środa, 30 czerwca 2021

Od Cahira cd. Xaviera

Cahir uśmiechnął się połową ust, nie odpowiedział. Odczekał chwilę, licząc, że bard podejmie melodię.

a ot i różowy dom
i deszcz drobny idzie między buki
seledynowym łukiem

Słowa, unoszone nocnym wiatrem, miękko rozbrzmiewały w powietrzu. Xavier śpiewał niedbale, jakby dla siebie, ale i bez trudu, z niewymuszoną swobodą.
Cahir poczuł echo reminiscencji. Niewyraźnej, wyblakłej, dotyczącej starych, minionych czasów, odległego miejsca na świecie. Pamiętał, że ktoś już kiedyś śpiewał przy nim podczas konnych przejażdżek. I to wielokrotnie. Ta osoba także lubiła bawić się głosem, nie troszcząc się o to, czy ktoś słucha, czy nie. Uśmiechnął się lekko, mimowolnie, gdy przed oczami stanął mu obraz kołyszącego się w siodle Ishila. 
Półelf potrafił śpiewać, nie można było podawać tego w wątpliwość. Nawet jeżeli robił to rzadko, nawet jeżeli nie był muzykiem z profesji, nawet jeżeli nie miał tak wyćwiczonego głosu jak Xavier. Cahir lubił go słuchać. Potrafił docenić czyjś artystyczny talent. Muzyka od zawsze była mu miła, choć nigdy nie przyznawał tego głośno, nie okazywał tego w żaden sposób. Niekiedy wręcz, sam nie do końca wiedząc dlaczego, starał się temu zaprzeczać.

o wieczorze
o
sierpniowe święto

Kolejne wersy ulatywały w mroki uśpionej przestrzeni, rozpływały się w chłodzie powietrza, ginęły, zagłuszane przez poskrzypywanie gałęzi, odgłosy nocnych owadów, szmer kołysanej wiatrem trawy, stukot podków, dzwonienie uprzęży. Cahir nieświadomie przysłuchiwał się obleczonej w dźwięki esencji tego wieczora. Może dałoby się cię lubić, parsknął w myśli. Gdybyś trochę mniej mówił, trochę więcej śpiewał.
Melodia urwała się, przez jakiś czas jechali w milczeniu. Cahir cieszył się przejażdżką, choć jego twarz zachowywała tradycyjny wyraz wystudiowanej obojętności. Bębenek miał przyjemny chód, poza tym nie stwarzał problemów, jazda na nim nie wymagała nieustannej czynności. Cahir pozwolił sobie na rozluźnienie i kilka chwil nieuwagi. Zapomniał już, jak łatwo i przyjemnie może przebiegać współpraca z wierzchowcem.
Xavier radził sobie z Al-Falą zaskakująco dobrze. Siedział w siodle swobodnie, w pełnej godności pozycji, z wyprostowanymi plecami i lekko uniesionym podbródkiem. Klacz szła ładnie, zachowywała się całkiem przyzwoicie, Cahir był z niej zadowolony. Niekiedy co prawda próbowała się zerwać, znudzona jednostajnym tempem jazdy, przyzwyczajona do terenów w dzikim galopie, ale bard trzymał rękę na pulsie, odchylał się i ściągał wodze, nie pozwalając jej wysforować do przodu.
— Prawda czy wyzwanie? — zagadnął w końcu Cahir, zrównując się z nim koniem.
— Prawda — zdecydował Xavier.
Cahir wyciągnął dłoń, wskazał jeden z palców.
— Ładny pierścień? 
Xavier uniósł latarnię, nachylił się, poświecił. Rozedrgany, jaskrawożółty blask wskrzesił iskrę na ostrej krawędzi jasnoniebieskiego kamienia. 
— Nader zwyczajny. To kobalt? Mam, wyobraź sobie, bardzo podobny.
Cahir uśmiechnął się bezczelnie.
— Miałeś.
Bard popatrzył na pusty palec. Uniósł wzrok, rzucił Cahirowi spojrzenie w połowie dumne, w połowie obojętne, a w całości wyniosłe. Nie wyglądał na zatroskanego stratą błyskotki. 
— O ile mnie pamięć nie myli, umawialiśmy się na bransoletę — przypomniał sucho.
— Na tę? — upewnił się Cahir, podwijając rękaw koszuli, poruszając nadgarstkiem tak, by wprawione w złoto kamienie zamigotały, odbiły światło.
Xavier uśmiechnął się krzywo, ledwie dostrzegalnie. Albo widok własnych ozdób w cudzych rękach nie zrobił na nim wrażenia, albo w przekonujący sposób udawał, że tak jest.
— Kiedy?
Cahir nonszalancko wzruszył ramieniem, zajęty ocenianiem estetycznych walorów bransolety, szacując jej wartość, przyglądając się grawerunkom z umiarkowanym zainteresowaniem. Nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć.
— Suponuję, że jeszcze w stajni — domyślił się Xavier. 
— Kto wie.
— Zapewne podczas czyszczenia koni.
— Całkiem możliwe — mruknął Cahir.
Zsunął pierścień z kobaltem ze wskazującego palca, założył na serdeczny drugiej ręki, popatrzył na niego spod półprzymkniętych powiek, w milczeniu rozważył efekt. Czując na sobie wyczekujące spojrzenie barda, westchnął, ściągnął nieswoje błyskotki, oddał mu je.
— Jeszcze kolczyk  — upomniał się Xavier.
Cahir przywołał na twarz wyraz uprzejmego zdumienia.
— Jaki kolczyk?
Spojrzenie barda przestało być rozbawione, błysnął w nim cień chłodu.
— Złoty, wiszący, z szafirem. Lepiej, by szybko się znalazł.
Cahir sięgnął do kieszeni bryczesów, pogrzebał w niej chwilę. Uśmiechnął się niewinnie, z fałszywym zakłopotaniem.
— Och, no proszę. Jest. Daruj, musiałem wziąć z rozpędu.
— Od początku coś mi podpowiadało, by na ciebie uważać — parsknął bard, z godnością wpinając kolczyk w ucho, od niechcenia wsuwając bransoletę na ramię.
— Cóż za krzywdzący osąd. Wziąłem tylko na potrzeby wyzwania. Nawet oddałem.
Poprawił się w siodle, nie zaszczycił go spojrzeniem.
— Prawda czy wyzwanie? — uciął.
— Wyzwanie — wypalił Cahir, dopiero po fakcie uzmysławiając sobie, że decyzja, którą podjął, była niefortunna. Spodziewał się, że Xavier wykorzysta sytuację i spróbuje się odegrać.
— Obróć się. Pojedziesz tyłem.
— Co?
— Nie możesz patrzeć za siebie — kontynuował Xavier niewzruszenie, nie zwracając na niego uwagi. — Jeżeli się obejrzysz, stawiasz karną butelkę wina. Białego ethijskiego. Nie byle lury.
— Bardzo chcesz zobaczyć, jak wyglądam, gdy spadam z konia, prawda?
Bard nie odpowiedział. Nie musiał. Wyraz jego twarzy był wystarczająco wymowny. 
Cahir stłumił westchnienie, poklepał Bębenka po łopatce. Bardzo-ci-ufam. Obrócił się, nie schodząc z konia, nawet go nie zatrzymując, ale trzymając się grzbietu. Wypił dużo, wolał nie ryzykować do tego stopnia.
— Mam nadzieję, że nikt nas tu nie zobaczy — mruknął, siadając na opak, próbując zająć możliwie najbardziej komfortową pozycję. — Nie o tej porze, nie w tym stanie, nie w tych okolicznościach. Nie wytłumaczylibyśmy się z tego, wiesz?
— Przesadzasz — machnął ręką Xavier. — Istnieje jakiś powód, dla którego jedziesz tak wolno?
— Czekam, aż mnie wyprzedzisz. Już ci się nie spieszy? Nie chcesz jechać pierwszy?
Bard fantazyjnie zawinął ramieniem w powietrzu. 
— Już nie, zapraszam. Jestem gotowy oddać ci ten honor.
Sukinsyn, uśmiechnął się Cahir, popędzając wałacha.
— Powiesz mi, jeżeli zjadę z traktu? Albo gdy za moimi plecami będzie się działo coś, o czym powinienem wiedzieć?
— Ależ oczywiście — odparł Xavier takim tonem, że Cahir miał absolutną pewność, że tego nie zrobi.
Al-Fala kroczyła tuż za Bębenkiem, nie zachowywała odstępu, trzymała chrapy przy jego ogonie. Cahir objął ją zmęczonym wzrokiem. Żartowałem w stajni. Zrzuć go.
Wychylił się porządnie, wyciągnął dłoń, chcąc poklepać ją po nosie. Klacz stuliła uszy, szarpnęła głową, spróbowała ukąsić go w rękę. Xavier parsknął.
— Widzisz? Lubi mnie bardziej od ciebie.
Cahir udał, że nie usłyszał. Jakiś czas jechali w milczeniu. 
— Uważaj, za tobą — ostrzegł bard, wskazując coś ruchem brody. — Gałąź, patrz.
— Naprawdę sądzisz, że dam się na to nabrać? — uśmiechnął się Cahir z politowaniem.
— Mówię zupełnie poważnie. Lepiej się obróć, bo w nią wjedziesz.
— Nie kupię ci tego wina, Xavier. Musiałbym zaciągnąć pożyczkę.
— Życzyłeś sobie, by cię uprzedzić, gdyby coś się działo, czyż nie? — zapytał bard. Wzrok miał nieruchomy, utkwiony w punkcie znajdującym się gdzieś za plecami Cahira. — Ostrzegam więc lojalnie: za tobą jest drzewo.
Cahir popatrzył na niego z nutą sceptycyzmu.
— Na środku traktu?
— Jedziesz poboczem. Spróbuj skręcić, może jeszcze je wyminiesz.
Zaperzył się, skrzyżował ręce na piersi.
— W ogóle ci nie wierzę.
— To przynajmniej się pochyl, bo zaraz...
Przekonany miną i tonem Xaviera, spróbował to zrobić. Nie zdążył. W pierwszej chwili poczuł silne uderzenie w plecy, w drugiej, że, nie mając czego się złapać, traci równowagę. W trzeciej zdołał już tylko zarejestrować, że ziemia nagle zaczęła zbliżać się z ogromną prędkością.
Upadek nie był przykry, bo nie jechali szybko. Cahir, podnosząc się na wyprostowanych ramionach, czuł, że nie ucierpiał fizycznie, że jedyny uszczerbek odniósł na godności.
— Kurwa — wypluł piach z ust, odsuwając się od nóg nieco zaaferowanego, tańczącego nad nim Bębenka.
Uniósł wzrok. Xavier, zgięty wpół, opierał się przedramieniem o końską szyję, śmiejąc się głośno, dźwięcznie, perfidnie. Cahir bez zastanowienia wyciągnął rękę, złapał go za kostkę, ściągnął z siodła jednym bezceremonialnym ruchem. 

niedziela, 27 czerwca 2021

Event - Zapowiedź

Kiedy do Tirie zawitał ethijański posłaniec z listem naznaczonym królewską pieczęcią, Ignatius czuł niepokój. Nie potrafił tego uzasadnić. Goniec nie wydawał się odbywać podróży w pośpiechu, nie mogło być to zatem nic naglącego. Ba, gdyby coś złego działo się w Ethiji, zapewne już by o tym wiedzieli, chociażby za sprawą plotek. Nie miał się w takim razie czego obawiać. Sytuacja na kontynencie była stabilna.
A jednak te wymyślane nieustannie zapewnienia, że nic się nie dzieje nie mogły uciszyć tego cichego głosu z tyłu jego głowy. Wręcz przeciwnie, jego niepokój wzrósł, kiedy Cervan, wyraźnie zachmurzony, bez słowa odłożył list, wstał od swojego biurka i podszedł do jednej z szafek, w których trzymał własne, związane z katastrofami dokumenty.
- Poprosili o udostępnienie im jakiś badań? - Ignatius podszedł do biurka i splótł dłonie za plecami, by chociaż na chwilę powstrzymać się od niecierpliwego skubania rękawa koszuli. 
- Nie. Wątpię by mieli mniej danych niż my. Chcą ponownie spróbować przeprowadzić badania na pogórzu Obarii. - Mistrz wyciągnął jeden z bardziej poszarpanych plików papieru i bez pośpiechu zaczął wertować strony. - Pytają, czy chcemy wziąć w nich udział. 
- Obaria? - Ignatius zmarszczył brwi i zerknął kątem oka na leżący na blacie list. Doskonale wiedział, o której katastrofie była mowa. - Te tereny podobno miały nie nadawać się już do zamieszkania... 
- Król chce to sprawdzić. Przed katastrofą znajdowało się tam mnóstwo żyznych gruntów, nie potrafi pogodzić się z ich utratą. - Cervan wrócił do biurka i zerknął na sekretarza. - Po minie wnioskuję, że nie podoba ci się wizja jechania tam. 
- Jeśli wyciągamy wnioski z obserwacji zachowań to widzę, że Mistrz też nie jest pewny, czy powinniśmy się tam udać - odpowiedział bez chwili wahania chłopak. 
- Możliwe... Ale nie mogę zatrzymywać Gildii przez własne uprzedzenia. - Mężczyzna odwrócił wzrok i wrócił do wertowania dokumentów związanych z trzynastą katastrofą. - Ta wyprawa byłaby dobrą okazją na uzupełnienie danych. Wulkan zostawił po sobie wiele pytań, a popioły nie pozwoliły zebrać wielu informacji zaraz po zakończeniu się katastrofy, ani w jej trakcie.
Ignatius nie odezwał się od razu. Niebieskie oczy skupione były na pochylonym nad papierami mistrzu, jednak myślami sekretarz wrócił do jeden z kilku poważniejszych rozmów, które obydwaj Teroise mieli kiedyś okazję odbyć. Jego wcześniejszy niepokój był słuszny, nawet nie próbował go ponownie odegnać. Tak jak sam niechętnie rozmawiał o siedemnastej katastrofie, trzynasta była czymś, o czym Cervan nie wspominał nawet w gronie bliższych i najbardziej zaufanych osób. Ignatius stanowił jeden z nielicznych wyjątków, wszyscy inni byli zawsze zbywani, kiedy tylko podejmowali się próby dowiedzenia czegoś o wulkanie.
Chłopak westchnął i założył ręce na piersi. Nie podobało mu się to kompletnie, ale wiedział, że tego nie unikną.  
- Powiadomię wszystkich o zadaniu i zbieraniu chętnych do wyprawy - wymamrotał niechętnie. - Ale jeśli nie jesteś pewny, czy chcesz tam jechać, to mogę spróbować poprowadzić misję za ciebie. 
- Miałbym was wysłać samych? - Cervan parsknął, co nieco rozluźniło atmosferę. - Zgłupiałeś. 
Ignatius uśmiechnął się łagodnie. 
- Jak wszyscy tutaj. 
~*~

Witajcie kochani!

Jak co roku, z wielką radością pokazujemy Wam zapowiedź kolejnego eventu. Ethijańskie władze zaproponowały Gildii współpracę w przeprowadzeniu badań w miejscu, w którym na pokrytych popiołem ziemiach u podnóży wulkanu od dawna nikt nie postawił stopy. Cervan niemal natychmiast zajął się przygotowywaniem do wyprawy, jednak niektórym gildyjczykom nie umknęło, że zarówno on jak i Ignatius wydawali się być poddenerwowani wizją udania się w górskie rejony. Co czeka Gildię na miejscu? Jakie tajemnice i historie ukrywa pogórze Obarii? Przekonamy się już wkrótce.

Nadchodzące wydarzenie będzie miało mniejszą skalę niż dwa poprzednie, jednak jego mechanika zbliżona jest do tej, z którą mieliście okazję zapoznać się podczas trwania Zwierciadła Asaima. Nie chcemy zdradzać Wam zbyt wiele, ale możemy obiecać, że nie będziecie się nudzić! Czekajcie cierpliwie na post wprowadzający do wydarzenia!

Zgłoszenia przyjmujemy do 16 lipca, prosimy zostawiać je jedynie pod tym postem.

Ze względu na charakter tego eventu osoby, które zgłoszą się po tym terminie, nie będą brane pod uwagę w dalszych etapach! Nie będzie również możliwości dołączenia do zabawy już po jej rozpoczęciu.

Zgodnie z tradycją, postaci, które nie zgłoszą się na wyprawę nie pozostaną bez niczego! W Tirie też znajdzie się kilka rzeczy do zrobienia.

Dodatkowe informacje i przypomnienia:
- Czas trwania eventu uzależniony będzie od liczby osób chętnych, jednak najpewniej będzie trwał kilka miesięcy.
- Przypominamy, że zgłaszając swój udział w evencie wyrażacie zgodę na potencjalne okaleczenie swoich postaci.
- W razie pytań dotyczących eventu, śmiało możecie je zadawać pod tym postem lub na wyznaczonym do pytań kanale na discordzie, zawsze służymy pomocą.

Dziękujemy za uwagę!
Administracja

Od Sophie cd. Apolonii

— Słowem się nie zająknął — odparła zgodnie z prawdą Sophie, gdy tylko mężczyzna ją wyminął.
Zerknęła na niego spod oka, trzymając głowę nieco pochyloną, dłonie splecione przed sobą, ramiona opuszczone. Drobna postura sprawiała, że Sophie nigdy nie rzucała się w oczy, a dziecięca twarz ujmowała jej wieku. Burza złotych włosów, która jako jedyna mogła stanowić jakiś zapadający w pamięć element, leżała teraz grzecznie ściśnięta w gładkim, schowanym w fałdach kaptura warkoczu. W oczach szlachcica Sophie zdawała się teraz równie interesująca, co donica z przywiędłą paprotką.
Apolonia rzuciła kilka słów westchnienia nad niedbalstwem Cervana i uchyliła szerzej drzwi, by wpuścić do środka Sophie.
Kobieta znalazła się w przestronnym i wygodnym holu, gdzie zdobione subtelną sztukaterią ściany witały gości zapraszającą, delikatną bielą. Fantazyjnie wywinięty wieszak chętnie przyjął płaszcz Sophie, zaś strategicznie umiejscowione lustro chwytało promienie słońca padające z okna w kolejnym pomieszczeniu, napełniając przedpokój perłowo-złotym blaskiem. Rozkwitłe lilie o białych, ledwie na końcach muśniętych różem płatkach, rozpierały się w kryształowym wazonie spoczywającym na niewielkim stoliku zaraz obok pustego obecnie stojaka na parasole.
— Zapraszam dalej — powiedziała miękko Apolonia, przepływając pod łukiem przejścia prowadzącego do kuchni.
"Kuchnia" - samo słowo zdawało się zbyt zwyczajne i przyziemne na opis skąpanego w bieli i pastelach pomieszczenia ze ścianami ukrytymi pod mnogością symetrycznych szafek z egzotycznego drewna i starannie oszlifowanymi blatami z bladego marmuru. Przeciwległą ścianę zajmowało wysokie po sam sufit okno, za którego przejrzystą taflą igrały gałęzie rozkwitłej czeremchy. Zaraz potem - jadalnia. Jej serce zajmował intarsjowany różanym drewnem stół, otoczony wygodnymi, obitymi malowanym jedwabiem krzesłami. Sophie zwróciła uwagę na dostojną dracenę ocieniającą część jadalni swymi rozłożystymi liśćmi, była to jednak jedyna z zajmujących każdą wolną przestrzeń pomieszczenia roślin, które alchemiczka była w stanie nazwać z zadowalającą pewnością. Rozkwitłe purpurą gałązki, karbowane liście, smukłe pnącza o chłodnym, niemalże błękitnym odcieniu - wszystko to upodabniało jadalnię do jakiejś niezwykłej, fantastycznej oranżerii. Spomiędzy wystrzępionej zieleni liści spozierał zdobiący ścianę naprzeciwko okna portret, w którego obliczu Sophie rozpoznała właścicielkę mieszkania. Apolonia z portretu spoglądała na jadalnię z subtelnym uśmiechem błąkającym się na ustach, a jej ściągnięte, modnie i z gracją opuszczone ramiona otulał półprzejrzysty szal.
— Najlepiej będzie nam porozmawiać w salonie — Apolonia poprowadziła alchemiczkę do kolejnego pomieszczenia i wskazała gestem wygodną kanapę.
Sophie usiadła, omiotła wzrokiem paterę z owocami zajmującą środek niskiego stolika tuż obok kanapy, a także kryształową karafkę. W jej wnętrzu leniwie dryfowały krągłe plastry grejpfruta i smukłe gałązki rozmarynu, zawieszone w perłowych objęciach wody sodowej. Apolonia zasiadła w jednym z foteli, odrzuciła szeroki rękaw jedwabnej podomki i zajęła się nalewaniem wody do dwóch szklanek. Błysnęła krwista czerwień rubinu tkwiącego w zdobiącym palec wskazujący pierścieniu, lekko falowana kaskada gęstych, hebanowych włosów, przelała się przez ramię kobiety.
— Cervan co prawda opisał mi w krótkich słowach problem, jednak zastanawiam się, cóż poza przekazaniem sposobu pukania do mych drzwi mogło mu jeszcze umknąć... — Aktorka skubnęła kilka winogron i rozparła się wygodniej w fotelu, słuchając.
— Cóż — Sophie również usiadła nieco głębiej na kanapie i uniosła dłonie, podkreślając swe słowa gestykulacją. — Dziekan Wydziału Alchemii zaczął podejrzewać, że sukcesy naukowe doktora Zvinelisa nie są jedynie jego zasługą.
Apolonia podparła podbródek opuszkami palców.
— Kojarzę to nazwisko. Jest charakterystyczne, ale chyba nie szlacheckie...
— Tak, zapada w pamięć. Serafims Zvinelis, bo tak nazywa się nasz "geniusz", jest synem Zigmondsa Zvinelisa - to kupiec, zajmuje się głównie sprowadzaniem tkanin i raczej nie narzeka na niedobór gotówki.
— Ach, oczywiście! — Aktorka pokiwała głową.
Nazwisko Zvinelisa i charakterystyczna pieczęć ze zwiniętym lisem pojawiała się przecież od czasu do czasu na blankietach od drogich krawców, na zamówienie szyjących ubrania z egzotycznych tkanin i materiałów.
— Akademik, ale o kupieckim pochodzeniu. Sprawia wrażenie człowieka przedsiębiorczego - może po prostu tylko zbyt przedsiębiorczego jak na gusta dziekana? — Apolonia zawiesiła głos, Sophie pokiwała głową z lekkim smutkiem.
— Tak, też o tym myślałam — odparła. W skostniałej strukturze uniwersytetu krzywym okiem patrzono na nadmiernie ambitne jednostki. — Dlatego też przeczytałam jego prace i jestem tego samego zdania, co dziekan. Niemożliwym jest, by jeden człowiek publikował traktaty z taką intensywnością i jeszcze z tak odległych od siebie gałęzi alchemii. Drugą kwestią jest to, że prace różnią się stylem pisania - na pewno nie pisała ich ta sama osoba. To detale, które łatwo przeoczyć, jeśli się ich aktywnie nie szuka, tylko czyta traktat normalnie, dla samych informacji w nim zawartych.
— Czyli jednak... Czy o naszym "geniuszu" wiadomo coś jeszcze?
Sophie uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami.
— Od strony pracy badawczej dość dużo, jednak nie sądzę, by szczegóły tego były nam w chwili obecnej bardzo przydatne. Jednak od strony personalnej - jak na razie nie mamy żadnych informacji.
Druga kobieta odwzajemniła uśmiech, w głębi topazowego oka zaigrały delikatne iskierki.
— W takim razie trzeba nam będzie to zmienić.

piątek, 25 czerwca 2021

Od Antaresa cd. Talluli

— To dobry wybór — pochwalił ją Antares, biorąc w takim razie drugi z bliźniaczych rapierów. — Rapier jest lekki, jego ostrze giętkie i łatwo poddaje się woli szermierza. Kosz zaś chroni dłoń przed urazami. — Wykonał szerokie, spokojne cięcie, a ostrze zaśpiewało cicho i melodyjnie. — Nim przejdziemy do użycia broni, trzeba opanować podstawy. A zanim przejdziemy do podstaw, trzeba się rozgrzać.
To mówiąc Antares odłożył rapier, wskazał Talluli by uczyniła to samo i... ruszył spokojnym truchtem wokół placu do ćwiczeń. Kobieta podążyła za nim, a rycerz zrównał tempo.
"Ty tam nie szarżuj z tą swoją rozgrzewką. Dziewczyna ma tyle siły, co ty bez magii."
"Gdybym cię nie znał powiedziałbym, że brzmisz niemal jakbyś się troszczył..."
"Od kiedy zrobiłeś się taki pyskaty, co?" prychnął gniewnie mag. "Masz wrażliwość kołka w płocie, doświadczenie z niewiastami żadne, to ktoś cię musi poratować. Zginąłbyś beze mnie."
Antares westchnął tylko w duchu, kątem oka zerkał na biegnącą obok Tallulę. Sam starał się nie sięgać do własnej magii zbyt wiele pozwalając, by ten niespieszny trucht męczył jego naturalnie wątłe ciało - dzięki temu starał się mieć jakąś kontrolę i wyczucie tego, co serwuje kobiecie.
Ich oddechy przyspieszyły, podobnie i tętno. Tyle wystarczyło, mieli się w końcu rozgrzać, nie zmęczyć. Antares przystanął z powrotem przy szopie, gdzie czekały na nich rapiery, nie sięgnął jednak po broń.
— Gdy już hm... rozgrzeje się całe ciało, trzeba skupić się na poszczególnych partiach mięśni i stawach. Przy walce jakimkolwiek orężem szczególną uwagę trzeba zwrócić na nadgarstki. Z nimi najłatwiej o problemy — zakończył splatając dłonie i zaczął luźno rozgrzewać nadgarstki. Tallulah powtórzyła jego ruch.
Zapadła cisza, Antares nie do końca miał pomysł, jaką konwersację poprowadzić. Czy w ogóle powinien mówić coś innego? Wracał myślami do treningów z sir Roderykiem, ale nie dało się ich porównać - Antares spędził z nim całe życie, był jego paziem i giermkiem, do tego obaj byli mężczyznami, a sir Roderyk był od Antaresa dużo starszy. I bardziej doświadczony.
"Ale pociesz się chłopie - taki milczący mężczyzna to też dobra inwestycja. Przynajmniej widać, że nie mielesz ozorem, jak nie masz nic sensownego do powiedzenia."
Przyszło do skłonów, Antares bez problemu położył obie dłonie obok stóp, dotknął czołem kolan. Zaraz jednak podniósł się trochę i zerknął kątem oka na Tallulah.
— Na początku rzadko kto jest w stanie dotknąć całymi dłońmi ziemi — powiedział widząc, jak kobieta muska opuszkami piasek.
— Dam radę — odparła, wyciągając się trochę mocniej. W końcu złapała się za kostki i spróbowała przyciągnąć czoło do kolan.
— Wiem, że dasz. Ale to nie musi być dzisiaj.
Kręcenie bioder, wykroki, rozciąganie ramion. Proste ćwiczenia, jednak Antares już czuł to przyjemne ciepło, które rozlewało się po dobrze przygotowanym do treningu ciele.
— Dobrze, to teraz możemy przejść do właściwej części — powiedział.
Tallulah wyprostowała się, odgarnęła z czoła te kilka kosmyków, które wymsknęły się z ciasno splecionego warkocza. Policzki miała zaróżowione, oddech głębszy i przyspieszony, ale oczy jej się zaświeciły, gdy wzrok powędrował w kierunku rapiera. Podeszła do szopy, pewną ręką chwyciła swoją broń.
— Zacznijmy od samego chwytu... Może na ten moment wezmę inną broń — Antares wybrał smukły miecz o podobnej rękojeści, ale bez kosza, który zasłaniałby jego dłoń. — Na pozór chwyt na rękojeści wygląda tak, jak na rączce każdego innego narzędzia. Ale jest nieco inny. Zazwyczaj ludzie trzymają rzeczy mocniej zaciskając na nich środkowy i wskazujący palec. Są silniejsze, więc to naturalne. Przy walce mieczem jest na odwrót - mały palec i serdeczny przytrzymują mocno broń, są dość sztywne, zaś palec wskazujący i środkowy powinny być nieco luźniejsze... To ma duże znaczenie, szczególnie przy rapierze. Niektóre techniki wymagają wplecenia palców w kosz, ale to materiał na dużo dalsze lekcje.
Tallulah przypatrzyła się, poprawiła uchwyt i wyciągnęła rapier przed sobą.
— Tak dobrze?
— Tak, o to chodzi. Teraz opuść nieco koniec ostrza, niech wisi spokojnie. Rozluźnij też rękę i ściągnij nieco ramiona. Stań w większym rozkroku, o tak — Antares przyjął pozycję, zakołysał się nieco na ugiętych nogach. — Kiedy się przyzwyczaisz, ta pozycja będzie wygodna i stabilna. Pozwoli ci bardzo szybko się przemieszczać i reagować.
Tallulah ugięła lekko kolana, stanęła szerzej.
— Jeszcze trochę.
Kobieta przysiadła niżej, zachwiała się, a koniec rapiera zakreślił nierówne koło. Ale zaraz odzyskała równowagę.
— Pamiętaj o ramionach.
Tallulah wyprostowała się, jej usta zacisnęły się w lekkiej frustracji. Gdy rapier dobrze się układał, jej kolana same się prostowały, gdy zaś nogi były poprawnie ustawione, mimowolnie spinała ramiona i pochylała głowę. Utrzymanie wszystkiego na raz w odpowiedniej formie zdawało się trudne i nienaturalne. Lekko wyprostowała kolana.
— Trochę niżej — poprawił Antares.
— Tak, staram się...
"Wiesz co, weź jej pokaż, po co to wszystko."
Rzadko się to zdarzało, ale rycerz musiał zgodzić się z tym drugim. Od czasu do czasu mag nawet współpracował, ale łatwiej było chyba o zaćmienie słońca, niż kooperację z jego strony. Jedynym wyjątkiem było, gdy coś go osobiście zainteresowało - w przypadku ognistowłosej niewiasty nie było o to tak trudno. Antares doszedł do wniosku, że nie pogardziłby sytuacją, w której ten drugi na co dzień zachowywałby się racjonalnie.
— Poczekaj, zrobimy małą przerwę — powiedział.
— Radzę sobie!
— Tak, to prawda. Ale chciałem ci coś pokazać.
Tallulah wyprostowała się, stanęła normalnie, ale gdy chciała opuścić zupełnie ostrze, Antares ją powstrzymał. Sam zmienił miecz z powrotem na rapier, jego dłoń zniknęła w rozbudowanym, choć nieco już sfatygowanym koszu.
— Po prostu trzymaj go tak, jak teraz. Nic nie rób. I nic się nie bój.
— Nie boję się — Zmarszczyła brwi. — Ale co chcesz zrobić.
— Pokazać ci, po co to wszystko.
Antares stanął naprzeciw Talluli w pewnej odległości, koniec jego wyciągniętego ostrza nawet nie dotykał sztychu rapiera kobiety.
— Teraz jestem daleko. Gdybyśmy oboje dzierżyli zwykłe miecze, nie byłoby problemu - to zupełnie bezpieczny dystans, który daje duże pole do manewru i nie sprawia, że któreś z nas jest bezpośrednio zagrożone przez miecz tego drugiego. Ale dla osoby wprawnie dzierżącej rapier to jest żaden dystans.
Wydawało się, że Antares się nie poruszył - jego sylwetka zdawała się tak samo naturalna i rozluźniona, miecz kołysał się leniwie, nogi znajdywały pewne podparcie w piaszczystym gruncie placu. Ale coś się zmieniło. W jednej chwili rycerz stał w bezpiecznej odległości, w następnej był tylko srebrny błysk i nagły, chłodny gwizd powietrza, gdy ostrze przemknęło tuż obok głowy kobiety, jej ostrze uwięzione w wymyślnych zdobieniach kosza drugiego rapiera.
— Błyskawiczne pchnięcia rapiera są mordercze. Ludzie nawet nie wiedzą, co ich trafiło — powiedział, cofając powoli ostrze i prostując się. — Ale nie są możliwe, jeśli nie opanuje się poprawnej postawy.

Od Isidoro cd. Tadeusza

To był pierwszy turniej w karierze Isidoro i mężczyzna czuł się niepewnie. Wcześniej grał oczywiście w ramach koła szachowego, można było też powiedzieć, że organizowali sobie czasem coś w rodzaju turnieju, ale oczywiście nie umywał się on rozmiarami do tego w Vallmorze. Po wypowiedzi Tadeusza dotarło do Isidoro, że potrzebna taktyka nie będzie ograniczała się jedynie do planszy szachowej. Tak naprawdę cały turniej to była jedna wielka, wielowymiarowa plansza, na której z rozwagą należało przesuwać swoje pionki i figury, zaś przeciwnik nie był tylko jeden. Samo dobre rozgrywanie każdej partii to było o wiele za mało. Isidoro westchnął, przymknął oczy. A przecież to był dopiero sam początek gry.
Tadeusz próbował zwrócić na siebie uwagę obsługi, niestety jednak bezskutecznie. Isidoro poprawił się na krześle - jak tak dalej pójdzie, spóźnią się na kolejną część turnieju, a na to nie mogli sobie przecież pozwolić! Astrolog zasępił się. Kiedy przychodził w jakiekolwiek miejsce z bratem, Mattia jednym spojrzeniem wciągał całą służbę na swoją orbitę, nawet nie musiał się przy tym wysilać ani głośno mówić. Isidoro nigdy nie odkrył tajemnicy, jaka kryła się za magnetyczną osobowością starszego astrologa i jego przeznaczeniem było najpewniej pozostać w niewiedzy do końca.
— Przepraszam! — zawołał głośno, jak na siebie, i uniósł dłoń.
W końcu któraś kelnerka się odwróciła, zmarszczyła lekko brwi i szturchnęła inną - młodszą, idącą do kuchni z całą tacą brudnych naczyń. Biedna dziewczyna zawróciła jeszcze do stolika Tadeusza i Isidoro.
— W czym mogę pomóc? — zapytała zmęczonym głosem, popatrując to na astrologa, to na siedzącego naprzeciwko medyka, nie potrafiąc ocenić, do kogo ma się właściwie najpierw zwrócić.
— Dla mnie będzie krwisty befsztyk i lampka czerwonego wina — odezwał się od razu Tadeusz, ściągając jej uwagę.
— Do tego befsztyku kaszę czy ziemniaki?
— Nic więcej proszę nie dodawać. — Medyk machnął łapą. — Befsztyk i wino.
Isidoro zamówił pierś indyczą w ziołach, kelnerka zaś zniknęła w trzewiach kuchni.
— Dobrze, w takim razie nim obsługa raczy przynieść nam w końcu posiłek, mam jeszcze inną, nieco krótszą partię, którą spisałem - będzie w sam raz na zaostrzenie apetytu — zaczął Tadeusz, wyciągając jeszcze jeden świstek z wewnętrznej kieszeni fraka.
Za plecami Tadeusza nastąpiło jakieś poruszenie - grupa kilku osób obsiadła ledwie co zwolniony stolik, nie czekając nawet, by ktokolwiek pozbierał brudne naczynia po poprzednich gościach. Jeden z mężczyzn zgarnął naczynia na bok tak, by im nie przeszkadzały, kolejny dość głośno zawołał kelnerkę. Tadeusz łypnął tylko na nich, obracając bardziej okiem niż całym tułowiem i już chciał wrócić do omawianej partii, gdy...
— Dobra, jak wyniki? — zapytał jeden z nich, w założeniu konspiracyjnym szeptem.
— Chyba z jednym z nich grałem — zauważył Isidoro, ale nie był do końca pewien.
Mężczyźni wyciągnęli swoje plakietki na stół, każdy przebiegł wzrokiem po osiągnięciach pozostałych. Nad stołem uniosło się to jedno charakterystyczne słowo, które w zależności od tembru głosu i melodii potrafiło przyjąć dowolne niemal znaczenie.
— I co, Barney? Dałeś się zlać jakiejś babie, nie?
— Zawrzyj gębę, ty przegrałeś z bachorem, sam widziałem! — odpysknął mu Barney.
Mężczyźni sarkali jeszcze chwilę, ale brak jakichkolwiek perspektyw na kontynuację przez nich turnieju szybko uciszył jakiekolwiek rozmowy i grupa siedziała ze skwaszonymi minami, czekając już tylko na jedzenie.
— Cóż, biorąc pod uwagę nastroje i zachowanie jegomości, nie była to partia, której przeznaczeniem byłoby przejść do historii — podsumował Tadeusz, a następnie odwrócił się w kierunku kuchni. — O, zdaje się, że oto zmierza do nas nasz obiad. Rychło w czas!

Od Tassariona CD. Pelagoniji

Kąśliwy uśmieszek dobrą jeszcze chwilę tkwił na bladej twarzyczce wampira, kiedy krasnymi ślepkami obserwował reakcję dziewczynki, wyraźnie zaproponowanym przez Tassariona układem podekscytowanej. I już czuł, że wesołość Pelagoniji udziela się również mu, już miał wyciągnąć drugą dłoń, chcąc przekornie te blond włoski rozczochrać, poprawić gruby, kolorowy szaliczek, gdy mina młodej Eternum prędko spoważniała, a wzrok pognał w stronę podłogi, choć wydawał się w gildyjnym korytarzu zupełnie nieobecny. Siwe brewki elfa wystrzeliły ku linii nieułożonych włosów. Takiego obrotu spraw Tassarion się spodziewać nie mógł.
Cichy, dzwoneczkowy szept wypełnił każdy kąt pomieszczenia, muskając przy okazji wrażliwe, elfie ucho, zimnem owego tonu wyraźnie zaskoczone. Wytrzeszczył oczyska w niespodziewanym niepokoju, uśmiech zbladł, zastąpiony czystą konsternacją. Jedynie ciarki, ta gęsia skórka, która pospiesznie przebiegła przez całą długość poranionych pleców, pozwoliła siwowłosemu upewnić się, iż wcale nie został zamknięty wraz z dziewczynką w groteskowej banieczce przeszywającego niepokoju, gdzie czas wydawał się zatrzymać i jedynym, czego mogli być pewni to ten mrok, dalej wydostający się spomiędzy dziecięcych ustek.
Jasne rzęsy zatrzepotały, zamrugał kilka razy. Wszystko, by jak najszybciej wybudzić się z amoku, w którym pozostawiła go przydługa, dziewczęca obietnica. Mogłoby się wydawać, że zawarł pakt z samym diabłem, chociażby takim przesiadującym w bibliotece, wyrosłym kozłem, niżeli promieniejącą zazwyczaj dzieciną.
— To było — zaczął z lekkim wahaniem — niepokojące. Nie rób tak więcej. — Tassarion zgiął mały palec, również ich drobny układ przypieczętowując. Czerwone patrzały zerknęły w te dziewczynki, jaskrawo zielone niczym jaka trucizna. — Proszę — dodał cichutko, odsuwając wreszcie dłoń od tej drobnej, dziecięcej. Sylweta wampira wystrzeliła ku górze, kiedy ten podniósł się ostatecznie z kucek, które chwilę temu miały pomóc mężczyźnie zrównać się ze wzrostem Pelagoniji. Otrzepał ciemne bryczesy z podłogowego kurzu. — No, to jak? Idziemy?
Zerknął przez ramię, chcąc się upewnić, iż dziewczynka dąży jego krokiem. Niewyraźny, lecz ciepły uśmiech przyozdobił smukłą, elfią twarz. Nie sądził, by z dzisiejszego polowania miało cokolwiek wyjść, w nowym towarzystwie uraczyć się swą kolacją przecież nie mógł i wszystko to nie tylko dla dobra młodej Eternum, która po tak bestialskim widoku mogłaby nie spać kolejne siedem nocy, przechadzając się po gildyjnych korytarzach, kiedy większość wydawała się już dawno znajdować w ciepłych łóżkach, ale i jego własnego – w końcu uciekać mu się z Tirie jeszcze nie widziało, jeszcze trochę chciał się w gildii pogościć. Nie wierzył jednak, że jego prawdziwa natura, jak i depcząca po piętach przeszłość, miały pozwolić mu pozostać w ich niedużej, gildyjnej społeczności.
Smukłe, długie palce objęły zimny metal klamki. Chłód zimy migiem zaatakował stojące przed otwartymi drzwiami sylwety.
— Ubrałaś się ciepło? Ale tak naprawdę ciepło? — zapytał, stawiając pierwszy krok na puchatej powierzchni kłującego swym zimnem, śniegu. — Zachorujesz i będziemy mieć problem. A Irina na pewno uweźmie się akurat na mnie. Ravi mógłby się przypadkiem igłą dziabnąć, zszywając kolejne, paskudne cięcie na ręce Fiony, a to babsko zaraz by do mnie przyleciało, wrzeszcząc, że za głośno oddycham, że mogłem akurat na tę jedną chwilę wstrzymać oddech i może wtedy do żadnego nieszczęścia by nie doszło. — Skrzyżował ręce na klatce piersiowej, ściągnął siwe brewki. — To, że nie przepadam za jej obiadkami, nie oznacza jeszcze, że jestem odpowiedzialny za każde utrapienie w tym domu, noż do jasnej cho- Znaczy się, motyla noga, motyla noga.

czwartek, 24 czerwca 2021

Od Talluli CD. Ophelosa

Blask, odbijającego się w niespokojnej tafli strumyka, światła pognał prędko do tych kobiecych ocząt, swą głęboką niebieskością wciąż wpatrujących się w sylwetę potulnego pastuszka, kurczowo zaciskającego swe szlachetne, lecz zniszczone walką, jak i pracą dłonie na wysokim kiju, którym wspomnianego potwora mógł co najwyżej porządnie bachnąć w twardy czerep. Po zbudowanym ładnie, odkrytym ramieniu, szybko wywnioskowała, iż siły jasnowłosemu nie brakowało, a jakie straszydło może i ubiłby gołymi rękoma. Rudogłowej do wodnej gadziny było jednak dość daleko, wymachiwanie kijem i pięściami w jej stronę sensu większego nie miało, a i wszelkie zamieszanie, wzbudzone nagłym wynurzeniem się z wody kobiecego cielska, okazało się równie zbędne, co poddenerwowanie pasących się nieopodal owiec, teraz na powrót zajętych mozolnym przeżuwaniem zieloności wiosennych traw. Pochyliła głowę, zadzierając wysoko smukły, drobny nosek, rudym falom pozwalając w całej swej okazałości rozłożyć się po odkrytych, wyziębionych nagłym przerwaniem kąpieli, plecach. Wzięła głęboki wdech, wypełniając płuca upragnionym powietrzem, którym przez ostatnie, spędzone w głębinach minuty, obdarować swej osoby nie mogła.
— Dobrze już, dobrze, wybaczam — odparła, a słodki głosik czarodziejki, mogłoby się wydawać, iż chowający w sobie usypiający pomruk raźnego strumyka, rozniósł się elegancko po okolicy, docierając nie tylko do uszu młodego blondyna, ale również do tych należących do wszystkich, znajdujących się w pobliskim stadzie, owieczek. Gładka, lewa rączka wskazała na nadbrzeżne, skąpane w promieniach słońca, rogoże, w których postanowił ukryć należący do kobiety, niesforny ręcznik, zdmuchany w zarośla zapewne pod wpływem silniejszego powiewu. Tallulah była przekonana, że sama zostawiła go wraz ze swoimi ubraniami, które posłusznie jednak trzymały się wybranego przez rudogłową miejsca. — O, o tam! Najmocniej cię, mój drogi, przepraszam, teraz musisz przeze mnie chodzić po jakichś chaszczach, ale musiało po prostu, w której chwili mocniej zawiać i tak oto ręcznik mi wcięło. A ja, nieboraczka, nawet tego nie zauważyłam.
Z wyraźnym zainteresowaniem w modrym roku rzetelnie obserwowała poczynania młodego pastucha, wypatrując każdego zgięcia na opalonej skórze, każdego, nagłego drgnięcia wyraźnych, malujących się pod zdecydowanie na chłopaka za dużą koszulą, mięśni. Wyziębione ustka dalej krzywiły się w delikatnym uśmiechu, długie rzęsiska zatrzepotały z dawno wyuczoną gracją, a prawe ramię kryło odkryte piersi, choć zaraz miała się jasnowłosemu ukazać w całej swej szacownej okazałości, odbierając od pastuszka należący do niej ręcznik. Odwróciła ciałko w stronę brzegu i wolnym krokiem ruszyła przed siebie, przedzierając się biodrami przez silne, rzeczne prądy. Przestąpiła z nogi na nogę, zacmokała cichutko. A wszystko to wyczekując, aż blondyn wykona wreszcie powierzone mu przez czarodziejkę zadanie, mimo iż ta znajdowała się już na samej mieliźnie, skąd równie dobrze sama mogła sobie ów ręczniczek sięgnąć.
Blada twarzyczka rudogłowej rozpromieniała, choć mogło się wydawać, iż promienieje już wystarczająco, gdy pastuch wyciągnął w jej stronę dłoń trzymającą należący do Talluli skrawek grubego materiału. Odebrała swoją własność, całkowicie wydostając się na brzeg. Języki zielonych traw połaskotały mokre podeszwy.
— Dziękuję ci, słońce, twa pomoc okazała się nieoceniona — mruknęła, szybko zabierając się za wycieranie wychłodzonej sylwety, na której już dobrą chwilę temu pojawiły się wyraźne ciarki. Westchnęła cichutko. — Miła odmiana, wreszcie prawdziwy dżentelmen. Nie to, co te młokosy, które chowają się o tam, za tym drzewem i podglądają brzydko, myśląc, że ja nie widzę. Ale ja widzę, widzę wszystko. Szkoda, że żaden się nie pofatyguje, by chociaż ręcznik panience podać, no. Dlatego uwierz mi, doceniam, doceniam bardzo. — Przysiadła zaraz obok swych złożonych ubrań, dalej jednak zajmując się dokładnym suszeniem włosów, zupełnie nie obawiając się zimnego spojrzenia mężczyzny. — Ty też z gildii, prawda? Jestem prawie pewna, że gdzieś mi tam mignąłeś, pewnie na stołówce. Ciekawy sobie tu ten przytułek urządziliście, nie ma co.
luzik arbuzik, na tak supi odpis warto było czekać uwu

Od Pelagoniji, CD Tassarion

 Obserwowanie reakcji rozmówców zawsze było dla małej Pelci fascynujące. Choć nie wszystkie szczegóły zawsze była w stanie wychwycić, nie wszystkie reakcje oraz spojrzenia rozumiała, to jej zielone ślepia za każdym razem pochłaniały osoby. Wędrowały, dając znać o istnieniu ich spojrzenia swoją intensywnością oraz uwagą, którą poświęcały. W półmroku nie widziała dokładnie mimiki pana Tasia, jej słuch nie był na tyle czuły, żeby dosłyszeć dokładne słowa, zwłaszcza że mężczyzna zdawał się mamrotać bardziej do siebie pod nosem niż do dziecka. Mimo że jej zmysły nie były w stanie uzyskać tych informacji, widziała, że bije się z własnymi myślami. Dlatego czekała cierpliwie w ciszy, pozwalając, żeby sobie uporządkował za i przeciw. Igiełki zima wbijały się w policzki dziewczynki, więc naciągnęła szalik bardziej na twarz, chroniąc je przed chłodem wieczoru. Mrugnęła, powstrzymując ziewnięcie, a kiedy otworzyła oczka, pan Tassarion już zbliżał się do niej z podjętą decyzją, choć jego twarz mówiła, że sam w nią wątpi.

Mała Eternum ożywiła się na jego słowa i choć szalik krył jej uśmiech, po oczach można było odgadnąć, że gości on na jej ustach. Kiwnęła głową na pytanie skrytobójcy, acz najwidoczniej owe krótkie skinięcie nie starczyło mu za zapewnienie, więc sięgnął po drastyczniejsze oraz świętsze metody, żeby być pewnym posłuszeństwa Pel. Oczy dziewczynki delikatnie się rozszerzyły, kiedy wyciągnął przed siebie dłoń w większości zwiniętą w pięść poza małym palcem, który czekał do złożenia przysięgi. Rysy twarzy dziewczynki zmiękły, iskra w jej ekspresji zniknęła, kiedy również wyciągnęła znacznie mniejszą rączkę w jego stronę, żeby przypieczętować obietnicę. Zielone oczy wydawały się być na chwilę w zupełnie innym miejscu.

To jest nasza obietnica na paluszek, ten najmniejszy. Jeśli jej nie dotrzymasz, to w twym serduszku zamieszka zły duch. To jest nasza obietnica, nie złam jej, bo inaczej twoje serce spotka ten sam los — wymamrotała pod nosem, zginając paluszek i dopełniła świętego rytuału obietnicy. Nie patrzyła wtedy na twarz pana Tasia, tylko na ich dłonie. Dopiero po wypowiedzianych słowach wzrok wrócił do jego ślepi, a energia otaczająca dziewczynkę znów zaczęła żywiej krążyć, iskry wróciły. — Przysięgam, będę grzeczna. — I dla podkreślenia tych słów, odsłoniła na chwilę twarzyczkę, żeby wykonać gest zamykania ust na kłódkę i schowała niewidzialny kluczyk do kieszeni.

Od Pelagoniji, CD Nova

Pelagonija nigdy nie narzekała na brak dobrej zabawy czy zajęcia, ale kiedy biegała po gildiowych korytarzach razem z ciemnowłosą dziewczynką i zagadywała wszystkich gildyjczyków o ważne sprawy, zadając bardzo ważne pytania, czuła się znacznie szczęśliwsza niż przedtem. I znacznie mniej sama niż zazwyczaj. Uśmiech się błąkał na ustach Eternum podczas piętrzenia się propozycji, każdy jej krok był lekki, jakby unosiła się na skrzydłach. Dziewczynki wymieniały tajemnicze spojrzenia oraz uśmieszki, kiedy dorośli próbowali się dowiedzieć, po co im imię, dla kogo, czyżby zaadoptowały jakiegoś pupila? Oczywiście, że nic im nie zdradziły! Wszyscy dorośli mieli jakieś swoje sekrety, nie pozwalali im na rzeczy, to czemu one miałyby się dzielić swoimi tajemnicami? Same też chciały mieć coś od życia.

Czas mijał im szybko, zbyt szybko dla małej Pel, choć uśmiech nie znikał z jej ust, a przygotowania sprawiały obydwu młodym damom mnóstwo radości. Nawet nie wiedziały, kiedy przyszedł wieczór, niebo za oknem przybrało ciemniejsze barwy i zaczęło się stroić w światło księżyca oraz gwiazdy, które mrugały do dziewczynek. Nadeszła pora kolacji, co dobitnie ogłosiło burczenie w ich brzuszkach.

Pelcia uniosła główkę znad swojego dania, kiedy usłyszała zduszony okrzyk Novy, która nachyliła się bardziej w jej stronę, acz wzrok miała utkwiony w przekochanej kucharce. Zdezorientowanie natychmiast przerodziło się w promienny uśmiech, gdy usłyszała propozycję imienia dla ich świeżo zbudowanej bazy. Pokiwała energicznie głową, nie mogąc sobie wyobrazić lepszej nazwy. Choć każdy członek Gildii miał jakiś pomysł, ten wymyślony przez jej współlokatorkę najbardziej się podobał małej Eternum. 

— Wtedy na pewno będziemy bezpieczne, bo przecież wszyscy pani Irinki się boją, kiedy się zdenerwuje! Więc może jej gniewna energia przeniesie się na naszą kryjówkę, kiedy jakiś potwór będzie chciał nas zaatakować i nas obroni — wyszeptała z błyszczącymi oczami. — Myślisz, że powinniśmy się tak jak ona uzbroić w chochlę albo drewnianą łyżkę?

Zmarszczyła czółko, zastanawiając się, jak skuteczną bronią są narzędzia kuchenne. Koniec końców Pelcia doszła do wniosku, ze bardzo skutecznymi, skoro w przypadku pani Iriny się sprawdzają. Poczciwa, starsza kobieta miała przecież za sobą lata doświadczenia we władaniu nimi, więc pewnie nawet najstraszniejszy potwór z ciemności by się lękał. 

— Myślisz, że powinniśmy zrobić jakiś znak albo banner? Żeby wyglądało jeszcze ładniej!

środa, 23 czerwca 2021

Od Isidoro cd. Inanny

— Sie nie podoba, to furda stąd!
— Nikt tu pani nie zapraszał!
— Obrończyni zwierząt się znalazła! Od siedmiu boleści!
Tłum zafalował, powietrze pociemniało od pomruku niezadowolenia. Inanna skurczyła się w sobie, ale tylko na chwilę.
— A kto je obroni, jeśli same nie potrafią mówić!
Mocny, wytrenowany głos bardki przebił groźny pomruk niczym promień słońca.
— Dziecku chciałam pokazać, niech popatrzy na zwierzątka. Co, dziecku też nie wolno?
— Chciała pani pokazać dziecku, jak się męczy zwierzęta?
Jakiś postawny jegomość prychnął, podparł pięści na biodrach i nastroszył siwy wąs.
— Przyjechała w gościnę, i się czepia! Takie to obyczaje w tych dzikich krajach panują?!
— Ta, u nich to takie obyczaje, że strach przy ludziach mówić!
— Ale choć szacunek do zwierząt mamy! — odparła mu Inanna, również podpierając dłonie na biodrach, stając w pewnym rozkroku na swojej beczce.
Promień słońca był jednak tylko jeden, ciemnych chmur - całe mnóstwo. I właśnie osaczały Inannę z każdej strony.
— Tam u nich to jeden chłop pięć bab może mieć! Taki to szacunek mają!
— Nieprawda! — Bardka poczerwieniała, tupnęła nogą. — Co to ma do...
— Jak nieprawda, jak tak jest? Co, może ty sama jakiemuś uciekłaś?
— Kto by taką brał, jak już pięć innych ma?
— Łazi i się czepia! Widać, że męskiej ręki brakuje!
Inanna zawahała się. Zmarszczyła brwi i zacisnęła gniewnie wargi. Prawie nie było widać, jak drżą. Tłum przybliżył się, ktoś wygrażał pięścią. Poleciały kolejne zarzuty, a głos Inanny stopniowo tonął w morzu krzyków.
Nadszedł czas.
Isidoro nie starał się specjalnie zniknąć w tłumie. Po prostu nigdy nie przyciągał uwagi, jego głos zawsze tonął w rozmowie, i ta jego natura okazała się w tym momencie niezbędnym atutem. Astrolog wyminął parę osób i zbliżył się do klatek. Spomiędzy prętów spoglądały na niego egzotyczne oczy - niebieskie czy zielone, o kociej, pionowej źrenicy, ale były też i takie zupełnie ludzkie. Niektóre okolone podwójną powieką, inne - twardą łuską lub firanką długich rzęs. Małe, duże, krągłe i podłużne, wszystkie miały jednak wspólną cechę - strach. Bo oto zbliżał się człowiek, a to zwiastowało tylko ból.
Isidoro podszedł do jednej z klatek. Między solidnie zbitymi, metalowymi prętami widać było tylko głęboką czerń gęstego futra przepływającą z frustracją we wnętrzu ciasnego więzienia. Błysnęło złote oko drapieżnika, bluznęło czystą nienawiścią w stronę astrologa.
"Podejdź, a pożałujesz" mówiło to spojrzenie.
Mężczyzna podszedł. Po drodze podniósł kij - zabłąkaną rączkę od siekiery, zbyt wyrobioną, by dopasować do niej nowe ostrze. Ciemność w klatce skurczyła się, groźny warkot miał zmrozić krew w żyłach każdego przeciwnika. Isidoro jednak nic sobie z tego nie robił, jego uwaga w całości skupiona była nie na stworzeniu w klatce, ale na jej pewnym elemencie.
Kłódce.
Tyle dni i nocy minęło, gdy stworzenie usiłowało wydostać się z klatki. Gryzło metalowe pręty, drapało twardą podłogę, napierało całym cielskiem na drzwiczki. Szarpało się w swym więzieniu, kłódka skakała i łomotała o framugę, jednak jej zimne obejmy nie puszczały, broniąc dostępu do upragnionej wolności - wolności, która zdawała się jednocześnie tak blisko i tak daleko. Stworzenie nie wiedziało jednak, że tak jak topniały jego własne siły i nadzieja, tak topniała i wytrzymałość kłódki. Każde szarpnięcie nadwyrężało metal, każde uderzenie kruszyło zapadki. Jednak to wola walki istoty umarła pierwsza nie wiedząc, że jeszcze jedno uderzenie zwróciłoby upragnioną wolność.
Isidoro zamierzył się na kłódkę, huknął trzonkiem z całej siły. Metal pękł z krystalicznym westchnieniem, drzwiczki uchyliły się skrzypiąc jękliwie, a zamknięta do tej pory ciemność wyrwała się na wolność.
— Gdzie z łapami?! — krzyknęła Inanna, wyszarpując nogę z czyjegoś uścisku. Beczka zachwiała się niebezpiecznie.
Bardka odwróciła się do tego, kto widać uznał, że przejście do rękoczynów to dobry pomysł i już miała mu wygarnąć, gdy dostrzegła jego spojrzenie. Utkwione tuż nad jej ramieniem, wypełnione absolutnym przerażeniem.
— POTWÓÓÓR! — zawył mężczyzna.
W okamgnieniu wybuchła panika, targ zmienił się w pandemonium. Inanna obróciła się, za plecami dostrzegła tylko nieprzeniknioną czerń błyszczącą dwojgiem złotych ślepi. Kobieta krzyknęła i straciła równowagę, stworzenie odskoczyło, zawahało się tylko na moment. A potem runęło w kierunku handlarza.
Mężczyzna pofrunął jak szmaciana kukła, prosto między klatki. Te rozsypały się niczym wieża z klocków, jazgot przerażonych zwierząt na moment zagłuszył krzyki ludzi. Pękły pręty, przez kakofonię głosów przebił się śmiech makaków.
— Wstań!
Isidoro pojawił się znikąd, podał rękę bardce i pociągnął ją do góry. W ostatniej chwili. Uciekający ludzie naparli na nich niczym fala przyboju - astrolog poczuł tylko, jak w biodro wżyna mu się skrzynka cebuli ze straganu obok, kiedy tłum popchnął ich równie łatwo, co prąd rzeki unosi suche liście.
Rezolutne małpki wysypały się ze swych klatek, zwrócona nagle wolność ożywiła ich psotnego ducha. Makaki rozbiegły się w rumowisku, szczęknęły otwierane skoble.
Olbrzymi waran plasnął ciężką łapą o zakurzony bruk, pierwszy raz czując dotyk czegoś innego, niż brudna ściółka klatki. Kuroliszek w końcu rozpostarł swoje skrzydła, słońce zalśniło na końcach wystrzępionych piór. Puma wyciągnęła się kocio, prostując wreszcie obolały grzbiet.
Dwóch strażników miejskich wbiegło na niewielki placyk przed tym, co jeszcze chwilę temu było najbardziej obleganym straganem na całym targowisku, teraz zaś stanowiło odprysk egzotycznej dżungli w sercu miasta.
— Co do kur... — zaczął jeden, nim jego słowa porwał szelest skrzydeł uwolnionych ptaków.
— Ty zostań, ja polecę po posiłki! — zakrzyknął drugi i w okamgnieniu wziął nogi za pas, bez skrupułów pozostawiając swojego towarzysza na pastwę ogarniającego targowisko chaosu.
— Musimy wiać! — Inanna krzyknęła do Isidoro, chociaż mężczyzna był tuż obok. Jej głos ledwo do niego dotarł.
— Jeszcze nie! — Isidoro wstrzelił się w ten półsekundowy moment, kiedy harmider nie był aż tak ogłuszający.
Inanna chciała coś powiedzieć, próbowała gdzieś go pociągnąć. W normalnych okolicznościach miałaby rację - powinni uciec jak najszybciej i nie dać się złapać nadchodzącym posiłkom straży miejskiej. Jednak przeznaczenie oczekiwało czegoś innego, zaś Isidoro był zdeterminowany, by dopełnić wszystkich powinności i sprawić, by wypadki potoczyły się najwłaściwszym torem.
— Teraz pójdziemy! — stwierdził, łapiąc Inannę za rękę i ciągnąc w zupełnie przeciwnym kierunku, prosto między potrzaskane klatki i gromadę wypuszczonych zwierząt.
Pękł jeden z plecionych ciasno koszyków. Między wyłamanymi kawałkami wikliny spokojnie mogło przecisnąć się jakieś zwierzę, postanowiło ono jednak nie opuszczać swego więzienia. Choć było ciepło, to jednak dla przyzwyczajonego do gorącego klimatu zwierzęcia było o wiele za zimno, dojmujący chłód paraliżował jego ruchy. Grunt wokół wibrował setkami spanikowanych kroków, istota nie potrafiła określić, skąd nadchodzi zagrożenie. Obolałe cielsko zwijało się ze strachu, chroniąc trójkątną głowę w ciężkich, łuskowanych zwojach, a wilgotne oko złowiło charakterystyczne, zdobione sandały Inanny.

wtorek, 22 czerwca 2021

Od Tassariona CD. Marty

Fioletowe ustka nie drgnęły. Ani jedno słowo nie zdołało uciec spomiędzy ich gładkiej powierzchni, by obdarzyć, wciąż lekko zaspaną, Marciuchnę choć krótką odpowiedzą, jakimikolwiek wyjaśnieniami na, tworzące się z wolna w dziewczęcej głowie, pytania.
Brak sił. Sił do wymamrotania tego jednego, prostego zdania, do dalszego skupienia, pozwalającego określić, dlaczego wątłe ciałko znalazło się na gildyjnej podłodze, dlaczego rudowłose dziewczę, niezwykle stanem elfa przejęte, kucnęło zaraz obok niego, wciąż próbując wyłapać modrymi oczyskami dwie, krwiste i połyskujące w ciemnościach iskierki. Otaczająca Tassariona rzeczywistość wydała się w tym momencie jedynie niewyraźnym snem. I potrzebował dłuższej chwili, by wspomnienia ponownie zaatakowały umęczony, wampirzy umysł, sprawnie białowłosemu przypominając, iż nie jest to pierwszy taki raz. Postać kostuchy nieraz muskała kościstą dłonią ostre, elfie poliki, cichym szeptem wabiąc w swe zimne objęcia.
Zadrżał pod obcym dotykiem – choć wiedział, że nie należy on do mrocznej, zagrażającej jego życiu, istoty – tak ciepłym w porównaniu do jego własnego, do lodowatego jestestwa, którym mógł się szczycić od ponad to dwóch wieków. Spracowane, dziewczęce paluszki wylądowały na tassarionowej buziuchnie, łaskocząc dotykiem szramę na bladym policzku, wciąż nie do końca wygojoną, wciąż elfie lico brzydko oszpecającą. Uniósł spojrzenie, a czerwone ślepka wylądowały wreszcie na koralowych, wykrzywionych w ciepłym uśmiechu, ustkach, by zaraz zerknąć prosto w te modre oczęta, błyskające w mroku tak charakterystyczną dla nich, przyjemną czułością. Pokręcił głową w poddańczym geście. Nie mógł dalej uciekać, jak i nie mógł dłużej łgać, z tak niezwykłą łatwością pozwalając, by kolejne kłamstwa opuszczały wampirzą krtań.
Wargi uchyliły się ostatkami sił, torując drogę słowom, które nigdy nie nadeszły. Nie miał nic więcej do powiedzenia, nic do dodania, kiedy słodki głosik rudogłowej odbijał się od ścian pustego korytarza, ani na moment nie pozwalając ciszy wygodnie rozciągnąć się na wszystkie strony pochłoniętego mrokiem nocy, budynku. Może i dobrze. Może i dobrze, że tych ostatnich chwil w błogiej nieświadomości nie musieli spędzać w kompletnej głuszy, milcząco wyczekując momentu, w którym pierwsze z nich zdecyduje się na jakikolwiek ruch.
Palce mężczyzny zacisnęły się nieco mocniej na tych Marty, niby to ostatnia kotwica trzymająca Tassariona przy zdrowych zmysłach, znękany umysł przy resztkach przytomności i odczekał dłuższą chwilę, cały czas zbierając się na ten jeden prosty, a jednak tak wiele od niego wymagający, gest. Szrama pod piersią paliła coraz mocniej, wbijając w blady tors kolejne szpile nieznośnego bólu. A Marta próbowała jedynie pomóc. Chciała jedynie pomóc. Elf nie sądził jednak, by po odsłonięciu tych pięciu, pozbawionych krwi dziursk, by po tym, jak w odłamkach pękniętego lustra dostrzeże tylko i wyłącznie swe własne, rumiane oblicze, faktycznie miała przy nim pozostać, jakkolwiek starając się uwolnić białowłosego od tych przeklętych boleści.
Powieki opadły na krasne ślepka, gdy na bladym czole pojawiły się trzy, brzydkie zmarszczki, tak bardzo niepasujące do szczupłej, szlachetnej twarzyczki elfa. Rozluźnił lewą dłoń, tą samą, którą chronił jeszcze przed chwilą swój przebrzydły sekret, całkowicie poddając się ostrożnym ruchom towarzyszącego mu dziewczęcia. I zrobiła to – odsunęła wampirzą rękę z tak charakterystyczną dla rudogłowej subtelnością. Z ciepłem i słodyczą, którą tak bardzo obawiał się stracić, a która miała odejść w zapomnienie wraz z jego nigdy niewypowiedzianą tajemnicą. Odwrócił głowę, czując na swym cielsku przeszywające, dziewczęce spojrzenie, teraz obserwujące jedynie te czerstwe, czarne rany, przypominające śmiercionośne cięcia na wyschłych ciałach truposzy. Ostatecznie wcale się zbytnio od nich nie różnił.
— Przepraszam — odparł krótko ochrypłym, zduszonym głosikiem, w tej chwili nie będąc zwyczajnie w stanie powiedzieć czegoś więcej. Ponownie, tak jak już nieraz, mógł ją jedynie przeprosić. Za te łgarstwa i szarady, którymi karmił niczego nieświadomy, dziewczęcy umysł.
it's happENING YALL

poniedziałek, 21 czerwca 2021

Od Talluli CD. Antaresa

Związała błękitną wstążką rudy włos, uczesany w starannego, ciasnego warkocza. Smukła, nietknięta ciężką pracą dłoń, powędrowała w stronę cienkich sznureczków założonej przez czarodziejkę koszuli, sprawnie chowając za nimi odkryty dekolt, sięgający niemal do samej linii niewielkich, kobiecych piersi. Westchnęła cichutko, wstając wreszcie od przestarzałej toaletki i jej skorodowanego, pełnego czarnych plam, lustra, w zlęknionym pośpiechu odwracając modre oczyska od własnego odbicia. Od blizny na prawej skroni – pamiątce po nagłej ucieczce z ethijskiej stolicy i łuczniku, niemalże przyczyniającego się do jej własnego końca, od tej ceglanej czerwieni, nigdy jej własnej, nigdy do królewskiej doradczyni nienależącej. Lata praktyki, ciągłego wirowania wśród śmietanki towarzyskiej całego, północnego kraju, sprawnie nauczyły Tallulę wchodzić w kolejne to role, przywdziewać maski, nigdy nie ukazując prawdziwego oblicza. Postać uciekinierki, zbiega i niesłusznie oskarżonego przestępcy, okazała się jednak o wiele trudniejszą do odegrania, niż sama mogłaby się tego spodziewać.
Złapała za ciemny pas, ciasno obwiązując go wokół wąskiej talii, zaraz upewniając się, czy aby na pewno dowiązała do skórzanego rzemienia drobną torebeczkę z zasuszonymi ziołami, jak i bukłak z wodą – tak na wszelki wypadek, gdyby jej nauczycielowi przypadkiem przyszło co do głowy głupiego, bądź gdyby zwyczajnie zdecydował się przekroczyć wyznaczone przez Tallulę granice, o których Antares sam przecież wiedzieć nie mógł. Sprawnie wsunęła na nogi długie kozaki, by zaraz skierować się w stronę drzwi i wreszcie, bez jakiegokolwiek odwracania się za siebie, bez krzty zwątpienia, czy niepewności, wyszła ze swego pokoju, szybkim krokiem kierując się w stronę gildyjnego placu treningowego. Nigdy nie sądziła, że może znaleźć się w tak wielkim niebezpieczeństwie, by lata nauki w defroskiej akademii, spędzone na dokładnym studiowaniu sztuki magicznej, okazały się niewystarczające.
Ciepło wiosennego słońca w chwilę znalazło swe promienie na ostrych policzkach rudogłowej, pozwalając licznym, jasnym piegom wyjść wreszcie na porcelanową twarzyczkę. Różane ustka wykrzywiły się w szerokim uśmiechu, modre oczyska zatrzymały na soczystej zieleni traw, a zapach porannej rosy połaskotał, równie piegami obsypany, zadarty nosek. I to uczucie, to towarzystwo wszechobecnej w Tirie natury, ta niezwykła wolność, radość z tak małymi rzeczami związana, niezwykle Tallulę w nowej, a od ucieczki z Phale również przeklętej, roli cieszyły. Gdyby tak miast na trening, wybrać się nad wodę w ten niesamowicie słoneczny dzień, kolejne godziny spędzając pod grubą taflą rzeki, gdzie choć na moment mogła poczuć się bezpieczna. Dzisiaj jednak na kąpiel mogła sobie pozwolić co najwyżej wieczorem.
Zrobiła krok w przód, potem jeszcze następny, a zbliżając się z wolna do drewnianej szopy, zaraz poczuła na swej sylwetce bystre spojrzenie rycerza. Westchnęła, niby to z niezadowolenia, a może zwyczajnego rozczarowania. Zatrzymała się, dopiero słysząc krótkie pytanie Antaresa.
— Zawsze — kiwnęła głową, a na bladą twarzyczkę kobiety wstąpił kokieteryjny uśmiech.
Śpiew samotnej kukułki rozniósł się gdzieś za plecami czarodziejki.
Modrakowe ślepia wylądowały na wystawionej przed szopę broni i z wyraźną w spojrzeniu iskierką zainteresowania, pozwoliły Talluli bezpardonowo ominąć sylwetkę rycerza, gnając prosto w stronę błyskających w słońcu ostrzy. Jasna rączka powędrowała do rapierowej rękojeści, unosząc ku niebu smukłą, nie za dużą szpadę, swą jednosieczną głównią nader przypominającą pałasz. Zważyła miecz w dłoni, wyciągnęła w przód dzierżącą broń rękę. Doskonale zdawała sobie sprawę, iż ze swoją siłą, nigdy szczególnie dużą, nie mogła co liczyć na cięższy oręż. Krótkie miecze i rapiery mogły jednak spokojnie czarodziejce starczyć, sama bowiem wiedziała, iż więcej zdziała swą zręcznością oraz kombinatorstwem, niżeli faktyczną krzepą. Na leżące nieopodal sztylety nie zdecydowała się nawet zerknąć. Gardziła bronią skrytobójców, podrzynaczy i złodziejaszków.
— Co myślisz? — spytała, dalej nie odwracając spojrzenia od srebrzystego sztychu.

niedziela, 20 czerwca 2021

Od Tadeusza CD Isidoro

𝔗
— A więc — zaczął Tadeusz, starając wdrapać się na to okropnie wysokie krzesło, które na pewno nie było przystosowane do anatomii większych i mniejszych gadów — zdań oczywiście nie zaczyna się od a więc, ale nie jesteśmy na zawodach retoryki, choć, muszę przyznać, w tych w moim skromnym mniemaniu poradzilibyśmy sobie nie najgorzej. — Tu zerknął na biednego, milczącego nadal Isidoro, prędko orientując się, że to prędzej on, niźli młody chłopak, zgarnąłby na nich jakąś lokatę. — Wracając, musimy podczas tego turnieju pamiętać, mój drogi Isidoro, że, choć zdecydowana większość graczy to amatorzy poszukujący jedynie chwili dostarczenia szachowej adrenaliny ku swym kończynom, tak w głębokich wodach tego niezbyt dobrze zorganizowanego turnieju — Tadeusz bowiem nadal odczuwał wielką urazę (i odrazę zarazem) do chłopaka, który powitał ich dnia poprzedniego przy rejestracji — czają się też groźni przeciwnicy gotowi zgarnąć nam sprzed nosa nagrodę. A tego nie chcemy, prawda?
Isidoro odrobinę zbyt gwałtownie pokręcił głową.
— Na szczęście, jak już ci powiedziałem — Tadeusz machnął swą łapą w kierunku kręcącej się po przybytku kobiety, chodzącej od stołu do stołu i teraz przecierającej brudną szmatą jeden z blatów — miałem przyjemność zaobserwować partię jednego z takich rekinów. I dobra wiadomość, to niezwykle beznadziejny przypadek — prychnął Softmantle z pogardą.
Kto wie, może był odrobinę zbyt pewny swych umiejętności. Może pycha i zuchwałość już dawno wyżarły jego wnętrzności, pozbawiając jakiejkolwiek skromności. W końcu zawsze miał do tego predyspozycje. A może, ale tylko może, coś lub ktoś zaczął dobijać się do świadomości eksmagika, który jeszcze nie był tego do końca świadom.
— Nie widział kilka razy mata, ale jego przeciwnik nie widział go kilkanaście. Niepotrzebnie poświęcał piony i bawił się w gambity, które w początkowych fazach turnieju nie mają jakiegokolwiek sensu. Przeciwnicy ich albo nie zauważają, albo te są zbyt zuchwałe jak na ten etap — zarechotała żaba. — Ale jednak ostatnie kilka ruchów należało do tych doskonałych. Szybkie, ostre, niepozwalające na jakąkolwiek kontrę. Jakieś wnioski?
— Grał tak, by zmylić przyszłych rywali? — zaproponował Isidoro, a Tadeusz, gdyby tylko mógł, uśmiechnąłby się szeroko, w kiedyś błękitnym oku przeskoczyłaby iskra dumy i zadowolenia z tak szybko łapiącego ewentualne fraszki ucznia.
— Bingo, mój drogi, bingo! Nie zagrał ani swojego najmocniejszego otwarcia, rozwinięcie było średnie, zbyt niepewne, nie rozwinął figur. Jedynie zakończenie nie pozostawiało jakichkolwiek złudzeń, a szanowny po prostu wolał zabawiać i podpuszczać swych ewentualnych, przyszłych przeciwników, niźli porządnie grać z tym, który siedział na przeciwko niego. Porządna strategia. — Tadeusz pokiwał głową, drapiąc się po swej żabiej brodzie. — Bardzo porządna. — Zarechotał cicho, napompował poliki.
— Och.
Żabie oko błysnęło z przekąsem.
— Nie bój żaby, swoje już przegrałem i wygrałem. Wiem, jak z takiego teatrzyku odczytać prawdziwy sposób gry takiej nieszczęsnej aktorzyny. A że pozwoliłem sobie zapisać jego partię… — Tadeusz sięgnął z poły swojego bardzo dobrze skrojonego fraka, wyciągając zza nich pomiętą notatkę z odpowiednimi oznaczeniami — to będziemy mieli materiał naszą dzisiejszą, wieczorną lekcję. Rozumiem, że się wyśpisz?
— Tak, tak, nie będzie problemu.
— Dobrze — Żaba skinęła głową, nagle orientując się, że jeszcze chwilę temu machała ręką ku pracownicy karczmy. Naburmuszyła się z tego powodu niezwykle. — Przepraszam bardzo, czy ktoś szanowny mógłby nas obsłużyć? — zarechotała głośno, ale rechot zaginął w cudzych rozmowach, stuknięciach kielichów i skrzypnięciach parkietu.
𝔗

Od Apolonii CD Sophie


— I co wtedy zrobił? — mruknęła, szczerze niezbyt będąc zainteresowaną historią opowiadaną przez blondwłosego panicza, który, niezbyt elegancko, teraz siedział na jej cudownym, marmurkowym, kuchennym blacie, a swymi, zdecydowanie bardziej eleganckimi od swych manier, piętami obijał drzwiczki bardzo drogich szafek. Na szczęście nigdy nie musiała za nie płacić.
Dnia poprzedniego wydawał się być niezwykle interesującą i ekscytującą personą. Dnia następnego? Wręcz przeciwnie.
— Sprzedał tę ziemię. Swojemu wujowi.
— Ojej. — Wyrwano ją z oglądania swych paznokci i swej dłoni, bo, w jakże doskonale przemyślanym geście, uniosła ową do ust, zakryła wargi, podniosła brwi w zdziwieniu. — Ale żeby tak zarabiać na własnej familii? — prychnęła, zarzucając jeszcze niezaplecionymi włosami na swe plecy. Łydkę prawej nogi oparła na udzie tej lewej. Naga stópka kiwnęła się kilka razy w oczekiwaniu na dalsze słowa, choć, musiała przyznać, zdecydowanie bardziej podobała jej się wizja uciszenia panicza, którego słowa były raczej miałkie, niezbyt porywające, podczas gdy jego inne umiejętności, te manualne i niezbyt werbalne, uważała za warte docenienia.
— No mówiłem. Harpagon i oportunista. Obrzydliwy. I jeszcze, ale to zostawmy już pomiędzy sobą Apoloniu, podobno niezbyt wierny małżonce. — Oczywiście, wszystko pomiędzy nami — szepnęła. Nachyliła się ciut nad stołem, a ładne wargi wygięły się w jeszcze ładniejszym uśmiechu, podczas gdy w umyśle aktorki powstawały kolejne notatki, kolejne zwoje zawierające coraz to ciekawsze informacje. Spisywała listy w swej głowie, by następnie przelać je na papier i przesłać odpowiednim osobom.
Szlachcic sknera miał to nieszczęście, że Pola zdążyła bardzo polubić jego, najwidoczniej, biedną i młodziutką małżonkę, która wniosła do jego życia dosyć pokaźny posag. Przynajmniej tak szepnął jej na uszko majordomus, opowiadając, jak to suknie młodej pani nie są inkrustowane cudownymi kamieniami.
Apolonia westchnęła cichutko, palcem pocierając krwistoczerwony rubin spoczywający na palcu wskazującym. Powinna była nosić ten pierścień na serdecznym, ale od dawna tego nie robiła, a utalentowany jubiler doskonale dopasował biżuterię do drugiego palca prawej dłoni.
— Biedna kobieta. Mężczyźni potrafią być okropni — stwierdziła w końcu, a topazowe oko błysnęło z chytrym zamiarem w kierunku nadal siedzącego na blacie panicza.
— Ależ to piękne kobiety nas tak brzydko podpuszczają. — Chłopak zeskoczył z blatu i podszedł do aktorki, która musiała zadrzeć głowę, by zerknąć na jego, teraz ciut zarumienioną doskonale czytelną emocją, twarz. — Wiedzą, a jednak podpuszczają. — Pochylił się ciut nad nią, ciepły oddech przeleciał po falowanej , jeszcze nieułożonej grzywce.
— Nasza wina, że nie potraficie się opanować? Ja nigdy nikomu nie przysięgałam. — Pokazała zęby w uśmiechu, topaz oka przeleciał po męskich dłoniach nieskalanych jakąkolwiek pracą i wysiłkiem. Czyste.
Szlachcic parsknął śmiechem.
— Ja też nie. Jeszcze.
Kobieta parsknęła śmiechem.
— No tak.
Wstała od stołu, a gdy tylko przysunęła do niego krzesło, przy okazji ciut za bardzo zbliżając się do nadal nieruchomego panicza, zapukano do drzwi.
Apoloniowe brewki ściągnęły się w konsternacji, a czoło zmarszczyło się w namyśle, czy kogoś tego pięknego, słonecznego dnia powinna była się spodziewać. W końcu czynsz był opłacony, gospodyni nie pukała tak żwawo i głośno, a na ewentualne herbatki czy kawki było zdecydowanie za wcześnie…
Na twarzy zalśniła nagle idea, wargi rozchyliły się w malutkie „o”.
— A przecież mu mówiłam, żeby instruować ich, jak pukać, na bogów — jęknęła, już łapiąc za poły biednego i zdezorientowanego szlachcica. Kobiece dłonie wylądowały pomiędzy męskimi łopatkami, wypychając go delikatnie, oczywiście bardzo czule z kuchni. — No cóż, miło było, ale obowiązki wzywają. To posłaniec ze scenariuszem, muszę przygotować się do roli — kłamstwo bardzo łatwo wyślizgnęło się z krtani.
— Możemy przećwiczyć ją ra…
— Nie, nie, nie! I zepsuć ci niespodziankę? Nie ma mowy! — żachnęła się, łapiąc młodzieńca za ramiona i obracając go tak, by mogła spojrzeć na tę jego bardzo ładną twarz. Rozpogodziła się, pozostawiła swój pocałunek w prawym kąciku jeszcze ciut spierzchniętych ust. — Zobaczymy się na premierze. Lub prędzej, ale nic ci z aktorskiej tajemnicy nie uszczknę.
Sięgnęła dłonią ku drzwiom, zrzuciła łańcuszek blokujący wejście. Nacisnęła na klamkę.
— Do widzenia, mon cheri. — Popchnęła młodzieńca za drzwi, a ten dosyć zgrabnie wyminął się z czającą się za nimi dziewczyną. Po raz ostatni zerknął kątem błękitnego oka na Apolonię, niezwykle szczenięco, chcąc w ten sposób wywalczyć ostatnią chwilkę z aktorką. Nie zadziałało, ta poruszyła palcami w pożegnalnym geście, a gdy ten, skrzywdzony i tak bezwstydnie wyrzucony z mieszkania kobiety, zniknął na schodach, Apolonia spojrzała na stojącą przed nią postać krzyczącą wręcz jestem członkinią gildii. Sophie Egberts, jak w odpowiednim liście aktorce przekazano. — Przecież mówiłam Cervanowi, jak macie pukać, rozumiem, że nie przekazał?

Od Inanny CD. Isidoro

Śniade usteczka wykrzywiły się w szerokim uśmiechu, gdy złote tęczówki młodego dziewczęcia wędrowały z ekscytacją po licznych straganach, wpatrując się w kolejne dziwy, kolorowe osobistości handlarzy czy całą resztę znajdującego się na placu ludu, tłumnie wypełniającego każdy skwarek rozległego skweru. Zachichotała cichutko, dając się w zupełności pochłonąć ogarniającemu drobną sylwetkę podekscytowaniu, nie zważając nawet zbytnio na śledzącego ją Isidoro, w ciszy przedzierającego się przez kolejne rzędy ożywionej klienteli. Sprawnie i niezauważenie świsnęła dorodne jabłko z jednego z kilkunastu kramików, zaraz rozpływając się w słodkim smaku miejscowego owocu, cały czas pilnując jednak, by żaden z biegających wokół rynku dzieciaków, nie spróbował przypadkiem dobrać się do jej własnego mieszka z nie tak licznymi pieniędzmi, które na czas spędzony poza granicami Tirie, podarował im sam Mistrz.
Przecisnęła się obok otyłego oficjela, zupełnie na jasnowłosą niezwracającego uwagi, następnie ominęła ubraną skromnie kobietę, najpewniej czyjąś służkę, a na sam koniec wykonała zwinny piruet, nie chcąc przypadkiem zderzyć się z wąsatym mężczyzną, pędzącym w zamyśleniu prosto w kierunku młodej bardki. Chuchnęła lekko ku górze, chcąc jakkolwiek poprawić jasną grzywę, która od całego zamieszania, znalazła się na odkrytym przeważnie czole.
Złote ślepka wylądowały na jaskrawej, czerwonej markizie jednego z kramów, zaraz dostrzegając rozłożone w cieniu, wymyślnie zdobione instrumenty – lutnie z ciemnego drewna mahoniu, czy złocistego klonu, fleciki, mniejsze i większe z wyrzeźbionymi w swej powierzchni kwiecistymi wzorami, wszelkiego rodzaju bębenki, tamburyna oraz cymbałki, a i na złocone trąbki znalazło się miejsce wśród kolorowej wystawy czarująco uśmiechającego się kupca z dorodną szczeciną. Tak więc już miała pognać w stronę muzycznych śliczności, już zrobiła pierwszy krok, już w złotej tęczówce błysnęła ta iskierka dziewczęcej ekscytacji, kiedy po placu rozniosło się donośne, wydostające się zza ściany licznej rzeszy, wołanie. Inanna zatrzymała się w pół kroku, nie zważając na biednego Isidoro, który z impetem wpadł niemalże w jej plecy. Ściągnęła ciemne brewki, zacmokała cichutko. Wykrzykiwane przez nieznajomego słowa zupełnie się bardce nie spodobały.
— Ależ ja jestem spokojna — odparła pewnie, pchając się na sam przód całego zajścia, czując rosnący w klatce piersiowej gniew. Pokiwała głową, samej chcąc upewnić się w swych drobnych kłamstewkach. — Jestem bardzo spokojna i nic się nie denerwuję. — Prześlizgnęła się obok kolejnego jegomościa, tym razem silnie ruchom blondynki się przeciwstawiającego, po czym posłała nieznajomemu gromiące spojrzenie, tym samym ostrzegając każdego, kto znalazł się w jej najbliższym otoczeniu, iż w tej chwili nikt nie powinien przypadkiem spróbować nadepnąć Inannie na odcisk. Poczuła na plecach palący wzrok swego towarzysza, jakkolwiek próbującego dotrzymać jasnowłosej kroku i doskonale zdającego sobie sprawę, do czego miało zaraz właściwie dojść. Nic nie mogło umknąć astromofologowi. Czy jakoś tak.
Zatrzymała się gwałtownie, omijając ostatni rząd gapiów. Uniosła smagłą twarzyczkę, zadzierając przy okazji nosa, by zerknąć prosto w zimne, zielone oraz przepełnione – widocznym najpewniej tylko dla Inanny – jadem tęczówki obcego jegomościa, wykrzykującego kolejne farmazony, przyciągające ku sobie coraz to większe tłumy. Dziewczę skrzyżowało ręce pod drobnymi piersiami, ściągnęło ciemne brewki. I potrzebowała dłuższej chwili, by prócz licznych, pozamykanych w klatkach pawi, grzechotników ze stron jej własnych, potężnych jaszczurów w strachu zmieniających kolory swego umaszczenia, dostrzegła wreszcie uchowanie gdzieś z tyłu stworzenia o wiele niebezpieczniejsze niż warany, czy płowe pumy. Erynie, po trzy w jednym wozie, z wyraźnym trudem próbujące rozpostrzeć zesztywniałe skrzydła, kuroliszek, wpatrujący się nieprzytomnie w zachodzące z wolna słońce, niby to do całego zamieszania już przyzwyczajony, a i ów właściciel tych dziwów, tych egzotyków, znalazł odpowiednio dużo miejsca na znajdujące się za grubą kratą trupojady, w dzikim szale wyciągające swe szpony w stronę całej tej hołoty, tak cudownie nieświadomej i poklaskującej co chwila na kolejne słowa charyzmatycznego zagajacza.
Inanna warknęła ze złości, zrobiła krok w przód. Bo przecież tak się nie godziło robić z niespotykanych stworzeń cyrkowe atrakcje, na wieczność pozamykane w tych przeklętych klatkach, mające wdzięczność swą okazywać za byle ochłap. A młoda bardka przejść obojętnie obok tak wielkiej niesprawiedliwości nie umiała i choćby jej słowa bądź czyny miały się okazać jedynie kolejnym źródłem niepotrzebnych kłopotów, nikt nie był w stanie powstrzymać jasnowłosej przed szybką reakcją. Nóżka powędrowała w górę, sprawnie wspinając się na stojącą nieopodal beczułkę, a kręgosłup zaraz wystrzelił ku niebu, pozwalając Inannie wybić się ponad całe zbiorowisko, z wolna przyciągając uwagę swą drobną osóbką.
— Co to ma wszystko znaczyć? No, pytam się, co? — Wysoki głos bardki rozniósł się po całym placu, migiem przerywając hałas całego zamieszania i pozwalając niezadowolonemu tłumowi zwrócić spojrzenia ku blondynce. Smagłe dłonie powędrowały w stronę wąskich bioder, tam wynajdując odpowiednie miejsce na spoczynek. — Przecież to jakaś niedorzeczność. A może zwykła głupota? Tak niebezpieczne stworzenia w klatkach trzymać, w samym środku miasta. Co, jeśli który ucieknie? Chcemy latającego nad Taewen bazyliszka? Potem wszyscy wielce zdziwieni, skąd się te trupy biorą.
Po zebranej wokół publiczności przeszedł pomruk zwątpienia.
— Zapewniam państwa, że nie ma się czego obawiać. Jeszcze żaden z okazów nie zdołał wydostać się ze swej klatki bez mojego przyzwolenia. — Inanna zerknęła złotą tęczówką w stronę mężczyzny. Wzruszyła ramionami.
— Zawsze musi być ten pierwszy raz, nie? — warknęła z wyraźną w głosie pogardą. — A co z całą resztą? Co z tymi zwierzętami co to poprzywoziliście spoza Iferii, tylko po to, by pozamykać je w klatkach, odebrać im wolność? I tak potem wybieracie się na nasze ziemie, do naszych domów i zamiast nas poznać, miast skromnie skorzystać z naszej otwartości, gościnności, to kradniecie nasze zwierzęta, nasze jedzenie, tradycje. A wszystko to po to, by tutaj, w Iferii zarobić kilka monet na naszej kulturze. Kulturze, którą wyśmiewacie, nazywacie barbarzyńską, choć tak was te nasze dziwy wielce interesują.
Inanna nie miała bladego pojęcia, iż otaczający ją tłum z wolna tracił zainteresowanie jej własnymi mądrościami. A przegniłe pomidory w każdej chwili mogły pójść w ruch.

sobota, 19 czerwca 2021

Od Antaresa do Talluli

Antares zaniemówił. Chyba się przesłyszał.
— Że co proszę? — wypalił po prostu.
I tak to się zaczęło.
Od momentu, kiedy został poproszony o udzielanie nauki władania bronią minął ledwie jeden dzień. Rycerz znajdował się właśnie w doskonale sobie znanej szopie, która przylegała do placu treningowego, i ważył w dłoniach broń sparingową, próbując wybrać odpowiednią długość i wagę. Ostrze powinno być średniej długości i raczej smukłe, by jego waga nie męczyła nadmiernie dłoni i nie utrudniała szybkich manewrów. Środek ciężkości jak najbliżej rękojeści - jeśli będzie ku temu okazja i taka będzie wola jego "kursantki", mogą przecież potem zmienić nieco broń. Antares na to liczył. Ale podstawy wolał, by opanowała łatwiejszą w obsłudze bronią.
Gdy wybrał już kilka sztuk broni, wystawił ją przed szopę i oparł o ścianę. Następnie sam postanowił przygotować się do lekcji.
Zdjął pas i miecz, zdjął też swoją błękitną kurtę i okulary. Związał gładko włosy, by nie wpadały mu do oczu. Został tylko w sznurowanych z przodu spodniach i cienkiej koszuli, a po chwili namysłu podwinął też jej rękawy niemal po same ramiona. Skoro miał uczyć walki, każdy jego ruch i gest musiał być dobrze widoczny.
"Patrz, idzie twoja nimfa!"
Antares nie zaszczycił tego drugiego żadnym komentarzem. Mag prawie się nie uciszał od poprzedniego dnia i rycerza już tak zmęczył jego głos, że kompletnie przestał go rejestrować. Oczywiście, że przytłaczającą większość tych jego niepotrzebnych komentarzy stanowiło zaskoczenie i radość z powodu tego, że kobieta, na dodatek niebrzydka i jeszcze ruda zechciała poprosić Antaresa o pomoc w opanowaniu umiejętności walki.
"Wiesz, chłopie. Ty to nie powalasz pierwszym wrażeniem, drugim też nie. Ale jak się z tobą spędzi trochę więcej czasu, to nawet widać, że w miarę jesteś do rzeczy. Mieczem umiesz machać, coś tam ugotujesz, gacie sobie pierzesz, w nosie nie dłubiesz i nie chlejesz na umór. No takiego to ze świecą szukać!"
Antares westchnął tylko w duchu nie będąc pewnym, czy traktować tę wypowiedź jako komplement, czy raczej zmartwić się tym, jak niskie mniemanie miał ten drugi o przedstawicielach swojej własnej płci, skoro człowiek zachowujący się, cóż, jak człowiek, urastał nagle do rangi kogoś, kogo ze świecą należało szukać.
Pora była wczesna, więc mimo upalnej pogody przetaczającej się od kilku dni przez Tirie i okolice, powietrze wciąż było przyjemnie rześkie, pachnące rosą i świeżością. Idealne na dobry trening. Antares doszedł do wniosku, że najlepiej będzie zrobić rozgrzewkę i trochę ogólnego treningu - rycerz chciał oszacować kondycję Talluli - a gdy już się dobrze zmęczą, przyjdzie czas na nieco teorii i wyjaśnienia. Jemu samemu zawsze lepiej się było skupić, kiedy najpierw się trochę poruszał.
Gdy Tallula się zbliżyła, pozdrowił ją skinieniem głowy.
— Gotowa? — zapytał tylko.

Od Leonardo cd Ophelosa

֎

Pergaminowa powieka zadrżała pod ciężarem słońca. Popielate oczy pragnęły jak najszybciej uciec od złocistego kręgu, który powoli chylił się ku upadkowi za horyzont, zastygły jednak unieruchomione w męskim licu. Możliwe, że były trochę zawstydzone jego obecnością, pewnością, z jaką poprowadzony był kształt jego nosa, czy kości policzkowych. Czuł się onieśmielony nawet przez kolor jego włosów, zdecydowanie jaśniejszych od jego własnych, jednak głębokich w swojej barwie i chociaż splątanych, brudnych i zmatowionych, to wciąż łapiących w gęste kosmyki promienie słońca i barwiących się wyjątkowym, złotym odcieniem.
Ophelos był chodzącym wspomnieniem szlacheckiego i rycerskiego archetypu. Miał wszystko, co, w towarzystwie w jakim się kiedyś obracał, było najbardziej pożądane. Nie wiedział, czy koniecznie mu tego zazdrościł. Z pewnością doceniał jednak piękno, które rozlewało się po pozornie przeciętnej, pastuszkowatej sylwetce. Nie był również w stanie przechodzić koło niego obojętnie, gdy świadomość ciasno zawiązanego na żołądku węzła mąciła mu wzrok. Odbierała zmysły. Gdy ciężki, uderzający zapach jego potu wypełniał pomieszczenie i mieszkał w miejscach, w których Ophelos ukradkiem musnął go palcami. Możliwe, że w oczach innych Chryzant nigdy nie był tak pięknym i możliwe, że nawet nie zagarniał sobą przestrzeni w takim stopniu, w jakim wydawało się to Leonardo, młodzieniec jednak głupiał w jego towarzystwie i co najgorsze, najwyraźniej nie miał zamiaru zmądrzeć.
Z rozczarowaniem rozpatrzył to nagłe urwanie kontaktu. Ophelos jednak, mimo błagalnych spojrzeń Leonardo i wyraźnej mowie ciała wskazującej na to, że prosi jeszcze o choć sekundę tej fantazji, o której marzył zdecydowanie zbyt długo, był nieugięty i nawet jeśli zajęło mu to dłuższą chwilę, to w końcu wstał. Obaj wydali z siebie ciche jęknięcie. Jeden prostując zastałe w niewygodnych, wymyślnych pozycjach kości, drugi orientując się, że najbliższa chwila podobna do tej zbyt prędko się nie powtórzy, a ślady i wspomnienia pozostawione przez Chryzanta na jego skórze będą palić go jeszcze długo po rozstaniu. Nie potrafił wyzbyć się z głowy świadomości, że gdy tylko sam wstanie i gdy tylko Ophelos zagoni owce i gdy tylko ich stopy postaną w budynku gildii, na widoku dla wszystkich, ta marna bańka, którą sobie utworzyli, pęknie. Bo wiedział, że będzie tego żałować. Że Ophelos pewnie też będzie żałować. Że obaj postąpili zbyt pochopnie, zbyt prędko, pod wpływem absurdalnej chwili. Że sam odrzuci wszystko, na co przed chwilą się otworzył. Wciąż w końcu się bał. Panicznie obawiał się tego, co w nim żyło i co dokładnie karmił chwilami jak te.
— Sprzeczne sygnały — szeptał rolnik — dajesz, dajesz bardzo sprzeczne sygnały i nie rozumiem. Jak. Jak mam je interpretować.
Minęło tyle lat, a on wciąż czuł, jakby zamiast nareszcie nauczyć się, jak przekazać to, co czuje, brnął coraz bardziej w, jego opinii, bezpieczne cztery ściany własnej, niedostępnej dla innych, świadomości.
Wzrok ostatni raz podążył za sylwetką i oczekiwał pierwszego kroku skierowanego w stronę owiec, który stanowiłby o początku końca. Iluzja rozpłynęła się w powietrzu. Leonardo nagle uznał, że wizja kończącego się powoli dnia nie była taka straszna i zrozumiał, że wręcz się o to ubiegał. Trawa nagle zrobiła się niewygodna, zaczęła drażnić szlachecką skórę, a błoto okazało się rzeczywiście być błotem. Obrzydliwym, brunatnym mułem, którym został oblepiony praktycznie od stóp do głów i okropnym uczuciem, jakie temu towarzyszyło. Komentarz o owczarku stał się nagle raniącym, jakby Ophelos doskonale wiedział o jego sekrecie i wymierzył słowa z równą precyzją, co własne ostrze. Tak, by trafiły dokładnie pod lewe żebro mężczyzny.
W odpowiedzi jedynie pokiwał głową. Starał się otrzepać dłonie z brudu, podczas gdy leniwe kroki blondyna popchnęły go ku owcom. Leonardowe serce, które dotychczas trzymało swoje miejsce tuż pod gardłem chłopca, nagle spadło w odmęty rozwiązanego już żołądka. Pomarańcz powoli zwlekał się z nieba, ustępując miejsca brudnym fioletom, szarościom i mętnemu granatowi. Pozwolił, by nagły powiew wiatru rozkopał skołtunione, brudne włosy i sypnął mu piaskiem po oczach. Pozwolił, by jego dłoń powędrowała otwarta do boku, blokując niechciany kontakt z materią, wszystko zerkając kątem oka na oddalającą się ku owcom sylwetkę.
I zanim mógł wrócić i zanim mógł zaproponować wspólny powrót do gildii i wspólną kolację, bo wiedział, że był głodny, ten uciekł. Znowu. Obawiając się odpowiedzialności, jaką miały pociągnąć za sobą zdarzenia poprzedniego popołudnia, obawiając się poświęceń i obawiając się samego siebie, który koniecznie pragnął wmówić sobie, że to wszystko zwyczajnie go obrzydzało.
— Ja sam ich nie rozumiem. Jeśli mam być szczery. I nie wiem, czy kiedykolwiek je zrozumiem.

֎
[ nie wiem o chuj chodzi serio po prostu chce rozterki czy coś nawet tego nie sprawdzałem ]

Od Antaresa cd. Williama

Gdy szli korytarzami posiadłości, Antares uważnie, choć niezobowiązująco rozglądał się wokół, starając się mniej więcej zapamiętać rozkład całego budynku. Nie wiedział, czy wiedza ta będzie mu tego dnia i wieczoru przydatna, ale wolał poświęcić więcej czasu na przygotowania nawet, jeśli miałoby się to okazać bezcelowe, niż przybyć nieprzygotowanym.
Pan domu wywarł na nim dość pozytywne wrażenie - wydawało mu się, że to człowiek roztropny i konkretny, nieskory do gwałtownych bądź niesprawiedliwych czynów.
"Jakoś wszystko to podejrzanie normalnie wygląda," skomentował ten drugi, Antares musiał się z nim zgodzić. Wszystkie elementy wyglądały normalnie, jednak mężczyzna nie mógł pozbyć się tego nieprzyjemnego uczucia błądzącego gdzieś po karku, że coś jednak jest nie w porządku.
Antares pozwolił poprowadzić się blondwłosej służącej do pokoju, podziękował też za pomoc w założeniu odzienia. Jednak tak samo, jak Elizabeth z Willem, tak i Katrina była nieugięta z Antaresem i nalegała, by pomóc mu zmienić odzienie. Chcąc nie chcąc, rycerz przystał, pozwolił jej zająć się swoimi ubraniami.
— Ależ co pan robi? — zapytała, gdy rycerz zamiast sięgnąć po zdobiony wams, sięgnął po swój nieodłączny aketon.
— Muszę założyć zbroję.
— Proszę wybaczyć, ale nie mogę na to pozwolić. Pan domu sam mówił, że goście muszą być ubrani w specjalny sposób i...
— Moja zbroja nie będzie w tym przeszkadzać. Wams założę na wierzch — zapewnił ją rycerz, sznurując aketon pod szyją i sięgając po swoją kolczugę.
Katrina niepokoiła się coraz bardziej, zmięła koniec fartuszka w dłoni.
— Ślub to taka wesoła uroczystość, nie będzie dobrze, żeby ktoś przyszedł w zbroi... i jeszcze z mieczem — powiedziała z lekką rezerwą.
"Z nią jest coś nietego..." zauważył ten drugi. O ile zazwyczaj wyrażał się bardzo pozytywnie o wdziękach każdej napotkanej niewiasty, o tyle teraz zdawał się jakby podnosić gardę przy Katrinie.
— Kolczuga zostanie pod wamsem, nic nie będzie widać.
— To może niech pan chociaż miecz zostawi?
— Przykro mi. Z racji pełnionej funkcji nie mogę pokazać się na uroczystości bez broni.
Katrina przestąpiła z nogi na nogę. Poczekała, aż Antares założy kolczugę i wzięła rozłożony na łóżku wams.
— Ale ten miecz... On będzie taki ozdobny, prawda? Ceremonialny?
— Nie posiadam ceremonialnego ostrza, pójdę z tym, które mam.
— A nie będzie panu zbyt ciężko i za ciepło w tej kolczudze? Może jednak wolałby pan ją zdjąć.
Antares znieruchomiał, westchnął i popatrzył na Katrinę.
— Dziękuję za troskę — powiedział po chwili wymownego milczenia.
Kobieta już więcej się nie odezwała.


Dobrze, że wraz z Willem ustalili już wcześniej plan działania, bo tak jak opuścili komnatę pana Rehenzarta i podążyli za służącymi, tak nie mieli okazji ani odpocząć, ani pomówić na osobności. Antares nie zdążył powiedzieć ani słowa o tym, jak Will prezentuje się w swoim stroju, przyszło mu tylko do głowy, że naprawdę dobrze komponuje się z pozostałymi szlachcicami. Zarówno w ubiorze, jak i ogólnym sposobie bycia bibliotekarza można było wyczuć tę niewymuszoną łagodność i grację, jaką znaleźć można było wśród dobrze wychowanych i naturalnie uprzejmych osób.
Ślub faktycznie nie wyróżniał się na tle innych tego typu uroczystości. Państwo młodzi dopełnili wszelkich rytuałów prowadzonych przez kapłana, złożyli uroczyste przysięgi wiecznej miłości przed obliczem bogów i ludzi. Cóż, dla osób niespokrewnionych (albo jakichś dalekich kuzynów) był to kolejny ślub, jednak wydawało się, że dla państwa młodych był to jeden jedyny taki wyjątkowy dzień w życiu. Antares zawsze się trochę wzruszał w takich momentach.
"Się nie rozbecz, mięczaku," prychnął ten drugi, zaraz odwracając uwagę rycerza. "Jakbyś nie składał tych swoich debilnych ślubów i był choć trochę bardziej wygadany, sam byś już dawno przygruchał sobie jakąś panienkę i zmajstrował z nią gromadkę takich samych niewydarzonych bachorów, jak ty."
Ceremonia się skończyła, wśród wiwatów państwo młodzi przeszli do sali balowej, prowadząc za sobą korowód gości. Było trochę życzeń i pierwsze tańce, potem zaś podano obiad i przekąski. Antares jadł oszczędnie - o ile zawsze miał wilczy apetyt, o tyle teraz, kiedy wciąż czuł to nieprzyjemne łaskotanie w okolicach karku, które zwiastowało jakieś wiszące nad nim niebezpieczeństwo, zwyczajnie odechciało mu się jeść.
Zerkał wśród twarzy gości, ale musiał sam przed sobą przyznać, że nikogo za bardzo tam nie znał. To znaczy - część twarzy była mu znana, ale poza imieniem, nazwiskiem i pobieżnymi, ogólnymi informacjami, nic nie był w stanie powiedzieć o danej osobie, a już na pewno nie mógł pochwalić się zamienieniem z danym szlachcicem choć paru słów.
Toteż gdy służba uprzątnęła już talerze po obiedzie i każdy z gości zajął się raczej przekąskami i rozmowami w mniejszym gronie, Antares wstał i niezobowiązująco przeszedł się po sali, starając się może złowić wzrokiem jakiekolwiek podejrzane zachowania. Zerknął na Willa, który właśnie szedł w kierunku grupy jakichś szlachcianek i skinął mu porozumiewawczo głową.
Will rozmawiał, Antares snuł się wokół sali. Wzrok przenosił od tych paru tańczących par do grupek młodszych osób stojących tu i tam, do grup o wiele starszych, niemal statecznych szlachciców, którzy rozsiadli się strategicznie tak, by mieć w zasięgu stolik z przekąskami i dobry widok na wychodzących od strony kuchni służących, usłużnie dolewających wina do kieliszków. Co jakiś czas Antares zerkał też na państwa młodych, którzy wciąż siedzieli u szczytu stołu i prowadzili uprzejmą konwersację z panem Rehenzartem. Nic nie wydawało się nie na miejscu, nikt nie zachowywał się na pierwszy rzut oka podejrzanie, jednak rycerz nie mógł pozbyć się wrażenia nadciągającej zguby.
"Ty, Will gdzieś idzie."
Antares podążył wzrokiem i w ostatniej chwili uchwycił charakterystyczną barwę włosów bibliotekarza, który właśnie udawał się do ogrodu z jakąś kobietą. Rycerz uniósł brew.
"Wiesz co, powiedziałbym, że ten to się umie zakręcić. Ale..."
Antares zmarszczył nieco brwi - nie wiedział, co mogłoby skłonić Willa do opuszczenia stanowiska. Przecież mieli pilnować bezpieczeństwa państwa młodych. Jeśli jednak mężczyzna to robił, na pewno była ku temu ważna przyczyna. Antares zawahał się tylko na chwilę, ale w końcu podjął decyzję - odepchnął się od ściany, o którą do tej pory się opierał i wartkim krokiem podążył za Willem.
"... mam co do tego złe przeczucie."


Przed Antaresem rozpościerał się ogród. Otaczał posiadłość, a jego dobrze utrzymane alejki i bujna roślinność zapewniały przyjemne miejsce na przechadzki. Późne popołudnie sprawiło, że słońce nie grzało już tak mocno, powietrze drgało od delikatnego powiewu niosącego słodki zapach róż.
Antares początkowo chciał po prostu iść w mniej więcej tym samym kierunku, co Will i nieznajoma kobieta, ale zmienił zdanie. Schylił się nieco, przyczaił za jednym z krzewów i ostrożnie podążał w pobliżu. Do jego uszu dochodziły tylko strzępki rozmów.
"Stary, kurna, tu zaraz będzie jakaś akcja, ja to czuję w kościach..."
Kości mieli akurat wspólne i Antares czuł to samo.
Gdy pojawił się Ariel, atmosfera nagle zgęstniała, rycerz zapobiegawczo położył dłoń na rękojeści miecza i ukradkiem zbliżył się nieco, starając się nie szurać nadmiernie po drobnych kamieniach.
"Czekaj, żesz kurwa!" huknął na niego ten drugi, gdy Antares już miał wstać i dobyć miecza. Ariel ogłuszył Willa, bibliotekarz niemal upadł na ziemię, ale drugi mężczyzna podtrzymał go w ostatniej chwili.
"Przecież Will..."
"Zobaczymy, co dalej zrobią. Spokojnie, jeszcze sobie będziesz ratował księżniczki czy bibliotekarzy. Dawaj za nimi!"
Antares zacisnął lekko usta - nie mógł tu robić skandalu, ten drugi miał rację. Nie spuszczał wzroku z dwójki ludzi, którzy właśnie starali się niepostrzeżenie przemieścić gdzieś nieprzytomnego Willa. Mężczyzna podtrzymał jego ramiona, kobieta sięgnęła i dźwignęła bezwładne stopy, i w kilku krokach Will znalazł się w jakiejś osłoniętej bluszczem altance. Rycerz odczekał chwilę, by sprawcy opuścili miejsce, a następnie chyłkiem przemknął się do wnętrza altanki.
Will leżał na boku na stojącej wewnątrz ławce. Antares kucnął przy nim, potrząsnął jego ramieniem.
— Will? Will, obudź się!