba. - No, raz raz, bo jeszcze pieczywo nam się przypali.
- Dobrze Babciu I. Już się robi. - mruknął i zabrał się do pracy. Postawił wiklinowy kosz obok pieca i zaczął wykładać do niego świeżo upieczone bochenki chleba. Od razu jak tylko wyłożył wszystko, to wsuwał do środka kolejne porcje ciasta do upieczenia.
Wziął kosz z gorącym pieczywem i poszedł postawić go ladzie gdzie zazwyczaj wydają posiłki. Wciąż w głowie miał wczorajszy sen. Narcissa i on na romantycznej kolacji. Niestety w towarzystwie jej nieodłącznej czworonożnej przyzwoitki. Zgryźliwe komentarze czarnego psa. Melodyjny śmiech Cyzi i jego nieudolnie prawione komplementy. Mógłby powiedzieć, że to nie był sen, a najprawdziwsza prawda. Gdyby nie jeden jego fragment. Fragment, w którym siedzą i podziwiają jesienne rozgwieżdżone niebo. Blondynka przysuwa się do niego, a Khardias przynosi im koc. Jakkolwiek by ten sen nie był realistyczny, Rawen nie wierzył, że towarzysz jego bogini byłby zdolny do bycia dla niego miłym kiedykolwiek. Nie umiał sobie po prostu wyobrazić takiej sytuacji.
Chłopak zanurkował pod ladą i powyciągał czyste kubki. Wyłożył pieczywo na blat. Wszedł z powrotem do kuchni żeby poznosić dzbanki z wodą i kawą jak tylko zobaczył pierwsze wchodzące osoby. 
- Rawen! Witaj przyjacielu! - Gustaw podszedł do lady. Zerkał nerwowo przez ramię. Widać wciąż nie pozbył się swojego tiku. Nawet jak był w znanym pomieszczeniu i przy znanych, zaufanych ludziach. Blondyn sądził, że czterdziestolatek uspokoił nieco swoje paranoje. Choć musiał przyznać, że nie robił tego już tak często, jak podczas tamtej eskorty. Wtedy rozglądał się dookoła średnio co dziesięć sekund. 
- Czołem Gustawie. - przetarł jeden z czystych kubków i nalał mu kawy. Mężczyzna podziękował skinieniem głowy, ale i tak przetarł kubek jeszcze raz swoją ściereczką. - Nie spodziewałem się, że przybędziesz tak wcześnie.
- Gotowy do drogi? Zamierzam wyruszyć zaraz po śniadaniu.
- Jasne, będę musiał jeszcze tylko uprzedzić Narcissę, żeby niedługo ruszamy. - wytarł ręce w szmatkę i wyszedł zza lady - Choć jak widzę, sam będziesz mógł jej to przekazać. - pomachał blondynce, która właśnie weszła do pomieszczenia w towarzystwie swojego demona.

niedziela, 16 sierpnia 2020

Od Kai CD Desideriusa

Dzwoneczki plączą się pod palcami kobiety, a ona wzdycha, gdy wydają z siebie mruczący dźwięk, przypominający ciche westchnięcia blondyni. Prócz blaszanych instrumentów słychać poruszające się za oknem drzewa, ich ciężkie oddechy i szuranie pościeli, gdy przerzucają się z boku na bok. Kai wyciąga się na materacu, egoistycznie odpychając drugą kobietę od siebie, chowając nos pod pościelą i chcąc już iść spać. Jest zmęczona, padnięta, a muszą przecież rano wstać i nawet zbytnio nie przejmuje się tym, że od dłuższego czasu nie została nazwana Iskierką. Najwidoczniej taka kolej rzeczy.
— Czy ty kiedykolwiek się zatrzymasz? Tak na dłuższą chwilę, w jednym miejscu?
Bartka parska oburzonym śmiechem, przerzuca się na plecy i podpiera się na łokciach, z politowaniem spoglądając w błyszczące nocą oczy blondynki. Kołdra zsuwa się odrobinę z jej ciała, nie odsłania jednak piersi, gdy kręcone loki przysłaniają przymglone zmęczeniem spojrzenie. Dzwonki prychają wraz z nią, bo przecież odpowiedź jest oczywista.
— Nie — odpowiada krótko, a następnie wzrusza ramionami, jakby zbywając jakiekolwiek rozwijanie swej wypowiedzi. Bo po co, bo przecież odpowiednie argumenty same nasuwają się na myśl, bo nie jest nikomu nic winna, nawet M. Pada plecami na materac, a powietrze opuszcza jej płuca i zamyka oczy. Marigold obraca się do niej plecami i prawdopodobnie zasypia szybciej od niej, gdy Kai pochłaniają myśli, szarpią umysł i są zbyt prędkie, by uchwycić je, a następnie znaleźć na nie odpowiednią odpowiedź. Rozmyśla o przeszłości i przyszłości, zastanawia się, czy jej ojciec nadal żyje, a może jednak już nie, będąc pochłoniętym przez cienie (w końcu dzwonki znajdowały się na jej nadgarstkach, nie tych jego) czy Luthedir na dobre opuścił Kontynent w poszukiwaniu nowych lądów, nowych miejsc, gdzie będzie czuł się odrobinę pewniej i gdzie ni będzie musiał zasłaniać kapturem długich, smukłych uszu przyozdobionych złotą biżuterią, prawdopodobnie jeszcze wspanialszą od tej ozdabiającej jej dłonie.
Wzdycha ciężko, dzwonki wzdychają wraz z nią. Zasypia, odrobinę bojąc się przyszłości, nie wiedząc już, gdzie postawić następny krok i czy aby na pewno w ogóle chce ów stawiać. Czyż nie lepiej żyć w błogiej nieświadomości?

Spodobało jej się, jak jego dłoń musnęła polik, jak jego palce zatańczyły na loku, który wymsknął się zza odrobinę odstającego ucha. Chciała zamruczeć, chciała, by to trwało wieczność, choć oboje doskonale wiedzieli, że przecież jest to niemożliwe, że zgodzili się na nigdy niewypowiedziane na głos zasady swojej relacji. Nie będą za sobą spoglądać, nie będą zastanawiać się i nie będą rozdrapywać. Pozwolą sobie zostawić się tam, gdzie będą chcieli stanąć, gdy druga osoba odejdzie, nie oglądając się za siebie, nawet nie patrząc w drugie oczy z jakąkolwiek przykrością. Ot co, prosta, nic nieznacząca relacja, której w rzeczywistym rozrachunku nie będzie nawet szkoda i oboje byli tego świadomi – w końcu właśnie taka miała być.
Jak cudownie jednak przyłożył swoje czoło do tej jego, jak cudownie było położyć, może wyciągnąć dłoń ku jego głowie, palcami badając dopiero co ogolony przez nią skalp.
I jak cudownie zatrzepotały motyle w brzuchu, gdy zarzucił pytaniem, niby od niechcenia, jak cudownie było to usłyszeć we własnych uszach i jak cudownie było na to odpowiedzieć twierdząco, że może, że oczywiście, kto wie, pewnie nawet i parsknęła cichym śmiechem, gdy zrobił to tak niepewnie, pozostawiając mu jednak cały czas przewodnictwo. Pozwalała się ciału rozpłynąć, gdy umysł cały czas pracował na najwyższych obrotach, nie pozwalając jej aż tak rozkoszować się podaną jej jak na tacy przyjemnością.
Zastanawiała się, gdzie postawi następny krok i które z nich jako pierwsze opuści drugą osobę, bo przecież czuła, że ich serca już wyrywają się z piersi, że już nie wytrzymują, czując się odrobinę w niczym złotej i niezwykle ładnej klatce. Bez żalu i bez pretensji mieli ją jednak kiedyś opuścić, w końcu już dawno zgodzili się na to w niemy sposób, niby podpisując nigdy niespisaną umowę. I choć ten krótki moment był momentem cudownym, tak przecież nie mógł trwać w nieskończoność, a ona nie mogła wiecznie trwać w jednym miejscu, modląc się, że wszystkie męczące ją rozterki rozwiążą się same, że zapomni od tak o dawniej zadawanych sobie samej pytaniach, a przeszłość i związane z nią osoby kiedyś przestaną ją męczyć.
Westchnęła cicho, przytulając się do mężczyzny i przymykając zielone oczy, schowała nos w jego szczupłej piersi. Dzwonki zadrżały z zadowoleniem, ciesząc się, że w końcu podjęła decyzję, a ona zamruczała, aprobując ich reakcję.

sobota, 15 sierpnia 2020

Od Cahira cd. Mattii

Czując przez skórę, że jest obserwowany, uniósł wzrok, popatrzył na Isidoro, wytrzymał beznamiętne spojrzenie szarych oczu. Uśmiechnął się lekko, z uprzejmym zainteresowaniem, po czym ponownie skupił uwagę na Mattii.
— Sam nie wiem. Jeśli chodzi o dzisiejszą misję, trudno mi powiedzieć cokolwiek pewnego. Mogę się tylko domyślać, że chyba nie wszystko przebiegło tak, jakby sobie tego życzył Belmaro. — Wzruszył ramionami, dodał półgłosem: — Nie dbam o to zresztą.
Mattia przechylił głowę w ptasim geście, nieznacznie uniósł brwi. Jego włosy rozjarzyły się jak płynna stal, gdy odbił się od nich blask ostatnich promieni zachodzącego słońca. 
— Chyba? — podchwycił.
— Nie wiem, jak przebiegało to spotkanie — przyznał Cahir. — Nie byłem obecny przy pertraktacjach. Grzecznie poproszono mnie o pozostanie za drzwiami. Wójt Nylth chciał rozmawiać z Belmaro na osobności. — Dyskretnie uniósł nóż, przechylił go pod pewnym kątem, przejrzał się, niedbale starł z policzka smugę pyłu. Miał nadzieję, że to ona w głównej mierze odpowiadała za zaciekawienie, z jakim przyglądał mu się Isidoro. — Belmaro wypadł na korytarz po niecałej godzinie, wściekły jak osa. Nie był w nastroju do rozmowy, a ja nie miałem ochoty ciągnąć go za język.
— Szkoda — skonstatował Mattia, unosząc szklankę do ust. — Wygląda na to, że tylko straciłeś czas, jeżdżąc na darmo wte i wewte.
Cahir stłumił westchnienie, uśmiechnął się krzywo, skinął głową.
— Nie odegrałem w tym zadaniu większej roli, to prawda. — Spojrzał w stronę okna. Zapadał zmierzch, barwa nieba z każdą chwilą stawała się coraz bardziej mętna. Gdzieniegdzie nieśmiało mrugały już pierwsze gwiazdy. — Ciekawe, że przypadło akurat mnie. Zastanawiam się, co się za tym kryje.
— Co masz na myśli?
— Nic takiego. — Wrócił wzrokiem do talerza z nietkniętą kolacją. — Tylko to, że Cervan mógł wysłać z Belmaro kogokolwiek, ale z jakiegoś powodu padło na mnie. Oczywiście, być może zwyczajnie nie chciał, by Belmaro jechał sam, skoro od jakiegoś czasu na traktach kręci się coraz więcej typów spod ciemnej gwiazdy. Mógł też uznać, że ostatnio mam za dużo wolnego, że zacząłem sobie bimbać, a mała przejażdżka do Nylth i z powrotem dobrze mi zrobi. Ale równie dobrze może się okazać, że będzie miał dla mnie kolejną misję, w jakiś sposób powiązaną z poprzednią, ale tym razem bardziej dostosowaną do mojej profesji. — Nie mogąc się oprzeć, kątem oka zerknął na dłubiącego w talerzu Isidoro. — Misję dla szpiega.
— Zapewne wszystko wyklaruje się na dniach — stwierdził Mattia z pokrzepiającym uśmiechem.
— Zapewne. Jutro po południu mamy zdać raport w gabinecie Cervana. Ciekawi mnie, co tam usłyszę. — Sięgnął po karafkę z wodą, uśmiechnął się z rozbawieniem, nieco wymuszonym. — Chociaż pewnie ty, jako astrolog, potrafiłbyś mi przekazać to samo jeszcze dzisiaj.
Mattia odwzajemnił uśmiech; całkiem szczery.
— Pewnie bym potrafił.
Cahir, rozparty na krześle, niebezpiecznie kiwał się na tylnych nogach. Zaczął nalewać sobie wody, spoglądając na Mattię w połowie z sympatią, w połowie tak, jakby rzucał mu wyzwanie.
— Chętnie bym to zobaczył.

piątek, 14 sierpnia 2020

Od Narcissi — Event

Ciągnąca ją poza tereny gildii energia pojawiła się już jakiś czas temu, jak wybrzmiewający zza grubych murów więzienia słynącego ze średniej jakości zabezpieczeń, głos umęczonego łotra spiskującego przeciw państwu, czy cichy szept nimfy, która przesiadując samotnie w głębokim lesie czekała na kogoś, kto zdecyduje się ukrócić jej męki. Nie była ona intensywna, przypominała raczej subtelne ciągnięcie za rękaw, które jednak z czasem zaczęło robić się coraz bardziej regularne, może nawet i denerwujące, by w końcu przybrać na sile, gdy któregoś pięknego dnia Ignatius postawił sporych rozmiarów tablicę. Prócz tego, że sygnał był zdecydowanie wyraźniejszy niż dotychczas, znalazł również nowe, dodatkowe źródło, z którego wypływał gęstą strugą i męczył kobietę do momentu, kiedy w końcu nie przystanęła przy liście, a jej wzrok od razu padł na jedno z poleceń. Nie potrzebowała dużo czasu, by zdać sobie sprawę z tego, co konkretnie może wiązać grasującą w, dotychczas podobno spokojnych wodach, bestią. Może i nawet parsknęła śmiechem, na co widzący to Khardias, pozwolił sobie na przechylenie łba w geście niezrozumienia, nie pisnął jednak ani słówkiem, posłusznie podążając za kobietą, która zdecydowała się na przyjęcie zlecenia, o czym popędziła powiadomić mistrza, albo przynajmniej Ignatiusa.
— Ciekawe co tym razem planujesz — pokręciła głową. Echo jej głosu niosło się jeszcze długo wraz z dźwiękiem odbijających się od posadzki butów na niskim obcasie. Czarny borzoj przystanął na chwilę, by przyglądając jej się z uwagą, w końcu połączyć lepiące się rybim śluzem fakty i z rzeczywistą odrazą, jak i zrezygnowaniem, ostatecznie na dobrze przylgnąć do jej nogi, nawet jeśli następna przygoda miała wiązać się z niezbyt lubianym przez niego jegomościem.
Tak jakby istniał ktoś poza Narcissą, kogo byłby w stanie polubić i przed kim nie starałby się chronić blondynki własną piersią w każdej, nawet najbardziej błahej sytuacji. Ciężkie było to dla niego brzemię, szczególnie zważając na wiek, w który kobieta zdołała już wchodzić i świadomość, że nie będzie w stanie wiecznie traktować jej jak swojej małej Cyzi, która spotkała go po raz pierwszy i która od razu potraktowała go jak swojego, mimo formy, którą przed nią przyjął. Nigdy nie rozumiał, skąd było w niej tyle odwagi, a przede wszystkim akceptacji wszystkiego, co nowe i otwarcia na nieznane. W końcu nieznane zazwyczaj kojarzyło się z czymś nieprzyjemnym, może nawet i niebezpiecznym, a przynajmniej tak wydawało się samemu demonowi, który nigdy nie należał do istot szczególnie ufnych. Wciąż przecież nie przyzwyczaił się do obecności większości biesów, z którymi przecież spędzał sporo czasu, gdy przebywali w Azylu. Trwało w nim jednak to dziwne poczucie całkowitego odosobnienia i braku możliwości zwierzenia się komukolwiek z własnych rozterek. Nie chciał bowiem, ba, wręcz mu nie przystało, bo przecież to on miał opiekować się Aigis, a nie Aigis nim. Nie dochodziła do niego myśl, o której tak często mu przypominała, bo przecież mieli być tu dla siebie, ona dla niego, a on dla niej i nigdy nie było niczego złego w prośbie o pomoc. Nie rozumiał, dlaczego mimo tak młodego wieku niejednokrotnie okazywała się mądrzejszą od niego.
— To te nowe pokolenia — mruczał wtedy Madan, starając się jakoś załagodzić ból urażonej dumy Kha’sisa. — Tak już po prostu jest i musisz się pogodzić z faktem, że korzystają z wiedzy naszej, własnej, jak i tej, która dopiero zostanie odkryta. To naturalna kolej rzeczy, inaczej ludzkość nigdy by się nie rozwinęła.
— Nie rób ze mnie aż takiego wała, przecież o tym wiem.
I to chyba bolało go najbardziej, bo zawsze uważał, że powstał zdecydowanie za wcześnie, by móc cokolwiek zdziałać. Bo on sam wiedział za mało. Bo świat wiedział za mało.

Jedyne co mogło świadczyć o tym, że rzeczywiście w wodach rzeki Ath dzieje się coś niepokojącego, to zdecydowanie ograniczona ilość łódek i kilka opuszczonych domów, szczególnie tych znajdujących się zbyt blisko wybrzeża. Poza tymi dwoma niuansami wszystko wyglądało dokładnie tak jak dawniej, w jednej z wiosek leżącej u jej brzegu. Jakaś kobieta oskubywała kurę na rosół, dzieciaki biegały w szaleństwie za bogu ducha winnym kotem, poganiając go patykiem, a mężczyźni naprawiali nadwyrężone drzwi, łódki, czy przedmioty codziennego użytku. Ciągnąca ją dotychczas siła, której określić nie potrafiła inaczej niż coś nadprzyrodzonego, nagle ustała, wraz z chwilą, kiedy jej stopa postawiona została na terenach wioski.
Zdecydowała się na podejście do pierwszego lepszego męża, który akurat stał przy pomoście i z rękoma założonymi na piersi obserwował dokładnie szerokie koryto rzeki. Samą Narcissę zaś zaszczycił jedynie przelotnym spojrzeniem rzuconym przez ramię, tak, jakby obecność kobiety miała stanowić jedynie utrudnienie i kolejny, dość nieprzyjemny obowiązek.
— Wi…
— Po prostu gadaj, czego chcecie, znowu zawyżyli podatek? — warknął, nawet nie siląc się na ponowne spojrzenie na nią, jakby niegodna była tego zaszczytu. — Już płaciliśmy za ten miesiąc. Możesz przekazać szanownemu panu przełożonemu, że nie zapłacimy ani grosza więcej.
Dopiero po chwili Narcissa zrozumiała tę nagłą niechęć mężczyzny, odkąd ubrana była raczej w mundur, niż strój cywilny. Nie był to oczywiście ubiór z prawdziwego zdarzenia, obszyty wszelkiego rodzaju odznakami przydzielonymi przez władcę, jednak przeciętnemu chłopu mogło być to równie dobrze wszystko jedno. Podobny kostium jednoznacznie wiązał się dla niego z wysłannikiem króla.
— Muszę pana rozczarować, ale przychodzę w imieniu Gildii Kissan Viikset — odparła z żołnierskim zacięciem. — Podobno coś grasuje w tutejszych wodach.
Mężczyzna w końcu na nią spojrzał i chociaż nie był to wzrok zbyt przychylny, uznała to za jakiś tam postęp, jeżeli szło o odzyskiwanie zaufania, którego we własnym mniemaniu nigdy nie powinna była utracić. Uważny wzrok przeleciał ją parę razy od stóp do głów, aż w końcu zdecydował się odwrócić do kobiety przodem.
— Nie będę ukrywał, inaczej wyobrażałem sobie wysłannika Teroise. Szczególnie do takiej sprawy. — Borzoj warknął na człowieka, który zbeształ go spojrzeniem.
— Uznam, że tego nie słyszałam — warknęła, na co mężczyzna jedyne ściągnął brwi. Nie kontynuował jednak tematu, zamiast tego zdecydował się w końcu wytłumaczyć całą sprawę. Kobieta leniwie kiwała głową, podczas gdy Khardias łypał groźnym okiem na mieszkańca wioski, dokładnie obserwując każdy jego ruch. — Nie kręcił się tutaj nikt nowy?
— Nie
Kłamie. Reakcja Khardiasa była na tyle nagła i intensywna, by kobieta skrzywiła się na dźwięk jego głosu rozchodzącego się w jej głowie. Odetchnęła nieco ciężej, niż miała to w zwyczaju.
— Jest pan pewien, że nikt nowy się tutaj nie kręcił?
— Jestem pewien.
— A ten dziwny pan, który był u cioci Scylii? — Prawdopodobnie żadne z nich nie zauważyło kręcącego się obok dziecka, które wyglądało w tym momencie bardzo zaaferowane całą tą rozmową, jak i samą obecnością kobiety, która posyłała chłopcu uśmiech w geście podziękowania.
— Przecież to twój stryjek, Martinie — warknął mężczyzna.
— Ale nigdy mi nic o nim nie mówiłeś!
— Teraz mówię.
— W takim razie, dlaczego go wyganiałeś?
— Bo kiedyś zrobił bardzo złą rzecz i nie chciałem go widzieć, zmiataj stąd Martin, dorośli rozmawiają. — Chłop zdecydowanie się już denerwował, na co wskazywała ciążąca na jego skroni żyła. Kobieta zmarszczyła czoło, jednak nachyliła się nad chłopcem, ponownie się uśmiechając.
— Możesz mi powiedzieć, jak wyglądał ten pan?
— Był taki bardzo wysoki, wyższy nawet od taty! I miał czarne włosy i, i, i takie niebieskie oczy!
— Martinie, marsz do domu.
Dzieciak zniknął równie szybko, co się pojawił, chłop wyglądał już na zdecydowanie zirytowanego, a Narcissa uśmiechała się tryumfalnie, gdy patrzyła na niego z dołu. Żadne z nich już nic nie powiedziało, ta jedynie odwróciła się na pięcie i dumnym krokiem popędziła przed siebie, będąc już całkiem pewna tego, co dotychczas było jedynie podejrzeniami.
— Nie chcę się znowu z nim użerać — mlasnął zrezygnowany Khardias, na co kobieta się zaśmiała.

Zastali go jak szuwarka, przesiadującego na brzegu wśród pałek wodnych z nogami zanurzonymi po kostki. Przyglądał się z umiłowaniem spokojnej tafli wody, która gdyby nie nurt ciągnący ją w stronę większego zbiornika, wyglądałaby, jakby ktoś zdołał zatrzymać czas w tym jednym miejscu. Wyglądał na odprężonego, niezwykle szczęśliwego, że nareszcie może odpocząć gdzieś indziej, niż przeklęty port. Niejaka ulga ogarniała kobietę z każdą kolejną chwilą, jaką miała okazję spędzać w jego obecności, jakby mimowolnie roztaczał wokół siebie bardzo specyficzną aurę spokoju i odprężenia.
— Trochę kazaliście na siebie czekać — zaśmiał się nagle, prostując nogi i przyglądając się dwójce znad ramienia. — Nie słyszeliście, jak was wołam?
— Słyszałam, ale nie sądziłam, że to ty. Widocznie nie wyrażałeś się wystarczająco wyraźnie.
— Jak to się nie wyraziłem, przecież wołałem dokładnie tak jak zawsze. Na Ophelosie nigdy nie miało takiego efektu.
— Może to kwestia więzi — burknął nagle Khardias, co spotkało się z niezbyt przychylnym spojrzeniem ze strony Narcissi i tym nawołującym do zaprzestania Bzdretha.
— Ale że ty też nie słyszałeś. Sen też nie dotarł w takim wypadku? — dodał zdruzgotany demon wodny. W mgnieniu oka bies nastroszył się od czubka głowy aż po koniuszek ogona i wyglądał, jakby za chwilę miał się rzucić na mężczyznę z kłami.
— Tyś mi ten koszmar zesłał? Przecież ja ciebie za chwilę zapierdolę, skończony, kurwa, oblechu — ryknął, a wyraz jego twarzy bardzo intensywnie lawirował między tym skrajnie obrzydzonym i zdenerwowanym, a niezwykle zawstydzonym całą tą sytuacją.
— Jaki koszmar?
— On już wie jaki — zaśmiał się melodyjnie Bzdreth, posyłając borzojowi oczko. Wyczekujące spojrzenie kobiety padło na biednego biesa, który wyglądał, jakby zaraz miał zapaść się pod ziemię i może przy okazji wciągnąć irytującego demona razem ze sobą, bo a nuż udałoby mu się zapędzić go gdzieś do piekła.
— Nie jest to ważne, kurwa — jęknął, odwracając pospiesznie łeb.
— Niech ci będzie. Wracając. Rozumiem, że potrzebowałeś pomocy z potworem?
— Potworem? Mówisz o Nesce? A to ja ją tu przyprowadziłem, miałem nadzieję, że tym uda mi się was ściągnąć. — Założył ręce na piersi, nachylając się subtelnie nad kobietą, która podpierając się pod boki, powoli traciła wiarę w poczytalność demona, który po wypuszczeniu z wiecznego więzienia pozwalał sobie na zdecydowanie zbyt wiele. — Chodzi o Ophelosa, martwię się o niego i myślę, że będziemy musieli o tym poważnie porozmawiać Za tydzień, tutaj, przed zmrokiem. Teraz chyba powinienem odstawić Neskę, zanim jej mamuśka się zdąży zdenerwować i tak zdecydowanie za długo ją tutaj przetrzymywałem.
Zanim kobiecie udało się zaprotestować, mężczyzna szybko jej pomachał, po czym niezauważalnie wręcz wtopił się w wodę. Ostatnim co po nim zobaczyła, był grzbiet masywnego węża morskiego, który wzburzył dotychczas spokojną taflę jeziora na dosłownie chwilę, po której ponownie zastygła w wiecznym bezruchu.

środa, 12 sierpnia 2020

Od Nikolaia cd Kai

⸺⸺ 🜚 ⸺⸺

Nie sądził, że będzie miał jeszcze okazję spotkać w swoim życiu przyjemności godne tych, których udało mu się uszczknąć w Piekielnym Kociołku Ciotki Marie, który, skromnie rzecz ujmując, szczycił się szeroko pojętą sławą na zachodnich wybrzeżach. Może i zażywanie kąpieli z piękną nieznajomą nie było aż tak odprężające, jak błotne kąpiele w towarzystwie dumnie ćwierkających słowików, czy ethijańskii masaż wykonywany przez piękną ciemnowłosą, której rodzina najwidoczniej poszukiwała szczęścia w całkiem nowym państwie, jakim było Tiedal. Onieśmielająca ilość imigrantów w tamtych rejonach nikogo nie dziwiła, odkąd kraj był nowy, kusił wszystkich świeżym startem, a kto wie, może i nawet wielkim sukcesem, który to jednak nie spotykał wszystkich. Sam nigdy w Tiedal ostatecznie się nie odnalazł, twierdząc, że mimo rzeczywistego stania jako biała karta, brak mu było ducha tradycji, za którą Nikolai wiecznie ganiał, szukając szczęścia w najstarszych zachowanych plemionach. I o ile swoisty miszmasz wszystkiego, co można było tam napotkać, szczególnie w nieszczęsnym Ovenore, z którym mimo wszystko, zbyt pozytywnych wspomnień nie posiadał, z przyczyn czysto osobistych, tworzył miejsce to niezwykle urozmaiconym, tak bardzo szybko szło się nim znudzić, odkąd wszystkie kultury zlewały się w jedno, nie do końca atrakcyjne poczucie absolutnej przeciętności.
A Nikolai nie chciał nigdy być przeciętnym, sam mianował się tytułem kolorowego ptaka swojej zatęchłej wioski, pięknego motyla, który wyrwał się z obłego brzucha wieloryba upolowanego przez jego ojca.
Mimo to z chęcią delektował się każdą chwilą spędzoną z Kai, wydając z siebie ciche pomruki, gdy tylko czuł jak zwinne, ciekawskie palce łaskoczą go po kostkach, woda delikatnie drga pod każdym jej ruchem, a kobieta zaszczyca go melodyjnymi, lepkimi jak miód słówkami, które gdyby mógł oczywiście, spijałby całymi dniami, rozkoszując się w najlepsze tą, dla innych może nawet absurdalną, niezwykle lekką relacją, która znając go, skończy się równie prędko co się zaczęła, a nawet jeśli ostanie się na nieco dłużej niż jedna noc i pół dnia, to pozostanie równie niezobowiązującą, a nawet i zdecydowanie odleglejszą, niż dotychczas.
Nikolai nie poszukiwał w swoim życiu sznurów, o łańcuchach nie wspominając, a za takie uznawał wszystkie relacje, które mógłby kiedykolwiek nawiązać. Miłość, chociaż tematem obcym zdecydowanie mu nie była, to mijała się z wyznaczonymi celami, a od samej odbijał się jak nadmuchany kozi żołądek od ściany. Czy gbura, który akurat napatoczył się grupce dzieciaków pod nogi w samym środku gry, od której zależał los podwórka. Pamiętał takiego jednego, co w rodzinnej wiosce koniecznie chciał popsuć humor wszystkim, a najprędzej młodzieży, licząc na to, że zdołowana i rozdrażniona szybciej dorośnie (może nawet i stanie się człowiekiem podobnym jemu, to jest całkowicie odrzucającym), tymczasem jedynie ruzjuszył kłębiącą się burzę hormonów, która koniec końców doprowadziła do momentu, w którym mężczyzna musiał wyprowadzić się na drugi koniec wiochy, nie mogąc znieść codziennych dokuczań ze strony nadpobudliwych nastolatków. Nie miał zamiaru oszukiwać, wspierał młode pokolenie całym swoim sercem, a anegdotę opowiadał często i z wyjątkową chęcią, nawet jeśli do szczególnie porywających nie należała. Chociaż ten jeden raz, gdy zawiesili mu w oknie oderwaną głowę lalki, nie był tak strasznie złym wybrykiem, nawet starszyźnie uciekł jeden, czy dwa uśmiechy, gdy spanikowany dziad przyleciał się im naskarżyć. Młodzi kary nie dostali, mężczyzna utopił się w zażenowaniu, a podwórko uwolniono na stałe.
Chociaż wymagało to od niego wysiłku większego niż zazwyczaj, zanurzył w końcu głowę w balii, pozwalając, by łydki podciągnęły się aż na wysokość głowy kobiety, wcześniej oczywiście przepraszając. Nie trwało to szczególnie długo, wciąż jednak bliskość Kai była w pewnym sensie nawet onieśmielająca, a gdy nareszcie się wynurzał, starając się podciągnąć na rękach opartych o brzegi wanny (przychodziło mu to z trudnością zważając na nikolaiową zręczność i kondycję), kilkukrotnie się zachwiał, czując, jak skóra może i celowo muska skórę. Wypluskał się jednak z wody, usadowił może nieco mniej komfortowo niż chwilę wcześniej, a przede wszystkim zaczesał włosy do tyłu, czując, jak wszystko z niego spływa. Przetarł oczy, wytrzepał ręce i jeszcze raz odetchnął ciężko i równie cierpiętniczo opadł plecami na brzeg balii.
— Dla takich chwil właśnie żyję, nawet jeśli nie ma ich tak wielu — zaśmiał się pod nosem, kręcąc głową, po czym zerknął ukradkiem na Kai. — Nie wątpię, że należałoby tę okazję jeszcze kiedyś powtórzyć, proponuję jednak z lampką dobrego wina, co ty na to?


⸺⸺ 🜚 ⸺⸺
[następny rozdział: sami wiemy co]

poniedziałek, 10 sierpnia 2020

Od Ophelosa — Event

Nie wyruszał na misję. Nie chciało mu się, nie miał ochoty, a może po prostu stwierdził, że po przygodach z Narcissą, Khardiasem i Marcinem na jakiś czas mu wystarczy. W końcu Gildia od pewnego czasu była, odważnie stwierdzając, domem dla Chryzanta, a jak starcze przysłowia powiadały – wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. 
A lata pędziły do przodu, w kościach zaczynało powoli strzykać, ba, ostatnimi czasami, kiedy widłami rozrzucał siano po stajni, łupnęło go w krzyżu. Jeżeli ciało kategorycznie stwierdzało, że potrzebuje odpoczynku, tak głowa nie mogła nawet próbować z tym walczyć, tak, jak jeszcze robiła to, gdy był nieopanowanym, nieposkromionym bachorem. Od tamtego czasu minęło jednak zbyt wiele godzin, ze zbyt wielu sytuacji wyszedł poszkodowany, z bliznami i połamanymi kośćmi, by teraz porywać się z motyką na słońce z rozjątrzonym umysłem. A przecież wystarczały mu owce, źdźbło trawy w ustach i fajka. Nic więcej, nic mniej. Po cóż więc gdzieś się pchać, narażać własny łeb, gdy nawet nie wiedział, czy w ostatecznym rozrachunku będzie mu się to opłacać? 
Zresztą, z ostatniej tak wielkiej misji wrócili z nisko opuszczonymi głowami i spojrzeniem wbitym w czubki poprzecieranych od długiej wędrówki butów. Niech teraz użerają się nowi, kto wie, może okażą się porządniejsi, lepiej zgrani od poprzedniej wesołej gromady, która powróciła bez pieniędzy, ani chwały, ani odpowiedzi na postawioną przed nim sprawę. Zjebali, ot co.
I choć siedział na miejscu, a wypasanie owiec było zawsze miłym mu zajęciem, nie wypadało nie wziąć któregoś z zadań wywieszonych na tablicy. W końcu jeżeli już tu jadł, jeżeli spał na gildyjskim materacu, wypadało, by przydał się do czegoś konkretnego. A że, jak już stwierdził, gdy grupka wyjeżdżała w poszukiwaniu tajemniczego zwierciadła, do miecza mu się nie rwało, szkoda było go tępić na drobne sprawki, zrezygnował z walki z bandytami, uganianiem się za złodziejami czy poszukiwaniem morskiej bestii (możliwe, że jedna, czarnowłosa i z lazurowymi oczętami, miała mu wystarczyć na całe życie). Zamiast tego wziął zadanie, jak mu się wydawało, wdzięczne i przyjemne, w końcu gadać zawsze potrafił, a do wymaganej od niego pracy szybko mógł doprowadzić się do porządku – umiał się przecież uczesać, przemyć twarz chłodną wodą i przyodziać czystą, odrobinę porządniejszą koszulę. Owce na czas wykonywania zadania powierzył Theo, stwierdzając, że przecież dobrze mu zrobi posiedzenie pod strzelistym drzewem, zdjęcie swoich myśli z kwestii zaginionego kanarka (który, Chryzant miał nadzieję, znaleźć się musiał w niedalekiej przyszłości, bo serce krajało się na widok załamanego, przygaszonego spojrzenia i tak cichego już chłopca). Pastuch stwierdził, że w młodości był jego zupełnym przeciwieństwem – bo musiał być wszędzie, zajrzeć w każdy dostępny kąt i zrobić tam odpowiedni bałagan oraz hałas, jak na nieznośnego bachora wypadało. Theo za to przypominał Chryzantowi prędzej cień niż dziecko, niepewny w swoich ruchach, raczej rzadko kiedy podejmujący ryzyko. Cieszył się więc mężczyzna, że jednak udało się znaleźć chłopcu swoje miejsce na ziemi, miejsce, w którym mógł się zajmować tym, co go interesowało i poświęcać temu całe swe małe serce.
Kanarek więc znaleźć się musiał, a on był gotów rzucić wszystko, byleby pomóc osobie, która podjęła się tego zadania.
Teraz jednak wypadało zająć się czarującą szlachcianką, która już czekała na niego w sali głównej. Blond włosy upięte były w porządny kok, sztywny i pedantyczny, niepozwalający, by jakikolwiek włos wypadł z ułożonej skrzętnie przez służki fryzury. W brązowych tęczówkach odbijały się nigdy nie niegasnące płomienie, cały czas podtrzymujące swój taniec w kominku, głównym punkcie całego pomieszczenia. Ophelos odchrząknął cicho, bo przecież nie wypadało zachodzić tak kobiety bez uprzedzenia, zwłaszcza, gdy pogrążona była w swych własnych myślach. Nie przeszkodziło to jej jednak podskoczyć na fotelu, by następnie w popłochu wbić w niego brązowy wzrok. W ciepłym świetle płomieni przypominał jednak płynne złoto, ciepłe, kuszące wręcz, by tylko zanurzyć w nim swoje palce, nawet jeżeli miałoby się w ten sposób poparzyć.
Uśmiechnął się, delikatnie, bo tak przecież wypadało, a ona odpowiedziała mu to samym. W prawym policzku kobiety powstał dołeczek, a Chryzant już na pewno mógł stwierdzić, że była urokliwą istotą, taką, na której w czasie trwania balów zawieszało się na odrobinę dłużej ciekawskie spojrzenie. Prawdopodobnie i wybierało na partnerkę do tańca.
Ukłonił się nisko, ze skruchą w siwych oczach.
— Przepraszam jejmość za karygodne spóźnienie, mam nadzieję, że będzie mi wybaczone — parsknął cichym śmiechem, prostując się. Lewą dłoń cały czas chował za swoimi plecami. — Ophelos Chrysanthos Mévouigre, do usług. — W końcu nie było sensu w takim przypadku chować się za personą pastucha. Szybko rozpoznałaby, że coś jest na rzeczy, po akcencie i słownictwie, a tak przynajmniej nie musi zbytnio uważać, nie musi cały czas seplenić. Ot co, wygoda. Zresztą, nie daj bogowie, oprowadzanie przez pastucha jeszcze uznałaby za obrazę!
Kobieta jednak machnęła ręką, zbywając całą etykietę, całe kłanianie się i całe przeprosiny, pozwalając dwójce rozluźnić się odrobinę, opuścić spięte ramiona, może nawet i stanąć krzywo. Również odpowiedziała śmiechem. Melodyjnym, kojarzącym mu się z letnim miodem, którym zajadał się z siostrą w dzieciństwie.
Dobre czasy.
— Adelajda Blythe, miło mi poznać. I bynajmniej, spóźnienie karygodne nie było, zresztą — tu wskazała smukłym palcem na kominek — byłam nawet zajęta. — Ponownie parsknęła śmiechem, Chryzant uśmiechnął się ciepło. Cieszył się, że nie trafił na nadętą szlachciankę, która prawdopodobnie złoiłaby mu skórę, by następnie donieść na nieporządek panujący w Gildii i kompletny brak zorganizowania. A przecież te dwie rzeczy były jak najbardziej prawdziwe, szkoda więc, gdyby gildyjczycy stracili kolejne dopływy szlacheckich pieniędzy, zwłaszcza z jego winy.
A w końcu świat pieniądzem stał, czyż nie?
I pokazał jej wszystko. Od gabinetu Cervana po archiwum, gdzie drobne ustka wykrzywiła w grymasie, nawet nie starając się go chować – nic dziwnego, gdy kurz nadal tam zalegał, a Chryzant dziwił się, że zadanie posprzątania pomieszczenia nie pojawiło się na tablicy (a mógł przysiąc, że w archiwum był zdecydowanie większy bałagan niż na poddaszu stajni). Zajrzeli do stajni, Adelajda poklepała bułańca po łbie, a nawet i znalazła się dla niego marchewka, na co zareagował głośnym prychnięciem, gdy okazało się, że przysmak miała jedynie kobieta, a właściciel tego dnia zrezygnował z rozpieszczania ogiera. Przeszli się po ogrodzie, gdzie szlachcianka przypomniała mu nazwy kwiatów, o których istnieniu już dawno zapomniał. Bo przecież botaniką nigdy się nie interesował, może raz na jakiś czas matka zaprzątała mu nią głowę, zastanawiając się, jaką roślinę posadzić w następnym tygodniu w ogrodzie.
Skończyli pod chryzantowym drzewem, co może i odrobinę go zdziwiło. Bo nie spodziewałby się, że szlachcianka w eleganckiej, aczkolwiek prostej sukience, będzie chciała przysiąść na mokrej trawie, takiej, która barwiła lniany materiał na intensywną zieleń. Od wyciągania fajki jednak się powstrzymał, stwierdzając, że może to spłoszyć szlachciankę, a wtedy cała robota jak krew w piach.
— Istna sielanka — parsknęła cichym śmiechem, splatając ręce pod piersią. Podrapała się w nadgarstek przykryty rękawiczką, następnie ją zdjęła. — Nie myśleliście, by przyjmować tu szlachtę na wakacje? Byście coś zarobili, a oni zadowoleni, bo tak przecież teraz modnie. Wakacje na wsi, wśród owiec i krów.
— I nie narzekaliby na smród? — zapytał, opierając dłoń na kolanie i podnosząc brew.
Kobieta wybuchła śmiechem.
— Narzekaliby. Ale szybko by sobie wmówili, że na pewno taki smród musi posiadać właściwości zdrowotne.
Mężczyzna pokręcił głową, by następnie po prostu wyciągnąć nogi do przodu, położyć się na trawie i jedynie głowę oprzeć o pień drzewa. Było dobrze.