wtorek, 15 grudnia 2020

Od Isidoro - Event

Mattia, Cahir i Nicolas pożegnali się w końcu z Timmym i wrócili do burs. Było dopiero późne popołudnie, ale ciemne chmury i porywisty wiatr sprawiały, że miało się wrażenie, jakby już był wieczór. Nicolas udał się do swojego pokoju – widać przeżycia tego dnia musiały naprawdę go wyczerpać – zaś Mattia i Cahir zawitali do kuchni by zobaczyć, czy może zostało jeszcze coś z obiadu. W jednym z wciąż gorących garnków było trochę kaszy, w drugim zaś nadal znajdował się gulasz, chociaż pozostali gildyjczycy uporali się już ze wszystkimi znajdującymi się w nim kawałkami mięsa. Dla Cahira i Mattii pozostała już tylko nieco rzadka, warzywna zupa.
W tym właśnie momencie odnalazł ich Ignatius.
— Isidoro prosił, żeby przekazać ci wiadomość — powiedział, wręczając Mattii złożoną kartkę. Astrolog wyraźnie się zdziwił:
— O cóż może chodzić… — powiedział bardziej do siebie, niż do Ignatiusa czy Cahira, który postanowił znaleźć coś na „osłodę” cienkiego posiłku i właśnie mocował się ze znalezioną w szafce butelką wina.
— Nie wiem, nic więcej nie powiedział — rzucił krótko, a potem odwrócił się do szpiega. — Korkociąg jest w tamtej szufladzie.
To mówiąc Ignatius wyszedł z kuchni, najpewniej idąc zająć się kolejnymi sprawami wyznaczonymi przez Mistrza Cervana. Mattia rozłożył kartkę i zaczął czytać. Cahir znalazł w końcu korkociąg i już miał wbić go w korek, gdy…
— Kurwa mać — powiedział z idealną dykcją Mattia.
Cahir niemal wypuścił butelkę, a korkociąg brzęknął o podłogę.


Dwie godziny wcześniej
Isidoro po raz kolejny przebiegł wzrokiem ten nieszczęsny list, który przyszedł jakieś pięć dni temu i zawieruszył się za szafką. To Isidoro go odebrał, ale jako że wiadomość była adresowana „do hrabiego D’Arienzo” postanowił poczekać z otwarciem na Mattię i to był jego błąd – astrolog skupił się na innych rzeczach, a sprawa nieotwartego listu po prostu wyleciała mu z głowy. Teraz zaś na wszystko było już za późno, nie było Mattii i Isidoro nie miał wyboru.
Musiał udać się na przyjęcie.
Hrabina Arlette Davenport, (przedtem Harvey, wcześniej Lottway, a jeszcze wcześniej Bradford) była znana obu braciom jako stateczna, starsza kobieta i osoba stroniąca od zabaw. Trzeba było jednak przyznać, że ostatnio bracia widzieli hrabinę gdy sami byli jeszcze dziećmi. Wiele musiało się widać zmienić od tamtego czasu – Isidoro mgliście przypominał sobie, że jakieś cztery lata temu odbył się pogrzeb nieodżałowanego hrabiego Davenport, męża Arlette. Hrabina widać pogodziła się z utratą swego trzeciego małżonka, grubą kreską oddzieliła czas żałoby i teraz postanowiła po prostu cieszyć się życiem.
Isidoro nie umknęła rozwaga i uprzejmość hrabiny – zaproszenie skierowane było do hrabiego D’Arienzo i osoby towarzyszącej, a to oznaczało, że gdyby wszystko poszło dobrze, na przyjęcie udałby się Mattia z kimś jeszcze, Isidoro zaś mógłby w spokoju zostać w bursach i niczym się nie stresować. Niestety tym razem nic nie szło dobrze i młodszy astrolog został postawiony przed bardzo trudnym zadaniem. Ach, gdyby chociaż wcześniej otworzył ten list! Mógłby przynajmniej stosownie wymówić się z przyjęcia, ale zrobienie tego na godzinę przed umówioną porą było katastrofalnym faux pas i nie można było sobie na to pozwolić.
Astrolog po raz kolejny popatrzył na swoje odbicie, ale niewielkie lusterko kieszonkowe nie zdawało tutaj egzaminu. Dobrze, że jednak wziął jakieś bardziej eleganckie ubrania do Almery, chociaż naprawdę nie lubił ich nosić. Isidoro ogólnie nie przepadał za nadmiernie przylegającymi i sztywnymi ubraniami, zaś jego oficjalny strój opierał się w całości na nadmiernie przylegających i sztywnych elementach garderoby.
Jego wiecznie rozpuszczone włosy zostały teraz związane w wysoki kucyk za pomocą cienkiej, błyszczącej wstążki. Zwyczajowe, luźne spodnie i drewniane sandały zostały zastąpione przez wysokie, skórzane buty na niewielkim obcasie i jasnobłękitne, dopasowane bryczesy – połączenie to uwypuklało kształt łydki i uda, i stanowiło modny ostatnio na salonach trend. Krawcowa D’Arienzów znała się na rzeczy, dopełniając strój kaftanem utrzymanym w jasnych, chłodnych barwach i ozdobionym subtelnymi haftami z roślinnym motywem. W kaftan w strategicznych miejscach wszyła trochę dodatkowego materiału i niewielkich, płaskich poduszek. Dodawały one barkom Isidoro nieco szerokości i wysklepiały klatkę piersiową, czyniąc jego sylwetkę bardziej męską, a jednocześnie nie ujmując nic ze smukłej talii i wąskich bioder. Całość wieńczyła krótka peleryna obszyta przy kołnierzu białym, króliczym futrem i ozdobiona od wewnętrznej strony wyszytymi srebrną nicią konstelacjami gwiazd.
Isidoro właśnie próbował zawiązać pod szyją jedwabną chustę, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Astrolog odłożył lusterko i poszedł otworzyć.
W drzwiach stał Balthazar, w szatach godnych władcy piekieł. Cała jego postać obleczona była w głęboką czerń, której chyba nie dało się uzyskać zwykłymi, ludzkimi metodami barwienia tkanin. Demon postawił na pozbawiony jakichkolwiek ozdób dublet przełamany pojedynczym, barwnym akcentem w postaci szykownego fularu. Z daleka materiał wydawał się również czarny, ale wystarczył ledwie jeden błysk światła, by na najdrobniejszym załomie tkaniny igrały karmazynowe i złote refleksy, przywodzące na myśl płynącą leniwie magmę. Z ramion Balthazaraz spływał obficie marszczony płaszcz wykonany z niezwykle cienkiej i zwiewnej tkaniny, obciążonej u samego dołu bogatym haftem, wykonanym tą samą nicią, co i fular. Interesujący zabieg sprawiał, że choć zwiewny materiał płaszcza poruszał się przy każdym najdrobniejszym ruchu demona, to jednak ciężar haftu ograniczał ten ruch tak, że nie miał w sobie nic z frywolności. Faktura materiału przypominała ledwie zastygły obsydian, dopełniając surowego, „wulkanicznego” wizerunku Balthazara.
— Jestem gotowy — powiedział Isidoro.
Demon otaksował go spojrzeniem, a następnie sięgnął uzbrojonymi w ostre, czarne pazury dłońmi do gardła astrologa. Ten nie cofnął się, a ufnie podniósł nieco głowę, odsłaniając szyję i pozwalając Balthazarowi okiełznać chaos, jaki stanowiła niewprawnie zawiązana chusta.
— Teraz już tak. — Balthazar podziwiał chwilę swoje dzieło, a potem cofnął się pół kroku, przepuszczając astrologa. — Wziąłeś zaproszenie?
Isidoro pokiwał głową.
— Tak, tutaj jest. — Astrolog pokazał kopertę z listem.
— W takim razie nic nas już nie zatrzymuje. Chodźmy. Wypada się spóźnić, ale nie nadmiernie.
Ruszyli w kierunku posiadłości hrabiny Arlette, a Isidoro zauważył, że zdobiące ogon Balthazara złote bransolety dzwonią nieco bardziej intensywnie, niż zazwyczaj.


— Przypomnij mi, dlaczego właściwie za nami idziesz? — rzucił Cahir przez ramię do zdążającego obok Xaviera. Mattia wydawał się ich w ogóle nie słuchać, prąc do przodu przez miejskie uliczki i nawet nie oglądając się za siebie.
— Cóż, usłyszałem, że nasz drogi Mattia jest w wielkiej potrzebie i zdąża na ratunek swemu bratu. Jak mógłbym przejść obok tego obojętnie? — Bard płynnym ruchem odgarnął grzywkę z czoła, ale terroryzujący od paru dni Almerę porywisty wiatr momentalnie zniweczył jego starania.
— A czy nie podjąłeś tej decyzji zaraz po usłyszeniu, jak Mattia mówi: „Muszę się dostać na to przyjęcie za wszelką cenę”?
Xavier teatralnym gestem zbył słowa Cahira.
— Nie wiem, czym sobie zasłużyłem na to, by posądzać mnie o taką interesowność i wyrachowanie!
— Mam zacząć wyliczać? — zapytał tylko Cahir.
— Lepiej powiedz, dlaczego ty właściwie idziesz?
Szpieg tylko prychnął.
— Bo mnie o to poprosił?
Prawda była taka, że Mattia nie poprosił o nic Cahira per se, ale jego spojrzenie było wystarczająco wymowne. Poza tym mężczyzna dalej nie mógł pozbierać się po tym, jak usłyszał, jak Mattia zaklął. Do tej pory nie wyobrażał sobie, by Mattia w ogóle podniósł głos (a zrobił to tego dnia), a co dopiero klął. Ten dzień obfitował w niespodzianki, Cahir jednak sam nie był jeszcze świadomy, że to dopiero początek i wkrótce dowie się bardzo wielu niesamowitych rzeczy o obu braciach D’Arienzo.
— Cóż, cokolwiek ma się wydarzyć na tym przyjęciu, musisz przyznać, że pomoc barda będzie o wiele skuteczniejsza. Idziemy przecież na salony. Poradzisz sobie, prawda?
Cahir zbył go prychnięciem, ale trudno było nie przyznać bardowi racji. On jeden wyglądał tak, jakby faktycznie wybierał się na przyjęcie. Odzienie, choć utrzymane w ciemnych, odpowiednich do nieprzyjaznej aury barwach, to jednak każdy z jego elementów został starannie dobrany. Modnie skrojony dublet podkreślał smukłą sylwetkę mężczyzny, zaś złoty haft przy kołnierzu jego nieodzownego płaszcza współgrał ze złotem bransolet i pierścieni.
— Bardziej martwi mnie, jak się tam w ogóle dostaniemy — przerwał im Mattia. Jednak słuchał, co obaj mówili. — Nie mamy zaproszenia i jeśli odźwierny okaże się służbistą, będzie ciężko.
— Myślałem, że po prostu do niego zagadasz i nie tylko otworzy przed tobą drzwi, ale też rozwinie czerwony dywan. — Cahir zażartował, ale w głębi serca trochę go niepokoiło, że zazwyczaj pewny siebie i skory do żartów Mattia był tak spięty.
— Będę próbował. Ale niczego nie mogę obiecać.


Odźwierny z uwagą zlustrował wzrokiem zaproszenie, pokiwał głową i zerknął z lekkim niepokojem na Balthazara. Odezwał się do Isidoro:
— Kogo mam zaanonsować?
— Hrabia Isidoro Baldassarre Mario D’Arienzo. — Astrolog podał swoje pełne miano, a następnie gestem wskazał Balthazara. — Towarzyszy mi Balthazar.
— Balthazar…? — odźwierny zawiesił głos, ponownie obdarzając demona nieco niepewnym spojrzeniem.
— Jest bibliotekarzem — wyjaśnił Isidoro takim tonem, jakby Balthazar był co najmniej księciem.
Odźwierny znów popatrzył na zaproszenie, wrócił wzrokiem do Isidoro, na moment zerknął na Balthazara, jakby chciał się spytać, czy gryzie.
— Cóż, wszystko się zgadza. Zapraszam w takim razie szanownych panów do środka.
Mężczyźni podążyli za odźwiernym do przestronnego holu.
— Winszuję twym rodzicom trafnego doboru twego drugiego imienia, Isidoro — odezwał się Balthazar z lekkim uśmiechem. — Niech zgadnę… Czy jest po ojcu? Czy też może… — Bibliotekarz się zamyślił. — Po Balthassarze Ramāku?
— Po Balthassarze Ramāku — potwierdził Isidoro z szerokim uśmiechem. Pierwszy raz ktoś go w ogóle o to pytał i jeszcze do tego trafił.
— Och, widzę, że szczęście mi dzisiaj sprzyja.
Balthazar oddał lokajowi wierzchni płaszcz, to samo uczynił Isidoro.
— Mam przeczucie… — Astrolog zawiesił głos, dotknął dłonią piersi na wysokości serca. — Że szczęście ogólnie będzie nam dzisiaj sprzyjać.
Balthazar przekrzywił nieco głowę. Takie słowa miały w ustach astrologa nieco większą moc.
Kolejny lokaj poprowadził ich do głównej sali.
Przestronne pomieszczenie utrzymane było w łagodnych, pastelowych barwach - wszystko, od intarsjowanej kwietnym motywem podłogi po przyozdobiony finezyjną sztukaterią sufit skąpane było w łagodnych, brzoskwiniowych odcieniach, zaś wylewajacce się z kryształowych żyrandoli i kandelabrów miękkie światło, dodawało salonowi złocistych refleksów. Przy osłoniętych tiulowymi firankami oknach stały uginające się od potraw i napojów stoły, zaś środek stanowił istny labirynt foteli i kanap, na których można było wygodnie spocząć w kameralnym gronie, a także stolików, gdzie łatwo było odstawić kieliszek z winem lub talerz niedojedzonych ciastek. Powietrze wypełniała sącząca się z drugiego pokoju muzyka – w lekko uchylonych drzwiach widać było przemykające po parkiecie pary. Po przeciwnej stronie kolejne uchylone drzwi pozwalały dostrzec kawałek stołu do pasjansa i mundur siedzącego przy nim jegomościa.
Hrabina z rozwagą rozłożyła przyjęcie na trzy salony, których odmienne przeznaczenie pozwalało dobrze się bawić bez względu na temperament i preferencje. Isidoro zlustrował wzrokiem towarzystwo, ale musiał przyznać, że większość gości stanowiły nieznane mu osoby. Kojarzył może niektóre twarze, gdzieś przemknął mu pan Delafontaine i hrabia Waltze, ale niestety nic ponad to. Instynktownie stanął bliżej Balthazara, bo chociaż przelotnie, to jego najlepiej znał ze wszystkich zebranych.
Zaraz też pojawiła się sama hrabina Davenport - przepłynęła pomiędzy gośćmi z zaskakującą na jej wiek zwinnością. Isidoro od razu przyszło do głowy, że hrabina idealnie wkomponowuje się w swój salon. Jej batystowa suknia ozdobiona była subtelną koronką i obciskała nieco dostojną sylwetkę kobiety, w żaden sposób nie maskując jej zamiłowaniau do ciastek. Astrologowi hrabina kojarzyła się z wielką, roześmianą brzoskwinią, a wrażenia tego dopełniało jeszcze pojedyncze, zielone pióro zdobiące szczyt wymyślnego koka hrabiny.
— Ach, witaj Isidoro! Kiedy ostatnio się widzieliśmy byłeś ledwie pacholęciem! Jakże ten czas szybko mija! — wykrzyknęła hrabina z emfazą, która wprawiła astrologa w lekkie zakłopotanie. Zapamiętał hrabinę jako kobietę miłą i ciepłą, ale niepozbawioną pewnej rezerwy. — Miło mi poznać szacownego Balthazara! Ludzie nauki są zawsze mile widziani w moim domu, mam nadzieję, że będzie się pan doskonale bawił.
Balthazar skłonił się dwornie, światło zaigrało w załamaniach fularu.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
Hrabina poprowadziła swoich nowych gości w głąb salonu, wymieniła z Balthazarem jeszcze kilka uprzejmości, a następnie pozostawiła mężczyzn przy stole z przekąskami, wymawiając się koniecznością powitania kolejnych osób. Nie dało się jednak narzekać na nudę, bo zaraz do Isidoro podszedł jakiś starszy szlachcic. U jego boku podążała ciemnowłosa dziewczyna, najpewniej jego córka.
— Hrabia D’Arienzo, jak miło pana zobaczyć! — Mężczyzna przywitał się jowialnie i klepnął Isidoro w ramię. Astrolog odruchowo się cofnął. — Na pewno pamięta pan moją drogą córkę, Vivienne. — Tu popchnął dziewczynę nieco do przodu. — Po ostatnim spotkaniu Vivienne nie przestaje o panu mówić.
— Doprawdy? — bąknął Isidoro, uciekając wzrokiem w kierunku dużo bardziej interesujących go teraz koreczków z łososiem.
— Tak, ciągle tylko słyszę „pan Isidoro to, pan Isidoro tamto” — Mężczyzna urwał słysząc lekkie chrząknięcie Balthazara. — Ach, może by nas pan przedstawił swojemu um… towarzyszowi?
Isidoro nieco się ożywił.
— Tak, oczywiście. Oto Balthazar, bibliotekarz. — Następnie astrolog zwrócił się do Balthazara. — Balthazarze, to są jacyś państwo, ale zapomniałem, jak się nazywają.
Starszy mężczyzna się zapowietrzył, demon lekko zdziwił. Isidoro postanowił się wytłumaczyć.
— Widać nie byli dla mnie ważni — dodał, starając się ratować sytuację, i rzecz jasna, osiągając efekt odwrotny do zamierzonego.
Vivienne wyraźnie się spłoszyła, jej ojciec spurpurowiał ze złości. Złapał dziewczynę za rękę i odszedł szybkim krokiem, burcząc coś pod nosem o takich, co za bardzo w piórka obrastają i za dużo im się wydaje.
— Pozbyłeś się niechcianego towarzystwa ze skutecznością i subtelnością meteorytu — zauważył Balthazar, odprowadzając ich wzrokiem i tłumiąc śmiech.
— Dziękuję…? — odparł niepewnie Isidoro, ale zaraz wyrzucił z pamięci całe zdarzenie. Teraz nic mu już nie przeszkadzało w dobraniu się do koreczków.


Tak jak Mattia się obawiał, odźwierny okazał się służbistą.
— Przykro mi, jeśli nie mają panowie zaproszenia, to nie mogę panów wpuścić.
Mattia nie dawał za wygraną, z jego twarzy nie znikał uśmiech, chociaż stojący zaraz obok Cahir dostrzegł, że uśmiech ten był nieco wymuszony.
— Zaproszenia są imienne, ale zawsze jest tam też „osoba towarzysząca”, prawda? Otóż ja właśnie jestem osobą towarzyszącą hrabiego D’Arienzo. To mój brat.
Odźwierny popatrzył, zlustrował go od stóp do głów. Mattia w tym momencie pożałował, że nie zwykł ubierać się stosownie do swego statusu, ani nawet nie nosił sygnetu rodowego.
— Hrabia D’Arienzo przybył już z osobą towarzyszącą.
Mattię na moment zatkało.
— Tak? Z kim?
— Niestety, najnowszy Regulamin Ochrony Danych Osobowych nie pozwala mi udzielić panu takich informacji.
— Zostawmy może już kwestię tego zaproszenia — wtrącił się Xavier. Podszedł bliżej do odźwiernego. — Tak się składa, że jestem bardem. Nazywam się Xavier Delaney, na pewno człowiek tak obyty jak pan, słyszał o mnie.
— Jestem prostym człowiekiem. I pierwszo słyszę o takim bardzie.
Xavier był zbyt zdeterminowany, by dostać się na przyjęcie, żeby dać po sobie cokolwiek poznać.
— Niemniej jednak jest wielu, którzy moje nazwisko świetnie znają, chociażby hrabia Waltze…
— Tak, wielu powołuje się na znajomość z hrabią Waltze. — Odźwierny zaczął się niecierpliwić. — Do czego pan zmierza?
— Hm, moje umiejętności z pewnością uświetniłyby przyjęcie, jestem przekonany, że hrabina Davenport byłaby zachwycona…
— Jakby ją zachwycały pana występy, to by pana zaprosiła, prawda? Ma pan zaproszenie?
Xavier był nieugięty.
— Och, mogła nie być świadoma, że jestem w mieście. Gdyby była, na pewno…
— Jasne, jest pan taki znany, że nikt nawet nie wie, że pan przyjechał — przerwał mu odźwierny. Jego ton wyraźnie wskazywał na to, że to był koniec rozmowy. — Mili panowie. Nie są panowie pierwsi, i nie ostatni, którzy próbują dostać się na przyjęcie hrabiny Davenport na ładne oczy. Mnie ładne oczy nie interesują, ja muszę zobaczyć zaproszenie. Nie ma zaproszenia, nie ma wejścia. Rozumiemy się? Świetnie. Życzę udanego wieczoru.
Mężczyźni odeszli kawałek od bramy, by naradzić się i przegrupować.
— Cóż za pozbawiony kultury człowiek — rzucił Xavier, poprawiając płaszcz. Słowa odźwiernego dopiekły mu do żywego. Mattia też nie wyszedł z tego starcia bez szwanku – taksujące spojrzenie mężczyzny i fakt, że Isidoro radośnie poszedł na przyjęcie z kimś innym skutecznie psuło mu szyki.
— Wykonywał tylko swoją pracę… Trochę za dobrze, jak na mój gust, ale trudno. — Astrolog bardzo szybko się otrząsnął. — Mówiłem, że musimy dostać się na to przyjęcie za wszelka cenę. Nie chcą nas wpuścić frontowymi drzwiami, to wejdziemy tylnymi.


Balthazar bardzo szybko stał się gwiazdą przyjęcia. Goście podchodzili zwabieni jego niezwykłym wyglądem, i zostawali dla jego elokwencji i obycia. Bibliotekarz ulokował się wygodnie na środku szerokiej kanapy, a wokół niego stopniowo powiększał się wianuszek słuchających go osób. Ich wielobarwne stroje kontrastowały z absolutną czernią szat Balthazara, a całość kojarzyła się Isidoro z jakimś odległym układem planetarnym, w którym ciała niebieskie obiegały czarną dziurę. W końcu czarna dziura to też gwiazda.
Isidoro spędził nieco milczącego czasu na orbicie Balthazara, ale pokój ze stołami do gier przyciągał go z coraz większą mocą. W końcu astrolog odstąpił swoje miejsce po prawicy bibliotekarza jakiejś damie, a następnie poszedł szukać szczęścia w kartach.
Znalazł tam jednak tylko nieszczęście.
Admirał Farrington cisnął kartami w stół z taką mocą, że poleciały na wszystkie strony.
— Niedoczekanie! — huknął, a jego tubalny głos rozniósł się po sali. — Nie będę dłużej grał z kanciarzem!
Isidoro popatrzył na niego z lekkim zdziwieniem, przekrzywił głowę.
— Nie kantuję — powiedział zupełnie szczerze.
— Oczywiście, że kantujesz! Przewidywanie przyszłości to kantowanie!
— Ale ja nic nie przewidywałem. Mattia mi zabronił.
— Nie zasłaniaj się swoim bratem! Ta partia to najlepszy przykład twojego oszustwa!
Isidoro popatrzył jeszcze raz na stół, wrócił wzrokiem do admirała.
— Może po prostu pana taktyka nie jest tak skuteczna, jak pan myśli, albo nie zna pan zasad? — Podsunął jak zwykle w dobrej wierze, problem był tylko taki, że jak zwykle jego intencje zostały źle odebrane.
Admirał nadął się ze złości, na jego skroni wystąpiła pulsująca żyłka. Mężczyzna zazgrzytał zębami, huknął pięścią w stół. W innych okolicznościach Isidoro najpewniej zarobiłby tą pięścią prosto między oczy, ale admirał jakimś cudem się powstrzymał. Wstał gwałtownie od stołu i odszedł, pomstując na bezczelnych kłamców i niewychowanych gołowąsów. Isidoro nie pozostało nic innego, jak pozbierać i poukładać walające się wszędzie karty. Nie chciał zostawiać po sobie bałaganu, to byłoby niegrzeczne.


Tyły posiadłości hrabiny Davenport nie były nawet w połowie tak dobrze chronione, jak frontowe drzwi. Znajdujący się tam ogród był świetnie widoczny przez niewysokie, żeliwne ogrodzenie, a porastające go niskie klomby nie zasłaniały willi, ani sal, w których odbywało się przyjęcie. Sale były doskonale oświetlone, a te cienkie, tiulowe firanki prawie nic nie zasłaniały, pozwalając niedoszłym włamywaczom na dobry ogląd sytuacji w środku. Mattia pokręcił głową nad podejściem hrabiny. Firanki rozmywały wnętrza na tyle, by trudno było zgadnąć, kto konkretnie przybył na przyjęcie, ale można było oszacować, jak wiele osób tam było i jak dobrze się bawili. Kto nie został zaproszony, miał wolną drogę, by zzielenieć z zazdrości.
Typowo jesienna pogoda Almery działała na korzyść gildyjczyków – nieprzeniknione ciemności pochmurnej nocy łatwo kryły ich sylwetki, a lodowaty, wilgotny wiatr przegonił wszystkich strażników do stróżówki.
Cahir zlustrował ogród wzrokiem, wybierając dobrą trasę dla całej trójki. Sam nie miałby najmniejszego problemu, by dostać się niepostrzeżenie do posiadłości, ale musiał ciągnąć ze sobą dwóch szlachciców, którzy nigdy w swoim życiu nigdzie się nie zakradali. Tak przynajmniej mu się wydawało.
— To przyjęcie wygląda bardzo zachęcająco — ocenił Xavier, mrużąc nieco oczy, próbując przeniknąć wzrokiem przez tiul firanek, a następnie zwrócił się do Mattii. — Właściwie to w końcu nie powiedziałeś nam, jakie to niebezpieczeństwo może czyhać tam na twego brata…
— Mój brat sam dla siebie stanowi największe niebezpieczeństwo — powiedział zupełnie poważnie Mattia. Westchnął. — Każde jego wyjście na przyjęcie kończy się skandalem. Zadziera z niewłaściwymi mężczyznami, podrywa niewłaściwe kobiety... — Astrolog złowił wzrokiem charakterystyczną, obleczoną w czerń sylwetkę prześwitującą przez firanki. — A teraz jako osobę towarzyszącą wziął sobie demona…
Cahir prawie potknął się o własne nogi.
— Czekaj, bo nie nadążam. Masz dwóch braci i obaj nazywają się Isidoro, tak?
Przypomniał sobie, jak Isidoro przyszedł z koszykiem rogalików albo jak dyndał, trzymając się oburącz kinkietu, i za nic ten jego obraz nie chciał współgrać z Isidoro podrywającym kogokolwiek albo zadzierajacym z niewłaściwymi mężczyznami.
Mattia pokręcił tylko głową.
— Nie, to jeden i ten sam człowiek. Mój brat jest po prostu wszechstronnie utalentowany.


Tymczasem zaś Isidoro snuł się bez przekonania przy przekąskach. Po wybuchu admirała Farringtona nikt już nie chciał grać z astrologiem w karty, zaś wszystkie orbity Balthazara były szczelnie wypełnione. Isidoro obracał w dłoniach kieliszek wina, byle tylko je czymś wypełnić, i w końcu z nudów go wypił. Odstawił pusty na jakiś stolik w pobliżu, ale to ponownie sprawiło, że nie miał czym zająć rąk. Sięgnął więc po kolejny kieliszek, i jego też dość szybko opróżnił.
Wino musiało dodać mu nieco animuszu, bo wzrok Isidoro przepłynął w kierunku sali do tańca i astrolog doszedł do wniosku, że mógłby trochę potańczyć. Odstawił pusty kieliszek w przypadkowe miejsce i ruszył żwawym krokiem ku tańczącym.
Od pierwszych kroków czuł, że z jego partnerką jest coś nie tak.
Chyba była przeziębiona.
Jej policzki były zaróżowione, a oddech zdawał się dziwnie przyspieszony. Do tego zamiast przegiąć się lekko w tańcu i wesprzeć łopatki na dłoni Isidoro, dziewczyna przechylała się w jego stronę, naciskając swym obfitym biustem jego klatkę piersiową. Astrolog naprawdę się martwił - oczywiście nie tym, że się od niej zarazi, Isidoro prawie nigdy nie chorował. Martwił się, czy dziewczyna tu nie zasłabnie, ale nie chciał robić jej przykrości i przerywać tańca. Z tej też przyczyny pozwolił jej się na sobie opierać i nawet przyciągnął ją nieco bliżej. Popatrzył jej głęboko w oczy, posłał łagodny uśmiech starając się powiedzieć „Nie martw się, podtrzymam cię”.
Przekaz musiał tym razem trafić, bo dziewczyna mocniej się na nim oparła. Jej nieco rozchylone usta wygięły się w uśmiechu. Przysunęła twarz bliżej twarzy astrologa, coraz bliżej…
W tym momencie ktoś bezceremonialnie złapał Isidoro za bark i pociagnął go do tyłu tak, że astrolog pojechał kawałek na własnych obcasach. Muzyka się urwała, tańczące pary zatrzymały, Isidoro zamrugał ze zdziwieniem. Między nim a jego partnerką stał wyraźnie zdenerwowany szlachcic, chociaż zdenerwowany to było mocne niedopowiedzenie. Mężczyzna kipiał gniewem, i był on skierowany w równej mierze wobec Isidoro, jak i jego partnerki w tańcu.
— Jak śmiesz! To moja narzeczona! — warknął, a potem zwrócił się do dziewczyny. — Jak mogłaś mi to zrobić! Z tym flirciarzem! — Wskazał w kierunku Isidoro, ten zaś obrócił się, szukając wzrokiem najwyraźniej stojącego za nim Xaviera.
— Co robię nie tak? Nie wystarczam ci? Czemu zawsze jest źle?!
Astrolog doszedł do wniosku, że nie może zostawić tak tej sytuacji. Skoro pojawił narzeczony tej kobiety, powinien przekazać mu, że żeby zaprowadził ją do lekarza, prawda?
— Jeśli pan pozwoli… Powinien pan przekazać narzeczoną specjaliście. Komuś, kto będzie wiedział, jak się nią zająć, zrozumie jej potrzeby... Wtedy na pewno będzie dobrze.
Narzeczeni musieli widać mieć bardzo złe doświadczenia z lekarzami, bo na ich twarzach odmalował się wyraz absolutnej grozy. Mężczyzna niemal wybiegł z sali, krzycząc coś o tym, że tego już za wiele, zaś narzeczona pobiegła zaraz za nim, wołając że „To nie tak jak myślisz, Humphrey!”. Już po fakcie Isidoro pomyślał, że może powinien był ich skierować do Raviego – astrolog nie znał łagodniejszego i milszego medyka, on na pewno byłby w stanie pomóc parze.


Tymczasem Cahir przemknął się bezszelestnie między kwietnymi klombami. Przystanął, rozejrzał się, ale nigdzie nie było widać strażników. Odwrócił się, skinął ręką.
Xavier zaraz do niego dołączył. Śnieżnobiałe włosy skrył pod płaszczem, by nie przyciągnęły niczyjego wzroku, jednak biorąc pod uwagę to, jak bard marszczył brwi i kulił się pod materiałem, nie było to zbyt wygodne rozwiązanie.
Szpieg zacisnął lekko zęby, słysząc szuranie butów Mattii. Astrolog próbował iść w kucki, Cahir miał jednak wrażenie, że robi to pierwszy raz w życiu. Tak samo jak pierwszy raz w życiu przeskakiwał przez płot. Nie skończyło się to dobrze dla płaszcza Mattii – miękki materiał wisiał teraz smętnie, rozdarty ostrą krawędzią parkanu.
— Ostatni kawałek. Ale musimy być szybcy — szepnął Cahir.
Mężczyźni siedzieli w kucki za cokołem jakiejś rzeźby. Dalej był już tylko pusty, równo przystrzyżony trawnik oraz cel ich „włamania” – okno balkonowe prowadzące do głównej sali w posiadłości hrabiny Davenport.
— Plan jest taki. Idę pierwszy, otwieram zamek. Jak dam znać, dołączacie i wszyscy trzej wchodzimy. Jasne? — Cahir mimowolnie zwrócił się bardziej do Mattii. Ten skinął głową z determinacją. Szpieg westchnął. — Mam co do tego złe przeczucia…


Isidoro roztaczał wokół siebie aurę niemal chłopięcej niewinności i nie był świadom, że aura ta działa niczym magnes na drapieżniki największego kalibru. W jednym momencie astrolog skubał sobie spokojnie słodkie ciasteczka, a w następnym był już w łapach lwicy.
Baronowa Prudence Ponsonby była dojrzałą, niebezpiecznie piękną kobietą, która regularnie przyprawiała rogi swemu nadpobudliwemu mężowi. Jej zamiłowanie do młodszych partnerów było szeroko znane w towarzystwie, zaś pozostawiony bez opieki swego demona stróża Isidoro stanowił dla niej smakowity kąsek.
Sam Isidoro nie przeczuwał nadciągającej katastrofy. Pozwolił baronowej usadzić się na stojącej nieco na uboczu kanapie i bardzo się cieszył, że kobieta wykazywała tak duże zainteresowanie astrologią. Bo przecież o tym rozmawiali, prawda?
— Nie, nie mamy takich samych teleskopów. Teleskop Mattii jest nieco mniejszy, taki kieszonkowy. Mój jest większy.
— Doprawdy? A jak konkretnie duży jest… twój teleskop, Isidoro? — zamruczała baronowa, przysuwając się do astrologa.
— Cóż, złożony jest mniej więcej taki. — Isidoro pokazał wielkość gestem. — A jak się go rozłoży, to jest taki. I tej grubości. — Mężczyzna objął dłonią powietrze, pokazując wymiary urządzenia.
Baronowej aż się oczy zaświeciły, przysunęła się do mężczyzny jeszcze bliżej. Wyciągnęła rękę, objęła nią wyimaginowany teleskop i powoli przeciągnęła w górę i w dół.
— To bardzo… potężny sprzęt, drogi Isidoro. Na pewno… przynosi wiele satysfakcji, czyż nie?
Isidoro spuścił wzrok i nieco się zarumienił. Nie był przyzwyczajony, by ktoś tak chwalił jego umiejętności astrologiczne, ale było mu oczywiście bardzo miło.
— Hm, staram się, żeby nikt nie poczuł się nieusatysfakcjonowany, kiedy do mnie przychodzi. Jeśli trzeba, mogę pracować całą noc.
Dłoń baronowej wylądowała na udzie Isidoro. Na tym etapie kobieta była o krok od wpakowania mu się na kolana, ale astrolog nie śmiał protestować – nie chciał być nieuprzejmy, więc siedział grzecznie.
— To takie szlachetne z twojej strony! — Baronowa westchnęła mu prosto do ucha. — Ach, Isidoro, twoje opowiadanie o astrologii tak bardzo mnie rozpala! Chodźmy w bardziej ustronne miejsce, pokażesz mi swój… teleskop.
Astrolog nie zdążył nawet wytłumaczyć, że nie wziął ze sobą teleskopu, kiedy baronowa bezceremonialnie złapała go za rękę i powlekła za sobą.


Cahir klęczał przy samej klamce, nieco bokiem do drzwi. Z daleka jego sylwetka stanowiła ledwie zauważalne pogrubienie framugi drzwi. Szpieg ostrożnie przeciągnął wąskim pilnikiem pomiędzy drzwiami i framugą, nasłuchując charakterystycznego kliknięcia falki. Z ryglem już sobie poradził. Drzwi balkonowe to w końcu nie szafa pancerna.
Mattia i Xavier w napięciu obserwowali działania szpiega. Czekali na sygnał.
— Może… może jeszcze nikt nie wyzwał go na pojedynek. Myślisz, że Balthazar by mu pomógł? — zapytał Mattia. W jego głosie słychać było obawę. Xavier tylko parsknął.
— Balthazar? W pojedynku? Wolne żarty. Nalałby sobie wina, zajął dobre miejsce i obserwował widowisko.


Balthazar nalał sobie wina i przeprosił kilka osób, starając się zająć miejsce, z którego dobrze by wszystko widział. Astrolog sam powiedział, że szczęście będzie im dzisiaj sprzyjać, więc poradzi sobie z pojedynkiem, prawda? Nawet, jeśli wyzywających było aż czterech.
— Co tu się dzieje? — Hrabina Davenport wpadła do salonu i objęła wzrokiem sytuację.
Goście zebrali się, tworząc wolny okrąg w środku salonu, w którym to okręgu stał wyraźnie pijany, dzierżący kieliszek wina i cztery rękawiczki Isidoro oraz rozjuszeni właściciele owych rękawiczek: baron Ponsonsby, pan Humphrey, admirał Farrington oraz ojciec Vivienne, którego nazwiska astrolog nadal sobie nie przypomniał.
— P-pojedynek... — powiedziała hrabina do siebie. Ton jej głosu miał w zamiarze oddać jej przerażenie sytuacją, nie współgrał jednak z podekscytowanym uśmiechem, który właśnie zakwitł na jej twarzy.
Cóż, baron Ponsonsby zastał swoją żonę w dwuznacznej sytuacji z Isidoro, a że nie był to pierwszy raz gdy jego żona odważnie sobie poczynała z młodymi mężczyznami, to baron od razu wytoczył najcięższe działa i wyzwał niczego nie spodziewającego się Isidoro na pojedynek. Zaraz do niego dołączył pan Humphrey, który choć nieco młodszy, to jednak nie mniej krewki i rezolutny w tej materii. Wojaczka była chlebem powszednim admirała Farringtona, zaś publiczna obraza jego umiejętności taktycznych oraz znajomości reguł gry przez Isidoro sprawiła, że naigrywano się z niego przy pozostałych rozgrywkach. Ojciec Vivienne dla odmiany wypił już tyle wspaniałego wina z Bottiglierii, że zwyczajnie poszedł za ciosem i nie zastanawiał się specjalnie, czy ciskanie kolejnej rękawicy na ziemię ma jakikolwiek sens.
— Zabraniam rozlewu krwi! — zawołała od razu hrabina. — W moim domu nie ma miejsca na barbarzyństwo! Załatwią to panowie jak dżentelmeni. — Skinęła na jednego ze swoich lokajów. — Przynieś nam zestaw do pojedynków. — Zwróciła się znowu do mężczyzn. — Hm, szkoda że nasz Isidoro jest tylko jeden, gdybyśmy tylko mieli tyle samo osób po obu stronach…
— Możemy… poczekać? — zapytał niewyraźnie Isidoro.
— Co, strach cię obleciał? Taka to teraz młodzież? Najpierw rzucają kalumnie, a potem portki pełne!
— Panie admirale! — Upomniała go hrabina Davenport, a potem zwróciła się do Isidoro. — Poczekamy tyle, aż lokaj przyniesie potrzebne rzeczy. Nie możemy wystawiać cierpliwości naszych dżentelmenów na próbę…


Tymczasem Mattia i Xavier dołączyli już do Cahira. Cała trójka stała przy samych drzwiach balkonowych.
— Zamek otwarty. Teraz wchodzimy na trzy. Raz, dwa… trzy! No kurwa, co jest? — warknął Cahir, gdy drzwi wcale nie ustąpiły.
— Na pewno wiesz, jak się otwiera zamki?
— Zawias się zablokował, dawno nikt ich nie otwierał…
— Nie ma czasu — Mattia nerwowo zerkał w okno. Przez firankę widział tylko tyle, że ludzie byli jakoś dziwnie skupieni w jednym miejscu. Miał co do tego bardzo złe przeczucia. — Pchnijmy mocniej te drzwi, może puszczą.
— Wyłamiesz drzwi, daj mi sprawdzić ten zawias. — Cahir kucnął, by odblokować drzwi, ale Mattia go nie posłuchał.
Astrolog oparł obie dłonie o futrynę i pchnął z całej siły. Drzwi początkowo nie chciały ustąpić, a kiedy to zrobiły, otworzyły się od razu na oścież. Mattia stracił nagle podparcie pod ręką i byłby gwizdnął prosto na twarz, po drodze potknął się jednak o kucającego Cahira. Dzięki temu astrolog nie tylko gwizdnął przed siebie, ale i fiknął kozła w powietrzu, nogami zamiótł po framudze. Klamra od buta zaplątała się w materiał firanek, który okazał się wcale nie taki delikatny. Zamiast się rozedrzeć, materiał naprężył się, zawieszając astrologa na moment w powietrzu, a potem cały karnisz runął z hukiem pod ciężarem mężczyzny.


W sali rozległ się huk. Hrabina odwróciła się do okien tylko po to, by ujrzeć, jak jej firanki opadają niczym kurtyna, odsłaniając niespodziewanych aktorów.
Pod zwalonym karniszem, zawinięty w tiulowy całun i podarty płaszcz, leżał Mattia, rozpłaszczony na podłodze jak zdezorientowana rozgwiazda. W progu kucał Cahir, z miną niczym dziecko przyłapane na wyjadaniu ciastek ze słoika, gotowy w każdej chwili wiać gdzie pieprz rośnie. Na to wszystko do pomieszczenia wszedł jeszcze Xavier, krokiem spokojnym i nonszalanckim, jakby cały ten tumult był zaplanowany właśnie na jego wejście.
— Co tu się… moment, pan Xavier Delaney? — zawołał pan Waltze, patrząc z zaskoczeniem na znanych sobie jegomości.
— Oto moi sekundanci. — Isidoro wskazał mniej więcej w kierunku nowoprzybyłych.
Mattia zerknął na niego z podłogi. Isidoro w jednej dłoni trzymał rękawiczki, w drugiej zaś kieliszek wina, a rumieńce na jego twarzy wyraźnie mówiły, że astrolog stracił już rachubę, który kieliszek właśnie opróżniał.
— Doskonale! Mamy w takim razie cały komplet!


Zestaw do pojedynków składał się z długiego stołu, dwóch dzwonków i gigantycznego pudła z kartami. Pudło to stało teraz przed hrabiną Davenport, zasiadającą za owym długim stołem. Służba kończyła ustawiać krzesła – dwa po obu stronach hrabiny, oraz dwa po przeciwległych krańcach długiego stołu. Zrobiono nieco roszady z siedzeniami w salonie. Ustawiono kanapy dla dwóch potykających się ze sobą zespołów, a liczne pufy, i fotele nie stanowiły już osobnych wysepek umożliwiających swobodną konwersację w małym gronie. Lokaje poprzenosili siedziska tak, że tworzyły coś na kształt widowni, dzięki czemu goście mogli wygodnie obserwować przebieg pojedynku. Sala do tańca i sala do gier opustoszyły - wszyscy tłoczyli się teraz w głównej sali, nikt nie chciał przegapić tego, co miało się zaraz wydarzyć.
— Zasady są proste. Tu mamy kategorie, a tu pytania. — Hrabina wskazała przegródki w pudle. — Ja losuję kategorię, czytam pytania, a który z panów zna odpowiedź, naciska dzwonek. O tak! — Arlette przycisnęła jeden z dzwonków, rozległ się dźwięk. — Kto pierwszy trzy raz odpowie poprawnie, wygrywa rundę! Żeby wszystko było sprawiedliwie, prócz mnie, nad przebiegiem pojedynku będzie czuwał obecny tutaj Balthazar. — Kobieta wskazała na bibliotekarza.
Balthazar skłonił się wszystkim, zajął miejsce po prawicy Arlette.
— Ale przecież to jeden z nich! — Zaprotestował ojciec Vivienne, wyciągając oskarżycielsko palec w stronę Balthazara.
— Dlatego drugim arbitrem będzie pan Waltze. — Hrabina zaraz interweniowała.
— Znam was wszystkich od pieluszek! — Mirelli Waltze usiadł po drugiej stronie od hrabiny. — Macie się zachowywać i nie przynieść wstydu Almerze!
— Jak i wy Gildii. — Dodał Balthazar, zwracając się do pozostałych i składając dłonie w wystudiowanym geście.
Cahir stanął bliżej Mattii, niezobowiązująco się do niego nachylił.
— Nie można tego jakoś zamienić na szermierkę? — Szpieg ponownie otaksował wzrokiem przeciwników. — Żaden nie wygląda na trudnego, mógłbym się zająć dowolnym…
— To tak nie działa. — Mattia westchnął. — Isidoro musi brać w tym udział. Wyobrażasz go sobie z mieczem w dłoni?
— Po dzisiejszych rewelacjach? Bez problemu.
— Nie martw się, Cahirze, to tylko konkurs wiedzy. Człek o tak szerokiej ekspertyzie, zdolny przekwalifikować się na pstryknięcie palcem, na pewno doskonale poradzi sobie z każdym pytaniem, bez względu na dziedzinę, czyż nie?
Xavier jak zwykle zaoferował Cahirowi dokładnie takie wsparcie, jakiego szpieg potrzebował. Mattia przetarł twarz dłonią. To nie miało prawa się dobrze skończyć.
— Nawet, jeżeli przegramy wszystkie tury, jakoś to potem naprostuję, nie musicie się denerwować — powiedział, ale musiał sam przed sobą przyznać, że nie byłoby to proste.
Hrabina wylosowała kolejność przeciwników. Stało się to, czego Mattia najbardziej się obawiał – na pierwszy ogień poszedł wyraźnie pijany Isidoro. Miał potykać się z admirałem Farringtonem.
Obaj mężczyźni zasiedli naprzeciwko siebie przy stole, każdy miał przed sobą dzwonek. Dłoń Arlette zagłębiła się w przegródce z kategoriami. Na sali zapadła cisza.
— Kategoria dla hrabiego D’Arienzo i admirała Farringtona to… — Hrabina efektownie przeciągnęła pauzę. — Matematyka!
Przez salę przetoczył się pomruk podekscytowania. Mattia odetchnął z ulgą.
— Ta tura jest nasza — powiedział, odchylając się na kanapie, na jego twarzy wykwitł uśmiech. — Isidoro ma doktorat z matematyki, admirał nie ma szans.
— Huh, no to moje gratulacje — mruknął Cahir.
— Widzisz? Isidoro zrobi dobre wejście, a potem ty zaczarujesz wszystkich swoją wiedzą. Lub niewiedzą — dorzucił Xavier.
— Pierwsze pytanie! — Głos hrabiny rozniósł się po sali. — Podaj w przybliżeniu pole koła o promieniu pięć.
Isidoro uderzył dłonią, nawet trafił w dzwonek.
— Minus osiemdziesiąt — wypalił bełkotliwie.
— Źle! Panie admirale?
Admirał namyślał się chwilę.
— Osiemdziesiąt.
— Doskonale, punkt wędruje do admirała Farringtona.
Isidoro zmarszczył brwi, wyraźnie się zafrasował.
— Jak to nie, przecież… ach, zmienić granice całkowania, no tak…
Xavier odwrócił się do Mattii.
— Przypomnij mi, na jakiej uczelni twój wszechstronnie utalentowany brat zdobył swój tytuł? Bo chyba mi umknęło.
W odpowiedzi Mattia wydał z siebie tylko głuche „uhh”, poprawił się na miękkiej kanapie, jakby nagle zmieniła się w twardą, dębową ławę. Jego brat był widać zbyt pijany, by zejść z poziomu swojego kompletnie abstrakcyjnego, matematycznego myślenia na poziom zwykłych rachunków.
— Źle! — Oznajmiła znowu hrabina na odpowiedź Isidoro, a następnie zwróciła się do jego przeciwnika. — Panie admirale?
— Hm… Trzynaście?
— Też źle. Poprawna odpowiedź to czterdzieści osiem. Żaden z panów nie zdobywa punktów.
Isidoro odchylił się na swoim krześle, potarł dłonią podbródek.
— Ach, bo tam nie było części urojonej, no tak…
— Jest tak pijany, że już mu się coś roi… — mruknął Cahir. — Zapowiada się długa partia.
— Nie, to tak nie może wyglądać! — Mattia zacisnął usta, kiedy wybrzmiało kolejne pytanie, na które nie odpowiedział ani Isidoro, ani admirał Farrington. — Isidoro! Ogarnij się! Co by Ada powiedziała!
Isidoro drgnął, jakby ktoś znienacka kopnął krzesło, na którym siedział. Odwrócił się, spojrzał jednym okiem na Mattię. Bracia patrzyli przez chwilę na siebie w całkowitym milczeniu. W końcu Isidoro odwrócił się z powrotem, coś w jego postaci wyraźnie się zmieniło. Trzeźwiał, i to w przyspieszonym tempie.
— Otrzeźwiło go imię kobiety? No proszę, proszę… — Xavier założył nogę na nogę, oparł się na podłokietniku. — I kimże jest owa tajemnicza pani Ada?
— N-nauczycielką matematyki — odpowiedział wymijająco Mattia.
— Kolejne pytanie! — Głos Arlette przerwał im rozmowę. — Jeśli prostokąt ma obwód równy trzydzieści sześć, a jeden z boków ma długość osiem…
— Dziesięć. Następne — powiedział Isidoro, niemal równocześnie z naciśnięciem dzwonka. Hrabina popatrzyła na niego zaskoczona.
— Dobra odpowiedź, punkt dla hrabiego D’Arienzo. — Arlette wybrała kartkę z pudełka. — W pewnej rodzinie każde dziecko ma przynajmniej dwóch braci i przynajmniej jedną siostrę. Co najmniej ile…
— Pięć. Następne.
— Och, tak. To dobra odpowiedź. — Hrabina zerknęła z niepokojem na Isidoro, potem na Balthazara, jednak demon siedział spokojnie i wydawał się świetnie bawić. Arlette wylosowała następną kartkę. — Długości wszystkich boków trójkąta prostokątnego są liczbami naturalnymi. Jaki jest obwód tego trójkąta, jeśli jedna z przyprostokątnych ma długość dwadzieścia dziewięć?
Zapadła chwila ciszy.
— M-można prosić kartkę i ołówek? — zapytał nieśmiało admirał.
— Osiemset siedemdziesiąt — odpowiedział Isidoro. — Następne.
— Dobra odpowiedź, hrabia D’Arienzo zdobywa trzeci punkt i wygrywa tę turę! Doskonale! — Hrabina klasnęła w dłonie.
Isidoro popatrzył na nią ze zdziwieniem.
— Koniec zadań? Och… — W jego głosie zadźwięczało rozczarowanie.
— Protestuję! — wypalił nagle admirał, uderzając pięścią w stół. — Przecież jest jasnym jak słońce, że albo znał pytania wcześniej, albo je sobie teraz przewidywał! To kanciarz! Odpowiadał zanim hrabina skończyła czytać! Musiał użyć swojej magii!
Przez salę przetoczył się pomruk konsternacji, ludzie zaczęli coś szeptać. Widząc to, Balthazar uniósł dłoń, a jego głęboki głos momentalnie wszystkich uciszył.
— Zarzuty te są bezzasadne. Według mojej ekspertyzy Isidoro nie użył magii, toteż żadne zasady pojedynku nie zostały przez niego złamane.
— Poza tym chodziłeś do szkoły z moją Isabelle — odpowiedział admirałowi pan Waltze, wymieniając jedną ze swych córek. — O ile mnie pamięć nie myli, na świadectwie z matematyki miałeś mierny, mam rację?
Admirał Farrington zrobił się purpurowy, bąknął coś niezrozumiałego pod nosem. Hrabina postanowiła oszczędzić mu dalszego wstydu i wylosowała następnych zawodników. Tym razem padło na Mattię i Humphreya.
— Kategoria to… Magiczne zwierzęta!
Mattia chrząknął, usiadł przy dzwonku, popatrzył na Humphreya. Szlachcic rozparł się na krześle, odgarnął włosy pełnym nonszalancji gestem.
— Jeśli chce pan spasować, to teraz. Oszczędzi pan sobie wstydu. — Humphrey rzucił astrologowi wyniosłe spojrzenie. — Magiczne zwierzęta to chyba nie jest pana mocna strona, czyż nie?
Mattia nie dał się zastraszyć.
— Zobaczymy, komu dzisiaj sprzyja los. — Odwrócił się do hrabiny. — Zaczynajmy.
Arlette wyciągnęła pierwszą kartkę z pudełka.
— Jakie środowisko zamieszkują thestrale?
Mattia uniósł brew, jego dłoń nawet nie drgnęła, by uderzyć w dzwonek. Humphrey zastanowił się chwilę.
— Ciemne i gęste lasy?
— Doskonała odpowiedź, punkt wędruje do pana. Następne pytanie — Arlette wydobyła kolejną kartkę. — Jak nazywa się niebezpieczny, złośliwy dżin zamieszkujący pustynię?
— Ifryt — odpowiedział niemal natychmiast Humphrey.
— Dokładnie! Hm, widzę że ta partia może się okazać o wiele krótsza. Czy następne pytanie będzie rozstrzygającym…? — Hrabina sięgnęła ręką do pudełka, wyciągnęła kartę. — Jak nazywa się morskie stworzenie, które zrzuca skórę by przybrać ludzką postać?
— Siorc fowl — Mattia odpowiedział jednocześnie przyciskając dzwonek.
— Że co? — obruszył się Humphrey. — Nie ma takiego stworzenia!
— Pierwszą możliwą odpowiedzią było, że chodzi o selkie. Ale siorc fowl również jest na liście odpowiedzi, pytanie wymaga też podania tylko jednego gatunku, a hrabia D’Arienzo był szybszy. — Wyjaśniła hrabina. Pan Humphrey tylko prychnął pod nosem.
— Kolejne pytanie. — Hrabina wyjęła kartkę. — Potoczna nazwa peri, pierzastego stworzenia z wysp Fliss.
Pan Waltze uniósł brwi, zerknął z wyczekiwaniem na Mattię. Astrolog nie zawiódł, zadzwonił dzwonkiem.
— Księżniczka.
— I to jest poprawna odpowiedź. — Hrabina klasnęła w dłonie. — Haha, cóż za zwrot akcji! Obaj panowie mają po dwa punkty. To pytanie przesądzi o wyniku! — Arlette wyciągnęła z namaszczeniem kartkę. — Jakie stworzenie może zmienić się w kormorana, maskonura, pingwina i głuptaka?
— Doppelganger! — odpowiedział pan Humphrey.
— Źle! Czy hrabia D’Arienzo zna odpowiedź?
— Boobrie — odpowiedział Mattia.
— Dokładnie! Trzeci punkt trafia do hrabiego D’Arienzo zapewniając mu zwycięstwo w tej turze! Ależ to emocjonujące!
— A jest napisane, gdzie takie boobrie żyją? — zapytał cicho pan Waltze, pochylając się do hrabiny.
Wylosowano trzecią parę. Tym razem potykać miał się Cahir i baron Ponsonby.
— Nie martw się, Cahirze, jedną turę możemy przegrać — rzucił do niego Xavier, na co ten tylko wywrócił oczami.
W tym momencie Isidoro złapał Cahira za rękę. Szpieg obrócił się zaskoczony, ale astrolog nic nie powiedział. Ścisnął tylko jego dłoń i po chwili puścił.
Cahir usiadł do stołu, szlachcic zmierzył go pełnym pogardy spojrzeniem.
— To ma być przeciwnik? Nie zamierzam stawać do zawodów z pariasem!
— To światowej sławy optalmolog — Upomniał go pan Waltze. — Zgodnie z zasadami nie można zmieniać już wylosowanych przeciwników. Może się pan zgodzić, albo poddać tę turę.
Ponsonby prychnął, ale zasiadł za stołem. Rzucił gniewne spojrzenie swojej żonie, ta jednak nawet nie patrzyła w jego stronę. Spojrzenie kobiety przebiegało między Cahirem i Xavierem, lekki uśmiech błąkał się na jej ustach.
Hrabina Davenport wylosowała kategorię.
— Kartografia! — Oznajmiła.
— Ha! Ciekawe, co człowiek z nizin może wiedzieć o kartografii! — Prychnął Ponsonby, pan Waltze pogroził mu palcem.
— Pierwsze pytanie! — Arlette poprawiła się na krześle. — Kto jest autorem słynnej książki „Opowieści kartografa”?
Dzwonek Cahira zabrzęczał niemal natychmiast, Mattia nie zarejestrował nawet ruchu ręki szpiega.
— Profesor Oberhauser — odpowiedział, na co hrabina uśmiechnęła się szeroko.
— Doskonale! Punkt wędruje do doktora O’Harrowa. Kolejne pytanie! — Arlette sięgnęła do pudełka, wyjęła kartkę. — Jakiego koloru tuszu używa się, by nakreślić szkic mapy?
— Zielonego — Cahir nie dawał szans baronowi. Ten zmarszczył gniewnie brwi, położył dłoń na dzwonku.
— Świetnie, kolejny punkt! Czy to będzie ostatnie pytanie…? — Hrabina znów zrobiła efektowną pauzę, wyciągnęła kartkę. — Gdzie znajduje się najdokładniejsza mapa Almery?
Tym razem to baron był szybszy. Jego dzwonek zadźwięczał.
— W posiadłości hrabiego Waltze, nad kominkiem w Perłowym Salonie — powiedział z absolutną pewnością siebie, a następnie odwrócił się do Cahira. — Cóż, takie rzeczy się wie, ale trzeba bywać na salonach, prawda?
Pan Waltze roześmiał się w głos.
— Pudło! W Perłowym Salonie faktycznie mam wspaniałą mapę naszego pięknego miasta, nie jest to jednak najdokładniejsza mapa Almery! Doktor O’Harrow?
Cahir uśmiechnął się kątem ust, jego oczy błysnęły niebezpiecznie.
— Na zapleczu biblioteki Almery. — Odwrócił się do barona. — Cóż, takie rzeczy się wie, ale trzeba bywać w bibliotekach, prawda?
— I to jest poprawna odpowiedź! — oznajmiła hrabina. — Ta tura należy do doktora O’Harrowa, brawo!
Baron zrobił się purpurowy ze złości, zacisnął dłonie w pięści. Na szczęście, od Cahira oddzielał go cały stół, bo mężczyzna wyglądał, jakby był zdolny rzucić się na szpiega. Sytuacji nie ratował fakt, że baronowa Ponsonby radośnie się śmiała, bijąc brawo zwycięzcy.
Cahir wrócił na kanapę.
— Teraz twoja kolej, Xavierze. Nie martw się, jedną turę możemy przegrać — rzucił, rozpierając się między Mattią i Isidoro.
— Będzie dobrze, czuję to — rzucił tylko Isidoro.
Xavier usiadł za stołem. Na przeciwko niego usadowił się ojciec Vivienne – Isidoro patrzył na niego intensywnie, ale jak nie przypomniał sobie jego nazwiska na trzeźwo, tak nie był w stanie tego zrobić po pijaku.
— Ostatnia z kategorii to… balneologia! — Oznajmiła hrabina.
Starszy szlachcic parsknął śmiechem.
— Moje kondolencje, panie bardzie. Może pan być znanym celebrytą, ale nie ma pan szans wiedzieć o balneologii tyle, co rodowity almerczyk. — Wskazał na siebie.
Xavier posłał mu czarujący uśmiech, pomachał w kierunku widowni. Podniósł się lekki szum wznoszonych do twarzy wachlarzy, kilka osób nieśmiało podniosło dłonie, ktoś poprawił się na krześle. Bard wyglądał na w pełni zrelaksowanego, jakby pojedynek był tylko leniwą rozrywką w rodzaju spaceru po parku. Może tylko siedzący tuż przy nim Balthazar byłby w stanie dostrzec, że wesołość mężczyzny jest nieco wymuszona.
— Pierwsze pytanie. W jakim miesiącu uzdrowisko zostało otwarte dla przyjezdnych?
Tak jak Mattia się spodziewał, pierwszy odezwał się dzwonek ojca Vivienne (astrolog też nie kojarzył w ogóle mężczyzny).
— W lipcu! Na pewno to było w lecie! — Odpowiedział z całkowitą pewnością siebie.
— Źle! Pan Delaney?
Xavier popatrzył chwilę na hrabinę, zamyślił się.
— W maju.
— Doskonała odpowiedź!
Wydawało się, że Xavier jest tym równie zaskoczony, co i drugi szlachcic.
— Przejdźmy do następnego pytania. — Hrabina wylosowała karteczkę. — Och, to jest bardzo proste. Jak nazywał się naukowiec, który odkrył pokłady solanki w Almerze?
— Doktor Beleveron! — Ojciec Vivienne nie dał szans Xavierowi.
— Oczywiście! To poprawna odpowiedź. Idą panowie łeb w łeb! — Hrabina przeczytała następne pytanie. — Na jakie dolegliwości pomaga woda siarkowa?
— Na reumatyzm — Wypalił szlachcic, nie trudząc się nawet zadzwonieniem dzwonkiem.
— Źle. Pan Delaney?
— Na oparzenia — odpowiedział Xavier.
— Świetnie! Pan Delaney zdobył już dwa punkty. Czy kolejne pytanie okaże się rozstrzygające? — Hrabina zrobiła lekką pauzę, popatrzyła po widowni i wyłowiła kartkę z pudełka. — Jak miała na imię najstarsza córka hrabiego Chaulles'a, założyciela uzdrowiska?
— Vivienne! — Odpowiedział natychmiast szlachcic.
— Brawo! To chyba najpopularniejsze w Almerze imię dla dziewczynek! Ach, obaj panowie mają po dwa punkty, ależ zacięta rywalizacja. — Hrabina wydawała się świetnie bawić, wyciągnęła kolejną kartkę. — Jaki jest wzór płytek w nowo otwartych termach?
— Azulejo atlante — powiedział z całkowitą pewnością Xavier.
— No proszę, pan Delaney nigdy nie zawodzi! — Po panu Waltze było widać, komu kibicuje w tym starciu.
— I tak oto zakończyliśmy pojedynek pełnym zwycięstwem Isidoro i jego drużyny. Cztery do zera! — W sali rozległy się gromkie brawa. Hrabina zwróciła się do gildyjczyków. — Panom gratuluję… — jej wzrok przeniósł się na ich rywali. — A panom przypominam, że zgodnie z zasadami pojedynku otrzymali panowie satysfakcję i nie mogą panowie dalej chować urazy. — Hrabina popatrzyła surowo na przegranych, ale zaraz się roześmiała. — Wszelkie urazy zapominamy! Możemy dalej się bawić!


Pojawienie się trójki gildyjczyków i ich udział w pojedynku sprawił, że gdy tylko hrabina zarządziła wznowienie zabawy, Mattia i Xavier zostali niemal zalani falą gości, którzy koniecznie chcieli z nimi porozmawiać.
— Opiekuj się Cahirem! — zdążył tylko rzucić Mattia do swojego brata, nim pogrążył się w wirze powitań, konwersacji i służby niosącej meble na ich poprzednie miejsca.
— Nie jestem dzieckiem — prychnął szpieg.
W przeciwieństwie do Isidoro, Mattia znał tam niemal wszystkich, toteż w jego obowiązku leżało zamienić z każdym chociaż kilka słów. Pojedynek został też co prawda wygrany, jednak starszy z braci astrologów czuł, że w dobrym tonie byłoby porozmawiać ze wszystkimi przegranymi i ułożyć sprawy tak, by mieć pewność, że nazwisko D’Arienzo nie zostanie zszargane i nikt nie będzie chował żadnej urazy.
Imię Xaviera okazało się znane dużej części gości. Pan Waltze usiłował dopchnąć się do swego ulubionego barda, odpadł jednak w przedbiegach, pokonany przez dużo młodsze i bardziej zdeterminowane zawodniczki. W okamgnieniu Xavier znalazł się wewnątrz roziskrzonego, ruchomego fortu z batystu, koronek i szybko poruszających się wachlarzy, kiedy otoczyła go ławica kobiet pragnących przyciągnąć uwagę znanego barda.
Podobne przyjęcie czekałoby również i Cahira, jednak Isidoro zaskakująco przytomnie złapał go za łokieć i pociągnął gdzieś swoim zwyczajem. Co prawda astrolog w ogóle nie potrafił zatroszczyć się o siebie, ale bardzo dobrze szło mu zajmowanie się innymi. Znał też lokalizację wszystkich przekąsek, toteż zaraz skomponował dla Cahira talerz najbardziej egzotycznych przysmaków.
— Co to ma być? — zapytał szpieg, patrząc podejrzliwie na obiekt zatknięty na końcu wykałaczki.
— Macka ośmiornicy — Isidoro wziął drugą wykałaczkę i bez mrugnięcia okiem poczęstował się ośmiornicą. — Dobra z tym białym winem. — Astrolog włożył mu kieliszek do ręki. — Weź sobie jeszcze włócznika w ziołach, też jest świetny.
Szpieg popatrzył między wyłożonymi na stołach porcjami, ale nawet nie wiedział, czym ma być ten cały włócznik. Isidoro zaraz nałożył mu jasny plaster pieczonej ryby.
— Jak się najesz, to pójdziemy na ciastka.


Tymczasem Mattia został upolowany przez pana Keatona – mężczyzna nie mógł sobie odmówić rozmowy ze swoim ulubionym astrologiem i z uporem maniaka tytułował go „Mistrzem D’Arienzo”.
— Widzi Mistrz, ostatnio robiliśmy remanent w mojej posiadłości i nie wyobraża sobie Mistrz, co się stało! Otóż gdzieś zaginęła skrzynia z kościami wielkiego rekina, o których tyle Mistrzowi opowiadałem, na pewno Mistrz kojarzy…
Mattia poczuł, jak robi mu się zimno. Nie musiał wróżyć, by wiedzieć, gdzie się owe kości znajdowały i kto je ukradł.
— Tak, w rzeczy samej…
— Gdyby tak Mistrz był skłonny i… — Zaczął pan Keaton, ale Mattia nie pozwolił mu skończyć, wymawiając się tym, że ktoś z drugiej strony sali go woła.


Isidoro szedł właśnie przez salę, upolować kruche ciasteczka z dżemem grejpfrutowym dla Cahira, kiedy wpadł na znajomą osobę.
— Ach, Isidoro, cóż to był za pojedynek! — zawołał do niego pan Delafontaine. — Winszuję zwycięstwa!
Isidoro zatrzymał się przy szlachcicu, popatrzył na niego. Delafontaine wyglądał, jakby odmłodniał co najmniej o jakieś dziesięć lat. U jego boku stała kobieta, której astrolog w pierwszej chwili nie poznał – to była opiekunka sierocińca, ale zmiana fryzury i ładna sukienka utrzymana w jasnych barwach zmieniły ją nie do poznania.
— Widzisz, nie informowaliśmy jeszcze nikogo, pomyśleliśmy że jako człowiek, który połączył nasze ścieżki powinieneś wiedzieć pierwszy… — Delafontaine zrobił lekką pauzę, popatrzył z uśmiechem na kobietę. — Z-zaręczyliśmy się z Rosemary. Ślub planujemy jakoś za rok, wyślemy zaproszenia i um… byłoby nam bardzo miło, gdybyś był na nim obecny.
— Gratuluję! — Isidoro uśmiechnął się do nich obojga. — I, tak, oczywiście, przyjdę. Piętnasty sierpnia przyszłego roku — dodał astrolog.
Pan Delafontaine zrobił zaskoczoną minę, a potem parsknął śmiechem.
— Ha, to nie będziemy się musieli głowić nad datą!


Krótka nieobecność Isidoro wystarczyła, by znalazły się osoby zainteresowane Cahirem. Doktor O’Harrow został zaraz wciągnięty w konwersację i sam nawet nie zauważył, kiedy usadzono go na jednej z kanap. Na nieszczęście dla szpiega, kanapa ta znajdowała się na środku sali, a tuż za nią przebiegało przejście prowadzące wprost do stolika z przekąskami. Siedzący wśród miękkich poduch i bogato odzianych szlachcianek Cahir co i rusz wzdragał się czując, jak ktoś przechodzi tuż za jego plecami.
— I długo zna pan hrabiego D’Arienzo? Jak się panowie poznali? — Zapytała jedna z kobiet, podzwaniając kolczykami wysadzanymi rubinami.
— W bibliotece — odpowiedział krótko Cahir, próbując jednocześnie wymyślić jakąś wymówke, byle tylko wydostać się z potrzasku.
— Ach, jakże by inaczej! Obaj to przecież ludzie nauki! — Wtrąciła druga kobieta, popatrzyła na pusty kieliszek Cahira. — Proszę, niech pan spróbuje różowego szampana, jest wyśmienity! — Bez pardonu włożyła mu nowy kieliszek w rękę.
— Cóż skłoniło pana do studiowania optalmologii? To musi być bardzo trudna dziedzina.
— Uh… hm… tak… — Cahir zerknął w kieliszek, upił kilka łyków. Szampan był słodki, miał jakiś egzotyczny, różany posmak.
— A na której uczelni robił pan tytuł? Akademia Medyczna Toirie? Czy może u nas, na Uniwersytecie Soriańskim?
— Zna pan osobiście profesora Oberhausera? Pana wiedza z dziedziny kartografii doprawdy rzuca na kolana. — Druga szlachcianka uśmiechnęła się kokieteryjnie. Pochyliła się do Cahira, szmaragd na jej szyi zawisł nad kolanem szpiega.
— Taki młody człowiek, a tyle wie. Kiedy pan znajduje czas na całą tę naukę?
— Jest pan żonaty? Czy nie było czasu?
Szlachcianki wybuchnęły śmiechem. Cahir niepewnie im zawtórował. Ktoś znowu przeszedł mu za plecami. Kątem oka szpieg złowił Xaviera, jak siedzi na oparciu fotela, żywo gestykulując. Opowiadał jakąś niezwykle zajmującą historię, emocje zmieniały się na jego twarzy jak w kalejdoskopie, a otaczający go wianuszek kobiet co i rusz wydawał z siebie zaskoczone „Och!” lub wybuchał perlistym śmiechem. W drugiej części sali Mattia dyskutował z admirałem Farringtonem – wiecznie zagniewany mężczyzna tym razem uśmiechał się wesoło i poklepywał astrologa po plecach.
— Skoro jest pan lekarzem, na pewno zna pan doktora Purcella, to pulmonolog. — Jedna ze szlachcianek przerwała jego rozmyślania. Cahir opróżnił kieliszek, zadzwonił szkłem po zębach, kiedy znowu ktoś przeszedł mu idealnie za plecami.
— Ależ pan doktor jest milczący. Czy nudzimy pana?
— Nie, nie. — Zaprzeczył odruchowo.
Nawet nie zauważył, kiedy jedna z kobiet, znowu ta ze szmaragdem, wymieniła mu kieliszek na pełen.
— Widzę, że ten różowy szampan bardzo panu smakuje. — Posłała mu uśmiech. — Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie.
— Och, hm… Doprawdy? — Cahir uciekł wzrokiem w kierunku drzwi balkonowych. Znajdowały się niemożliwie daleko. Odziane w bogate stroje szlachcianki napierały na niego pytaniami i sukniami. Jakiś mężczyzna wybuchnął śmiechem. Ktoś zadzwonił kieliszkiem tuż koło jego ucha.
Dlatego gdy w końcu pojawił się Isidoro i wyciągnął do niego rękę mówiąc „Teraz pójdziemy”, Cahir nawet się nie zastanawiał, dokąd astrolog zamierza go zaprowadzić. Złapał jego dłoń i dał się poprowadzić. Można powiedzieć, że z deszczu pod rynnę.


— Isidoro, przecież ja nie umiem tańczyć! — Cahir z przerażeniem zauważył, że astrolog właśnie radośnie wyprowadził go na środek parkietu.
— Nie szkodzi. Menuet nie jest bardzo trudny i tańczy się go w parach. Robisz to, co mężczyźni obok. Metrum ¾. Tańczymy.
— Co? — zdołał tylko wykrztusić Cahir, nim muzyka zagłuszyła jego słowa.


Mattia skończył rozmowę z ojcem Vivienne i popatrzył po sali. Złowił wzrokiem Xaviera, widział też Balthazara, jednak nigdzie nie mógł dostrzec Cahira ani Isidoro. Tknięty złym przeczuciem ruszył w kierunku sali do gier, tam jednak nie znalazł żadnego z nich. Skierował więc swoje kroki ku sali do tańca i jakież było jego zdziwienie, gdy na parkiecie zobaczył, jak Isidoro radośnie prowadzi Cahira w tańcu. Inne pary rzucały im nieco zaskoczone spojrzenia, w końcu menuet był tańcem dla kobiety i mężczyzny, Isidoro zaś ponownie łamał konwenanse, świetnie sobie radząc z partią kobiecą. Mattia pokiwał nieco głową widząc, że ze swej strony Cahir robi, co może, jednak lekko spanikowane spojrzenie błądzące po nogach innych tancerzy wyraźnie zdradzało, że menuet nie jest jego ulubionym tańcem.
Astrolog stał na uboczu, obserwował tańczących, na jego twarzy błąkał się lekki uśmiech.
— Byłem na wielu przyjęciach, ale tak egzotycznego widoku jeszcze nigdy nie zaznałem — Xavier pojawił się koło niego, wzrok utkwił w tańczącym Cahirze.
Bard stał swobodnie, opierając się jedną dłonią o krzesło w pobliżu, drugą zaś subtelnie zasłaniając usta. Z daleka wyglądało to tak, jakby mężczyzna śmiał się uprzejmie, ale stojący tuż przy nim Mattia słyszał to charakterystyczne, urywane świszczenie wydobywające się z piersi Xaviera – bard po prostu dusił się ze śmiechu, a oparcie się na krześle powstrzymywało go widać przed bezpardonowym zgięciem się w pół i wybuchnięciem śmiechem na całe gardło.
— No popatrz, jak to się młodzież bawi!
W sali pojawiła się również hrabina Arlette, od razu dostrzegła na parkiecie wyróżniającą się parę. U jej boku podążał pan Waltze. Mężczyzna złowił wzrokiem Xaviera i chyba chciał do niego w końcu podejść, ale nie zdołał. Muzyka się skończyła, grający zmienili nuty i rozbrzmiały pierwsze takty kolejnego utworu. Hrabina złapała pana Waltze za rękę.
— Chodź, zatańczymy! Ale to ja poprowadzę!
Hrabia minął się ze schodzącym z parkietu Isidoro i Cahirem, jednak mężczyźni nie zdołali zbyt długo odpocząć. Xavier zerknął na drugie drzwi, w których pojawiła się właśnie baronowa Ponsonby. Nie wyciągnęła ona widać żadnej lekcji z pojedynku (a może i wyciągnęła, ale po swojemu) i właśnie łakomym wzrokiem obejmowała Xaviera. Bard doskonale wiedział, do czego to zaraz doprowadzi, szczególnie że nieszczęsny mąż baronowej również był w zasięgu wzroku. Nie namyślając się wiele, Xavier złapał Isidoro i zaciągnął do tańca. Astrolog nie stawiał najmniejszego oporu i bez problemu pozwolił się objąć bardowi w talii. Baronowa momentalnie przeniosła swoją uwagę na Cahira – szpieg przez krótki moment poczuł to nieprzyjemne łaskotanie gdzieś na karku, które zwiastowało, iż oto ktoś wziął go na cel. Mattia zaraz zainterweniował.
— Chodź, teraz zatańczysz ze mną.
— Ale ja nie… — zaczął Cahir, jednak Mattia nie dał mu dokończyć.
Kiedy trzeba było, to i starszy z braci potrafił przejąć inicjatywę. Zarzucił sobie prawą rękę Cahira na ramię, drugą jego rękę odwiódł w bok i wyciągnął.
— Wyprostuj się i trzymaj ramę.
— Jaką ramę? — zapytał szpieg, niezaznajomiony kompletnie z profesjonalnymi tańcami towarzyskimi.
— Nic się nie martw, walc nie jest taki trudny.
Walc okazał się bardzo trudny, szczególnie pierwsze kilkanaście taktów, kiedy Cahir musiał poradzić sobie z krokiem w tył i poprawnym metrum. O ile w menuecie tańczący ustawiali się w dwóch szeregach i każdy synchronicznie wykonywał te same figury, o tyle w walcu pary wirowały po parkiecie w przypadkowy (na pierwszy rzut oka) sposób, i chyba tylko cud sprawiał, że nikt się z nikim nie zderzał. Mattia kilka razy musiał ściągać Cahira z toru kolizyjnego, na szczęście jednak wrodzona zręczność szpiega sprawiła, że astrologowi oszczędzono podeptanych stóp.
Xavier i Isidoro zawojowali parkiet, płynnie wymieniając się rolami i bawiąc figurami, nie przejmując się kompletnie tym, że niektóre z nich w ogóle nie należą do sztywnej formy dworskiego walca. Kawałek dalej hrabina Arlette radośnie obracała pana Waltze w średnio udanych piruetach, jednak na tym etapie nikt już nie przejmował się tym, co wypada, a co nie. Baronowa Ponsonby widać straciła też zainteresowanie gildyjczykami i przeniosła swą uwagę na Vivienne, która do tej pory smętnie podpierała ścianę. Nieśmiała córka wciąż bezimiennego szlachcica okazała się świetną tancerką i chyba nawet sama baronowa była zaskoczona tym, na jaką to perłę trafiła. Gdzieś pod oknem, pan Delafontaine i Rosemary również tańczyli, całkowicie pogrążeni w swoim świecie, gdzie muzyka miała chyba nieco inne metrum, a i zasady walca były odmienne.
Muzycy nie przerywali swojego utworu, jedynie melodia przyspieszyła, stała się bardziej skoczna i pogodna. Stateczny walc powoli przemienił się w o wiele bardziej intensywną sarabandę. Mattia chciał chyba coś powiedzieć, ale Cahir po prostu zniknął mu z ramion, zastąpiony nagle Isidoro.
— Odbijany! — zawołał ze śmiechem Xavier i zaciągnął szpiega dalej na parkiet. Cahir zdołał tylko zapytać, czy może bard nie uderzył się ostatnio w głowę, ale Xavier uciszył wszelkie protesty, obracając szpiega w potrójnym piruecie.
— Poradzi sobie — Isidoro uspokoił Mattię. — Zatańczymy jeszcze?
— Z chęcią. Zupełnie jak w domu, prawda?
Isidoro uśmiechnął się, podał Mattii rękę. Bracia ruszyli do tańca, śmiejąc się i nie przejmując niczym, wracając myślami do beztroskich czasów, gdy największym ich zmartwieniem było to, jakie ciasto dostaną na deser. Szybkie nuty sarabandy dodały im animuszu, podarty płaszcz Mattii wcale nie przeszkadzał, a Isidoro nie zauważył nawet, kiedy zgubił wstążkę i jego włosy wysypały się z gładkiego kucyka.


Zabawa trwała w najlepsze, zmieniały się tańce, służba donosiła przekąski i zbierała góry pustych kieliszków. Czas płynął, wszystko co dobre ma jednak swój koniec.
Hrabina Arlette uciszyła orkiestrę, weszła na podwyższenie. Zaklaskała głośno, przywołując uwagę wszystkich zebranych.
— Kochani, ta noc ma się już ku końcowi! Dziękuję wszystkim za przybycie i wspólnie spędzony czas! Mam nadzieję, że zachowacie przyjęcie w mym domu w swoim sercu i jeszcze nie raz spotkamy się na wspólnej zabawie. A teraz, na zakończenie, wszyscy zatańczymy poloneza!
Orkiestra zaczęła grać pierwsze takty doskonale znanej melodii, zebrani goście szybko dobierali się w pary.
— Nie tańczyłem jeszcze z Balthazarem! Będzie mu przykro! — zawołał Isidoro i momentalnie udał się na poszukiwanie bibliotekarza.
Znalazł go bardzo szybko, nie dając szans żadnej innej osobie na poproszenie demona do tańca, i zaraz poprowadził na początek korowodu. Mattia taktycznie rozejrzał się, by sprawdzić czy znikąd nie nadciąga żadne niebezpieczeństwo, na szczęście jednak baronowa Ponsonby przeniosła się teraz na płeć piękną i właśnie odbiła narzeczoną Humphreya. Ten wydawał się jednak nie zwracać na to uwagi, zaabsorbowany nowo poznaną damą - Vivienne. Goście dobierali się w pary całkowicie losowo. Nikt już się nie przejmował tym, którą rolę ma tańczyć i kogo ma za partnera.
Barwny korowód ruszył, przewodziła mu hrabina Davenport i pan Waltze. Pierwsza para poprowadziła wszystkich wpierw szerokim kołem po parkiecie, potem zaś służba otworzyła na oścież drzwi prowadzące do pozostałych sal. Sprzątnięto z nich stoły do gier i wszystkie siedziska, odsłaniając mnóstwo miejsca do tańca. Zaraz za Arlette i Mirellim podążał Balthazar z Isidoro, stanowiąc bodaj najbardziej kontrastową parę ze wszystkich obecnych. Przez swój niewielki wzrost Isidoro nikłby u boku nieprzeciętnie wysokiego bibliotekarza, jednak jego jasny, iskrzący strój odcinał się dobrze na tle nieprzeniknionej czerni płaszcza demona. Balthazar kroczył statecznie, całkiem nieźle radząc sobie w umiarkowanym tempie poloneza, a ozdobiony złotymi bransoletami ogon przerzucił sobie dwornie przez wyciągniętą rękę.
Tańczący podążyli przez wszystkie sale, a jeśli ktoś postanowiłby się wybrać na spacer nad ranem, dzięki pozrywanym przez Mattię karniszom mógłby wyraźnie zobaczyć, jak pan Delafontaine z Rosemary przydeptują stopy innym parom, albo jak Xavier podąża krok w krok za Cahirem, skupiając się bardziej na spanikowanym kroku szpiega, niż na własnej parze.
W końcu i dźwięki poloneza umilkły, pary skłoniły się sobie, goście zaczęli się żegnać. Gildyjczycy wzdrygnęli się nieco, gdy przyszło im opuścić rozgrzane, rozświetlone złotym blaskiem sale rezydencji hrabiny Davenport i wrócić do rzeczywistości, gdzie przywitał ich zimny i mokry wiatr wiejący im prosto w twarz. Chcąc nie chcąc, cała piątka skierowała swoje kroki z powrotem do burs, w stronę wschodzącego słońca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz