poniedziałek, 31 maja 2021

Od Lei cd. Sophie - Misja

Miętosiłam w palcach uzdę, czując, jak z opuszków palców powoli zdziera się powoli naskórek. Byłam daleko od domu, daleko od gildii, a przy okazji nie miałam właściwie żadnych informacji na temat tego, co się stało - droga do Defros zajęła, mimo wszystko, sporo czasu i wszelkie poszlaki zdążył już zmyć deszcz. Gdyby było ciągle słonecznie albo przynajmniej bezwietrznie, może udałoby się coś zdziałać - ale równie dobrze mogłam żądać, by zatrzymał się świat.
— Mocniejszy kwas wypiera słabszy. Jakikolwiek demon zalągł się w tej posiadłości, Balthazar na pewno sobie z nim poradzi — stwierdziła w końcu Sophie, a dla podkreślenia swoich słów uderzyła pięścią o wnętrze dłoni.
Parsknęłam śmiechem, a moje ramiona jakby nieco się rozluźniły. Spojrzałam z wdzięcznością na dziewczynę - z pewnością również niepokoiła się przebiegiem misji, ale emanowała od niej taka pewność siebie, że właściwie czułam się gotowa zmierzyć choćby i z najgorszą marą senną. Perspektywa sprowadzenia kogoś dodatkowego, kto w dodatku byłby odpowiednio wykwalifikowany, gdyby sprawdził się najgorszy scenariusz, była kusząca, ale obie dobrze wiedziałyśmy, że nie ma na to czasu, dość zajęła już podróż w jedną stronę. Gdybyśmy miały jeszcze wracać do Gildii i z powrotem do Ravenglen, kto wie, czy nie byłoby kolejnych ofiar, a do tego absolutnie nie chciałam dopuścić. Dreszcz mnie przechodził na samą myśl już o pierwszej zbrodni, choć nie widziałam ciała, sam raport przedstawiał sporo drastycznych szczegółów, a ich zadaniem przecież nie było budowanie napięcia czy zbytniej obrazowości, tylko zwięzłe przedstawienie faktów.
— To chyba tutaj — stwierdziłam, wskazując na największy dom w zasiągu wzroku. Wioska może nie była maleńką ulicówką, ale poszczególne domy przywodziły na myśl raczej chatki, były dość małe i pokryte strzechą, dlatego budynek z dachówkami, mający ponadto wyraźne funkcje mieszkalne, budził skojarzenia z lokum osoby najwyższej rangą spośród tutejszych. — Mam nadzieję, że nie ma tu żadnych psów, żeby odstraszać nieproszonych gości.
— Wątpię, do burmistrza raczej często przychodzą ludzie z różnymi sprawami — Sophie zwinnie zsiadła z konia i podeszła do bramy.
— Żebyś poznała naszego - zaśmiałam się. — Siedział u siebie prawie jak w fortecy, kontaktowało się z nim głównie przez gosposię. Chyba dlatego po miesiącu znaleźli jakiś kruczek i zmienili go na kogoś bardziej towarzyskiego.
— Brzmi jak marzenie. Według raportu, ten akurat został wybrany zaraz po stypie Verdam'a, więc pewnie jest całkiem lubiany.
Weszłyśmy przez furtkę - zawiasy były dobrze naoliwione, nie wydobył się z nich najlżejszy skrzyp. Ogród był również dobrze utrzymany, choć skromnie, tu i ówdzie kwitły rabaty kwiatowe, sporo miejsca zajmowały też grządki warzyw, równe jak od linijki. Przy marchewkach kucał starszy pan w słomianym kapeluszu i wełnianej kamizelce, odruchowo przypisałam mu rolę ogrodnika.
— Przepraszam, możemy zająć chwilę? — zagaiłam, a kiedy spojrzał na mnie, wstał i kiwnął głowę w stronę nas obu. — Dzień dobry. Jesteśmy z gildii Kissan Viikset, Lea i Sophie, przyszłyśmy w sprawie ostatnich wydarzeń, szukamy burmistrza Ravenglen. Czy to może jego dom?
— A i owszem — uśmiechnął się szeroko. — We własnej osobie, cieszę się, że ktoś już przyjechał, bardzo mi miło. Może herbatki? Gdzie reszta drużyny, badają już może miejsce zdarzenia? Och, zaraz mi wszystko opowiecie, proszę za mną, proszę, pewnie jesteście zmęczone po takiej drodze, żeby takie panny w taką podróż wysyłać... ale nic, porozmawiamy, omówimy wszystko, no prędko proszę za mną.
Otrzepał spodnie z ziemi i odstawił pod jabłonkę narzędzia, po czym miłym, ale nieco niecierpliwym gestem, zaprosił nas do domu.

Sophie?

piątek, 28 maja 2021

Od Isidoro - Luck is where opportunity meets preparation (I)

Isidoro umoczył pióro w kałamarzu i już miał przyłożyć je do kartki, gdy...
— Hej... — Rozległo się tuż koło jego ucha, siedzący obok chłopak pociągnął go lekko za rękaw. — Tam jest minus w potędze?
Astrolog drgnął, rozkojarzył się. Zerknął w notatki sąsiada, porównał z tym, co na tablicy.
— Nie, to tylko wyciągnięte θ.
— A, faktycznie. Dzięki.
Profesor Cardano znany był z tego, że bazgrał po tablicy, jednak dzięki pomocy swej asystentki, Ady O'Brienn, która pokrywała tablicę schludnym pismem w czasie, gdy profesor prowadził wykład, zazwyczaj nie był to problem. To był jednak ostatni wykład przed Świętem Przesilenia, Ada pojechała już do swojej rodziny, a biedni studenci musieli męczyć się z koślawymi całkami autorstwa podstarzałego profesora.
Isidoro próbował wrócić do pisania, niestety atrament widać znudził się pokornym siedzeniem w rozcięciu pióra i stworzył artystycznego kleksa na środku pustej kartki. Astrolog wydał z siebie ciche "uhh", sięgnął do torby po bibułkę, by zebrać nadmiar atramentu, nim ten przesiąknie przez kolejne kartki.

środa, 26 maja 2021

Wywiady z postaciami vol. IV

Witajcie kochani!

Ankieta związana z wydarzeniem dobiegła końca, więc nadeszła pora na oficjalną zapowiedź kolejnej edycji wywiadów!
Na czym będą polegać wywiady?
To bardzo proste. Na potrzeby wydarzenia powstanie specjalny kanał, na którym będziecie mogli na bieżąco zadawać bądź odpowiadać na pytania związane z postaciami obecnymi na Gildii. Nie ma głupich pytań, będziecie mogli pisać, co tylko zechcecie, oby tylko nie obraziło to innej osoby.
Zasady i termin 
A przeprowadzonej na discordzie ankiecie wygrał pierwszy termin, więc zabawa będzie trwała od 29 maja do 6 czerwca! 7 czerwca dostęp do kanału zostanie wyłączony.

Zasady
1. Pytania i odpowiedzi będą mogły być zadawane i udzielane tylko na przeznaczonym do tego kanale.
2. Uprasza się, by wszelkie rozmowy między autorami na temat czyjejś odpowiedzi były prowadzone na kanale @ploteczki, aby nie zgubiły się wśród tego kolejne pytania.
3. Aby wiadomo było, do kogo skierowane jest pytanie, trzeba oznaczyć autora tej postaci i wskazać, o którą chodzi (jeśli posiada ich kilka).
4. Prosimy o odpowiadanie na pytania poprzez zacytowanie ich (można wówczas wyłączyć pingowanie pytającego). Pozwoli to zachować porządek i kontrolować, kto dostał już odpowiedź. 
5. Istnieje opcja przesłania pytania anonimowo. Wystarczy przesłać swoje pytanie administracji w prywatnej wiadomości i napisać, do kogo je kierujecie.
6. Pytania można kierować tylko do postaci, których autorzy zgłosili się do wywiadów. W przypiętej wiadomości na kanale znajdować się będzie lista, kto bierze udział w zabawie, powstanie też rola, by takowe osoby wyróżnić.

Dodatkowa zabawa

Tak jak w poprzedniej edycji Wywiadów udostępniony zostanie kanał #za-kulisami, na którym wasze postaci będą mogły komentować odpowiedzi innych!

Lista postaci biorących udział
Adonis Nykvist
Akamai
Antares
Apolonia
Aries Bravis
Aurora
Balthazar
Banshee
Cahir O'Harrow
Cervan Teroise
Echo
Eugeniusz Drak
Ignatius Teroise
Inanna
Isidoro D'Arienzo
Javiera Badwolf
Lea Catherine Harwell
Leonardo Montegioni
Madeleine Louise Mae Zabini
Marta
Mattia D'Arienzo
Narcissa Aigis
Nicolas Cedric Stricklander
Nikolai
Nova
Ophelos Chrysanthos
Pan Sokolnik
Pelagonija Eternum
Sophie Egberts
Syriusz
Tadeusz Softmantle
Tallulah Barbeau
Tassarion
William Crox
Yuuki Tenebris
Xavier Delaney


Dziękujemy za uwagę!
Administracja  

poniedziałek, 24 maja 2021

Od Inanny CD. Isidoro

Śniady paluszek wylądował na gładkiej powierzchni pożółkłej kości, z wolna wędrując stwardniałym od ciągłego szarpania strun, opuszkiem po całej jego długości. Inanna ściągnęła ciemne brewki, cały czas, z wyjątkowym skupieniem, wpatrując się w potężny szkielet nieznajomej istoty, wiszący właśnie na kamiennej ścianie wygaszonego kominka. Mimo tak wielu podróży, mimo tych wszystkich kilometrów, terenów przebytych w towarzystwie reszty minstreli, młoda bardka nigdy nie napotkała się na stwora, jakkolwiek ów szkielet przypominającego. Wraz z resztą ulicznych sierot nieraz wysłuchiwała jednak opowieści miejscowych wiedźm, w ciasnej grupie siadając przed obliczem uśmiechniętej, młodej kobiety, między czterema ścianami kolejnego z rozpadających już się budynków. Mówiły o smokach. Potężnych bestiach, smukłych i lekkich, z niewyobrażalną gracją przedzierających się przez nieprzebyte połacie błękitnego nieboskłonu, pilnujących wśród chmur porządku oraz spokoju. Czy mogły więc istnieć podobne kreatury, miast powietrze, zamieszkujące głębokie zbiorniki słodkich wód? Czy tym właśnie były malujące się przed bardką szczątki?
— Noż cholera jasna, powagi trochę, powagi! — Donośny wrzask dotarł do wrażliwych, dziewczęcych uszu, budząc w jasnowłosej nagłe zdenerwowanie i wprawiając smagłe kolanka w ruch, kiedy młoda bardka podskoczyła z zaskoczenia w miejscu. Pospiesznie zrobiła krok w stronę Isidoro, chcąc uchować smukłe ciałko za niską posturą astrologa przed kolejną falą krzyków oraz złości, jeszcze zanim którykolwiek z gildijczyków zdecydował się postawić stopę na pierwszym stopniu starych, drewnianych schodów. Zerknęła złotymi ślepkami na źródło całego zamieszania. — Nikt w tym pieprzonym mieście nic nie wie, nikt w tym pieprzonym mieście nic nie robi. A skoro ryby nie biorą, skoro pracy nie ma, to może byś bydlaku ruszył dupę i się problemem zajął, a nie, czekasz na cud, może jeszcze od samej Erishy, co? Do diabła z wami i tym całym, przeklętym Taewen!
— Proszę się uspokoić. Na bogów, co ja poradzę, że- — Po pierwszym piętrze rozniósł się kolejny głos, przyćmiony i utyrany, zdecydowanie należący do mężczyzny.
— Zaginęły trzy młode kobiety. Trzy! A ty, łajzo, każesz mi się uspokoić? — Do gildijczyków dotarł huk rozbijanego szkła. — Pierdol się, nie mamy już o czym rozmawiać.
Ciemnowłosa pannica wyskoczyła zza rogu, łypiąc wzrokiem bursztynowych tęczówek na swego, dalej uchowanego między bezpiecznymi ścianami ciasnego gabinetu, rozmówcę i objawiając się zmieszanym gildijczykom w całej swej, bezspornie niespodziewanej, okazałości. Drzwi trzasnęły, nóżka tupnęła ze złości, a prawa dłoń pofrunęła w górę, zaraz lądując jednak na okrągłym, wyraźnie zarysowanym biodrze. Ciche przekleństwo uciekło spomiędzy czekoladowych ustek, na co, chowająca się za plecami astrologa, Inanna, wstrzymała na moment oddech, z całych swych sił próbując odciąć się od niewiadomego zamieszania, które tak szybko zdołało bardkę zaniepokoić. Rozgorączkowana kokietka zwróciła krok ku schodom, donośnie tupiąc podeszwą przestarzałych, czarnych kozaków o kolejne, trzeszczące stopnie. Końcówki czarnego włosa rozlazły się leniwie po smukłych ramionach nieznajomej, przyozdobione włożonym na sam czubek głowy trikornem z kolorowym, długim piórem, kiedy fałdy granatowego płaszcza unosiły się pod siłą ciepłego powietrza, raz po raz muskając łydki swej właścicielki. Złote, znajdujące się na smagłej rączce bransolety zagrały z dorównującym kobiecie, rozdrażnieniem.
— Ze sprawą do drogiego pana Artemiusza? — wymamrotała, mijając z wolna Inannę oraz Isidoro. — To życzę powodzenia. Przyda się.
I już miała złapać za klamkę kolejnych drzwi, już miała opuścić to przeklęte miejsce, wychodząc wprost na to prześmierdłe rybim truchłem powietrze, kiedy iskierka zrozumienia błysnęła w bursztynowym oku, zmuszając spojrzenie do ponownego zerknięcia w stronę dwójki gildijczyków. Brązowe ustka ułożyły się w szerokim uśmiechu.
— Ale wy mi na miejscowych nie wyglądacie. Nie jesteście stąd, prawda? — spytała, nie oczekując jednak żadnej odpowiedzi. Dłoń kobiety powędrowała w stronę jasnego włosa bardki, pozwalając smukłym paluszkom z wolna okręcić się wokół miękkich, płowych końcówek. Inanna zadrżała, przełykając głośno ślinę, na co nieznajoma wybuchnęła cichym chichotem. — Nie bój się, słońce, mnie się bać nie musisz. Szybciej tych przeklętych pijusów czy jakiego biesa, który to rybaków od jeziora odstrasza i porywa młode panienki.
— Porywa młode panienki? — wydukało roztrzęsione dziewczę, czując, jak nieprzyjemny dreszcz rozciąga się na całą długość opalonego kręgosłupa.
Kobieta zrobiła krok w tył, dostrzegając w ślepiach Isidoro wyraźne zmieszanie. Spomiędzy smagłych warg wyrwało się ciche och.
— Gdzież moje maniery? Kapitan Rosario Isidora Viana De Ançia, dumna właścicielka nieposkromionej, sławnej, opiewanej w licznych pieśniach Charybdy, o której na pewno nieraz już słyszeliście. — Wypięła dumnie pierś, mimo iż gildijczycy nie mieli najmniejszego pojęcia, o czym właściwie mówi towarzysząca im kobieta. Ciemnowłosa westchnęła ze zrezygnowaniem, dostrzegając w oczach dwójki jedynie kolejne pytania. — Statek. Charybda to statek. Okręt, jak wolicie.
— Wspominałaś o zaginionych kobietach, czyż nie? — wtrącił się Isidoro, zamykając podbródek w objęciach kciuka oraz palca wskazującego.
— Fakt, wspominałam. Widzicie, ostatnio nie ma za wiele roboty na morzu. Sztormów coraz więcej, a piratów co niemiara, przez co wszyscy, przewożenia swych towarów na pokładach statków, się wystraszyli. Własnej załodze nie mam już czym płacić. Oni jednak nie narzekają. Nie, kiedy jesteśmy jak jedna, wielka rodzina, a wspólna praca nie jest jedynie przykrym obowiązkiem. — Dłonie Rosario wygodnie ułożyły się krągłych biodrach. — Z czegoś utrzymywać się jednak musimy. Ostatnio z powrotem zacumowaliśmy w Geremell, ale że nikt do roboty się nie znalazł, to trójka młodych dziewcząt z mojej załogi, Amaya, Jaga i Oczko, zaproponowały, że przyjadą tutaj, do tej przeklętej, zatęchłej dziury, szukając jakichkolwiek możliwych kontrahentów. Minął tydzień, dwa, a te wciąż nie wracały. Uznałam więc, że i mi czas w drogę, chcąc się upewnić czy wszystko w porządku. A jak widać, nic nie jest w porządku, bo po moich dziewuchach słuch zaginął. I nikt, powtarzam nikt, w tym przeklętym mieście nie jest w stanie mi pomóc.
Kobieta ściągnęła ciemne brewki.
— Po tym pytaniu wnioskuję jednak, że wy również nie jesteście tutaj, by podziwiać widoki i napawać się smrodem jeziora, co? Coś mi mówi, że moglibyśmy sobie wzajemnie pomóc. — Spojrzenie bursztynowych tęczówek ponownie wylądowało na smukłej twarzyczce Inanny. — Najprędzej znajdziecie mnie Pod Mokrym Gnollem. Dzisiejszego wieczora będą u siebie gościć jakiego barda, z tego, co pamiętam. Powinno ci się spodobać.
Rosario mrugnęła do jasnowłosej, zaraz kierując się w stronę wyjścia. Obróciła się ostatni raz ku dwójce gildijczyjków, łapiąc za czarny trikorn, którym uprzejmie kiwnęła w ich stronę.
— Do zobaczenia, mam nadzieję.
Złote ślepka bardki zamigotały z podekscytowaniem w cieniu pomieszczenia, a wszelaki strach, który jeszcze chwilę temu trzymał się dziewczęcej szyjki, uleciał wraz z ostatnimi słowami nowo poznanej pani kapitan. Inanna podskoczyła w miejscu, pospiesznie zaciskając dłoń na przydługim rękawie koszuli astrologa, by ostatecznie wydostać się zza swej osłony i wyrosnąć zaraz przed twarzą własnego towarzysza.
— Proszę Isidoro, możemy tam wieczorem pójść, prawda? Na ten występ cały, ja pięknie proszę. Bardzo, ale to bardzo proszę. Proszę, proszę, proszę, proszę, Isidoro.
Kogo my tu mamy? 👀

sobota, 22 maja 2021

Od Isidoro cd. Inanny

Isidoro zdążył już przywyknąć do melodii podążającej krok w krok za Inanną, do ciągłego dźwięku, który towarzyszył bardce. Kobieta na przemian mówiła i śpiewała, i chciałoby się powiedzieć, że była cicho tylko wtedy, gdy spała, ale nie byłaby to prawda. Inanna wierciła się w nocy, prowadziła niezrozumiałe konwersacje z wyśnionymi postaciami, a jeśli przypadek sprawił, że kobieta położyła się na plecach, z jej piersi wydobywało się charakterystyczne chrapanie. Isidoro właściwie był nie lepszy - co prawda nie chrapał, ale za to spał jak kłoda, z rękami rozłożonymi niczym wyrzucona na brzeg rozgwiazda, i nie obudziłby go nawet ostrzał artyleryjski. To, że dwójki gildyjczyków nikt nie okradł podczas ich podróży do Taewen, można było przypisać tylko niebywałemu szczęściu, jakim los obdarzał tylko tych najmniej rozgarniętych.
Gdy Inanna próbowała dyskutować z rybakami, Isidoro słuchał jej wymiany zdań, wzrok zwrócił jednak instynktownie ku niebu. Pogoda, choć wczesnowiosenna, nie była przykrą, niebo nie kryło się wśród chmur. Cóż, przynajmniej tak było w trakcie ich podróży. Teraz jednak Isidoro z niepokojem zauważył, jak smużki kładącej się na jeziorze mgły płyną przejrzystym całunem pomiędzy astrologiem a tak ukochanym przez niego bezkresnym błękitem. Było widać słońce, będzie widać i gwiazdy, i księżyc, ale wszystkie te ciała niebieskie miały jawić się nieco rozmyte, odległe. Isidoro nie lubił takich sytuacji. Od razu czuł się mniej pewnie. Dla innym mógł to być tylko nic nieznaczący drobiazg - ot, tylko trochę smużek tu i tam, dla astrologa było to jednak źródło niepokoju.
— Idź popytać ryby w wodzie, może będą bardziej skore do rozmowy — prychnęła Inanna, wracając z powrotem do Isidoro. Mężczyzna zwrócił na nią wzrok i odezwał się:
— Jest gorzej, niż Mistrz mówił.
— Ano gorzej — Bardka westchnęła ciężko. — Jak człowiek przychodzi, chce miło zażartować, a w odpowiedzi tylko o...! — Inanna wykonała szeroki gest ręką. — Bluzgi i inne takie.
Isidoro się zafrasował, nie był pewien, co odpowiedzieć.
— Długo nie mają co robić — rzucił, kierując Canopusa dalej, ku celowi ich podróży.
— Nie mają co robić, to nie mają pieniędzy. Nie mają pieniędzy, to nie mają co jeść. A jak człowiek głodny, to zły — zauważyła filozoficznie Inanna, Isidoro pokiwał głową. Mattia też się irytował, jak był głodny.
Bardka znów zdjęła z pleców lutnię, brzdąknęła kilka razy w struny. Początkowo bez przekonania, jakby szukając odpowiednich dźwięków, ale po chwili zaczęła formować jakąś melodię.
Grosza daj rybakowi, sakiewką potrząśnij, sakiewką potrząśnij, ło, o, o! — zanuciła początkowe takty.
Ich oczom ukazał się w końcu budynek cechu rybaków. Przysadzista konstrukcja wystawała częściowo nad powierzchnią jeziora, z półotwartego dachu wyglądał pociemniały ze starości żuraw. Widać budynek pełnił nie tylko funkcje administracyjne, ale stanowił też warsztat, gdzie zrzeszeni w cechu rybacy mogli naprawić swoje kutry. Nad wejściem - godło cechu. Dwie ryby symetrycznie wyskakiwały z jeziora, ich wielkie płetwy ciągnęły za sobą jakieś kreski które w zamyśle twórcy miały być chyba bryzgami wody. Isidoro zmrużył oczy i przekrzywił głowę. Gdyby się uprzeć, w herb nawet-nawet dało się wpisać gwiazdozbiór Ryb.
Canopus i Nalewka zostali przywiązani przy wejściu, gildyjczycy popuścili im tylko popręgi czując jakoś przez skórę, że nie zabawią długo w siedzibie cechu.
Gdy przekroczyli próg, ich oczom ukazało się coś, co przy odrobinie dobrej woli można było uznać za salę wspólną. Było to coś na kształt karczmy, gdzie zrzeszeni rybacy mogli spędzić razem czas, napić się czegoś mocniejszego i ponarzekać na plączący się w sieci wiatrołom. Wieczorami miejsce zapewne tętniło życiem, jednak teraz, gdy od wielu dni żaden kuter nie powrócił z pełną ładownią, gdy większość załóg bała się wypłynąć na jezioro a fundusze z poprzednio sprzedanych ryb kurczyły się w zastraszającym tempie, sala wspólna świeciła pustkami.
— Widziałam weselsze stypy — mruknęła Inanna, bez przekonania błądząc wzrokiem po opustoszałym pomieszczeniu. Na moment zerknęła na jakiś szkielet wodnego potwora przybity do deski nad wygaszonym kominkiem, zmarszczyła lekko nos. — A to prawdziwe w ogóle?
Isidoro podszedł bliżej i też popatrzył na szkielet. Na wodnych stworach się nie znał, ale fakt tego, że kości różniły się nieco odcieniem pozwalał mieć nieco wątpliwości w kwestii tego, czy wszystkie one tworzyły kiedyś jedną i tę samą istotę.
— Świeże kwiaty by przynieśli, od razu weselej by było — dodała bardka, ale zaraz odeszła od szkieletu i podążyła za Isidoro. — To gdzie idziemy?
— Tam, po schodach na górę. Powinien być chyba gabinet mistrza cechu... A jeśli go nie znajdziemy, to może nas ktoś znajdzie.

piątek, 21 maja 2021

Od Inanny CD. Isidoro

— Z tamtej strony jezioreczka Cyganeczka tonie. Gdybym miał łódeczkę, popłynąłbym do niej. Nie mam ja łódeczki ani wiosełeczka, utonie, utonie moja Cyganeczka. Ifelt jest głębokie, fale ją porwały, więcej Cyganeczki już nam nie oddały. — Twarde opuszki smagłych paluszków zatańczyły na grubych, założonych zaraz przed wyjazdem, strunach dziewczęcej lutni – tej z drewna puchowca, którą dostała na Wyspach Fliss, niedługo po tym, jak poprzednią roztrzaskała o łeb przymilającego się chłoptasia z Misentei, którego ręka wylądowała niemal na samym Inanny pośladku. Bo młode dziewczę, choć zawsze roześmiane, choć innym będące w stanie tak wiele wybaczyć, swe granice znało jednak doskonale.
Instrument wydał z siebie jeszcze kilka, prostych dźwięków, kiedy jasnowłosa sprawnie, bez trzymania wodzy, utrzymywała się w siodle, pozwalając Nalewce swobodnie kroczyć śladami Canopusa, mijającego kolejne, ciemne uliczki Taewen i kierującego się prosto w stronę jeziornego portu. Odchrząknęła cichutko, poprawiła jasny włos. W końcu w mieście trzeba było jakoś wyglądać.
Smród zepsutego, rybiego truchła uderzył nozdrza gildijczyków, tak samo, jak i te, należące do ich dzielnych rumaków, przysparzając Inannę o nieprzyjemny ból głowy i nagły odruch wymiotny. Całe szczęście żołądek młodej bardki nie miał czego zwracać, bo choć domagał się posiłku wraz ze wschodem słońca, dziewuszka, o dziwo, nie robiła sobie wiele z jego głośnych błagań, zbyt podekscytowana ostatecznym dotarciem do murów nieznanego miasta. Pospiesznie odrzuciła lutnię za plecy, przełożony przez ramię, skórzany pas wprawiając w ruch, a wolne teraz dłonie pognały do wodzy, chcąc zwolnić nieco końskiego kroku. Zerknęła w stronę Isidoro, ciekawa reakcji astrologa, by ostatecznie ułożyć złote ślepka na gładkiej, spokojnej tafli potężnego jeziora. Ściągnęła ciemne brewki, wpatrując się w przesłaniającą przeciwległy brzeg, mgłę. Zupełnie jakby próbowała wypatrzeć pomiędzy jej gęstymi fałdami prawdziwe źródło miejscowego podenerwowania.
Promienie wiosennego słońca odbijały swe światło od złotych, dziewczęcych piegów.
— O, zgrozo — wymamrotała cichutko, czując, jak nieprzyjemny dreszcz przebiega właśnie przez całą długość opalonego kręgosłupa. Przywiązane do pasa grzechotki zagrały smętnie, kiedy dziewuszka poprawiła się odrobinę w siodle.
Nie miała najmniejszego pojęcia, jaki powinien być ich następny krok. Broń Šamšu, na gildijnych misjach się nie znała, logiczne myślenie nie zawsze też najlepiej jej szło i jeśli do czegoś faktycznie miała się swemu towarzyszowi przydać, to co najwyżej do zagadania którego z rybaków na śmierć lub kradzieży miejscowych przynęt, jakby te do czegokolwiek miały się gildijczykom przydać. W końcu na tym właśnie polegało jej życie w ojczyźnie – odbieraniu cudzej własności i niekończących się ucieczkach. A być może faktycznie wystarczyło otworzyć czekoladowe ustka i zacząć mówić. Pytać, drążyć, poszukiwać wskazówek oraz odpowiedzi.
Skierowała Nalewkę bliżej samego brzegu, za cel obierając sobie jeden z kutrów, na którym zdołała wypatrzeć kilku, nie do końca przekonanych wykonywaniem swych codziennych obowiązków, rybaków. Zatrzymała kobyłę, pozwalając sobie wygodnie się ułożyć na grzebieniu kasztanki i obejmując chudymi rączkami szyję swej czworonożnej towarzyszki. Przewróciła spojrzenie w stronę jednego z mężczyzn. Ten wydawał się jednak zupełnie nie zwracać na jasnowłosą uwagi.
— Ale tu spokojnie macie. Na wodę się nie wybieracie, nie? — Głosik Inanny rozniósł się z tak charakterystyczną dla dziewczyny wesołością. Jeden z rybaków cisnął sieciami na drugi koniec łodzi, na co bardka podskoczyła w siodle, niemal z niego zlatując. Uśmiechnęła się niepewnie, tak w ramach przeprosin.
— A co cię to, za przeproszeniem panienko młoda, kurwa obchodzi? — mruknął jeden z poławiaczy, ostrzący właśnie głownię przerdzewiałego harpuna.
Inanna wzruszyła ramionami.
— Bo wiecie ja tu pierwszy raz i to jeszcze przejazdem, za wiele o Taewen mi nie wiadomo, a jednak dobrze by było co nieco o miejscu swego pobytu wiedzieć, więc pytam, a pytać to chyba nic złego. Kto pyta, nie błądzi! — Smagły paluszek wystrzelił w górę, a na opaloną twarzyczkę wstąpił szeroki, ukazujący białe ząbki, uśmiech, który zbladł niestety tak szybko, jak się pojawił.
— Idź popytać ryby w wodzie, może będą bardziej skore do rozmowy.
Bardka ściągnęła brwi.
— Idź popytać ryby w wodzie, może będą bardziej skore do rozmowy — powtórzyła prześmiewczym tonem, kierując Nalewkę z powrotem w stronę Isidoro oraz Canopusa. Pokręciła głową w poddańczym geście.

środa, 19 maja 2021

Od Talluli

Powieki opadły, swą cienką warstwą zakrywając spojrzenie modrawych tęczówek i pozwalając bystrym ślepkom choć na chwilkę, tak niezwykle upragnionego, wytchnienia. Smukłe nóżki ugięły się w pół, z wolna wędrując w stronę drobnych, odkrytych piersi, nieustannie walcząc z ciśnieniem wód pobliskiej rzeki, uniemożliwiających jakiekolwiek, gwałtowniejsze zgięcia czy obroty, a chude grabule objęły równie chudziutkie łydki, zamykając sylwetę dziwy w ciasnym, bezpiecznym uścisku. Spokój – jedyne, czego poszukiwała w objęciach swej wiernej towarzyszki. Wolności od zmartwień, niepokoju, tych niespokojnych myśli, tak częstych w umyśle Barbeau, od nagłej ucieczki z ethijskiej stolicy. Ucieczki wymuszonej, niezbędnej. Wciąż nie miała najmniejszego pojęcia, kto mógłby zechcieć pozbyć się jej z królewskiego dworu. Lata przy boku Olivera I nauczyły Tallulę, czym właściwie jest żywot wśród wystawnych bankietów, pełnych skarbców, głośnych uczt oraz wojen, tych mniejszych, jak i większych.
Gra. Wszystko, czym została obdarzona przez królewską życzliwość, było zaledwie grą. Niekończącą się sztuką, gdzie maski biernie zmieniano w cieniu kurtyn, raz po raz ukrywając za nimi prawdziwe cele, szczere słowa czy faktyczne uczucia. Ona sama, choć tak różna od całej reszty kolorowej kohorty, choć zrodzona w biedzie i nigdy ciepłem matczynej miłości nie otoczona, wychowana w zimnej pustce, ciągłym gniewu i z tym bólem w schorowanych serduszku, nie miała żadnego problemu, by samej złapać za kartki scenariusza, z niesamowitą łatwością pojmując, o co właściwie toczy się stawka. A toczyła się o wiedzę, informacje. Władzę oraz kontrolę. Oh, i jak dobrze sprawdzały się te wszystkie słodkie, kłamliwe uśmiechy, pociągające spojrzenia szachrajskich tęczówek, płótno drogich, wystawnych sukni oraz biżuteria, zawsze tak samo ciężka, zawsze tak wiele warta. Z wyuczonymi zasadami, niezmiennie bezlitosna, spoglądała na całą resztę graczy z pozycji wyjątkowo wysokiej. Z tej samej, z której z taką łatwością dała się zepchnąć przez niewidzialne ręce zamaskowanego oponenta. Tak długo jednak, jak nie dała się zaprowadzić przed surowe oblicze ethijskiego władcy, rozgrywka toczyła się dalej. Jeszcze nie przegrała. Jeszcze nie.
Płuca zapiekły niebezpiecznie, wbijając naostrzone igiełki wprost pomiędzy nieduże, kobiece piersi, prędko przypominając młodej wiedźmie o otaczających ją wodach, rzeczywistości, od której tak pragnęła się uwolnić choć na krótką, zbawienną chwilę. Powieki wystrzeliły ku linii włosów, pozwalając szafirowym ślepkom rozejrzeć się po dnie miejscowej rzeki. Nie głębokim, choć wciąż niebezpiecznym, wyraźnie rozświetlanym przez przebijające się na wskroś zielonej tafli, promienie wiosennego słońca. Wyprostowała smukłe nóżki, a ręce powędrowały na boki, jakkolwiek kontrolując pozycję skromnego ciałka. Podeszwa prawej stópki odbiła się od piaskowego gruntu, w okamgnieniu pozwalając Talluli wydostać się spod nieco mętnej gładzizny ruczaju, wprost na to przyjemne ciepło, palące bladziutkie ramiona słońce. I odetchnęła głęboko, napełniając płuca świeżą dawką majowego powietrza, po dobrych piętnastu minutach spędzonych w ramionach swej dobrej, starej przyjaciółki.
Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie jej dane powrócić do tego życia. Tego samego, którego tak skrzętnie ukrywała pod nowymi wspomnieniami, fikcyjną tożsamością, nazwiskiem, bez którego wśród królewskich doradców byłaby nikim. Czesława. Nigdy za nią nie tęskniła. Za słabością, tak wielce teraz znienawidzoną i naiwnością, która pozwoliła jej uwierzyć, że faktycznie pomaga, dzieląc się swymi umiejętnościami z całą resztą znanego dziewczynce świata, gdy w rzeczywistości podła matula uczyniła ze swej dziatwy produkt idealny, przynoszący kobiecie dorobków co niemiara. Mimo to niczego nie miała sobie za złe, wiedząc doskonale, iż jedyną rzeczą, za którą właściwie dostawała wciry, był fakt, że miała czelność kiedykolwiek wyjść z matczynego łona. Barbeau brakowało jednak tego spokoju. Wiejskiej sielanki, prostego, wypełnionego niezmienną rutyną, żywota. Odpowiadała jej. Wolność od królewskich obowiązków, blagierskiego towarzystwa, niekończących się kłamstw oraz gierek. Wyuczonemu sercu brakowało co najwyżej tych wygód i przywilejów, którymi nigdy nie mogła się do końca nasycić.
Mokry, rudy włos przylgnął do gładziutkich ramion, choć turkus przy samej głowie zaczynał z wolna zdradzać właściwy Talluli kolorek. Nie wiedzieć czemu, bo i sama Barbeau nie do końca zdawała sobie z tego sprawę, tereny Tirie wydawały się czarownicy na tyle bezpieczne, by nie musiała co dobry tydzień wybierać się z kapturem na głowie do najbliższego, większego miasteczka, gdzie mogłaby zdobyć odpowiednie do farbowania składniki. Cytryn, kurkumy, lukrecji, jak i liści oraz gałązek winorośli w gildyjskiej wiosce dostać nie mogła. I być może wystarczyło odpowiednią w gildii osobę poprosić o regularne dostawy, które młodą dziwę uwolnić mogły od ciągłych wyjazdów i niebezpieczeństwa wiążącego się z każdym, takim granic Tirie opuszczeniem. Tego, na tę chwilę, modrooka wiedzieć jednak nie mogła.
Smukłe paluszki zacisnęły się na końcówkach włosów, chcąc jak najszybciej pozbyć się z nich nadmiaru wody, kiedy kobieta poczuła na odkrytych plecach palące, nieznajome spojrzenie. Nie odwróciła wzroku bławatkowych tęczówek, doskonale do spojrzeń miejscowych chłopaczków przyzwyczajona. Choć starała się wybierać miejsce dość ciche, choć oddalała się nieco od wioski, nie chcąc wzbudzać nagim cielskiem niewyobrażalnych sensacji, raz po raz znalazło się kilku młokosów, odkrytym, babskim ciałkiem wyjątkowo podekscytowanych. Mimo to przyzwyczajona do spojrzeń wędrujących tam, gdzie nie powinny, Tallulah od zawsze żyła ze swą sylwetą w całkowitej zgodzie. A więc i teraz nie robiła sobie zbyt wiele z tego, jakże silnie odczuwalnego, spojrzenia, mimo iż do niewyżytych chłoptasiów zdecydowanie nie należał.
Westchnęła cichutko, zerkając wreszcie przez ramię, wprost na nieznajomego podpatrywacza. Różane ustka ułożyły się w psotny uśmieszek, a drobne dłonie powędrowały do nagich piersi, skrzętnie je zakrywając. W końcu wielu uwielbiało kobiece zawstydzenie.
— Długo będziesz się jeszcze tak gapić, czy podasz mi wreszcie ręcznik, jeśli łaska? — odparła słodziutko, przewracając niebieskie spojrzenie na znajdujący się przy brzegu rzeki skrawek grubego materiału.
( ͡° ͜ʖ ͡°)

poniedziałek, 17 maja 2021

Od Apolonii CD Adonisa


Rozpływała się w jego ciężkim, ciepłym oddechu, który tak znienacka otulił chudy nadgarstek. Palec wskazujący kobiecej dłoni teraz przytrzymywanej przez tę jego, równie ciepłą, co oddech, drgnął niespodziewanie, może i ją zaskakując. Ale zaskoczona była cała ona, tym zupełnie nieprzewidywalnym ruchem, tym drobnym, aczkolwiek gustownym i eleganckim odegraniem się i szybkim dogonieniem prowadzącej w tym wyścigu. Ale to przecież nie był sprint.
Jeszcze nieraz przecież będzie mógł się potknąć, a jego klatka piersiowa i szerokie barki unoszące się powoli, przygniecione niematerialnym ciężarem, który osobiście na niego zrzuciła, zapowiadały jedynie rychły, prawdopodobnie dosyć bolesny upadek.
Parsknęła cichutko, jedynie dla siebie, gdy uwolnił jej dłoń, gdy chociaż jedno z jej ramion opadło luźno wzdłuż ciała przykrytego zupełnie nieformalnym, wręcz kuluarowym okryciem z futerkiem. Przez głowę przebiegła szybka myśl, że takiej jeszcze chyba nikt jej nie widział, nie w tak niekontrolowanych warunkach, tak bez jakiegokolwiek paktu. Cyrografu wręcz.
Każda podpisana z nią umowa wydawała się jedynie cyrografem mającym poprowadzić głupiego ku jego własnej zgubie.
— Ależ wybaczam, panie Nykvist — stwierdziła w końcu, poszukując smaku brzmienia męskiego nazwiska na własnym języku, rozkoszując się w każdej z twardości głosek, w tym prędkim, zmiękczonym fał, w te, które pozbawiało nagle dechu w płucach, tak bezlitośnie. Obcy akcent doprawiający imię tym cudownym tembrem oczywiście odwzorowała wzorowo. — Przykro mi jednak bardzo i ciężko na sercu, że nie rozkoszuje się pan w sztuce na deskach. Zamknęła drzwi. Bez zapowiedzi i bez przepraszam czy chwilka, pozostawiając ich oboje jedynie z cichym stuknięciem mechanizmu o drewno. Zacisnęła wolną dłoń w piąstkę, poruszyła ramionami, bo te nagle się spięły, gdy na twarzy na króciutką chwilę wystąpił rumieniec, a powieki musiały zasłonić spojrzenie – to skakało okropnie, niespokojne i rozedrgane. Otworzyła usta w zupełnie niemym krzyku, podskoczyła dwa razy, a nagie stopy uderzyły o podłogę, na co spięła się jeszcze bardziej, bo zabolało to ją trochę. W końcu odchrząknęła cichutko, szybko przywołując siebie i swe ciało do porządku, sięgnęła ku łańcuszkowi. Przecież nie wypadało trzymać gościa w tak okrutnej niepewności.
Głupi, beznadziejny ruch pozwalający mężczyźnie na wtargnięcie do pomieszczenia bez jakichkolwiek przeszkód. Ale przecież zdążyła zauważyć, że i słabe ogniwa nie powstrzymałyby go w ewentualnym wyłamaniu drzwi. Wolała do swego czynszu nie dopłacać, nawet jeżeli koszt wymiany zamków byłby dla niej kosztem znikomym.
Łańcuszek uderzył o drewno, dźwięk metalu rozszedł się po dużym, przestrzennym, a przede wszystkim jasnym pomieszczeniu. Niebie. Kobieta ponownie nacisnęła na klamkę, pociągnęła w swoim kierunku.
— Ale nigdy nie jest za późno, by rozsmakować się w czymś nowym, nieprawdaż? — zapytała, tym razem stojąc przed nim w swej całej okazałości, choć dłoń z listem nadal schowana była za plecami; ale jedynie we wrodzonej, czystej kokieterii. Odstąpiła na bok, tym gestem zapraszając go do środka. Prawa stopa zahaczyła o kostkę przeciwnej nogi, oparła się na niej delikatnie. — I doceniam twoją troskę, pozwolę sobie przejść na ty, bo przecież zapraszam cię do swojego mieszkania, jeżeli oczywiście nie masz nic przeciwko, Adonisie — tym razem rozsmakowała się w jego imieniu, zdecydowanie elastyczniejszym i delikatniejszym od nazwiska. — Ale spokojnie, ręka mi nie zdrętwieje. Nie takie pozycje przyjmowała i nigdy w nich nie zdrętwiała — parsknęła śmiechem.
W końcu jednak odpuściła, już całkowicie rozluźniając swe ramiona. Uniosła list do warg, zakryła je upragnionym przez niego papierkiem, topazowe oczęta uśmiechnęły się, gdy kąciki ust uniosły się i zmarszczyły poliki w tym swym nonszalanckim rozbawieniu całą sytuacją.
— Obawiam się jednak, że jesteśmy w potrzasku — stwierdziła w końcu, odwracając się na pięcie i nawet na niego nie zaczekała; po prostu przeszła przez jeden z łuków, podeszła do półki, tuż przy kuchennym blacie.
Wyciągnęła z niej dwa kubki, nie pytając się nawet, czy pragnie herbaty, czy kawy. Decyzję w końcu już dawno podjęła za niego. List położyła tuż obok siebie, na drewnie, lewą dłoń zostawiła przy nim. I przy widelcu zawsze leżącym na kuchennym blacie tak na wszelki wypadek. Długie palce zatańczyły na srebrnej rączce, zaznaczając swą gotowość.
— Listu od tak nie przekażę — oświadczyła w końcu, bezemocjonalnie, bo była to przecież oczywista oczywistość. Sięgnęła po jedną z herbat skrywanych w kuchennej szafce. — Musisz mi wybaczyć, ale nachodzisz mnie tak zupełnie bez żadnego zaświadczenia, powołujesz się jedynie na imiona, a odpowiednich papierów brak. — Trzasnęła drzwiczkami, po czym obróciła się zwinnie i oparła swe biodra o blat. Widelec i list znajdowały się teraz przy prawej dłoni. — Lub pierścienia — dodała szybko. — Oczywiście, powiesz mi teraz, że list mogłeś wyrwać ode mnie już te kilka chwil temu, jeszcze przy drzwiach, ale robiąc w ten sposób postąpiłbyś jak okropny i niewychowany brutal, a ja przecież zapamiętałam twoją twarz i jedynie kwestią czasu byłoby dorwanie się do ciebie i odebranie tego, co pozwoliłam już sobie, uznajmy, przywłaszczyć. I szkoda byłoby tak prędko zniszczyć tym nieeleganckim zachowaniem tak dobrze zapowiadającą się relację. — Posłała mu ciepły uśmiech, posłała równie ciepły śmiech. — Nie wyglądasz też na takiego, który usypia czujność kwiatami i bombonierkami. Żadnego haczyka więc, jak mi się wydaje na pierwszy rzut oka, nie ma. A jednak, czujną muszę pozostać i listu, jak już powiedziałam, od tak nie oddam. Jest zbyt ważny, a szanuję również swoją własną głowę i szyjkę. Te wydają mi się wręcz cenniejszymi od tego zwitka papieru, od którego ich stan niestety zależy, ale praca, to praca.
Uniosła lewą dłoń i jej palce ku swojej brodzie, opuszkami zatańczyła przy wargach. Te palca serdecznego nawet oparły się na tej dolnej mocniej, pociągnęły, gdy brwi zmarszczyły się w doskonale rozpoznawalnej rozterce.
— A więc, co teraz?

[ proszę nie trzymać nas w niepewności ]

niedziela, 16 maja 2021

Od Madeleine - Event

    *tekst pochyłą czcionką oznacza, że mówią po portugalsku
    
    Różowowłosa dziewczyna niczym się nie przejmując, zrelaksowana leżała na kanapie. Nogi miała swobodnie zarzucone na podłokietnik i skrzyżowane w kostkach, a głowę miała położoną na kolanach szatyna. Nad twarzą trzymała telefon, przeglądając portale społecznościowe. Wtem ekran zasłoniło jej powiadomienie o nowej wiadomości. Rozwinęła pasek, aby sprawdzić, od kogo było. Kiedy zauważyła, że pochodziło z grupy RPG, od razu weszła w nie. Szybko przeleciała wzrokiem tekst. Wychodziło na to, że w najbliższym czasie ich sesje były odwołane. Kątem oka spojrzała na Cahira. Widząc, że ten był skupiony na telewizji i najprawdopodobniej nie widział jeszcze wiadomości, w jej głowie zaczął formować się pewien pomysł. Wróciła wzrokiem do telefonu i zaczęła przeszukiwać strony biur podróży. Kiedy zauważyła wycieczkę last minute do Portugalii, mówiąc dokładniej do stolicy, Lizbony, wiedziała, że to jest to. Niewiele myśląc, wykupiła dwa miejsce. Uśmiechnęła się do siebie pod nosem.
- Niepokoi mnie ten uśmiech - do jej uszu doszedł głos szatyna, który tym razem patrzył na dziewczynę, a nie film.
- Pakuj się. Jutro jedziemy do Portugalii - odłożyła telefon i skupiła wzrok na twarzy nad nią. - A! I jak coś to sesje RPG mamy odwołane.
- Czekaj! Co?! Jaka Portugalia?
- Boże, no mówię przecież, że jedziemy do Portugalii, takiego kraju. Dokładniej mówiąc, do Lizbony.
- Nie przypominam sobie, abym kiedyś o czymś takim słyszał ani abym zgadzał się na takie coś.
- Jakby ci to powiedzieć… Ja nie pytałam. Ja cię informuję, że tak jest, a ty nie masz nic do gadania. Zresztą przed chwilą wykupiłam nam miejsca, więc już nic z tym nie zrobisz. Nie pozwolę, abyś zmarnował moje pieniądze - wręcz wepchnęła w twarz Cahira, telefon z włączonym mailem potwierdzającym zapłatę. - Pospiesz się! Musimy się spakować! - wstała i pociągnęła za sobą przyjaciela. - A teraz ściągnij nasze torby - zarządała. Teoretycznie Madeleine mogłaby sama to zrobić, ale zajęłoby to więcej czasu, ponieważ najpierw musiałaby przynieść jakieś krzesło czy drabinkę. Cahir był wyższy, więc niech się na coś przyda.

Od Cahira — Event

Nicolas,
zdumiałeś się zapewne, widząc na kopercie moje imię i nazwisko. Nie widzieliśmy się od ośmiu lat, nie słyszeliśmy od sześciu. Pochłonięci własnymi sprawami, trochę o sobie zapomnieliśmy. Nie wiem, jak przyjmiesz ten list. Jeżeli wieści od starych znajomych Cię nie zajmują, nie musisz kłopotać się wysyłaniem mi odpowiedzi. Jestem świadomy, że przypominanie o sobie po tak długim czasie może nie być postrzegane w dobrym tonie, zwłaszcza gdy robi się to w tak pretensjonalno-oficjalny sposób, nadając wiadomość pocztą. Musisz jednak mi to wybaczyć. Nie posiadam Twojego aktualnego numeru telefonu, a na żadnym portalu społecznościowym nie udało mi się odnaleźć Twojego profilu. Mam nadzieję, że nadal mieszkasz pod tym samym adresem i mój list dotrze do Ciebie bez przeszkód. 
Piszę, bo chciałbym pokrótce opowiedzieć Ci o tym, co spotkało mnie po opuszczeniu Toulonu. Bo widzisz, nasz rodzinny Toulon... Ostatnimi czasy wiele o nim myślę, często wracam do niego we wspomnieniach. Niekiedy, widząc go oczami wyobraźni, żałuję wyjazdu do Paryża. Paryż, widzisz, miał być tylko chwilową ucieczką, odskocznią, małą przygodą. Ta przygoda trwa już niemal dekadę. I choć jeszcze nie planuję jej kończyć, to... Tak, być może podjąłem decyzję o opuszczeniu Toulonu zbyt pochopnie. Niekiedy sam jestem zdumiony, z jaką łatwością go porzuciłem.

Is it cold in the water?

Tallulah Barbeau
Wygląda modrymi oczyskami zza brudnego, od zbieranego się przez lata piachu, okna, nie odrywając wzroku od wyniosłych sylwetek królewskich żołnierzy, z wolna przemierzających dróżkę biegnącą przez sam środek znajdującej się nad morskim brzegiem, rybackiej wioski. Odwraca wystraszone, dziecięce spojrzenie w stronę szarej kobyły, tej samej pod ciężkim cielskiem jednego z gwardzistów, na co zwierzę, niby odczuwając na sobie nieproszony wzrok, ryknęło niespokojnie, całkowicie zapominając o elegancji, którą przez lata wpajano w młode, zwierzęce mięśnie, zawsze wymagając od królewskich wierzchowców odpowiedniej, pełnej gracji, postawy. Śiwy raz jeszcze, niby to na złość, wyciągnął w przód łeb, tym samym wyrywając z męskich dłoni przykrótkie wodze, by zaraz ponownie wyprostować zmęczoną wielogodzinną podróżą szyję, z góry obserwując gapiów, którzy z wolna zaczęli gromadzić się przed lichymi sylwetami własnych chat.
Dopiero po chwili, młode dziewczę dostrzegło i sylwetkę swej matki, która za przykładem sąsiadów, wysunęła nosa zza drzwi lichej, drewnianej chałupy, a ze zmęczonej, poniszczonej od wilgotnego powietrza twarzy, w moment szło odczytać wyraźne niezadowolenie. Żołnierze sprawnie, z wyuczonym zgraniem, zatrzymali swe wierzchy, zaraz kierując zimne spojrzenia w stronę nadąsanego babska.
Ukrywające się za drewnianymi ścianami chatki dziecięce ciałko zadrżało, a grynszpanowe fale, przyozdabiające wychodzone ramiona, w szarości deszczowych chmur wydały się pozbawione jakiegokolwiek koloru.
— A wy czego tu chcecie? — donośny, kobiecy głos rozszedł się po całej okolicy, docierając nawet do ciekawskich uszu sąsiedztwa z samego pogranicza drobnego, niby to nic nieznaczącego, przysiółka. — Idźcie precz, problemów nam nie trzeba.
— Słyszeliśmy o młodej, utalentowanej uzdrowicielce z tych okolic. Ślepym przywracającej wzrok, głuchym przywracającej słuch, kalekom przywracającej chód. Młode, drobne dziewczę o morskim włosie i imieniu Czesława, o ile się nie mylę. — Jeden z gwardzistów sprawnie zeskoczył ze swej kobyły, ostrożnie rozglądając się po chłopskich, wyraźnie odwiedzinami żołnierzy przejętych, twarzach. Wzruszył ramionami.
— Chciałbym się z Czesławą zobaczyć, jeśli łaska.
— I niby czego od biednego dzieciaka chceta?
Na szlachetną buziuchnę mężczyzny wstąpił szeroki, przebrzydły uśmiech.
— Powiedźmy, że król również słyszał o jej niesamowitych zdolnościach.
Dalej pamięta jedynie ugrzęzły w krtani krzyk.
wieszczka, wiedźma, medyk ∙ 14.02.1759 ∙ Ethija

Od Adonisa cd Apolonii

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

Pokornie przyjął do wiadomości, że przy kolejnej podobnej okazji (jeśli takowa kiedykolwiek jeszcze nastąpi, bo wątpił, by przystał na kolejne propozycje ze strony Cervana), zdecydowanie powinien zdobyć jak najwięcej informacji na temat wskazanego współpracownika. Oraz dokument, który mógłby potwierdzić jego zamiary i tożsamość; nigdy więcej nie pragnął znaleźć się w sytuacji podobnej do tej. Gdy zaskoczono go powabnością ruchów, uważnym spojrzeniem głęboko osadzonych oczu i palcem, wąskim kciukiem, który przytulił się do brody.
Nie mógł pomylić mieszkań. Nie po żwawych wykrzykiwaniach mienia Taavettiego, nie po tym uważnym zlustrowaniem jego sylwetki, gdy rozplątał swój język. Był tam, gdzie należało się znaleźć, a kokieteryjne zachowanie miało jedynie wprawić go w zakłopotanie, gdyby okazał się nie tym, co trzeba. Jednak stał w progu drzwi. Z polecenia Teroise, z jasno wyznaczonym celem i świadomością, że wolna dłoń skrywa za kobiecą sylwetką cel jego podróży. Zaciska właśnie palce na cienkim kawałku papieru, na którym skreślone misternym pismem, pochylonymi literami, były wszelkie tajemnice, z jakiegoś powodu istotne dla mistrza i spraw gildyjnych. Uśmiechnął się przekornie, czując, jak kciuk delikatnie gładzi nierozczesaną brodę. Gdy pojął sens słów, które właśnie liznęły jego ucho. Doszedł do wniosku, że dzielący ich łańcuszek był prawdopodobnie najbardziej trywialną rzeczą, która w ostatnim czasie była w stanie doprowadzić go do białej gorączki, wciąż jednak pozwalał sobie na pozornie stoicki spokój i opierając obie dłonie na lasce, przechylił głowę. Bo przecież zdarzało mu się pogrywać w podobne gierki i chociaż zdecydowanie nie posiadał w nich takiej wprawy, jak gnąca się przed nim kobieta, to nie mógł pozostać obojętny jej zalotom. Gdyby był młodszy, rumieniec prawdopodobnie scałowałby wszelką biel z jego policzków, uszu i szyi, prezentując go jako człowieka prostego i równie obleśnego, co mężczyźni, którzy kaprawe oczka napawali widokiem młodych dziewcząt w domach rozkoszy. Topaz oczu jednak, bez względu na to, jak gorący by nie był (mimo wszechobecnego chłodu, który w rzeczywistości roztaczał), nie był w stanie roztopić wysokiej sylwetki, która nagle nabrała na strzelistości, gdy pozwolił sobie unieść głowę. Dłoń powędrowała za brodą, nie chcąc puścić władzy, którą posiadała nad mężczyzną; ten w końcu dalej znajdował się pod nią.
Dostrzegł wypchnięcie kącików ust do przodu i zmrużenie oczu, gdy męskie palce oswobodziły się ze skórzanej rękawiczki, a następnie dogoniły szczupłego, miękkiego nadgarstka.
Oh, gdyby był mniej pomyślny i bardziej poddany dawnym instynktom, przygarnąłby do własnej piersi tę cudzą, jednym, silnym ruchem. Dosięgnąłby papieru, wyrwał go, całkiem nieuprzejmie i wyrywając dech z kobiecej piersi, uciekłby, bo zdążyłby, zanim ta zdołałaby zwołać straże. Budynki były jednak zbyt wysokie, by uciec przez płaskie dachy, a ruchy jego ograniczone przez protezę i zmęczenie starszego już organizmu. Nie był również pewien, czy mistrz gotów był na potencjalną utratę kontraktu przez jego impulsywne zachowania.
Teatru.
Jego brwi drgnęły niespokojnie, gdy wpatrywał się w dumne lico, w pozornie ciężkie i opadające powieki, które pozwalały, by długie rzęsy stawiały cień na rumianych polikach. Bawiono się z nim. A raczej nim. Na większej ilości płaszczyzn, niż mógł się tego spodziewać.
Uczucie to wbiło się długim, palącym ostrzem prosto w jego przeponę i wydusiło z niego krótki, urwany oddech, bo rzeczywiście. Tęsknił za tym uczuciem, gdy okazywał się być po prostu, zwykłym mężczyzną. Tak samo naiwnym, jak każdy kolejny z jego rodu. Rozkoszne. Cierpkie.
— Oh. Rzeczywiście. Proszę wybaczyć moją nieuprzejmość — odparł, całkiem ignorując wszelkie wspominki prywatnego spotkania, robiąc to z niezwykle ciężkim oddechem.
Czarne oczy zniknęły pod oliwkowymi powiekami, gdy obrócił kobiecą dłoń we własnej ręce, przesunął ją tak, by pochwycić długie, nieskalane pracą palce. Oliwkowe powieki drgnęły, gdy z niezwykłą nonszalancją, zbliżył skórę do własnych ust i delikatnie, subtelnie, z nieopisanym wyczuciem i nieokreśloną intymnością, ucałował powietrze nad damskim nadgarstkiem. Choć ograny został już w pierwszych kilku ruchach pierwszej rundy, nie znaczyło to, że miał zamiar się poddawać. Wręcz przeciwnie, bo nawet jeśli nie miał szczęścia do hazardu, gra ta wydawała mu się atrakcyjniejszą, niż każda dotychczasowa i z przyjemnością przyjął do niej zaproszenie, nawet jeśli to nie zostało w rzeczywistości wypowiedziane.
— Adonis Nykvist. Zdecydowanie nie fanatyk teatru, na moje nieszczęście. — Twarde naleciałości tamahisjkiego akcentu pobrzmiewały groźnie, gdy wspominał swoje nazwisko, mięknąc przy każdym kolejnym słowie, jakby operował właśnie najbardziej nieprzewidywalną materią, przyjmującą niespodziewane, niezrozumiałe kształty. Ostatnie słowa wypowiadał z głosem wręcz mruczącym i wyjątkowo niskim, gdy pozwolił, sobie puścić kobiecy nadgarstek, by dłoń mogła już wrócić do właścicielki, która dalej z rozkoszną miną przytulała policzek do ramienia.
— Żeby szanownej pani ręka nie zdrętwiała. — Czarne spojrzenie zlustrowało uważnie wciąż kryjące się za plecami ramię, z wyraźnym zaakcentowaniem faktu, że było świadome, czemu dłoń się tam znajduje. Laska stuknęła o parkiet. Palce zatańczyły na rączce. — Rozumiem, skąd wynika pani nieufność wobec mnie. Nie naciskam. Jednak list musi zostać dostarczony, w jaki sposób, to już mnie nie obchodzi, ale Taavetti, zapewniam, że się po niego nie stawi. Ja natomiast bez niego się nie ruszę. Decyzję co z resztą, pozostawiam pani.

⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[love of my life]

Od Isidoro cd. Inanny

Isidoro pokręcił tylko głową. Nie miał żadnych pytań, zgadzał się z Mistrzem. Jeśli czegokolwiek mieli się dowiedzieć, to raczej na miejscu, gdzie mogli rozmawiać z naocznymi świadkami, z ludźmi, którzy doświadczyli dziwnych zdarzeń na jeziorze. Poza tym - dni, jeśli nie tygodnie miną, od kiedy mieszkańcy Taewen wysłali list do Cervana, do momentu, kiedy Isidoro i Inanna dotrą w końcu do miasta. Sytuacja mogła się zmienić, i to diametralnie, astrolog zaś miał nadzieję, że zmiana ta, jeśli nastąpi, to przynajmniej nie na gorsze.
— Inanna ma rację — przyznał, wstając i wsuwając dłonie do rękawów w nieco wycofanym, kontemplacyjnym geście. — Powinniśmy wyruszyć jak najszybciej. Czeka nas wymagający bój, tego jestem pewien...
Cisza zawisła po słowach astrologa, choć Isidoro nie miał na myśli niczego bardzo złego czy groźnego. Sam mężczyzna, cudownie nieświadomy efektu własnej wypowiedzi, skinął głową pozostałym i jakby nigdy nic, skierował się w stronę drzwi.


Każdego dnia droga była inna. Opuszczając okolice Tirie, Inanna i Isidoro podążali wąskim szlakiem ubitej ziemi wydeptanym przez stopy podróżnych i kopyta ich koni. Potem szlak ten stał się szerszą drogą z charakterystycznymi wgłębieniami kolein, w których zbierały się błotniste kałuże po ulewnych i gwałtownych, wiosennych deszczach. Co jakiś czas gildyjczycy musieli zjeżdżać z drogi, by wyminąć mniejszy czy większy wóz pełen towarów, zdążający gdzie akurat los go niósł. Gdy do Taewen pozostał już mniej niż dzień drogi, wydeptany i wyjeżdżony trakt wpadł gładko w brukowany gościniec - wozów i podróżnych zrobiło się zdecydowanie więcej, a Canopus parę razy prychnął komuś prosto w twarz, wywołując tym rozbawienie Inanny.
Taewen było miastem, którego najbardziej charakterystyczną cechą stanowił brak jakichkolwiek cech charakterystycznych. Przedmieścia to rzadko rozrzucone wśród pól uprawnnych chaty, gdzieś na horyzoncie majaczył gęsty las. Mury miejskie leniwie patrolowali strażnicy, ale nikt w mieście widać nie miał ambicji, by z Taewen zrobić warownię lub chociaż miejsce zdolne odeprzeć oblężenie. Kamienny pas obwarowań z obu stron oblepiały naprędce sklecone domy najbiedniejszej części społeczeństwa, szukającej choć namiastki ochrony w cieniu przytłaczającej, masywnej konstrukcji.
Im dalej w miasto, tym więcej elementów się pojawiało. Oto wąska uliczka handlowa, gdzie na tych kilku straganach ludzie sprzedawali warzywa i drobne przedmioty codziennego użytku. Uliczka wpadała w większą, zastawioną belkami i skrzyniami, gdy w pobliżu akurat przebudowywano kaplicę nieznanego bóstwa. Stamtąd droga Inanny i Isidoro prowsdziła przez dzielnicę rzemieślników - labirynt ulic wypełniony hurgotem krosien, łomotem metalu o kowadła, wonią barwników, dymu i innych rzeczy, których sam Isidoro nie był nawet w stanie zidentyfikować.
Dopiero gdy gildyjczycy przebili się obok siedziby cechu guzikarzy, los pozwolił im dotrzeć do portu i ujrzeć jezioro Ifelt w całej okazałości.
Wąskie, drewniane kładki nabrzeża wgryzały się daleko w lazurową taflę jeziora, między nimi przycupnęły liczne, niewielkie kutry rybackie. Przeciwległy brzeg ginął w perspektywie, upodabniając jezioro do morza i brakło tylko tego charakterystycznego, słonego zapachu, do którego Isidoro zdążył tak przywyknąć w Almerze. Fale były nieco łagodniejsze, nie pieniły się i nie burzyły przy brzegu, nigdzie nie było słychać krzyku mew.
Cech rybaków ulokowano po przeciwnej, zachodniej stronie, toteż Inanna i Isidoro mieli okazję obejrzeć sobie kutry. O tej porze wszystkie powinny wypłynąć na jezioro, jednak teraz łodzie były zacumowane, po pokładach snuli się bez przekonania rybacy. Większość po prostu siedziała leniwie, kołysząc stopami za burtą, niektórzy zajmowali się sieciami, inni grali w jakieś gry. Atmosfera była jednak napięta, w powietrzu czuć było przykre wyczekiwanie - nie to pełne podniecenia, jakie towarzyszy oczekiwaniu na coś wesołego i przyjemnego. Nie, to był ten niewygodny ciężar, który kładł się na barkach i przygniatał je do ziemi coraz mocniej, z każdą mijającą chwilą wydawał się coraz bardziej przytłaczający i niemożliwy do zniesienia. Ludzie byli nerwowi. Nikt nie patrzył w stronę jeziora.

Od Mattii cd. Echo

Łagodny szum deszczu ukołysał ich do snu, a poranek powitał rześkim, mokrym powietrzem. Mgła cofała się w kierunku lasu, kuliła się w małe, wystraszone kłęby wśród pól i w końcu znikała kompletnie pod dotykiem pierwszych promieni słońca. Mattia objął ten widok zamyślonym spojrzeniem. Z jakiejś przyczyny przypomniały mu się baśnie, które dawniej opowiadała jemu i Isidoro ich babcia cioteczna, Maristela. Nawigatorka i doświadczona żeglarka, całe życie podróżowała wśród dalekich krain, przywoziła z nich przedziwne zabawki i słodycze, ale jeszcze dziwniejszym, co przywoziła, były jej opowieści.
Astrolog przez dłuższy czas obserwował zupełnie naturalny i codzienny fenomen, który istniał w przyrodzie od wieków i dopiero po chwili zorientował się, że zbyt długo każe już czekać Echo na nie wiadomo co, że mężczyzna stoi wsparty o framugę drzwi spichlerza, a ręce krzyżuje ciasno na piersi.
— Wybacz, zamyśliłem się — wytłumaczył się od razu. — Przypomniała mi się opowieść, którą niegdyś słyszałem. Opowieść o féth fíada, magicznej mgle. I o biednym chłopie, który poślubił kobietę z głową świni. — Mattia zaśmiał się na wspomnienie, uśmiech ten kierował tylko częściowo ku usłyszanej historii. W większej części była w nim jednak nostalgia. — Cóż, czas nas nagli, kiedy indziej przyjdzie czas na historie. Wypada nam pożegnać naszego szacownego gospodarza i wyruszyć w dalszą drogę.


Jak to zwykle bywało na kontynencie, wiosna przybyła nagle i od razu ze wszystkimi swoimi kaprysami. Dni stały się na tyle ciepłe, że Mattia jeszcze przed południem pozbywał się swojego płaszcza, pozwalając mu spocząć złożonemu na wierzchu juków, astrolog zapobiegliwie nie pakował go jednak nigdzie głębiej. W okamgnieniu wiatr potrafił przywiać zza horyzontu ciemne chmury, których wydęte brzuchy szorowały wśród czubków drzew i pękały znienacka, racząc świat zimnym prysznicem-niespodzianką.
Właśnie taki deszcz dopadł ich na ostatniej prostej przed siedzibą markizy Eleanory Mirabelle Beaumont, szacownej i statecznej matrony, która po niespodziewanej i przedwczesnej śmierci swego nieodżałowanego męża, piastowała stanowisko głowy rodu Beaumont. Wbrew oczekiwaniom nieprzychylnych, ród Beaumont wcale nie stracił na prestiżu i wpływach, kiedy władzę nad nim objęła kobieta, na dodatek jeszcze deklarująca wieczną żałobę po mężu. Spodziewano się po niej skłonności do histerii i emocjonalnych reakcji - jak inaczej mogła w końcu postępować kobieta, która z własnej woli poprzysięgła do końca swych dni przyodziewać się jedynie w posępny, czarny kir? Markiza mocno trzymała jednak stery władzy, a te jej charakterystyczne rękawiczki z delikatnej, czarnej koronki, wydawały się jej wcale nie przeszkadzać.
Ulokowana ledwie dwie godziny drogi od Almery posiadłość utrzymana była w łagodnych, pastelowych barwach, których delikatne odcienie niemal tonęły w gwałtownej, wiosennej burzy. Mimo to Mattia i Echo parli przed siebie, osłaniając głowy kapturami, a niosące ich wierzchowce parskały niezadowolone z kolejnego kaprysu pogody.
Jeźdźcy dopadli w końcu frontowych drzwi, Mattia zsunął z głowy kaptur, oddychając ciężko pod osłaniającą ich przed deszczem szeroką wiatą. Zaraz pojawił się służący, wymieniono nieco uprzejmych słów. Astrolog ściągnął rękawiczki, zabłąkany promień słońca błysnął w chłodnej toni szafiru pierścienia rodowego. Mężczyzna wydobył starannie złożone i zabezpieczone przed wilgocią zaproszenie przyozdobione herbem rodu Beaumont i doskonale gildyjczykom znanym symbolem kota. Służący zaraz rozpoznał zaproszenie, rozpoznał i oczekiwanych przez gospodynię przyjęcia gości. Machina ruszyła.
Z wnętrza posiadłości zaraz wysypało się więcej służby. Mattia i Echo zsiedli ze swych koni, a stajenni odprowadzili Aldebarana i Kharquę w kierunku stajni. Klacz parsknęła trzymającemu ją mężczyźnie w twarz, szarpnęła za wodze, stajenny wydał się tym kompletnie niewzruszony - na jego twarzy mignął uśmiech, szepnął coś do końskiego ucha, uspokajającym ruchem pogładził mokre od deszczu chrapy.
Inni służący zajęli się bagażami, obu gildyjczyków zaraz wprowadzono do sieni. Znalazły się ręczniki do wytarcia zlanych deszczem twarzy, czyjeś usłużne dłonie odebrały ociekające wodą płaszcze. Nie wiedzieć kiedy, obaj mężczyźni stanęli przed drzwiami przydzielonych im pokoi.
— Powiadomię markizę o tym, że panowie już przybyli. Czy zechcą panowie zjeść posiłek z markizą i pozostałymi gośćmi, czy preferują panowie spożyć w pokojach? — zapytał usłużnie kamerdyner, zabawnie i manierycznie ściągając usta przy każdym "u" i "o".

Od Narcissy cd Ophelosa

⸺⸺✸⸺⸺

Wymuszone życzenie mężczyźnie miłej nocy było ostatnim słowem, jakie padło pomiędzy dwójką. Wymienili smutne spojrzenia. Wzajemne zrozumienie było w tej chwili najgorszą z kar, bo wolałaby się z nim wykłócać, poprowadzić dialog przeplatany krystalicznym brzmieniem jego głosu. Chciała odbijać się od jego argumentów, jak od wrogiej klingi. Parować celnie wymierzone uwagi i zmęczyć się, odszukując adekwatnych do wymiany słów. Wolała każdą dyskusję od przeklętej ciszy, która tylko pozornie świadczyła o zawartym pomiędzy nimi pokoju.
Kobaltowe oczy barwiły się jednak w najgłębszym z odcieni nienawiści i potępienia, a zęby mężczyzny tarły o siebie mocno, by siedząca po drugiej stronie ogniska kobieta usłyszała ich jęk. Czuła, jak w jej nerwowych ruchach, gdy zbierała się do snu, łapiąc skóry i koce, dzieląca ich przepaść pogłębia się i poszerza, pozostawiając ich po dwóch stronach barykady, stawiając jedynie Ophelosa, jako tego na moście. Ostatniego, który mógł nazywać się ich łącznikiem. Poza nim nie było już nic.
Broniła się przed tą myślą latami. Odtrącała ją rozedrganymi palcami, a ta, jak niesforna, nieznośna mucha, wracała i hałasowała coraz głośniej. Wkrótce zaczęła ignorować dłonie kobiety, aż nareszcie tak do nich przywykła, by osiadać na nią ciężkim odwłokiem i wyduszać z piersi łzy. Nigdy nie przywykła do utraty, nie ważne, jak małą i nieistotną by nie była. Ironicznie, zważając na jej fach i pochodzenie. Zważając na medalion noszony przy sercu. Tak często narażona na pożegnania, na odejścia, powinna mieć to we krwi i traktować rozstania z szacunkiem. Bez łez i bez drgania. Bez niepotrzebnego roztrząsania dawno zalegających spraw.
Chyba nigdy nie miała się tego nauczyć i perliste łzy spływające po jej polikach, gdy imię demona rozbrzmiewało w jej głowie, były kolejnym na to dowodem. Wiedziała, że on wiedział. Musiał wiedzieć. Był wszędzie w każdej otaczającej ją cząstce, a jego wszechobecność niejednokrotnie była przytłaczająca i męcząca. Teraz jednak powietrze zelżało, a zalegająca w nim wilgoć nagle zmalała. Suche powietrze drapało jej płuca i prawie przeklęła “robisz to specjalnie”. Powstrzymała ją jedynie uciekająca w poprzek jej twarzy łza. To on mimowolnie ją starł, choć stęskniony wzrok wbijał w ognisko, wyglądając przy tym na wyjątkowo nieobecnego. Nie drgnął o milimetr. Kobiece dłonie pospiesznie zajęły się twarzą, nie chcąc pozostawić na niej ani śladu po krótkiej chwili słabości, na którą nie powinna była sobie pozwolić. Nie w takim momencie i zdecydowanie nie gdy Ophelos był niedaleko.
Kobaltowe oczy były puste. Znów był z nim.
Z ciężkim oddechem przyglądała się temu, jak resztki przyjaźni, może teraz już tylko znajomości, uciekają jej przez palce. Wspomnienia o Marcinie były śliskie. Wodniste i niewyraźne. Rozmyte. Doskonale wiedziała, czemu, świetnie zdawała sobie sprawę z intencji demona i jego podejściu do ludzi. Relacji z nimi. Rozumiała też na tyle jego potęgę, by już dawno pojąć, gdzie prowadziła cała ta nieswoja otoczka. Pamięć to woda i nic innego. Wdrukowane w fale wspomnienie. Kropla nasiąknięta uczuciem. Pragnęła tylko zrozumieć, kiedy obraz Bzdretha rozmyje się jak akwarela i czyj będzie tym pierwszy, który czeka zniszczenie. Choć odpowiedź nasuwała się sama.
Jego.
Bo gdy dostrzeże na niej efekty swoich działań, może jednak się rozmyślić, a decyzję podjął już przecież dawno.
— To co, spać i z rana ruszamy?
Głos kuzyna okazał się na tyle niespodziewanym, by kobieta podskoczyła w miejscu, wzbudzając przy tym czujność Khardiasa, który dotychczas jedynie przyglądał się wszystkiemu, bez szczególnego przejęcia. Kobaltowe spojrzenie uciekło od ogniska i przebiegło prędko po ignorującej go sylwetce. Chryzant specjalnie nie zwracał na niego uwagi, zamiast tego uważnie analizując postawę Narcissy, która uważnie rozkładała własny śpiwór, wcześniej nakrywając podłoże skórą.
— Na to wygląda — jęknął beznamiętnie Bzdreth, nareszcie podnosząc się z kucków. Patrzył na Ophelosa. Ophelos patrzył na Narcissę. Narcissa nie patrzyła na nikogo, wbijała jedynie wzrok we własne dłonie, które pospiesznie rozkładały materiał. Choć jej podejrzenie, na kogo w tej chwili padał wzrok Chryzanta mogło być mylne, odkąd ze strony Marcina wybrzmiało ciche, pytające mruknięcie. — Nie mam zamiaru się z wami w to bawić, ale chcę, żebyście przynajmniej dotarli bezpiecznie na miejsce. — Wytłumaczenie pojawiło się wręcz natychmiast.
Gdy nareszcie udało jej się ułożyć w śpiworze, przyglądała się im jeszcze przez chwilę. Bzdreth jak zawsze stał z rękami założonymi na piersi i spoglądał ukradkiem na chaotyczne działającego Ophelosa, który starał się rozłożyć swoje koce w najbardziej dogodny w jego uznaniu sposób. Palcami wygrywał na własnym bicepsie tylko sobie znany rytm, a gdy Chryzant wyciągnął w jego stronę pledzik, ten jedynie uniósł brwi w zdziwieniu, po czym pokręcił głową, parskając śmiechem.
— Dobranoc — rzuciła nagle kobieta, odwracając się do nich plecami. Nie potrafiła patrzeć na mężczyznę choćby przez sekundę dłużej.

⸺⸺✸⸺⸺
[sratatata]

Od Echa – Event

— Ja pierdolę. — Mężczyzna uderzył otwartą dłonią w stojący na przeciwko niego ekspres do kawy. Ten furczał i zgrzytał, i można było odnieść, że jeszcze chwila, a wybuchnie gorącym wrzątkiem prosto w jego twarz. Kawy jednak z siebie wypluć nie chciał – zamiast tego przez rurkę sączyła się zastanawiającej jakości, brązowo-przezroczysta ciecz. Popłuczyny, można by stwierdzić. — Kto rozpierdolił ekspres? — ryknął wręcz na cały korytarz, niczym pan i władca właśnie tego korytarza.
Pomimo swojego oburzonego, lwiego ryku przypominającego ten Mufasy z Króla Lwa pozostawał jednak stażystą. I nawet jeżeli miesięcznym, spisującym się całkiem nieźle i wypełniającym wszystkie zadania, które mu powierzono (nawet te najbardziej zastanawiające), perfekcyjnie, to nadal pozostawał jedynie stażystą. Z plakietką z rozmazanym imieniem i nazwiskiem przyczepionym do koszuli, w odrobinę nadto eleganckim jak na korytarzowe standardy stroju i ładnie zaczesanym włosem.
Uderzył w maszynę ponownie, ta zafurczała, jęknęła niczym stara kochanka, po czym zamilkła. Na tę konkretną chwilę, a może jednak na wieki.
— Zepsułeś ekspres? — zamruczano za nim, a może ciut nad nim. Chłopak spiął się, ręka przestała uderzać w ekspres, bo zamarła w panice na plastiku. Cudzy głos zadźwięczał w uszach, a brązowe oko z przerażeniem uniosło się odrobinę by zobaczyć swojego oprawcę – Balthazara, jego mentora z nie do końca zarysowaną twarzą, co dawało niezwykle dziwny i niepokojący efekt. Bo choć włosy miał, to te układały się w dziwne rogopodobne kształty, bo choć nos i oczy, i usta też miał, zdecydowanie ludzkie, to twarz rozmywała się okropnie, a chłopak dziwnym trafem nie potrafił jej zapamiętać.
Czy to już była prozopagnozja? Drgnął, przerażony tą króciutką myślą o bardzo trudnej, skomplikowanej nazwie.
Bezpardonowo poklepano go po plecach, mocno, z siłą w łapie. Chłopak odkaszlnął więc, starając się choć trochę nie złamać w pół.
— Trudno. Później znajdziemy winnego. — Ciemne oczy mentora błysnęły, a stażysta nie wiedział, czy błysk należał do błysków ostrzegawczych, niebezpiecznych, a może tych politowania. — Za piętnaście minut szkolenie BHP. Rozumiem, że się pojawisz? — pytanie zagrzmiało w korytarzu, oczekując tylko jednej, dosyć krótkiej odpowiedzi rozpoczynającej się na te.
— Nie było takiego tydzień temu?
— Nie było ciebie.
— Delaney prosił mnie, żebym przejrzał z nim papiery rekrutacyjne. Znaczy je posegregował.
— Z nim?
— Nie, robiłem to sam. Delaney nie przyszedł.
Balthazar parsknął głośnym śmiechem, przecież doskonale wiedząc, że zawsze tak to się kończyło, a Xavier w swym zwyczaju miał wkręcanie innych do wykonywania jego roboty. A Nathorii Company nadal mu płaciło.
— To widzimy się za piętnaście minut. — Mężczyzna uśmiechnął się, pokazując i swoje bielutkie zęby. Młodszy chłopak miał wrażenie, że kły musiał mu podrasować jakiś drogi dentysta. — I tym razem bądź. — Spoważniał. — Irina ci nie odpuści. Pomimo tamtego szkolenia we wtorek, Tadeusz i tak rzucał przez okno krzesłami w protestujących — westchnął ciężko, ale chłopak dostrzegł ten drobny uśmieszek kryjący się gdzieś w ostrych rysach jego twarzy. — Jeszcze nam brakuje, żeby ta ruda dostała w głowę i ten jej białowłosy chłoptaś posłał po jakiegoś prawnika. Dostaniemy pismo nie odszyfrowania, w sądzie się nie wypłacimy, a prawnicy od Tadeusza to same stare dziady i nawet artykułów nie pamiętają.
Stażysta odchrząknął, ciut niezręcznie, ciut nieśmiało.
— A… Softmantle nie jest również st…
— Jest. No, to widzimy się!

— A więc, oceniając sytuację… — Ravi klasnął w dłonie, pochylając się nad Mattią, który również się pochylał, choć nie robił tego nad żywym, oddychającym człowiekiem. Plastikowy manekin przeznaczony do ćwiczenia resuscytacji krążeniowo-oddechowej oddychać nie mógł z zasady.
— Ale nie będę musiał go całować?
— Nie, nie będziesz. — Nieszczęsny medyk, wysłany przez firmę BPH, z którą Nathori Company podpisało umowę prawdopodobnie przypadkiem, westchnął ciężko, wiedząc już doskonale, że powierzone mu zadanie będzie praktycznie niemożliwym. — Wracając. Oceniając sytuację, czy Polikarp oddycha?
— Polikarp?
— Nie, Ravi, nie oddycha. I nie ma rąk i nóg — mruknął Mattia, przyglądając się plastikowej twarzyczce.
— Ale to nie jest waż…
— Ale gdzie one są? Wiesz, jeżeli trafimy na kogoś bez rąk czy nóg, czy w ogóle przejmujemy się przeprowadzaniem resuscytacji?
— Słusznie, co to za życie bez rąk i nóg — dodał Cahir z nogą przerzuconą przez nogę. Mężczyzna bujał się na krześle, uważnie przyglądając się całej sytuacji, choć obserwujący go stażysta miał wrażenie, że w rzeczywistości niezbyt przejmował się cała szopką.
— Ja tam bym nie chciał żyć bez nóg — rzucił Xavier, wzruszając ramionami.
— A co z rękoma? Brak rąk i nóg to w zasadzie stan, w którym aktualnie egzystujesz, Delaney. I tak nic nie robisz.
— Ej!
— Dobra, ale wróćmy do roboty — przerwał im Ravi. W jasnych oczach widać było jedynie zawód, rozczarowanie. — Tracimy Polikarpa.
Mattia pochylił się nad manekinem i zaczął szybko uciskać jego klatkę piersiową.
— Mattia, za szybko. Zdecydowanie za szybko. — Ravi równie szybko tracił nadzieję. — Wszyscy, przy resuscytacji należy naciskać na klatkę piersiową w tempie stu uderzeń na minutę.
— Och, to będzie trudne. Ile to na godzinę?
— Jak to ci niby pomoże? — rzucił w końcu stażysta, zastanawiając się, co w ogóle on tu robi i czy jednak nie powinien zająć się naprawianiem tego nieszczęsnego ekspresu.
— Podzielę to i wtedy będę liczyć.
— Och.
— Ok, więc dobrym sposobem na odliczanie będzie uciskanie do Stayin Alive Bee Gees. Znasz to, prawda? — Medyk cały czas próbował ratować sytuację.
— Tak! Tak, uwielbiam tę piosenkę. — Mattia odchrząknął, szykując się do śpiewania. — First I was afraid, I was petrified… — pięknie zaciągnął ostatnią głoskę, teraz uciskając zdecydowanie za wolno.
— Nie, to raczej a, a, a, a, stayin alive, stayin alive.
— Ach, to!
— Już wiem skąd ciebie znam! — krzyknął nagle Nikolai, ich specjalista od PR, którego stażysta jeszcze nie zdążył poznać, choć widział go chyba kilka razy podczas przerwy. — Byłeś dzisiaj na parkingu, nie?
Ravi mrugnął kilka razy, decydując się jednak nie odpowiedzieć. Zerknął na Mattię, dając mu sygnał do rozpoczęcia resuscytacji. Ten zaczął uciskać, podśpiewując wspomnianą już piosenkę.
A, a, a, a — wtrąciła się nagle Inanna, która, jak stażysta zdążył się zorientować, dołączyła do firmy ledwie kilka dni wcześniej od niego. Głos miała ładny i dziwił się trochę, że zdecydowała się tak jak oni wszyscy na zostanie zwykłym korpoludkiem. — You can tell by the way I use my walk, I’m a woman’s woman, no time to talk….
— Okej, okej! — krzyknął Ravi, chyba po raz ostatni raz starając się opanować towarzystwo, które nagle dołączyło się do dziewczyny i mało brakowało, by zaczęło skakać wokół biednego manekina. — Nie udało wam się utrzymać rytmu, a karetka nie przyjechała, bo nikt po nią nie zadzwonił. Straciliście Polikarpa.
— Och. Więc jest martwy? — mruknął stażysta, marszcząc czoło. Jedno z pasm włosów, to, któremu udało się wydostać spod tony żelu, opadło na jego czoło. — Nieźle.
— Dobra! — odezwał się nagle dosyć pyzaty, niski pan z przerzedzającym się włosem. No tak, Tadeusz. Zeskoczył ze swojego krzesła i wyszedł na środek salki. — Co robimy następnie? Ravi, ktokolwiek?
Niezręczna cisza zapadła w pomieszczeniu.
— Chowamy go? — zaproponowała Naga, od samego początku spotkania ukrywająca się w cieniu. Tadeusz wydał z siebie dźwięk zbliżony do sygnału złej odpowiedzi w Jednym z dziesięciu.
— Źle! Sprawdzamy, czy ma kartę dawcy narządów. Jeżeli ma, to zostaje nam niewiele czasu, by z nich skorzystać.
— Nie ma portfela — dodał prędko Cahir. — Sprawdziłem.
— Wydaje mi się, że jest dawcą!
— Jest? — W szklanych oczkach Softemantle’a, którego stażysta, musiał przyznać, bał się już od pierwszych dni swojej pracy, błysnęła wręcz nieprzyzwoita ekscytacja. — Szybko, przynieście lód i styropianowe pudełko. Adonis — jeden z bliższych współpracowników Tadeusza wstał ze swojego krzesła — nóż!
Nie mieli zielonego pojęcia, po co pracownikowi korporacji zajmującej się dostarczaniem energii potrzebny był nóż – ostre narzędzie trafiło jednak do grubiutkiej, opuchniętej rączki, a ostrze zanurzyło się w plastiku. Ravi pobladł, stażysta miał wrażenie, że biedny medyk zaraz zemdleje.
— Szukamy serca i nerek. Są najdroższe. Czy ktoś wie, gdzie jest serce?
W pomieszczeniu rozległ się głuchy huk. Ravi zemdlał.
— Szef się wkurzy, fantomy trochę kosztują. A Ignatius się wkurzy jeszcze bardziej, bo to kolejna faktura… — mruknął Balthazar, który ponownie, zupełnie znikąd, pojawił się za stażystą. — No, moi drodzy, koniec na dzisiaj. Minuta po szesnastej, macie czas do pięć po, żeby posprzątać i się stąd zabrać. Dziecko mnie prosiło, żeby je gdzieś podwieźć, nie chcecie chyba, żebym się spóźnił?
Wzdłuż kręgosłupa stażysty przelazł powolny dreszcz.
— To co, wiesz już kto zepsuł ekspres?
Chłopak miał wrażenie, że chwila moment, a dołączy do Raviego.

[ przepraszam wszystkich za uszczerbki na zdrowiu, mam nadzieję, że chociaż trochę się pośmiejecie. Scenka ze szkolenia bhp wzięta z the office, tutaj do zobaczenia, tak żeby łatwiej było sobie to wyobrazić <3 ]

Od Apolonii CD Adonisa


Kobieta nie lubiła, nienawidziła wręcz, gdy cudzy, a szczególnie ten męski wzrok z chłodem lustrował jej sylwetkę, jej fizis. Tak bez odpowiedniego zezwolenia tańczył po damskim nosie, bez skinięcia głową, które dałoby błogosławieństwo na szybkie zerknięcie na jej świetność. Jeszcze bardziej nienawidziła jednak tych uciekających, niby w nieśmiałym geście odwracających swe spojrzenie. Z tymi bezczelnymi przynajmniej dało się coś zrobić. Z tymi zawstydzonymi wręcz przeciwnie, bo jąkali się, bo rumienili jak jesienne jabłka, a na każdy nieco odważniejszy żart baranieli jak kompletni idioci, zastygali niby głupie sarny niemogące przemóc się do ucieczki przed drapieżnikiem. Z takim materiałem po prostu nie dało się pracować. Brakowało mu plastyczności, brakowało miejsca, w które można by bezwstydnie wbić swe paznokcie, brakowało tej pewności, przy której można było oprzeć swe dłonie na jego barkach i nachylić się do cudzego ucha, wyszeptać kilka słodkich słów, tych upragnionych, tych wymarzonych.
A przecież ten gwałtowny ruch laską, tą samą, na której właśnie się podpierał, był pewny i szybki. Mocny. Dłoń w skórzanej rękawiczce spoczywająca na niedźwiedzim łbie z otwartą gębą spoczywała na nim pewnie, palce nie zaciskały się w oznace słabości czy nagłego omdlenia, wręcz przeciwnie. Głos donośny i ostry, z nieznajomym jej akcentem jedynie podjudzającym ciekawość.
Topaz oka błysnął więc z zainteresowaniem, bezwstydnie zjechał po tej skulonej pod czarnym płaszczem sylwetce, aż w końcu powrócił do jego twarzy przyozdobionej gęstą brodą i hebanowym, uciekinierkim spojrzeniem. A tak bardzo chciała się tej czerni przyjrzeć, zajrzeć prosto w nią.
— Jaki list? — zapytała zupełnie bezwstydnie, cały czas ściskając papierek z pięknymi, ozdobnymi literami oraz rozpieczętowaną kopertę tuż za swoimi łopatkami. Zatrzepotała rzęsami, jeszcze bardziej wyciągnęła swą szyjkę. Wygięte w nienaturalnej, niezbyt wygodnej pozycji ramię wskazywało na to, że za plecami skrywa pożądany przez mężczyznę papier. Ale, jak zawsze, zupełnie się swą nieprzyzwoitością nie przejmowała.
Wiedziała doskonale, że stojący przed nią mężczyzna mógł być każdym. Wrogiem, sojusznikiem, to akurat ważne nie było, bo nie z każdym musiała mieć przyjacielskie stosunki. Liczyło się jednak własne bezpieczeństwo, a gdy ten, nawet w skulonej pozycji i podparty o laskę, którą, jak już zdążyła zauważyć, posługiwał się dosyć sprawnie, a przede wszystkim zwinnie, zdecydowanie nad nią górował, bezpiecznie czuć się nie mogła. Nie, gdy list mocno ściskany pomiędzy palcami prawdopodobnie niósł ze sobą informacje mające odpowiednią moc, by zniszczyć kilka żyć doczesnych, jak i tych kolejnych pokoleń, bo świat przecież rządził się własnymi prawami i nikogo nie obchodziło, że zły czyn popełnił twój prapradziadek. Liczyło się nazwisko stojące tuż za imieniem w podpisie oraz w grzecznościowym zwrocie.
Kwestią oczywistą było więc, że ktoś jej niezbyt przyjazny o list się upomni. Tą drugą jednak pozostawało pytanie kiedy, a cztery dni na pewno w zupełności wystarczyłyby, by zorientować się, że ów do adresata nie dotarł, bo, przede wszystkim, nie został wysłany. Czy w cztery dni można było znaleźć więc tego, kto korespondencję przechwycił? Prawdopodobnie tak, nieosobiście znała i zdecydowanie krócej trwające sprawy. Imię mistrza przecież znane było w sferach wysokich, to Belmonda tym bardziej. Czy wiedzieli, że obaj ze sobą współpracowali? Bardzo możliwe, wręcz oczywiste, bo każdy szlachcic rozpoczynający swą współpracę z Kissan Viikset robił to raczej w sposób obsceniczny, odpowiednio zaakcentowany, wszem i wobec oświadczający, że istnienie Gildii miało swą słuszność, a on sam z wielką chęcią wesprze działania Cervana Teroise. Czy jednak każdy wysoko urodzony wiedział, że Taavetti miał przyjechać właśnie tego dnia, miał zajrzeć do właśnie tego mieszkania w tej kamienicy i miał odebrać właśnie ten list? Bardzo mało prawdopodobne. Ale nadal prawdopodobne.
Uśmiechnęła się w końcu ciepło, przytuliła polik do prawego ramienia.
— Musi mnie pan zrozumieć — mruknęła w końcu przepraszająco — ale nie wiem, kim szanowny pan jest, a nachodzi mnie pan o tak wczesnej godzinie, tak nieelegancko dobija się pan do drzwi i żąda jakiegoś listu dla jakiegoś Cervana Teroise — westchnęła ciężko. — I nawet się nie przedstawia — dodała z doskonale słyszalną nutą rozczarowania. — Jeżeli jest pan moim sympatykiem wystarczy poczekać piętnaście minut po przedstawieniu. Przecież zawsze po sztuce wychodzę i właśnie wtedy można poprosić o autograf. — Ciche parsknięcie śmiechem, które przerwało nagłe zawahanie. — Chyba że... — Odrobinę rozchyliła usta, przymrużyła oczy, charakterystyczny topaz schował się za rzęsami. Apolonia wyprostowała się. Jedno ramię swobodnie opadło, by to drugie mogło się unieść. Wolna dłoń bezwstydnie powędrowała ku jego gęstej brodzie, kciuk oparł się na męskim podbródku. Ona sama podniosła wzrok, chcąc chociaż w ten sposób poczuć się wyższą. — Że woli pan tak osobiście. Ale, jeżeli pan wybaczy, nie wygląda szanowny pan na fanatyka teatru.


[ a może małe rendez-vous? ]