piątek, 30 kwietnia 2021

Od Echa CD Mattii

Zlustrował swym spojrzeniem panicza w siodle na dereszu, może i burknął pod nosem coś niezbyt ładnego, a na pewno nieeleganckiego w swym ojczystym języku, gdy jego towarzysz wpatrzony był w zawieszony na łańcuszku kamień, teraz zataczający drobne kółka nad dłonią. Echo nigdy zbytnio nie zagłębiał się w sztuki magiczne, nigdy nie przywiązywał swej uwagi do ludzi potrafiących tkać i tworzyć za pomocą słowa czy odpowiedniego ruchu dłonią, choć miał do nich szacunek wynikający z nieznajomości tematu, którym ci się zajmowali. Do zaklętych przedmiotów obnosił się za to z szacunkiem i dozą ostrożności, którą wyciągnął z czysto zawodowych fraszek, bo wiedział, że te często posiadały własne, dosyć wredne, charaktery – ale były, należało używać ich z rozsądkiem, zazwyczaj okazywały się przydatnymi. Wystarczyło po prostu wiedzieć, gdzie owych szukać, a tę umiejętność mężczyzna posiadał.
A jednak przez jego kręgosłup przebiegł dreszcz zaniepokojenia, gdy Mattia sięgnął po wahadełko, teraz już ponownie pogrzebane w skórzanym futerale. Dotykanie przeznaczenia, tak bliskie muskanie fatum opuszkami własnych palców nigdy nie miało, a przede wszystkim nie powinno leżeć w ludzkich kompetencjach. Poznawanie własnego losu, nędzne próby odwrócenia owego, które zawsze kończyły się fiaskiem, bo los był jedynie losem i już wcześniej napisaną im boską dłonią historią. Ta okropna, niepokojąca świadomość, że coś czai się na ciebie w cieniach życia, ale nie wiesz tylko, kiedy wyskoczy. Ktoś by powiedział instynkt. Instynkt był jednak zupełnie naturalnym, instynkt często się mylił, instynkt nie doprowadzał człowieka do szaleństwa i równie szalonych prób zawracania nurtu rzeki, której powinien się poddać.
Tak silne naruszanie równowagi biegu wydarzeń, a przede wszystkim istoty niewiedzy kończyło się uderzeniem potoku o podwójnej, czasami potrójnej sile. Takiego, która zmiatała z nóg. Lub po prostu szybciej pozbawiał życia, bo wlewał w ludzkie płuca wodę i nie pozwalał już wziąć kolejnego oddechu, gdy do kostek przywiązywano to kolejne kamienie.
Drgnął, bo jakieś dawne wspomnienie wymsknęło się z już dawno zasuniętej szuflady. Ściągnął mocniej wodze, nie mając ochoty na ewentualne dysputy z towarzyszem.
— Nie uraziły, nie biorę ich do siebie — burknął sucho, jeszcze ostatni raz oglądając się przez ramię, ostatni raz lustrując go swą obojętnością, choć ta, jak zawsze, była jedynie maską broniącą przed złem całego świata. Ścisnął łydkami Kharquę. — Jedźmy.
I ruszyli.
Kilka minut później dwóch jeźdźców pochłonęły już znane Echu liście i gałęzie, w których cieniu utonęli oni oraz ich konie. Charakterystyczny, leśny szmer zabrzmiał w uszach, kilka gałęzi złamało się pod podkutymi kopytami. Jednak prócz odgłosów natury oraz ich cichego oddechu przerywanego przez ten głośniejszy, koński oraz ewentualne prychnięcia, nie było słychać nic. Dobrze. Byli sami, przynajmniej w tej najbliższej okolicy.
Zupełnie wystarczająco, by w razie niebezpieczeństwa odjechać szybko, pozostać zupełnie niezauważonym, bo leśny cień doskonale okalał jeźdźców, końskie sylwetki zasłaniały grube pnie drzew.
— Jeżeli będziemy jechać kłusem, to powinniśmy przed zmierzchem dojechać do Młynisk. Tam możemy się przespać — rzucił przez ramię. — W kilku miejscach damy radę zagalopować, podłoże powinno być znośne, nie padało, więc nie pozrywamy koni. — Wstał w końcu w siodle, zerknął na, dzięki bogowie, cały czas trzymającego się ogona Kharqui Mattię.
Doskonale, przynajmniej ten należał do tych pilnujących się, a nie podziwiających cuda natury, gdy należało narzucić, a następnie utrzymać odpowiednie tempo.
— Znasz odpowiednie gesty dłonią, prawda?
Szlachcic pokiwał głową. A Echo może nawet po raz pierwszy uśmiechnął się w jego kierunku, choć uśmiech był zdecydowanie zachowawczy, niezbyt poufały. Uświadomił sobie, że chociaż to ułatwi mu całą sprawę.
Kharqua zarzuciła łbem, sugerując, że wyłaniająca się zza drzew piaszczysta ścieżka i górka, na którą prowadziła będzie pierwszym i tym idealnym momentem do oddania się szybszemu chodowi. Jej jeździec jednak ściągnął wodze w ostrzegawczym geście, nie chcąc, by ta rzuciła się bez namysłu do przodu. Gdy odpuściła, zagalopował. Wziął w jedną dłoń wodze, drugą opuścił wzdłuż swego ciała. Palce muskały grzbiet łuku wystającego z łubi.
Tak na wszelki wypadek.

czwartek, 29 kwietnia 2021

Od Antaresa - The Willow Maid (III)

Tym, co go obudziło, był głód. Potem przyszedł ból.
Antares otworzył oczy, potoczył półprzytomnym wzrokiem wokół. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, a wydarzenia poprzedniego dnia stanowiły kłąb niepowiązanych ze sobą scen. Giermek poruszył się, z wysiłkiem przekręcił na bok. Leżał na jakimś stole, na który ktoś narzucił kilka koców - było niemiłosiernie twardo, a przykre wrażenie potęgowała jeszcze kolczuga, którą Antares wciąż miał na sobie i którą skrył pod prostym ubraniem. Wyspał się tak, jak stał - w butach, płaszczu i z mieczem przy pasie, chociaż trudno było to nazwać wyspaniem z prawdziwego zdarzenia.

wtorek, 27 kwietnia 2021

Od Kai – Pożegnanie

Uniosłam dłoń, chcąc dotknąć gwiazd, które już następnego dnia, a może nocy, miały pokierować mnie dalej – ku nieznanemu i jeszcze niezbadanemu, ale oba ta przymioty już dawno zostały przeze mnie mianowanymi mianem pojęć przemijających; bo przecież to, co nieznane, należało kiedyś poznać, a to, co niezbadane, zbadać. Tak działała od wieków ludzka ciekawość, a ja i w tej kwestii nie różniłam się nadto. Bo w końcu talent miałam do znajdywania się w jeszcze niepoznanych przeze mnie bagnach, miejscach niezbyt przychylnie do mnie nastawionych – zazwyczaj z czystej obawy przed obcą, pod której rzęsami tańczyły niebezpieczne, zielone ogniki, a przejmujący, wydawać by się mogło, że proroczy dźwięk dzwonków nekromanty ciągnął się za kobiecą sylwetką.
Ale zawsze wychodziłam z tego śmierdzącego błota cała i zdrowa, i doskonale radziłam sobie, prząc cały czas do przodu – nieważne, czy na przed twarzą miała być północ czy południe, wschód czy zachód, bo, jeżeli miałabym być szczera, niezbyt mnie to kiedyś obchodziło. Kiedyś. Teraz jednak, stawiając swe stopy w kierunku ściśle określonym i z konkretnym celem wyznaczonym w umyśle, odnajdywałam się w tej inności równie doskonale, jak wtedy, gdy po prostu nie wiedziałam. Gwiazdy w końcu zdecydowały się wyszeptać do mych uszu swe tajemnice i to, co widzą za dalekim horyzontem, a to wszystko dzięki dawnym naukom równie dawnego przyjaciela. Kto by pomyślał, że w tej spiczastouchej głowie znajdywało się jednak kilka uniwersalnych wartości, które doceniłam dopiero z mijającymi latami. Dzięki Erishio, że pamięć miałam nie najgorszą, a przesiedziane z nim godziny nie poszły na marne.
Drewniane znaki na gościńcach też jednak zaczęłam doceniać, a te szczególnie przydawały się podczas podróży za dnia, podczas którego na marne mogłam wpatrywać się w niebo, zwłaszcza te pochmurne, obdarzające mnie jedynie deszczem, a nie odpowiedzią, w którym kierunku powinnam się skierować.
Dzwonki coraz częściej poruszały się niespokojnie. Niecierpliwiły się. I niecierpliwość tę sugerowały dosyć dosadnie, unosząc się, krzycząc wręcz i dobijając się do moich snów. Tych intymnych także. Gdy siedziałam na stołówce. Gdy obmywałam swe ciało w łaźni. Gdy próbowałam skupić się nad kolejnymi kartkami papieru, które następnie, jak te pozostałe, rzucić miałam w zielony ogień, stwierdziwszy, że do niczego się nie nadają. Gdy piłam z Xavierem, żaląc mu się, że właśnie owe dzwonki nie dają mi spokoju, a te brzęczały, nie dając ani mi, ani jemu dojść do słowa.
Gdy w końcu udało mu się zapytać, czemu po prostu ich nie zdejmę, nie zamknę w jakiejś drewnianej skrzynce, a następnie rzucę do tej pobliskiej rzeki, znajdując w ten sposób najprostsze rozwiązanie problemu, ale, przede wszystkim, jakże logiczne, odpowiedziałam mu parsknięciem śmiechem, unosząc czerwone wino, którym zawsze zapijaliśmy swe rozterki, do ust. Może i zieleń błysnęła gdzieś w tle, a może ten szczegół tylko sobie dodałam, od tak, dla podbudowania napięcia całej tej pięknej, wieczornej scenki.
Dusz odprawiających swą wieczną pokutę nie porzuca się w tak drastyczny sposób, Xavierze. Zostawić ci jedną?
Duszom odprawiających swą pokutę należało jednak dogadzać. A gdy jedno miejsce zaczynało im się nudzić, a przecież w swej bardziej naturze tę kwestię rozumiałam doskonale, bo i ja tej nudy doświadczałam coraz częściej, należało znaleźć drugie.
— Jadę — powiedziałam w końcu od niechcenia Cervanowi, który obdarzył mnie jedynie pytającym spojrzeniem na tak wyjątkowo zdawkową jak na mnie wypowiedź. — Znaczy wyjeżdżam. I nie wracam, prawdopodobnie. Jakbyście mnie szukali, to pytajcie w Misentei, pewnie ktoś będzie wiedzieć, gdzie mnie znaleźć. Ale nie pytajcie, nie ma takiej potrzeby i mam nadzieję, że nigdy nie będzie.
Skinął głową. Och, jakże łatwy to był gest, a z nagłym pozbyciem się wszystkich zobowiązań, odetchnęłam i głębiej. Skinęłam głową, zaszurałam niedbale krzesłem. I ostatni raz pochyliłam się nad jego biurkiem, przesunęłam jakiś papier, który prawdopodobnie mógłby niektórych zainteresować, ale nie mnie, wręcz przeciwnie.
— A, i zostawiam kamienie szlachetne, jakbyście mieli ochotę na zadbanie nie tylko o umysł, a i o ciało, to są w — zawahałam się przez chwilę, w umyśle wyobrażając sobie pokoik, w którym tak wiele przeżyłam, a teraz z taką łatwością porzucałam — czwartej szufladzie biurka. Po lewo. — Zakręciłam się na pięcie, w progu przystanęłam jeszcze na chwilkę. Ale już tylko chwilkę. — Pamiętaj Cervanie, w zdrowym ciele zdrowy duch!
I wyszłam. I zostawiłam gildię, zostawiłam swe błyszczące kamyczki Xavierowi, który, a przynajmniej miałam taką nadzieję, nie miał ich wszystkich przerobić na biżuterię lub przegrać w zakładach, zostawiłam dwie kartki z niewykorzystaną nigdy melodią wsunięte do pokoju młodziutkiej, nowiutkiej bardki i zostawiłam jeden dzwonek, ten najspokojniejszy i najbardziej gotowy ze wszystkich, w dłoniach pewnej niewidomej egzorcystki, mającej ów poprowadzić ku boskiej wieczności.
Berneck przywitało mnie z otwartymi ramionami oraz, jak zawsze, charakterystycznym smrodem ryb, na który już dawno przestałam narzekać, bo i co narzekanie miało mi dać, prócz złego humoru. Pomimo charakterystycznego odoru, rzuciłam się więc w jego ramiona, wtuliłam i pozwoliłam ponownie, po raz ostatni na dłuższy czas porwać się w wir nocnego życia, alkoholu. Wybito mi kolejnego zęba, poszłam spać z szukającą wrażeń mężatką oraz obudziłam się z okropnym bólem głowy. Stoczyłam się jak zawsze po schodach, ledwo i na miękkich nogach z uginającymi się kolanami, by potknąć się na ostatnim stopniu, a następnie spojrzeć prosto w czyjeś szare oczy.
Mrugnęłam raz, drugi, odchrząknęłam niezbyt skrzętnie i wyprostowałam się gwałtownie. Gwałtowność tego ruchu zmusiła mnie jednak do prędkiego, ale nadal nonszalanckiego podparcia się o ścianę.
— Kope lat — powiedziałam niezwykle poważnie, by następnie roześmiać się głośno, podskoczyć wręcz w miejscu i ignorując żółć zbierającą się w gardle, rzucić się ku niemu, wziąć w swoje objęcia, by niczym najwyrodniejsza matka zawstydzić przed otaczającą go zewsząd wesołą zgrają.
Wyprostowałam się, skinęłam im głową, przedstawiając się, tak z grzeczności, ale szybko powróciłam do interesowania się jedynie nim, bo, myśl ta wprowadza mnie w niemałe zdziwienie, chyba się za nim po prostu stęskniłam. Tak po ludzku i pomimo naszych umów, kontraktów i niepisemnych ustaleń.
— Chyba znowu trzeba ci trochę przyciąć czuprynę — mruknęłam, przejeżdżając dłonią przez te włosy. — Wiesz, że napisałam dla ciebie pieśń? 
Dwa dni później pożegnałam się z nim, z Charłakami i z Kontynentem.

Szmaragd błyska w gorącym słońcu, stopa muska rozgrzany piach, który parzy skórę, ale kobieta niezbyt się tym faktem przejmuje, bo przywołuje to na myśl dom. Dzwonki cichną, swój spokój odnajdując w erlańskiej bryzie. Ta muska je i zaprasza do wspólnego tańca. 
Dzwonią spokojnie. 

Wow. Coś się kończy, coś się zaczyna. Trzy lata pisania tą cudowną panią, cudowne trzy lata i teraz po napisaniu tego opowiadania bardzo trudno mi się z nią żegnać (i mówię serio, piszę to, uśmiecham się i czuję, że łzy mi się w kącikach oczu zbierają XD). Ale zostało napisane, to co napisane miało być, opowiedziane to, co do opowiedzenia było, wolę puścić ją wolno teraz, jeszcze zanim powstał ten charakterystyczny zgrzyt na linii autor i postać, która przestaje współpracować, bo współpracą jest zmęczona. 
Kai można oczywiście spotkać na Wyspach Fliss, myślę, że na Kontynent czasami również zagląda. Kto wie, może wasze postacie natrafią na nią jeszcze podczas swoich przygód?

Od Tadeusza CD Isidoro

𝔗
— Powiedz mi, Isidoro — zaczął Tadeusz, pochylając się odrobinę nad stolikiem stojącym tuż przed jego fotelem. Przeniósł jedną z łap na niezbyt zarysowaną brodę, postukał o nią palcami, zarechotał, a gdy już doskonale wiedział, że Isidoro wystarczająco naczekał się na kontynuację jego wypowiedzi, zeskoczył z berżery i szybko doskoczył do okna. Kto wie, czy nie jedynie dla dodania sobie powagi, bo powagi sytuacji zawsze dodawało, gdy ktoś spoglądał na twoje plecy, słuchając uważnie, a nie prosto w twarz. — Ile już grasz w szachy? Doświadczenie?
— Zacząłem grać z mamą, gdy miałem sześć lat. Lub siedem.
Tadeusz zbył to szybkim machnięciem łapy.
— Rok potrafi zrobić różnicę, ale tylko, gdy ktoś zanurza się w to profesjonalnie. Zgaduję, że ty...?
— Nie, nie, profesjonalnie nigdy się w to nie zagłębiłem. Mama co prawda grała bardzo dobrze, ale jednak miała inne rzeczy na głowie, więc szachy były dla nas jedynie przyjemnym odskokiem od codzienności, niż sposobem na życie. Ale na studiach w Toirie dołączyłem do klubu szachowego, więc zupełnie bez doświadczenia też nie jestem.
Tadeusz parsknął, kto wie, może nawet i uśmiechnął się charakterystycznie, po żabiemu, na wspomnienie klubu szachowego, który kiedyś, zwłaszcza w jego czasach, znany był jedynie od tej towarzyskiej czy pijackiej strony, niźli od ambitnego poruszania pionami po szachownicy, a w tej pierwotnej wersji studenckiego stowarzyszenia młodego astrologa raczej odnaleźć nie potrafił. Szybko przywołał się do porządku, orientując się, że przecież czasy już dawno się zmieniły. Jak widać, na trochę lepsze i na trochę ambitniejsze.
— Czyli ma się rozumieć, ze zawodowo tego nigdy nie robiłeś? — Zerknął na chłopca przez ramię. Mrugnął migotkami, niby w zachęcającym do odpowiedzi geście, ale obaj wiedzieli, że aparycja, jak i charakter Softmantle'a raczej do takich odpytek nie zachęcał.
Isidoro pokręcił głową, może nawet i opuścił spojrzenie. Przez głowę Tadeusza przebiegła myśl, że pytanie chłopaka wręcz odrobinę onieśmieliło. 
— Nie, nie... Nigdy nie byłem raczej urodzonym zawodnikiem...
— A więc będzie trzeba z ciebie takiego zrobić! — zarechotała żaba.
— A i astrologowie, jak mniemam, w tym sporcie nie są zbyt mile widziani.
— Ach. — Tadeusz uniósł brodę, w końcu westchnął ciężko. — Tak, nie są, coś o tym wiem — odchrząknął, wracając w końcu do chłopca i ponownie zasiadł w berżerze, która jakby pochłonęła jego sylwetkę w swojej miękkości. — Obiecaj mi, że nie będziesz się tym zbytnio przejmować, bo tak nędzne oskarżenia zazwyczaj rzucają osoby, które w szachy grać nie powinny. — Łapą przejechał po obślizgłym czole, po gładkiej głowie i postukał się w nią kilka razy opuszkami. — I nie potrafią. A każdy głupi wie, że zdolności astrologiczne wcale nie są potrzebne, by przewidzieć kilka następnych ruchów przeciwnika. To jedynie schematy, które bardzo łatwo przywoływać do umysłu i wcale nie trzeba być niewiadomo jakim prorokiem. Pion może się ruszyć lub nie, tyle. — W końcu wzruszył ramionami i wyczekująco zerknął na chłopca.
Ten, ponownie, pokiwał głową.
— No, Isidoro, to teraz zdradź mi otwarcie, w którym czujesz się najlepiej. — Żabie palce nagle zastukały w stojący przed nimi stolik.
— Caro-Kann. Tak myślę.
Żaba zamruczała.
— Zamknięty? Atak Panowa? Dwóch skoczków? — zaatakował chłopca kolejnymi pytaniami. Widząc jednak zmieszanie powoli zaczynające malować się na jego buźce, szybko się wycofał. Mieli w końcu całą noc. Machnął ręką. — A zamknięcia? Mocne, słabe?
Isidoro zawahał się przez chwilkę.
— Racz...
— Nie kończ, już widzę. Skoczek D3, mat. — Tadeusz westchnął ciężko, nagle ginąc w fotelu, zatapiając się w berżerę jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to możliwe. — To będziemy musieli przećwiczyć, trzeba wiedzieć, jak dociągnąć swoją grę do końca. Masz jakieś osoby, które podziwiasz? Osoby zajmujące się szachami, w sensie. Zawsze warto mieć kogoś, na kim można się wzorować.
— Mam ciebie, Tadeuszu.
— Och?
Żaba mrugnęła raz, drugi, jeżeli potrafiłaby przekręcić głowę, to właśnie by to zrobiła. Pozostawała jednak nagła i zupełnie niespodziewana stagnacja na tak nagłe, aczkolwiek miłe wyznanie. Softmantle mruknął, skinął głową i przymknął oczy, starając się zachować kamienną twarz. Drobnego uśmiechu jednak nie zdołał zamaskować.
— A ktoś oprócz mnie?
— I mam też Adę O'Brienn, ale nie wiem, czy...
— Nie, niestety nie znam. — Żaba wzruszyła ramionami. — No trudno, najwidoczniej będę musiał zrobić ci i wykład ze skróconej historii. I obiecuję, postaram się ją streścić do minimum, ale jednak każdy profesjonalny gracz powinien coś wiedzieć. — Skinął głową i już brał się do zadawania kolejnych pytań, gdy do uszu dobiegło pukanie w drzwi. — Och. Mamy szczęście. Kolacja. Proszę!
Nim drzwi zdążyły się otworzyć, żabi język poleciał prędko w kierunku muchy latającej tuż przy oknie.
— I pamiętaj, że szachy to w rzeczywistości sport grupowy — dodał Tadeusz, gdy do pokoju wniesiono już cudownie pachnący posiłek. Sięgnął po karafkę z alkoholem. — Samotni długo w turniejach nie pociągną, bo nie mają wsparcia drugiego umysłu w ewentualnych odłożeniach. My zatem, mój drogi, jesteśmy na tej lepszej pozycji. I mam nadzieję, że wykorzystamy to jak najlepiej. 
𝔗

niedziela, 25 kwietnia 2021

Od Marty CD Tassariona

— Ano, zdaję — prychnęła prosto w tę jego zawsze pewną, zawsze pyszną twarzyczkę; nawet jeżeli zawsze było dla niej jedynie na razie kilkunastoma godzinami, które tak prędko im umknęły, kilka z nich w dodatku w niezbyt przyjemnej atmosferze. — Żem gaduła, to wszyscy we wsi wiedzieli.
Wyminęła go zgrabnie, po jego prawicy i może dziewczęca dłoń zaplątała się gdzieś przy męskim biodrze. Och, jak wystarczyło się umyć, wygrzać, trochę poprzekomarzać, a bóle brzucha szły w zapomnienie, nie wspominając nawet o jeszcze kilka minut temu miękkich nogach, na których teraz ślizgała się i podskakiwała wesoło, stopa za stopą.
— Kiedyś nawet śmiali się, że mi język odetną — mruknęła, spoglądając za swe ramię, gdy jeszcze stała w progu łaźni. — Lub wyrwą. Wyrwanie chyba gorsze, takie gwałtowniejsze, nie? Jak ciachniesz, to przynajmniej raz dwa i po języku, mówi się trudno, ale idzie gładko. A wyrywanie to jak się mocno nie zaprzesz, to możesz ciągnąć i ciągnąć, a język nie puści. Luśka mi kiedyś wspomniała, że to najmocniejszy mięsień w całym ciele, kto by pomyślał, nie? Taki niepozorny, cielska swego raczej na nim nie utrzymasz, a jednak — parsknęła cichym śmiechem i powróciła swym modrym spojrzeniem do tych ciemności, które czaiły się przed nimi i jedynie czekały na pierwszy krok, by następnie pochłonąć dwójkę kręcącą się po budynku po nocach.
Prawdopodobnie nie byli jedynymi, bo przecież niejeden gildyjczyk o późnych, nocnych godzinach pił w sali wspólnej czy znajdował się na nocnym patrolu, ale kto by się tym przejmował. W końcu te konkretne ciemności znajdowały się przed nimi. Równie konkretnymi.
— Myślisz, że jakieś potwory się w cieniach kryją? — zapytała cichutko, w pewnym momencie ich nużącej wędrówki łapiąc go za tę lodowatą dłoń. — Tylko czekają, aż będziemy cicho. Albo, nie wiem, rozdzielimy się. Jeden cel łatwiej zaatakować niż dwa, nie sądzisz? — Marciuszka spojrzała niepewnie w te czerwone ślepia, o dziwo widoczne w otaczającej ich czerni. Kto pewniejszy by rzucił, że pewnie światło pochodni się w nich odbijało, a ze względu na ich barwę robiło to zdecydowanie intensywniej niż w tych modrych Marty. Ale przecież Marta nie mogła spojrzeć w swoje oczy, nie wiedziała więc też, czy aby na pewno miało być to prawdą. — U nas w wiosce kiedyś jakie to bachory poszły do lasu, w takie ciemności właśnie. Nawet pochodni nie wzięły, głupiutkie. No i nie wróciły. — Wzruszyła ramionami. — Ale w ich przypadku to je wilki zeżarły, bestie okropne się rozsmakowały w dziecięcym tłuszczu, no i tyle z dzieci. Później jeszcze chciały się dostać do domu na skraju, też rodzinka z dziećmi. Ich ojcu rękę chyba drasnęły, ale w końcu ubili i nawet skóry z nich były, nieźle co? — Pokiwała głową, sama będąc pełną podziwu dla takiego rozwoju wydarzeń. — Ale nie wydaje mi się, że z takich cieniowych potworów to by jakakolwiek skóra się zdarła. Chyba rozpłynęłaby się w powietrzu.
Westchnęła w końcu ciężko, orientując się ostatecznie, że jednak bredziła. Taki to urok późnych godzin nocnych, nie miała sobie tego za złe, jedynie żałując spiczastych, tasiowych usząt. Dzięki bogom, że przynajmniej stanęli w końcu przed drzwiami do jej pokoiku, a kobieca rączka trafiła na klamkę i nacisnęła na nią, szukając w niej wsparcia.
— No — mruknęła, posyłając elfowi charakterystyczny uśmiech. — To dziękuję pięknie za odprowadzenie. Dobranoc i miłej nocy. — Dygnęła, już biorąc się do pociągnięcia drzwi i zniknięcia we własnym pokoiku. Zatrzymała się jednak na chwilkę, stopą musnęła kostkę drugiej nogi. Tak w nagłym, zupełnie niespodziewanym przez nią zawahaniu. — A z tym językiem to w sumie nie wiem, czy żartowali.
[ powstrzymajcie tę gadułę, zagada go na śmierć ]

Od Antaresa - The Willow Maid (II)

Antares wstrzymał konia, zacisnął usta patrząc na pewien charakterystyczny kamień przy drodze. Odłupany fragment, obrastający go z jednej strony mech i ciemna żyłka przecinająca skałę niemal pionowo - giermek nie miał wątpliwości, że to ten sam kamień, który mijał już trzeci raz.

sobota, 24 kwietnia 2021

Od Narcissy - Event

⸺⸺✸⸺⸺


— Orzechowa latte macchiato! — szczęk szklanki, nawet jeśli próbował być zagłuszony przez liczne rozmowy, szepty wymieniające największe sekrety sąsiadki z naprzeciwka i o dwa śmiechy za dużo, odnalazł swoją drogę do jegomościa z teczką, przeciskając się pomiędzy wszystkimi dźwiękami po kolei. Mężczyzna, chociaż tak bardzo zapatrzony był w swój telefon i zdawał się nie widzieć świata poza biznesowym bełkotem, zawołany podniósł zmęczone, jeszcze wybrakowane z energii spojrzenie. No tak, poranna kawa dla większości była jedynym źródłem sił do kontynuacji dnia, odkąd sześciogodzinny sen w środku tygodnia okazywał się być niewystarczającym. Narcissa od zawsze uważała, że czwartek był wyjątkowo męczącym dniem, głównie ze względu na jego niefortunne położenie w tygodniowym planie. Mimo że był zapowiedzią piątku, to znaczy “prawie że” weekendu, pozostawiał po sobie pewien niedosyt i rozczarowanie. Dodatkowo posiadał dokładnie tę samą energię, co liczba siedem, październik i fakt że pięćdziesiąt siedem jest podzielne przez dziewiętnaście, a była to energia dość nieprzyjemna, wręcz działająca większości na nerwy. W tym i blondynce, która znieruchomiała przy blacie i zmarszczyła brwi, kontemplując na ten temat i nie mając zamiaru wrócić do pracy, chociaż rozsierdzeni klienci oczekiwali swojej matchy, mocca i amerykanki, jak to ją pieszczotliwie nazywała.
— To ta macchiato? — Ciężki głos rozsiadł się w jej głowie i na chwilę zaparł jej dech w piersi. Wręcz bezczelnie została zmuszona do oprzytomnienia i nieszczególnie jej się to spodobało, zważając na to, że właśnie była bliska rozwiązania zagadki, dlaczego czwartek również przypominał fioletowy, a środa żółty. Bruzda pomiędzy jej brwiami jeszcze bardziej się pogłębiła, gdy spoglądnęła na rozmówcę, bo nie do końca wyłapała, o czym dokładnie mówił.
— He?
— Czy to macchiato, orzechowa — zaśmiał się mężczyzna i dopiero w tym momencie dotarła do swoich zmysłów na tyle, by móc dokładniej przeanalizować, z kim ma do czynienia.
A było co analizować, bo wysoki (chociaż w jej przypadku każdy był wysokim) jegomość nie dość, że zabierał swoją posturą dość sporo miejsca, to dodatkowo robił to w jedyny w swoim rodzaju, zachwycający sposób. Średniej długości włosy, mimo że wyglądał na młodego, nie mógł mieć więcej, niż trzydzieści pięć lat, były już szpakowate i mieniły się tą szarością w najpiękniejszy z możliwych sposobów. Nie były pożółkłe, jak to się zdarzało, zamiast tego z wyczuciem pofarbowane, gdzieniegdzie gęstszymi kosmykami srebrne. Miał mądre oczy, a do tego mądrą i wyniosłą twarz, która jednak w stosunku do baristki wykrzywiała się w pociesznym grymasie. Tak. Zdecydowanie pociesznym. Teczka pod pachą. Telefon w dłoni. Długi, wyglądający na drogi, jednak kupiony w lumpie za rogiem, płaszcz, od którego jeszcze nie odciął metki przy kieszeni, która swoją drogą była już brzydko wypchana, prawdopodobnie portfelem i kluczami. Więc po co mu ta teczka?
Bystre oczy wyczekiwały jednak odpowiedzi, którą Narcissa powinna udzielić już dobre trzy sekundy temu, bo atmosfera powoli robiła się nieprzyjemnie napięta. Przynajmniej w przypadku większości klientów. W przypadku tego, mogłaby się na niego pogapić jeszcze przez dobre kilka minut, nawet jeśli wypadłoby to dość krępująco. Pokiwała więc głową, trochę niepotrzebnie się spiesząc, bo prawdopodobnie wyszła na obłąkaną furiatkę z młotem pneumatycznym zamiast karku. Dzięcioł mógłby-byłby dumien i to definitywnie.
— Tak, tak to orzechowa latte macchiato dla…
— Grigorija — odparł tonem wręcz wymuszającym na kobiecie, by się uspokoiła, jednak jego uśmiech gdy wypowiadał te słowa wydawał się tak uprzejmy i rozkoszny, by nie potrafiła się na niego gniewać, za tak bezczelne przerwanie wypowiedzi. Plus przedstawił się z taką nonszalancją w głosie, by serce podskoczyło jej aż do gardła, a dłonie zaczęły się pocić i chociaż to wszystko było absolutnie absurdalne, to nigdy żaden klient nie wywarł na niej aż tak oszałamiającego wrażenia. Może i lepiej. Wolałaby nie przeżywać tydzień w tydzień ataku serca.
— Tak, Grigorija.
Wzrok oczekiwał czegoś więcej. Doskonale wiedziała czego, jednak z czystej złośliwości i dla własnej, może odrobinę nie będącej na miejscu, satysfakcji, nie miała zamiaru mu tego dawać. Chociaż spojrzenie miał wręcz obscenicznie oczekujące i wywierał nią niezwykłą presję.
— Życzę smacznej kawusi — uśmiechnęła się promiennie, po czym odwróciła na pięcie i pognała do ekspresu, by zabrać się za przygotowywanie małej czarnej, której przyszły właściciel niespokojnie tupał nogą za kontuarem. Oczywiście miał również założone ręce na biodrach i łysy placek na czubku głowy. Tacy zawsze piją małą czarną, a przynajmniej w miejscach publicznych, jakby bali się, że odrobina mleka odmówi im męskości. I chociaż ręce jej się plątały, bo ten cały Grigorij przez cały czas przyglądał jej się z niezwykłą uwagą, to udało jej się jakoś dobrnąć do momentu, kiedy postawny mężczyzna ostatecznie opuścił lokal.

— I co, i co? — Szatynka dopytywała z wyczuwalnym podekscytowaniem w głosie, chociaż starała się je jak najbardziej maskować. Jej łydka jednak niespokojnie podskakiwała, a palce wierciły się na blacie, bardzo blisko herbaty, którą właśnie powoli sączyła. Ceramiczny, zielony kubek był nieco wyszczerbiony, jednak za bardzo go lubiła, by po prostu się go pozbyć.
— Co, co? — parsknęłą Narcyzia, na co została potężnie zrugana ciemnym spojrzeniem. — Nico.
— Jak to “nico”? Nic więcej? Żadnych fajerwerków, wybuchów, żadnego ślubu za dwa tygodnie i porwania cię na Malediwy? Co to za biznesmen i co to za beznadziejna anegdota?!
— No dobra, przychodzi co czwartek.
— Omg. Tylko w czwartek?
— Tak. Chociaż w ostatni wtorek też widziałam jak się kręcił pod kawiarnią, tyle że byłam już po porannej zmianie. I co najlepsze, zawsze zamawia coś innego!
— Uuu, odważny.
— Albo niezdecydowany.
— Wolę moją wersję.
— Jak uważasz.
— Ale przedstawiłaś mu się? No Cyśka, weź! Przedstawiłaś mu się! Musiałaś!
— Nawet spytał mnie o numer telefonu! — kobieta w odpowiedzi pisnęła i zatupała nogami, zaciskając dłonie w piąstki.
— Tylko uważnie, wiesz jak to z facetami — bąknęła, gdy nareszcie udało jej się uspokoić z chwilowego zachwytu, bo koleżance udało się wyrwać “krasza”.
Drzwi skrzypnęły i stanęła w nich całkiem mała, niepozorna postać, przecierająca właśnie swoje oczy z wyjątkowym znużeniem. Siedmiolatek, mimo tego że była już dziesiąta, dalej ubrany był w piżamę i nie wydawał się szczególnie zachwycony faktem, że mama i ciotka właśnie zdecydowały się na nieznośnie głośne ploteczki.
— Hej, mamo. Dzień dobry, ciociu. — Smród wydymał usta, zdając się nie być jeszcze do końca wybudzonym, o czym mogła też świadczyć podwinięta pod kolano nogawka piżamy w awokado. Narcyzia pomachała chłopakowi, podczas gdy jego mama pokręciła głową.
— Za pół godziny masz trening, a ty dalej nieogarnięty! Raz śniadanie jeść i iść się myć! Najpierw zaciągasz ciocię, żeby cię odwiozła, a potem się obijasz!
— Już, mamo — jęknął, pozwalając, by przeraźliwie niebieskie oczy jak raz otworzyły się na dobre i zgromiły matulę spojrzeniem. Dzieciak miał tupet. To trzeba przyznać.
— Nie już, tylko teraz zaraz, myk, myk.
— No dobrze! — Teraz brzmiał na rzeczywiście zeszłoszczonego i podirytowanego, dlatego popędził do kuchni, tupiąc przy tym małymi nóżkami. Narcissa zaśmiała się cicho.
— Nivan i nie zapomnij o lekach! Masz je na talerzyku!
— Tak, mamo! Jezu…

⸺⸺✸⸺⸺
[zajebiście]

Od Echa – Madhuratā

Ciepłe powietrze kleiło się do nieosłoniętej jedwabiem skóry, wyjątkowa, a rzadko kiedy spotykana wilgotność zabawiała się włosami, plącząc je i biorąc w swoje objęcia. Rzęsy przywierały do polików, niczym ciało do ciała, dłoń do dłoni, po której pozostawał zawsze mokry pot. Niezbyt się tym przejmowali, już od dawna będąc przyzwyczajonymi, już od dawna poszukując w tym jedynie przyjemności, a nie jakichkolwiek mankamentów. I nawet gdy ostremu słońcu ten jeden raz udało przemknąć się przez ogromne liście, by następnie osiąść na twarzy, w ten sposób oślepiając i przywołując do właściciela owej jedynie nieznośny gorąc, nie narzekali.

Od Lei cd. Pana Sokolnika

Kiedy chłopak przedstawił się jako Pan Sokolnik, pierwszym pytaniem, które przyszło mi na myśl, było to o historię jego miana - brzmiało wszak raczej jak tytuł niż imię, było dumne, wręcz dostojne, z łatwością mogłam sobie wyobrazić chłopca w koronie z piór na głowie, siedzącego na tronie przypominającym gniazdo. Z pewną ulgą przyjęłam też fakt, że mogę do niego mówić z pominięciem zwrotu grzecznościowego - zmniejszało to znacznie (przynajmniej w moim odczuciu) dzielący nas dystans, a mojego rozmówcę czyniło bliższym, bardziej namacalnym. I tak czułam już dzielącą nas ścianę, przez którą nie do końca wiedziałam, jak przejść, zdawała się być nieomal tak gładka, jak lica mojego rozmówcy.
Na sam dźwięk słowa "przemyt" drgnęłam mimowolnie, jakby pociągnięta za niewidzialny sznurek, a moje palce zacisnęły się mocniej na torbie, w której niosłam truchło zająca, zapewne już zimne jak lód.
- To znaczy! Nie przemyciłem go, nawet nie wpadłbym na pomysł, żeby zabierać zwierzę z naturalnego dla nich środowiska! Nie śmiałbym! To nie tak! Oh, to zabrzmiało bardzo źle... - moje obawy rozwiały się, zanim zdążyły się na dobre skrystalizować. Ich resztka uleciała ze mnie w postaci cienkiej strużki pary, kiedy wypuściłam z siebie ciche, pełne ulgi westchnięcie.
Ignaś z kolei wydał z siebie dziwny odgłos, który zapewne był śmiechem - cóż, zdecydowanie nie wyglądał jak zalęknione, siłą przetrzymywane zwierzę, był wyraźnie przywiązany do swojego towarzysza.
Zawtórowałam mu zatem, kręcąc z niedowierzaniem głową. Nie chodziło tu bynajmniej o chichot z gatunku tych ironicznych (przynajmniej taką miałam nadzieję), stanowił raczej wyraz pewnej ulgi powstałej z faktu, że chłopak wybawił mnie od trudnego zadania pogodzenia się z faktem, że jest przemytnikiem. Ludzie trudniący się tym zawodem często współpracowali z kłusownikami, zakałą moich rodzinnych stron. Wujek wielokrotnie próbował interweniować w ich sprawie, jednak za każdym razem był zbywany, a nawet jeśli już podejmowano jakieś próby, przypominały raczej działania na odczepne, byleby móc powiedzieć, że próbowano, ale bez skutku. Ładnie mogło się to prezentować w raportach, ale nie znajdywało odbicia w rzeczywistej sytuacji. Nie będzie też żadną przesadą, jeśli powiem, że w bajkach opowiadanych przez rodziców kłusownicy pojawiali się w roli tych złych równie często, co wiedźmy czy inne stwory, na samą myśl o których dziecko nie może zasnąć - przynajmniej dopóki nie usłyszy, że w domu nie ma się czego obawiać, bo tatuś wszystkie przegonił, a mama zabroniła im wracać. Nigdy zatem nie słyszałam bajki o złym wilku, zwierzęta były tymi dobrymi - należało się obawiać tych człekopodobnych.
Widząc speszenie Sokolnika, spłonęłam rumieńcem, uprzytamniając sobie, jak niegrzecznie musiało to wyglądać z jego perspektywy. Poczułam się w obowiązku, by wyjaśnić to nieporozumienie, tym razem wychodzące z mojej strony. Uznałam przy okazji za dość urocze, że chłopak tak emocjonalnie podszedł do tego, by zaprzeczyć temu, że jest przemytnikiem i może mieć cokolwiek wspólnego z robieniem zwierzętom tego rodzaju krzywdy, udowadniało to jego dużą wrażliwość.
- Przepraszam, Sokolniku - powiedziałam, próbując nawiązać z nim kontakt wzrokowy, co okazało się być jednak nieco trudnym zadaniem, skupiłam się zatem na tatuażu na brodzie chłopaka. - Zdecydowanie nie przypominasz przemytnika, Ignaś też wygląda na bardzo zadowolonego z faktu, że z nim jesteś.
Okay, to było jedno z bardziej niezręcznych zdań, jakie zdarzyło mi się wypowiedzieć, zwłaszcza na początku znajomości. Kakadu przekrzywił nieco głowę, gdy usłyszał swoje imię, najwyraźniej zaintrygowany, jaką to rolę pełni w rozmowie.
- Swoją drogą - podjęłam, zanim Sokolnik zdążył skomentować mój niezręczny wywód - idziesz może do gildii? Muszę coś dostarczyć Irinie, a też nie chciałabym narażać ciebie ani Ignasia na zbyt długie stanie na mrozie.

Sokolniku? ^^ (i przepraszam, że dopiero odpis)

Od Mattii cd. Cahira

Mattia przymykał oczy, kołysząc się leniwie w siodle. Wodze spoczywały mu luźno w dłoni, astrolog w zamyśleniu pocierał ciemną, wyprawioną skórę. Aldebaran szedł spokojnie, co jakiś czas zarzucał ogonem, próbując odgonić od siebie pierwsze komary. Powietrze było przyjemnie ciepłe, słońce grzało leniwie i przyroda już zupełnie obudziła się do życia. Ledwie kilka dni wystarczyło, by tereny wokół Gildii wybuchły intensywną, świeżą zielenią, by wśród traw pojawiły się ciekawskie łebki stokrotek i mleczy. Ptaki śpiewały od rana do nocy, las wybrzmiewał ich ustawicznym ćwierkaniem.
Czas płynął, zmieniła się pora roku. Każdy dzień był niczym przejrzysta kurtyna, oddzielająca teraz od tamtego dnia. Tamtego dnia, który nadal bolał i miał odzywać się w duszy Mattii niczym stara blizna, ale już nie ranił i nie krwawił.
Astrolog leniwie otworzył oczy, zerknął w bok.
Cahir jechał na grzbiecie Idalii, błądził wzrokiem po rozciągających się po horyzont zieleniach. W jednej dłoni trzymał wodze, drugą wplątał w końską grzywę. Przesuwał palcami po tym wąskim pasku miękkiej sierści między grzywą i gładką szyją.
— Coś nie tak z Al-Falą? — spytał Mattia. Do tej pory wydawało mu się, że Cahir jest dumny ze swojej szybkiej, choć narowistej klaczy i jeśli nie zabierał jej na przejażdżkę, zapewne był ku temu jakiś powód.
Cahir uniósł brew, wyrwany z rozmyślań.
— Nie, w porządku — odpowiedział odruchowo. — Wiesz, Fala jest temperamentna. Nie mam siły się z nią dzisiaj szarpać. Chciałem spokojnego spaceru, nie ciągłego przeciągania liny.
Mattia skinął głową, przez chwilę jechali w milczeniu.
— Ogólnie nie mam siły się z nią szarpać, nie tylko dzisiaj. Wiesz, myślałem, że się jakoś dotrzemy, że z biegiem czasu Fala trochę przywyknie, uspokoi się... — Cahir urwał, wzruszył ramionami. — Jest tak samo, jak na początku. Nic się nie zmieniło. Dalej jest narowista, płoszy się z byle powodu. Nie dogadujemy się — westchnął w końcu.
— Myślałeś nad kupnem innego konia?
— Najpierw musiałbym sprzedać Al-Falę. Dopiero potem będę się w ogóle zastanawiał, jakiego konia wybrać.
— Spokojnego?
— To na pewno — Mężczyzna pokiwał głową. — Ale poza tym - jeszcze nie wiem.
— Ze swojej strony mogę polecić jakiegoś kuzyna Aldebarana i Canopusa. To spokojne, wytrzymałe konie. Dobrze sobie radzą w górach, mało się płoszą... No chyba, że wolałbyś bardziej konia w rodzaju Favellusa — rzucił Mattia ze śmiechem. — Robiłbyś wrażenie.
— Chcę konia, nie smoka — parsknął Cahir. — Poza tym, ile taki koń musi kosztować?
— Nie wiem, ale masz rację, pewnie sporo. — Mattia się zamyślił. — Może taki koń, jak Bębenek?
— Może. Jest spokojny, ma miękki krok... Idalia ma wybijający galop, szybka podróż z nią to katorga. — Idalia jakby wyczuła, że to o niej mowa i potrząsnęła lekko łbem, parskając głośno. — No nie bocz się, taka prawda — mruknął Cahir, pochylając się i klepiąc szyję klaczy.
Przez pewien czas było słychać jedynie śpiew ptaków i brzęczenie owadów w trawie.
— Nie będzie ci brakowało prędkości?
— Będzie — odparł niemal natychmiast Cahir. — Ciężko byłoby mi znaleźć konia, który dotrzymałby kroku Fali. Ona leci jak wiatr. Ale na dłuższą metę - jak często z kimś się ścigam, jak często cokolwiek od tego zależy? Najczęściej zależy mi jednak na wygodnej podróży.
Mattia popatrzył na niego, na ustach astrologa błąkał się lekki uśmiech. Cahir uniósł brew.
— Co w tym zabawnego?
— Chcesz się ustatkować! Kto by pomyślał...
Drugi mężczyzna prychnął, naburmuszył się nieco, tak jak tylko Cahir potrafił. Mattia kontynuował, tym razem nieco innym tonem. Nie tym rozbawionym, ale nadal ciepłym i przyjaznym.
— Ludzie się zmieniają, Cahir. Co w tym złego?

Od Mattii cd. Echa

— Noc pod gołym niebem lub w cudzej stodole mi nie wadzi — odparł Mattia, jednak spiął się na wspomnienie bandytów na drodze. Nie zdołał ukryć zdenerwowania, wspomnienie było jeszcze zbyt świeże, a jego powrót - zbyt nagły. Astrolog zacisnął usta, Aldebaran instynktownie podążył za klaczą, ale Mattia go wstrzymał.
— Echo, zaczekaj!
Drugi mężczyzna wstrzymał Kharqę, obejrzał się na Mattię i uniósł brew w niemym pytaniu.
— Nie wątpię w twój osąd, obawiam się jednak, czy po spotkaniu z tobą owi złodzieje nie postanowili nieco zmienić swojego hm... miejsca — powiedział w końcu.
— To znaczy? — Echo przekrzywił nieznacznie głowę.
— Daj mi chwilę. Upewnię się, że droga przed nami jest bezpieczna.
To mówiąc Mattia sięgnął do juków, wyciągnął z nich owo nieodłączne, drewniane pudełeczko obite ciemnym materiałem. W środku, na wyściełanej poduszce, spoczywał jego wierny ametyst. Oprawiony w złoto kamień nigdy go nie zawiódł, zawsze wskazywał mu drogę, której poszukiwał i która była dla niego najlepsza. Odpowiadał precyzyjnie na zadane pytania, prowadził ku poszukiwanym przedmiotom i osobom. Tym razem Mattia chciał zapytać, którędy będzie prowadziła ich bezpieczna droga. Nie wątpił w umiejętności Echo, ale gdy pomyślał o tym, że znów na trakcie miałoby się wydarzyć coś podobnego do tamtego dnia, po prostu cierpła mu skóra, a dłonie zaczynały nagle drżeć. Raz wystarczył. Więcej do tego nie dopuści.
Mattia wydobył ametyst, pozwolił mu luźno zawisnąć na łańcuszku. Kamień złapał pierwsze promienie wiosennego słońca, zawirował kilka razy, jakby rozglądając się wokół, a potem zawisł spokojnie, nieruchomo. Czekał.
Astrolog nie patrzył na Echo. Może popełnił w tym momencie błąd. Może gdyby podniósł wzrok, wyczytałby ze spokojnej i nieruchomej zazwyczaj twarzy drugiego mężczyzny jego emocje, nim ten zdołałby je ukryć. Ale nie zrobił tego, ten krótki moment zmarszczonych brwi, gdy wzrok Echo zogniskował się na wahadełku, umknął i przepadł.
Mattia zawiesił wahadełko nad wyciągniętą dłonią. Kamień przez pewien czas wisiał nieruchomo, dostrajając się do tych subtelnych wibracji serca, następnie zakołysał się łagodnie.
— Wskaż bezpieczną drogę — powiedział, nie odrywając wzroku od wahadełka.
Ametyst zakreślił w powietrzu kilka kół, każde ciaśniejsze od poprzedniego. W końcu koło odkształciło się, zaczęło przypominać coraz bardziej wyciągniętą elipsę. Wahadełko kołysało się, wskazując jedną z odnóg. Mattia odetchnął z ulgą, drugą ręką złapał z powrotem kamień. Schował wahadełko, futerał wylądował z powrotem w jukach.
— Miałeś rację, widać złodzieje nie... och — Mattia urwał.
Echo czekał na niego nieco dalej, astrolog nawet nie zauważył, gdy mężczyzna się odsunął. Na próby wróżenia wahadełkiem większość osób reagowała zaciekawieniem i pytaniami. Tutaj sytuacja była odwrotna. No tak, Mattia powinien był się domyślić - poddał w wątpliwość ekspertyzę Echo, mężczyzna musiał czuć się urażony. Astrolog potrząsnął głową, odganiając te myśli. Stało się, teraz w jego interesie leżało naprostować sytuację. Ścisnął Aldebarana łydkami, koń przyspieszył i dołączył zaraz do Kharqui.
— I? — zapytał sucho Echo.
— Wybacz, jeśli moje działania cię uraziły. Nie było mą intencją, by podważać twe zdanie i doświadczenie — powiedział wprost Mattia. — Jednak niestosownym wydawało mi się, bym zrzucał na twe barki całą odpowiedzialność za tę podróż i za bezpieczeństwo mej osoby. Moje umiejętności pozwalają mi niekiedy wybrać bardziej optymalny bieg wydarzeń, nieroztropnym byłoby z nich nie skorzystać, skoro okolica nie jest bezpieczna.
Mattia cieszył się, że wahadełko postanowiło wskazać drogę wybraną przez Echo jako tę bezpieczniejszą. Nie chciał stać na rozstajach i kłócić się z ledwo poznanym mężczyzną o to, którędy podążać. Szczególnie że wiedział, że gdyby Echo po prostu pojechał tak, jak uważał, zapewne po prostu by za nim podążył.
— Niemniej jednak masz rację. Wybrana przez ciebie droga naprawdę okaże się bezpieczniejsza, zaś owi złodzieje nie wpadli na szczęście na to, by zmienić swój rewir — Mattia wskazał dłonią. — Za twym pozwoleniem.

Od Mattii cd. Xaviera

Krótkie, zimowe dni, szybko mijały. Zlewały się w jedno pasmo identycznych dni - nawet pogoda specjalnie się nie różniła. Mężczyźni wstawali wcześnie, jechali forsownie, robiąc tylko te krótkie postoje na posiłki. Wieczorem docierali do jakiegoś gospodarstwa, czasem trafił się zajazd, czasem noc pod chmurką, po której Mattia do południa rozcierał obolałe i przemarznięte barki. Zaraz po kolacji Mattia zadawał swemu wahadełku niezmiennie to samo pytanie "Wskaż miejsce, w którym jest lutnia Xaviera", następnie zaś nanosił kolejną kropkę na mapę, opatrywał ją datą. Każdego wieczora kolejny czarny punkt pojawiał się dalej na mapie, nieubłaganie wskazywał drogę złodzieja ku stolicy. Wydawało się, jakby sama lutnia, niczym dziewczynka z baśni, rzucała za siebie błyszczące koraliki, wołając swojego prawowitego właściciela by wyrwał ją z łap porywacza.
Dni mijały, Xavier robił się niespokojny. Nie wyrażał tego wprost, ale Mattii nie umknęła ta pogłębiająca się zmarszczka miedzy brwiami za każdym razem, gdy wahadełko wskazywało pozycję lutni, te zaciskające się usta, to mimowolne poprawianie zupełnie normalnie spoczywających na nadgarstkach złotych bransolet.
Dystans między nimi i złodziejem sukcesywnie się skracał, jednak niewystarczająco szybko. Jasnym stało się, że nie dogonią go zanim ten nie dotrze do stolicy. Ich konie już były zmęczone - by dogonić mężczyznę musieliby je wymieniać, a to rzecz jasna nie wchodziło w grę ani w przypadku Mattii, ani w przypadku Xaviera.
— Wspominałeś, że dzięki wahadełku możemy być pewni przybliżonej pozycji lutni... Jak bardzo przybliżona jest to pozycja? — zaczął Xavier, gdy przyszedł wieczór i mężczyźni po raz kolejny pochylili się nad mapą.
— Przybliżona — powtórzył za nim astrolog. Nie zamierzał ukrywać niedociągnięć swoich umiejętności przed bardem. — W mieście, w zależności od dokładności mapy, mogę oszacować w której części dzielnicy się znajduje. Potem, już bez mapy, możemy podążać za wahadełkiem tak, jak się wychyla, ale ponownie - pokazuje przybliżoną lokalizację, nie zaś drogę do przedmiotu, więc wskaże nam na przykład budynek, nie zaś wejście do niego lub konkretne piętro.
Isidoro byłby w stanie odnaleźć lutnię nie tylko precyzyjnie w przestrzeni, ale i w czasie - zwyczajnie powiedziałby, że złodziej pojawi się z nią w konkretnym miejscu, o określonym czasie, i cała pogoń by się skończyła. Isidoro jednak z nimi nie było, ale Mattia nie zamierzał nad tym dywagować. Poradzą sobie, miał już pewien plan.
— Czyli im bliżej, tym będzie trudniej... — westchnął Xavier.
— I tak, i nie — podjął astrolog, odkładając wahadełko. — Gdybyśmy zdołali doścignąć go na szlaku, to albo złodziej oddałby lutnię po dobroci, albo ja sam na nic bym ci się nie przydał. Nie jestem wojownikiem. Co innego w mieście. — Astrolog uśmiechnął się, uniósł brew. — Soria to stolica, tam liczą się pieniądze i koneksje, czyż nie?
Jednego i drugiego Mattia miał pod dostatkiem.


Warowne, kamienne mury otaczały miasto, broniąc niepowołanym dostępu. Po blankach regularnie chodziły patrole, w bramie - strażnicy legitymowali przyjezdnych. Komuś przetrząsano właśnie wóz wyładowany towarami, kupiec srożył się i chodził wokół strażników usiłując przypilnować, by żadne dobra nie ucierpiały. Kawałek dalej do miasta zdążała jakaś rodzina. Dwoje dzieci siedziało razem na osiołku, rozdziawiały buzie, wodząc wzrokiem ku szczytowi kamiennej bramy.
Zaraz za bramą, pod samymi murami, rozciągały się biedniejsze domy i budynki, jednak z każdą miniętą przecznicą Soria udowadniała, dlaczego nazywa się ją marmurowym miastem.
Początkowo były to pojedyncze budynki należące do miasta - wśród drewnianych frontonów wyróżniała się biała, geometryczna fasada jakiegoś urzędu, bądź publicznych łaźni. Czasem zdarzyła się świątynia, czasem siedziba bogatszego cechu rzemieślników. W miarę jak zbliżali się do centrum miasta, malowane bądź pociemniałe od pogody drewno stopniowo niknęło, rozpływało się w dominującej, surowej bieli marmurów. Te lśniły chłodną, zimową poświatą, której ostatnie skrawki płynęły szerokimi ulicami lepszych dzielnic, zwiastując nadciągający zbyt wcześnie wieczór.
— Dzisiaj już chyba zbyt wiele nie zdziałamy — westchnął Mattia, patrząc z rozczarowaniem w niebo. Zasnuwało się ciemnymi chmurami, zwiastując nocną śnieżycę. — Jutro możemy spróbować zdobyć jakąś mapę miasta i zasięgnąć języka wśród innych... Zobaczymy, czy złodziej był na tyle nieroztropny, by paradować z twoją lutnią po mieście...

piątek, 23 kwietnia 2021

Od Inanny – Muḫebti

A więc wreszcie ci się udało. Wyjeżdżasz.
Szorstki głos drugiego dziewczęcia musnął opalone uszko jasnowłosej, na co ta zerknęła złotymi ślepkami w stronę koleżanki, przerywając pakowanie swych niewielu własności w beżowy, brudny od piachu wór. Westchnęła ciężko, wzruszyła ramionami. Wreszcie mi się udało.
— Nie wiem co mam ci powiedzieć, Li.
— Nie musisz nic mówić. Cieszę się, że chociaż jednej z nas uda się wyrwać z tej dziury. Zwiedzisz świat, tak, jak sobie to wymarzyłaś. Tak, jak mi opowiadałaś. To dobrze. — Sheli kiwnęła głową, zaraz jednak układając smukłe dłonie na swych odkrytych ramionach, zupełnie jakby przez znajdujące się w ścianie szczeliny, przedostał się właśnie chłodniejszy powiew pustynnego wiatru. Inanna nie czuła jednak nic, prócz gorąca suchego powietrza. Brązowe tęczówki uciekły wzrokiem przed pytającym spojrzeniem młodej bardki. Kolejne kiwnięcie głową i słowa, wypowiedziane szeptem w swej kruchej niepewności. — Cieszę się.
Drewniane bransolety zagrały bojaźliwie, gdy młode dziewczę złapało za pożółkły notes, delikatnie układając go na szczycie spakowanych już drobiazgów. Miała nadzieję, iż po długiej podróży nie zastanie starych, kruchych kartek w kawałkach, kiedy to właśnie na nich znajdowało się to, co faktycznie tworzyło z jasnowłosej muzyka – proste piosnki, pieśni i ballady, wszystkie jej własnego autorstwa. Nigdy nie bałaby się jednak zacząć od początku, pomimo straconych wspomnień tak wielu lat.

czwartek, 22 kwietnia 2021

Od Antaresa - The Willow Maid (I)

Antares siedział sztywno za stołem, większość uwagi skupiał na tym, by nie rzucić się na jedzenie. Był głodny jak wilk, tak jak zawsze, ale tym razem nie siedział w żadnej podrzędnej karczmie, ani nie był na szlaku z sir Roderykiem. Młodzieniec bodaj pierwszy raz był na salonach, siedział przy szlacheckim stole, więc musiał jakoś się zachować. Stek, który normalnie nadziałby na widelec i błyskawicznie ogryzł, musiał teraz kulturalnie kroić nożem na niewielkie kąski, i każdy z nich starannie przeżuć, zamiast połknąć w całości.

Od Cahira cd. Mattii

Weszli do pomieszczenia, odebrali od Iriny talerze z obiadem. Nie usiedli. Cahir nie chciał jeść na stołówce. Od powrotu z Nylth unikał tłocznych miejsc, stronił od towarzystwa, nie wdawał się w rozmowy. Nie lubił, gdy pytano go, czy wszystko w porządku. Nie cierpiał, gdy spojrzeniami dotykano jego posiniaczonej twarzy i obtartej do krwi skóry na kostkach palców. Nie znosił, gdy sugerowano mu, by udał się do Raviego.
Zaproponował, by zjedli na dworze, pozorując to tym, że pogoda jest ładna, wiosenna, świeci słońce. Mattia skinął głową, zgodził się, o nic nie pytał. Wydawał się rozumieć.
Wyszli na zewnątrz, pokręcili się chwilę po okolicy, rozejrzeli za odpowiednim miejscem. Wreszcie, z braku lepszych opcji, usiedli pod starym drzewem rosnącym w pobliżu stajni, nieopodal padoku dla koni. Mieli stąd widok na grupę pasących się wierzchowców. Cahir, choć mrużył oczy, nie potrafił ocenić z tej odległości, które to były dokładnie. Podejrzewał, że znajdował się wśród nich Bębenek.
Mattia, nie patrząc na konie, zsunął płaszcz z ramion. Chwyciwszy go obiema dłońmi, strzepnął materiałem, rozprostował go, rozłożył w cieniu. Cahir nie był tak drobiazgowy, usiadł na trawie.
— No chodź — uśmiechnął się Mattia, ruchem dłoni zapraszając go, by zajął miejsce obok. — Zmieścisz się.
Cahir przesiadł się. Niezbyt gorliwie. Własnych spodni nie było mu szkoda, niebrzydkiego płaszcza Mattii owszem.
Położył talerz na kolanach, oparł się plecami o pokryty szorstką korą pień. Spoglądał na padok obojętnie, z umiarkowanym zainteresowaniem, mimowolnie wsłuchując się w skrzypienie kołysanych wiatrem gałęzi, szelest młodych liści, ożywiony świergot wróbli.
Do jego uszu doleciał tętent. Kątem oka dostrzegł zbliżający się zarys cienistej, rozmytej pędem sylwetki. Czarny koń, w ostatniej chwili hamując przed ogrodzeniem, zrył kopytami grunt. Grudki czarnej ziemi prysnęły na boki.
Cahir, rozpoznając Al-Falę, uniósł kącik ust. Al-Fala, rozpoznawszy go, stuliła uszy, strzeliła ogonem w powietrzu, zarżała krótko, głośno, jakby rzucając obelgę. Zerwała się, znikła tak prędko, jak się pojawiła.
— Nie jesz? — zapytał po chwili Mattia.
Cahir na niego nie spojrzał.
— Miałem nadzieję, że skoro udało nam się porozmawiać i wyjaśnić pewne kwestie, uda mi się coś przełknąć — zaczął, siląc się na niefrasobliwy ton. — Ale chyba się przeliczyłem. Ostatnio, wyobraź sobie, nic mi nie smakuje — uśmiechnął się gorzko. — Nawet wino.
Mattia odłożył widelec. Jego spojrzenie przygasło, uśmiech zsunął się z warg.
— Chodzi o Nylth, prawda? To przez to — bardziej stwierdził, niż zapytał.
— Nie wiem.
— Nie zapytam, czy wszystko w porządku. Domyślam się, że po tym, co miało miejsce, nie może tak być. Ale jeżeli jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić, jeżeli coś ci dolega...
— Jestem zdrowy — uciął Cahir.
Mattia popatrzył na niego łagodnie.
— Wiesz, co miałem na myśli.
Milczenie. Szum wiatru. Rżenie koni. Wściekły śpiew ptaków.
— A więc jestem chory — ustąpił Cahir wreszcie, wypowiadając słowa powoli, niechętnie, niemal lekceważącym tonem. Wiedział, że nie uda mu się oszukać Mattii. Nie miałby nawet siły próbować. — Ale nie troszcz się o mnie. Nic mi nie będzie, to nic poważnego. Przejdzie mi.
— Chciałbyś o tym porozmawiać? — zapytał Mattia w taki sposób, jakby spodziewał się, co zaraz usłyszy.
Cahir ledwie dostrzegalnie pokręcił głową.
— Nie przejmuj się mną — powtórzył. — Samo minie. Zawsze w końcu mija. To nic wielkiego. Każdemu coś kiedyś odebrało apetyt, każdy kiedyś zobaczył coś, przez co nie mógł spać w nocy. Potrzebuję czasu. Jeszcze kilku dni. Muszę pobyć sam, przemyśleć parę spraw, nie robić nic ponadto, czego się ode mnie absolutnie wymaga. I odpocząć. Jestem zmęczony, Mattia. Bardzo. I wciąż zły z powodu tego, co się wydarzyło.
Popatrzył na Mattię. Widząc wyraz jego twarzy, dodał ciszej, bardziej miękko:
— Ale nie na ciebie.
Na siebie, pomyślał, wracając spojrzeniem do pasących się koni. Na świat.
— Szanuję twoją decyzję — zapewnił Mattia, westchnąwszy cicho. Wyglądał, jakby także stracił apetyt. — Nie zamierzam narzucać swojego towarzystwa. Rozumiem, że potrzebujesz samotności. Domyślam się, co możesz czuć. Mnie także nie jest łatwo.
Cahir skinął głową grzecznie, z niewymuszoną uprzejmością.
— Przejdzie mi szybko, zobaczysz. Niedługo Cervan przydzieli mi nowe zadanie, a wtedy, nie mając wyboru, wezmę się w garść. Zajmę się bieżącymi sprawami, rozproszę, przestanę myśleć o Nylth. To tylko chwilowa słabość.
— Naprawdę przykro mi z powodu tego, co się wydarzyło.
Stłumił westchnienie.
— Mnie też, hrabio.
Spędzili kilka chwil w milczeniu. Mattia odłożył talerz, nie tknął już obiadu. Cahir siedział nieruchomo, spoglądał przed siebie nieobecnym, pozbawionym wyrazu wzrokiem.
— No proszę. Aldebaran?
Wałach wychynął zza krzewów, zbliżył się do ogrodzenia nieśpiesznym krokiem. Zatrzymawszy się, uniósł głowę, potrząsnął bujną grzywą, popatrzył na nich przyjaźnie, zachrapał cicho, jak gdyby na powitanie.
— To on — potwierdził Mattia.
— Myślisz, że jest głodny? — zapytał Cahir, podrzucając i łapiąc jabłko, które Irina dała mu do obiadu.
Na ustach Mattii pojawił się cień uśmiechu.
— Jeżeli tak, poszczęściło mu się.
Cahir zacmokał, podszedł do konia. Podał mu jabłko jedną dłonią, drugą poklepał go po szyi. Zahaczając wzrokiem o własne palce, zdumiał się. Wyglądały inaczej. Dziwnie obco. Nie było na nich pierścieni. Nie założył ich. Teraz jego ręka mogłaby należeć do kogokolwiek; wydawała się zwyczajna, przeciętna do bólu.
Spróbował w porę schować ją do kieszeni. Nie zdążył.
— Nie nosisz już pierścieni? — zagadnął Mattia, gładząc Aldebarana po chrapach.
— Och. Znudziły mi się — odparł Cahir obojętnym tonem, starając się, by zabrzmiało to naturalnie i swobodnie.
Nie miał ich na sobie od momentu, w którym zdjął je do czyszczenia po powrocie z Nylth. Zakrzepła krew osadziła się w ciasnych szczelinach między kamieniami a metalem, zaszyła w wąskich, trudnodostępnych miejscach, powpadała we wgłębienia. Cahir nie potrafił jej usunąć. Próbował kilkukrotnie. Z miernym skutkiem. Ilekroć ich dotykał, słodki, metaliczny zapach, wyimaginowany czy nie, przyprawiał go o mdłości.
Te pierścienie... Zauważyłeś, że ich nie mam, pomyślał Cahir, wbijając ręce w kieszenie, przyjmując niezobowiązującą pozę, nie patrząc na Mattię. Musiałeś wcześniej zwrócić na nie uwagę. Zastanawiałeś się kiedyś, jak wszedłem w ich posiadanie? Co musiałem zrobić, by je zdobyć? Wiesz przecież, że jestem niezamożny.
Nie powinieneś się mną interesować, hrabio. Nie jestem dla ciebie odpowiednim towarzystwem. Jesteś bystry, wielu rzeczy zapewne się domyślasz. W Nylth widziałeś, co potrafię. Jak myślisz, kto nauczył mnie tak się bić? Kto nauczył mnie zabijać? Dlaczego to zrobił? Mężczyźni, którzy towarzyszyli twojemu staremu znajomemu, byli najemnymi bandytami. Znali się na swoim fachu. Jak uważasz, kto z Gildii, oprócz mnie, zdołałby powstrzymać ich przed zrobieniem tego, za co im zapłacono? Aaron? Wojownik-weteran? Syriusz? Skrytobójca-zawodowiec? Kto jeszcze?
Może byłoby lepiej, gdybyś o niektóre rzeczy nigdy nie zechciał mnie zapytać. Może byłoby rozsądniej, gdybyś niektórych rzeczy na mój temat nigdy się nie dowiedział.
Dla dobra i twojego, i mojego, hrabio.

Niechichktośprzytuli:c

wtorek, 20 kwietnia 2021

Od Echa – Anottappa

— Ale jak to dzisiaj?
— No dzisiaj. Kazał przekazać.
Brązowa tęczówka uniosła się znad talerza z jajecznicą o zastanawiającej, brązowawej barwie – nie wydawała mu się spaloną, prędzej z jajek o zagadkowej jakości. Usta swe zasłonił kubkiem z kwaśną kawą, oparł naczynie o wargi i nawet wyjątkowo niezbyt przejął się jego chropowatą fakturą, która na myśl przywoływała jedynie brud, kurz, syf.
— I gdzie ja go niby schowam?
Zmarszczył czoło, z hukiem odstawił kubek, chcąc zwrócić na siebie uwagę. I choć nie odezwał się ani jednym słowem, oczy Zofii błysnęły wyjątkowo groźnie, wymagając kompletnego podporządkowania się tym lśniącym zawsze tęczówkom, które może kiedyś porównałby w romantycznym geście, w szelmowskiej zagrywce do najdroższych kamieni szlachetnych na świecie.
Teraz jedynie przywoływały mu na myśl spojrzenie nieświeżej szprotki, którą ostatnio zauważył na targu, gdy szukał jarzyn dla kobiety. Tych oczywiście nie znalazł – inna historia, inna kwestia.
— Tak bardzo się mnie wstydzisz? — parsknął w końcu brzydko i nieelegancko, bo elegancję już dawno od siebie odrzucił.
— Nie. — Szorstkość słowa porysowała polik, chłopak skrzywił się nieznacznie. Zarzucił nogę na nogę, odchylił się na krześle i swym spojrzeniem nakreślił w powietrzu kolejne, dosyć proste pytanie, które nie wymagało od niego słów. — Boję się, że znowu rozjebiesz mi krzesło.
— To było przypadkiem.
— Echo.
— Pierwsze, co miałem pod ręką. Wolałaś świecznik? — Na podkreślenie swojego gestu wyciągnął dłoń ku wspomnianemu przedmiotowi, musnął opuszkami metal.
— Nie dotykaj. To babki.
Mężczyzna prychnął, posłusznie jednak odsunął swe palce od zabarwionej na miedziany kolor nogi.
— No, to kto przyjeżdża?
— Myszkin. Jak miał problemy, to go Zosia kiedyś chow... — wyrwało się młodemu chłopcu stojącemu za Zofią, by sekundą później zostać zdzielonym brudną szmatą w polik. Echo skrzywił się nieznacznie. Może nawet mu współczuł, bo przecież doskonale znał siłę, która kryła się w tych jej spracowanych dłoniach, teraz zaakcentowaną zamachnięciem i szorstkim materiałem.
Grymas na jego twarzy nie wiązał się z gwałtownym gestem kobiety, a z przed chwilą usłyszanym nazwiskiem.

poniedziałek, 19 kwietnia 2021

Od Echa CD Mattii

Siwe, końskie ucho zastrzygło gwałtownie, kopyta ustawiły się w rządku, a kobyła parsknęła donośnie oburzona najwidoczniej niezauważonym jeszcze przez jej jeźdźca obrotem spraw. Mężczyzną, cały czas wypatrującym w chmurach odpowiedzi na stawiane mu przez otaczający go świat pytania, zakołysało odrobinę, lekko pociągnęło w przód – prędko jednak wrócił do znajomej własnej sylwetce stabilności, nogi nie przesunęły się, nie kopnęły kobyły, ciało ani razu nie rzuciło się na grzbiecie i w siodle, mogąc w ten sposób sprawić rumakowi ból. Wydawać się mogło, że w siodle go urodzono i w siodle się wychował, co pewnie było pewnym przejaskrawieniem, ale, bynajmniej, nie kłamstwem.
Powrócił swym ciemnym spojrzeniem do malującego się przed nimi gościńca, do przedmiotu, który najwidoczniej nagle i znikąd wyrósł przed łbem jego kobyły. Kharqa, jak się okazało, z przerażeniem w swych końskich oczach oraz z rozszerzonymi, burczącymi w oburzeniu chrapami przyglądała się drewnianemu znakowi nieco na prawo od swojej głowy, który miał czelność nagle i bez żadnej zapowiedzi dać pozwolenie jednej ze strzałek z nazwą odpaść od słupa. Ta kołysała się teraz niczym wahadło.
Jadący za nim Mattia wstrzymał swojego konia, a Echo parsknął cichym śmiechem, wstał w strzemionach i dłonią w uwierającej go, skórzanej rękawiczce zahaczył o cały czas strzygące ucho kobyły.
— Głupia — prychnął, ponownie wracając do siodła oraz do swej kamiennej twarzy, gdy zorientował się, że odrobina rozbawienia błysnęła w szlachetnym oku jadącego za nim panicza.
Biorąc wodzę w jedną dłoń, odchrząknął, a kobyłę musnął łydkami. Ta w końcu przeszła obok znaku, choć, tak na wszelki wypadek, nie spuszczała z niego swego bystrego oka i tańczyła pod siodłem na miękkich nogach, cały czas będąc gotową do ucieczki.
Chłopak nawet nie zauważył, gdy jego spojrzenie ponownie powędrowało ku wspomnianym wcześniej przez jego towarzysza obłokom. Te zwinnie prześlizgały się po błękicie, układały w fikuśne zakosy.
— Dotykanie chmur chyba pozostawię bogom — burknął w końcu krótko i równie tajemniczo, ostatecznie skupiając się na jeździe.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nędznym był towarzyszem. Do rozmowy, do wspólnych przejażdżek i dysput im towarzyszącym. Zagryzł więc polik od środka, przeklnął w myślach na swą nieszczęsną lewą rękawicę. Tę w końcu z irytacją zdjął i schował do kieszeni swych spodni.
Zastanawiał się, czy to rozbawione, ale w sposób ciepły i otwarty, spojrzenie, które zatrzymało się na jego sylwetce, nie jest jedynie ułudą, może przewrażliwieniem związanym ściśle z zawodem i z czujnością w zawód ten wpisaną.
— Możemy trochę skrócić sobie drogi — stwierdził w końcu, zwalniając odrobinę na Kharqie, by zrównać ze sobą konie i spojrzeć wprost na Mattię. Tak, by ten nie podziwiał jego pleców.
— Hm?
— Tam. — Uniósł nagą dłoń, wskazał na górujące na horyzoncie drzewo z charakterystycznie ułamaną gałęzią, którą ktoś złamać musiał umyślnie – opierała się bowiem o jego pień, raczej zostawiona tam specjalnie, niźli dopiero co strącona na ziemię przez mocniejszy powiew wiatru. — Skręcić za drzewem na wschód, oszczędzi nam kilku godzin. Ale albo prześpimy się pod niebem, albo ktoś w przydrożnej wiosce udostępni nam stodołę i trochę siana. Ale bezpieczniej — zauważył słusznie, bo w końcu od tego tutaj był. Od bezpieczeństwa, nie od dostarczania ewentualnych wygód i luksusów. — Przy następnym rozwidleniu stracimy po uchu. — Ciemne oko zerknęło na błyskający w płatku ucha Mattii kolczyk, jedna z dłoni Echa uniosła się do własnego ucha przyozdobionego biżuterią. — I może po oku. Dwóch.
— Bandyci?
Echo skinął głową.
— Ta. Podczas ostatniej przejażdżki w tych stronach pozbawiłem jednego oka — odpowiedział, szybciej i ciszej, choć nie zdołał ukryć rozbawienia i dumy, które nagle zatańczyły na twarzy.
— Brzmi jak ekscytująca historia.
Mężczyzna prychnął, wzruszył ramionami i przycisnął łydki do boków klaczy.
— Niezbyt — rzucił skromnie, nim Kharqa zakłusowała, by ponownie objąć przewodnictwo.

niedziela, 18 kwietnia 2021

Od Novy cd Pelagoniji

 Było tyle na głowie, a dzień nagle zdawał się upływać dużo szybciej. Tym bardziej, że Nova miała teraz tak dobre i wesołe towarzystwo. Odkładała właśnie kolejny ze swoich bibelotów, kiedy jasnowłosa wpadła na ten wspaniały pomysł.

— Tak! — nocnicy aż zabłysły oczy — Przesuniemy łóżko. Albo całkiem się go pozbędziemy. A tu — wskazała dłonią zasypany najróżniejszymi przedmiotami kąt — możemy zrobić bazę. Mamy mnóstwo koców i poduszek, wystarczy nam! A potem się za fortyfikujemy. Babcia Irinka na pewno pomogłaby nam się zabudować. Będziemy organizować spotkania i... och! Możemy wymyślić tajne hasło! — uniosła z dumą palec.
Podniecony pisk Pelagoniji mógł świadczyć tylko o jednym - chciała to zrobić.
— Tylko jakie? Masz jakiś pomysł?
Starsza z dziewczynek mruknęła w zamyśleniu i przysiadła na podłodze, opierając się ramieniem o miękki materac łóżka, gdzie leżała zwrócona teraz w jej stronę koleżanka. Spojrzały po sobie z uśmiechem.
— Kwiatki? — zaproponowała Nova.
— I herbata!
— Kwiatki, herbata i zabawa.
— Kwiatki herbata i zabawa.
— Ave, kwiatki, herbata i zabawa! — krzyknęły zgodnie, obejmując się za dłonie.
— I tylko ci, którzy znają hasło będą mogli poznać sekrety naszej bazy. — Oznajmiła z dumą Nova.
— Ale dobra forteca potrzebuje też imienia — zauważyła Pelcia. — Może spytamy kogoś o imię? Nasza baza będzie miała w sobie cząstkę gildii.
Twarz nocnicy zarumieniła się w podekscytowaniu.
— Musimy zebrać pomysły. Potem wybierzemy najlepszy.
I ruszyły. Przez korytarz rozświetlany popołudniowym blaskiem słońca, wpadającego przez okna. Jedna z dziewczynek podskakiwała radośnie, opowiadając o wielkich planach, druga podejmowała tematy z równie wielkim entuzjazmem. Notes i rysik tylko czekały pod ręką by spisać przyszłe imię tajemniczej bazy dwóch, niewielkich członkiń gildyjnej społeczności. W podekscytowaniu Nova zapomniała o zachowaniu zwanym powszechnie dobrymi manierami. Z rozmachem, śmiejąc się właśnie do Pelagoniji, otworzyła drzwi Martowego pokoju.
— O, pan Tasiu też tu jest! To dobrze, nawet lepiej!
Z uśmiechem spojrzała się po pobladłej Tassarionowej twarzy (choć blada jest już ona normalnie) i spotkała się z modrymi oczkami rudej głowy. Dwójka znajdowała się podejrzanie blisko siebie, jednak dziewczynka zdawała się nawet nie poświęcić temu głębszej myśli. O! A może mieli właśnie tańcować? Przypomniała sobie chwilowo jak wirowali wzajemnie na urodzinach Pana Mistrza.
— Coś się stało? — Niepewne pytanie rudej uzupełniło zirytowane prychnięcie elfa.
— Potrzebujemy imienia!
— Imienia? Kolejnego futrzaka będziemy mieć w...
— O, a co to powinno być za imię? — Marta wcięła się w wypowiedź towarzysza.
Dziewczynki spojrzały się po sobie.
— Musi być dostojne...
— ...i mieć w sobie ducha gildii!
— Nazwijcie to sobie Kao Reeves — odpowiedź wampira była szybka, jakby niecierpliwił się oczekiwaniem na coś.
Marta machnęła nań dłonią.
— Pięknych panów już ci w gildii zbyt wielu. — Odezwała się na wpół do mężczyzny, posyłając mu słodki uśmiech, a na wpół do dziewczynek. — Kobieca ręka bardziej się tu przyda.
Ciemnowłosą dziewczynkę zafascynowało imię użyte przez Tassariona. Zaraz wpisała w swój notatnik koślawe Kao Riwes i znów spojrzała na długonogą Martę. Ta widocznie zdała sobie sprawę na co oczekuje dziewczynka. 
— Może Genowefa?


Więc notatnik zawierał już dwa imiona. Dziewczynki chciały jednak przepytać jak największą ilość osób. Kierowały się więc do sali wspólnej, mając nadzieję znaleźć w niej o tej porze więcej indywiduów. Tuż przed drzwiami natknęły się jednak na blondwłosego pasterza. 
— Pan Chryzant! Niech pan poczeka! — Pelcia dogoniła go przed progiem. — Mamy małe pytanko. 
— Jak nazwałby pan przyjaciela? — obdarzyły go wyczekującym spojrzeniem.
— Przyjaciela? Pyra gotowana! Pod pyrą gotowaną. To porządna knajpka! Najlepsze towarzystwo — pomachał przed dziewczynkami palcem — i porządne, godne imię. Dla miśka... Czy towarzysza.
— Pyra gotowana — Nova powtórzyła pod nosem, zapisując coś w notatniku. Zamknęła okładkę, stanęła na paluszkach i przytuliła się mocno do mężczyzny. — Dziękujemy! 
Kiedy nocnica się odsunęła, zobaczyła jak Pelcia posyła w powietrzu całusa do Opheliosa. Z pewnością zostałyby z blondynem na dłużej, gdyby nie ekscytujące poczucie misji, które zagnieździło się w młodych umysłach. Dziewczynki pomachały mu i zaraz zniknęły za drzwiami sali wspólnej, uśmiechając się radośnie.
Mogły odetchnąć z ulgą. W pokoju znajdowało się parę osób. Na pewno znajdą wśród nich imiona warte uwagi. Nocnica zauważyła przy jednym stole Tadeusza w towarzystwie Adonisa i Nikolaia. Pociągnęła za sobą Pelcię, by jak najszybciej zdobyć od panów "informację", która wprawiała ją w tak ogromne podekscytowanie. 
— Dzień dobry! — zaczęła Pelcia, jednak Nova ponownie zbytnio pospieszyła się z pytaniem.
— Jakie znacie dobre imię?
Tadeusz podskoczył gwałtownie na nagłe pojawienie się dziewcząt.
— Plaga ethijska się pojawiła... — mruknął pod nosem.
— Plaga ethijska? Czy to na pewno imię? Może raczej tytuł? — dopytała niepewnie Nova — Chociaż dlaczego tytułem miałaby być plaga?
— Nie to tylko... Ethija miała kiedyś problem z zającami które — Tadeusz miał zamiar tłumaczyć, kiedy zdał sobie sprawę, że może lepiej będzie zmienić taktykę. — Z resztą tak, może być i imię. 
Siedzący przy stole mężczyźni popatrzyli z powątpiewaniem. 
— To bardziej była taka opowieść, legenda, niż prawdziwa plaga. Z resztą nawet gdyby miała miejsce to wyjątkowo dawno temu.
— To nie była prawdziwa historia — zaparł się Adonis.
— To jak brzmiała ta legenda? — Dziewczynki spojrzały zaskoczone na Kai, która przystanęła obok. 
— Froginator pewnie z chęcią by opowiedział — ciemnowłosy spojrzał złośliwie na Tadeusza. 
— Nie.
— Panie Tadziu! — Nova przeciągnęła ostatnią głoskę wpatrując się w żabę.
Wywołany wykonał jedynie nieokreślony gest lepką łapą. A zanim ktokolwiek znów coś powiedział głos zabrał Nikolai, wracając do pierwotnego tematu.
— Grzegorz Brzęczyszczykiewicz. Takie imię będzie pasować?
— Och! Oczywiście! — Nova już zaczęła zapisywać, kiedy gwałtownie zatrzymała dłoń, zdając sobie sprawę, że tego nazwiska z pewnością dobrze by nie zapisała. Było... Trudne. — Jak to zapisać? Panie Nikolaiu, może pan to wpisać?
Wyciągnęła w jego stronę zeszyt i rysik. Mężczyzna bardzo niepewnie przyjął owe przedmioty. Zdawał się kompletnie nie wiedzieć co ma z nimi zrobić. Z opresji miał wyrwać go Tadeusz, sięgając po ołówek i kartkę.
— Źle wpiszesz, znawco ortografii. — Adonis uprzedził drugiego medyka i chwycił za notes przesuwając go z dala od śliskich kończyn. 
— Dla kogo szukacie imienia? — Kai wydawała się ciekawa nowego pomysłu dziewczynek. 
— Nie możemy powiedzieć.
— Tajemnica!
— Och, więc to tak? — kobieta spojrzała na Adonisa, który właśnie wpisał nazwisko w notes. Chwyciła za zeszyt i podała go Pelci. — Może wymienimy się tajemnicami? — ściszyła głos — Słyszałyście kiedyś o Eilean Mor?
Dziewczynki spojrzały po sobie. W końcu Pelagonija przerwała zapadłą ciszę.
— Eilean Mor?
Kai rozejrzała się czy nikt nie patrzy, próbując zwiększyć wagę owej tajemnicy. Gestem wskazała by dziewczynki za nią poszły. Przeniosły się w nieco bardziej opustoszały kąt. Kai przysiadła wygodnie na stole i upewniając się, że jej towarzyszki również siedzą wygodnie zaczęła opowiadać. 
— Eilean Mor to wyspa. Choć niektórzy mówią, że to żywy byt. Miejsce, którego nie da się odnaleźć. Nie widać jej na horyzoncie, nie wejdziesz na nią bez opłaty, ale czasem... Czasem marynarze widują na morzu mgłę, okalającą kształt górzystej wyspy. Ciemnieje we mgle i zaraz znika. A na wyspie jest skarb. Cała wyspa jest skarbem. Ale to jedno miejsce... Stara opowieść mówi, że w gąszczu drzew skryte jest zaczarowane źródło. Jego woda płynie w każdej roślinie tej wyspy, zasięga głęboko w glebę, która rodzi czarowne istoty. A wszystko dzięki Eilean Mor. Pani, która poświęciła to co najcenniejsze, dla czegoś co dla niej miało jeszcze większą wartość. 
— Poświęciła życie? — dopytała Nova.
— Hmm, tak, poniekąd — Kai zamyśliła się — Choć Eilean Mor wciąż żyje. Posłuchajcie. — widząc w oczach dziewczynek, że nie rozumiały, sięgnęła dłonią po lutnię.
Już po chwili rozbrzmiała przyciszona melodia, a głos bardki opowiedział historię szlachetnej pani. Dziewczynki słuchały oczarowane i jeszcze jakiś czas po ustaniu muzyki, nie mogły zebrać w sobie głosu. Historia była doprawdy... wyjątkowa. 
Kiedy podlotki wyczerpały już wszystkie swoje pytania, na które Kai niestrudzenie odpowiadała, Nova poprosiła kobietę by nieco się zbliżyła. 
— Pani Kai, opowiedziała nam pani o Eilean Mor — nocnica spojrzała na Pelagoniję, a widząc że ta potakuje domyślając się co chce zrobić, kontynuowała — więc możemy powiedzieć o co chodzi. Budujemy bazę. A wiadomo, że najlepsze bazy noszą wspaniałe imiona. Ale nie może pani nikomu o tym powiedzieć! Jeszcze nie teraz.

Dzień szybko minął, kiedy dziewczynki skrupulatnie pracowały. Musiały przerwać poszukiwania imienia, by kontynuować porządkowanie wspólnego pokoju. Wieczorną porą wybrały się do sali jadalnej i gdy zasiadały do stołu Novę uderzyła gwałtowna myśl. 
— Pel, chyba już wiem! — spojrzała na przechodzącą niedaleko kucharkę — Irina Wspaniała. Nazwijmy ją tak! Pani Irinka zasługuje! Tyle dla nas wszystkich robi.






Notka od autora: dziękuję wszystkim z dc, którzy wzięli udział w akcji "rzuć imię", oraz wszystkim z nich, którzy pozwolili użyć tutaj swoich postaci uwu

Od Kai CD Nikolaia

Usłuchała cudzych palców, poddała się muśnięciu opuszków. Mięśnie pod skrzącą się dzięki wodzie skórą zamruczały, gdy dłonie przeszły od jednego pieprzyka do drugiego, gdy wyznaczyły na kobiecie jeszcze nieznaną jej konstelację, nigdy nienazwaną, nigdy nieujarzmioną.
Parsknęła cichym śmiechem na myśl o gwiazdach błyskających na jej skórze i o pewnym elfie, który, będąc święcie przeświadczonym, że znał każdą gwiazdę na niebie oraz odpowiednie jej położenie, nie zdołał nigdy nadać nazw tym należącym do Montgomery. Bo te przywłaszczyła dla własnego ciała, dla własnych oczu i dla dłoni własnych wybrańców, przed którymi zrzucała swe szaty, a następnie obnażała linie ramion, bioder, łydek. Odebrała je bezlitośnie rudowłosemu elfowi, bogini nocnego nieba, bogini jego muzyki i jego snów.
Czasami zdawała sobie sprawę z własnej boskości. Czasami zupełnie o niej zapominała, choć to drugie jednak zdarzało się jej jedynie w zaciszu własnych luster i zwierciadeł, tafli przeznaczonych jedynie dla szmaragdowych oczu właścicielki łamiącego się w szkle oblicza. A w tym dostrzegała wady. Palcem podążała po rozstępach tworzących się na biodrach i w dawno zapomnianym języku swej babki szeptała ciche prośby do bogów o przywrócenie skórze ciągłości. Kciukiem uciskała na tracące na jędrności biodra i pośladki, przeklinała ostro, po męsku, niby marynarz rozczarowany swoją beznadziejną kochanką, która nie zdołała zaspokoić jego żądz. Opuszkami masowała poliki, skrzętnie omijając czoło, może w trwodze, że to pod dotykiem heksy zamieni się, pomarszczy się jeszcze bardziej, że palce odbiorą mu wilgoć, a to, jak papier na którym pisała swe nic niewarte pieśni, pogniecie się, by następnie nadawać się jedynie do śmietnika, będąc godnym pożałowania.
I tylko łydki i piersi ratowały kobietę od upadku, od całkowitego rozkładu wiedźmy przerażonej upływającym coraz prędzej czasem. Zastój trwał tak krótko.
W cudzych dłoniach odnajdowała jednak swą boskość i swą świetność, kochała w nich każdą zmarszczkę, każdą stworzoną jedynie przez czas linię, po której męskie lub damskie dłonie szukały drogi swojego życia – byli dla niej nieodkrytymi przez nikogo chiromantami. Nawet jeżeli bliżej im było do rumpologów.
Gdy ich palce zatrzymywały się na kobiecej łopatce, pragnęła, by to z tej łopatki odczytali swą przyszłość. Chciała zawierać w sobie ich najskrytsze żądze i pragnienia, w niemym krzyku, który pozostawiała jedynie na skórze kochanków, żądała, aby wyrwali z kobiecego ciała kość, by zanieśli ją do najlepszego ze skapulimantów, by ten oświadczył następnie, że zrobili to jedynie na marne, bo łopatka heksy ciągnęła za sobą jedynie zgubę, bo łopatka to relikwia, a wraz z jej wyrwaniem sprowadzili na siebie dawno zapomniane klątwy.
Okropną boskość niosła w sobie szmaragdowooka Kai, ale nie robiło jej się z tego powodu przykro.
— Wino, winogrona, ser — powtórzyła po nim i pocałowała kącik ust, z których przed chwilą uciekło kilka zdań. — Niezbyt skomplikowane masz postulaty.
Parsknęła śmiechem prosto w męskie usta, a dłonie objęły jego poliki, opuszki zatańczyły na kościach policzkowych. Podobało jej się bardzo, jak dzwonki uspokoiły się na chwilę, gdy oparły się o żywą skórę, zakontrastrowały swym chłodem z jej ciepłem i może w tym nagłym szoku zamilkły, smakując, poszukując rozkoszy i odpowiedzi na swe pytania.
Kobiece rzęsy musnęły męską twarz, gdy usta oparły się o usta, wargi poruszyły się subtelnie i pozostawiły po sobie widmo mydlanej wody z balii oraz ewentualny posmak olejku różanego specjalnie przeznaczonego do kąpieli.
Szmaragd błysnął w tęczówce filuternie.
— A mogłabym ci dać zdecydowanie więcej.
Czasami marzyła, jakby to by było, gdyby zaszyła się na królewskim dworze. Stanęła po prawicy potężnego króla, słodkim głosem wyszeptałaby jego pragnienia oraz obdarzyła swoimi radami, a złoto na jej nadgarstkach potwierdziło kobiece słowa.
Pozostawała jedynie coraz prędzej wychładzająca się woda oraz już zawsze mające towarzyczyć Montgomery widmo nigdy nieodnalezionego domu, wiecznej podróży, ciągłej tułaczki.

Od Mattii cd. Echo

— Wskazanym byłoby wyruszyć jak najszybciej — odparł Mattia, odwracając się do Echo. — Dzisiaj jest już jednak nieco późno, nie ujedziemy daleko. Sądzę, że jutrzejszy poranek byłby optymalny...? — Astrolog zawiesił nieco głos, czekając na odpowiedź.
Drugi mężczyzna przechylił nieznacznie głowę, poruszył ramieniem. Mattia zinterpretował to jako zgodę, trudno się jednak było doszukać w tym geście wielu emocji - raczej była tam akceptacja logiki, jaka stała za propozycją astrologa.
Mattia miał mieszane uczucia względem ich wspólnej misji. Z jednej strony ciepło wspominał swój pobyt w Almerze i choć od powrotu z owego miasta minęło ledwie parę tygodni, mężczyzna nie miał nic przeciwko, by znów znaleźć się w tamtych okolicach. Szczególnie teraz, gdy odłamki Zwierciadła nie wpływały już na pogodę i nie ściągały mieszkańcom na głowy rozszalałych burz. Ładna pogoda, nadmorskie klimaty - czego chcieć więcej?
Z drugiej strony pozostawał sam Echo. Mattia niczego o nim nie wiedział, prócz może wzmianki o tej małej scysji z Xavierem, o której plotkowała Irina. Mężczyzna ledwo pojawił się w Gildii, ledwo został przedstawiony, i Cervan już postanowił zrobić użytek z jego umiejętności. Wysoki wzrost i gracja poruszania pozwalały od razu rozpoznać w nim wojownika, zaś ciemna karnacja i twardy akcent - przybysza z dalekich krain. Poza tym - Mattia nie wiedział nic. Cóż, widać czekająca ich wspólna podróż i misja będą okazją, by to nadrobić.
Cervan również zgodził się z Mattią, spotkanie szybko się zakończyło. Echo skinął na pożegnanie głową, wymówił się jakimiś sprawami i zniknął w trzewiach budynku.


Aldebaran przemierzał gościniec żwawym krokiem, kierując się na północ, ku Almerze i wybrzeżu. Mattia w zamyśleniu błądził wzrokiem po przepływających wokół krajobrazach. Ten moment, gdy zima cofała się na dobre, gdy świat oddawał się pod panowanie wiosny, zawsze w pewien sposób go fascynował. Może dlatego, że wraz z Isidoro wychowali się wśród niedostępnych, wiecznie ośnieżonych szczytów gór, a ciepłe pory roku widzieli tylko jako grę kolorów daleko w dolinach.
— Wiosna przychodzi niezmiennie co roku, za każdym jednak razem jej nadejście wywołuje w moim sercu tę samą radość. Choć może z racji pochodzenia niestosownym byłoby mi cieszyć się z odejścia zimy.
Milczący do tej pory, siedzący niemal nieruchomo w siodle Echo odwrócił się do niego nieznacznie.
— To znaczy? — zapytał krótko.
— Większość życia spędziłem w siedzibie mego rodu, Castello Stellato. Znajduje się niemalże na szczycie Monte Cervino, w sercu Białych Turni. Mamy tam dwie pory roku - zimę i srogą zimę — wymienił z pogodnym uśmiechem.
Na twarzy Echo przez moment odmalował się wyraz grozy, ale mężczyzna szybko go zamaskował.
— Tam da się żyć? — spytał z powątpiewaniem.
— Cóż, jedzenie i drewno na opał trzeba sprowadzać z dolin i dbać o solidny zapas jednego i drugiego, ale tak. Jak najbardziej da się żyć.
— Co to za życie — Echo mruknął pod nosem.
— Coś za coś — odparł filozoficznie Mattia. — Taka jest cena życia ponad chmurami. Gdy pierwszy raz opuściłem zamek jako dziecko, i zszedłem w doliny, do miasta, nie mogłem oswoić się z myślą, że są tak daleko. Że nie mogę dotknąć chmur.
Wzrok Echo mimowolnie powędrował w górę, ku tym kilku obłoczkom odznaczającym się na błękitnym niebie. Mężczyzna pokręcił głową.
Dla tych, którzy nigdy nie wspinali się na szczyty tak abstrakcyjnie wysokich gór, spacer ponad chmurami wydawał się nierealnym snem. Chmury był w końcu integralną częścią niebios, pozostających daleko poza zasięgiem zwykłych śmiertelników. To przyroda mówiła przecież "nie idź dalej, zawróć!" - nieprzebyte śniegi, lawiny i porywiste wiatry nie były jedyną przeszkodą. Samo powietrze robiło się coraz rzadsze, każdy oddech wydawał się nie dość głęboki, niewystarczający. Mimo to właśnie takie miejsce wybrała rodzina D'Arienzo na swą siedzibę, zaś Mattia, rozważywszy wszystkie za i przeciw, niezmiennie dochodził do wniosku, że szczyt Monte Cervino, choć kapryśny i niegościnny, stanowił najlepsze miejsce dla astrologów.

Od Xaviera cd. Mattii

Niedopowiedziana cześć zdania zawisła między nimi ciszą i ozwała się ciężkością, która siadła mu na karku; zgarbiła go znacznie, oswobodziła od wzniosłych postaw, aby przybrał pozę dość zbliżoną do sępich manier. Chłopak zginał się nad mapą, ściągał brwi i wpatrywał się w naniesione przez Mattię oznaczenia — możliwie po stokroć, w trakcie ich dopiero co rozpoczętych przygód, krzywiąc się do papieru, niemalże jakby chciał wymusić na martwym przedmiocie, żeby chociaż w magiczny sposób przemówił. Odkrył coś ponad ścieżki, pokraczne kopczyki i fikuśnie zdobioną koronę nad Sorią, która dość mocno odróżniała się szczegółem od innych znaków na mapie.
— Dotąd kierował się głównym traktem. — Upierścieniona dłoń zawisła nad mapą. Lekkim ruchem przesunęła się wzdłuż drogi i zatrzymała się nieopodal dopiero co zaznaczonego punktu. Xavier postukał palcem w rozdroże. — Ale tu będzie miał szanse, żeby z niego zboczyć.
— W stronę wybrzeża. — zauważył Mattia.
Bard kiwnął głową. Pobieżnie przebiegł wzrokiem po kilku punktach. Odznaczała się szeroko zapisana nazwa Berneck, niedaleko na północ Almera oraz parę innych miast i miasteczek nieregularnie rozrzuconych po krawędzi lądu.
— Albo do Sorii.
— Myślisz?
— Wyłącznie zakładam.
Ciężko westchnął. Złoto na nadgarstku zsunęło się po ręce, rozbrzmiało krótkim, ostrym dźwiękiem w momencie, gdy uniósł dłoń do twarzy i wierzchem odrzucił z oczu wzburzoną grzywkę. Zerknął na Mattię; astrolog również nieznacznie nachylił się nad mapą, czoło zbrudziła mu drobna zmarszczka, knykieć z sygnetem przystawił do ust.
— Musi mieć cel. Nie ukradł tego przypadkowo.
— W innym przypadku nie rwałby tak naprzód. — dokończył Xavier. — Jeśli zabrałby to chłop, któremu ambicje urosły ponad gwizdanie na trawie, to błyskotka zaprowadziła nas do pierwszego lepszego chlewa, a nie aż tak daleko od Tirie.
Chłopak wykonał niezgrabny gest, wskazał na oszlifowany minerał, zawinięty łańcuszkiem wokół palców astrologa. Mattia, możliwie z grzeczności, lekko się uśmiechnął, podniósł na niego wzrok.
— Próba sprzedania lutni też nie wchodzi w grę.
— Na pewno nie u normalnego kupca. — zgodził się bard. — Instrumenty dość ciężko spieniężyć. Zwłaszcza takie, które nie zostały wyskrobane na kolanie wioskowego cieśli. Nie sprzeda tego byle komu, bo nie dostanie za to odpowiednich pieniędzy, ale również nie zwróci się do kogoś wyższego stanu, bo zostanie wyśmiany, albo nawet pogoniony przez straż.
— Zawsze są zakłady zastawnicze albo inni lichwiarze.
— Dlatego obstawiłem, że może zmierzać do stolicy. Sprzeda to tam lub nigdzie.
— Jeśli tak, to chyba nawet możemy założyć, że musi być już z kimś umówiony.
Xavier delikatnie skinął głową, wyprostował krzyż, ręką rozmasował zbolały kark. Mattia nadal zginał się nad mapą; subtelna zmarszczka pogłębiła się, odcisnęła się na czole większą zadumą.
— Normalnie musielibyśmy go dogonić, zanim dotarłby do Sorii. W mieście nie dalibyśmy rady go odszukać, ale dzięki temu, że masz to wahadełko, to możesz go łatwo...
Machnął dłonią, pstryknął w palce. Na moment zamilkł, próbował dobrać odpowiednie słowo.
— Wytropić? — dokończył za niego astrolog, uśmiechnął się delikatnie. — Na razie możemy być przynajmniej pewni jego przybliżonej pozycji. 
— To i tak dużo.
Xavier westchnął ciężko, opadł plecami na ścianę pieca; żar utrzymał się w palenisku, nagrzany kamień promieniował miłą ciepłotą. Nie mógł się powstrzymać, żeby nie odgiąć głowy i nie przymknąć oczu, chociaż na krótki moment wyciszyć myśli. Wiatr szeleścił, stukał w okiennice i zacinał w okna domostwa ni to mokrym śniegiem, ni zlodowaciałą mżawką.
— Xavierze. — odezwał się za niedługą chwilę Mattia.
Chłopak gwałtownie uniósł głowę, otworzył oczy. Odchrząknął.
— Tak?  
— A może on wcale tego nie chce sprzedać? — zauważył. — Tylko zagarnął to na własny użytek?
— Niemożliwe. — oburzył się Xavier — Co za bard zrobiłby to drugiemu bardowi...
I niespodziewanie przerwał w połowie zdania. Zaciął usta, zmarszczył brwi, aż urodził z myśli wniosek. Gwałtownie wypuścił powietrze przez usta i nie bacząc na kultury, przeklął paskudnie. 
Mattia mógł mieć rację, a bardowi ta myśl wybitnie się nie podobała.