wtorek, 31 sierpnia 2021

Od Isidoro - Luck is believing you're lucky

Mimo wszystko, Isidoro uważał się za szczęśliwego człowieka. Choć może było to niezbyt precyzyjne sformułowanie. Isidoro uważał się za człowieka, który ma szczęście. Co by się nie działo, przeznaczenie miało go w swej opiece, on zaś, ufny światłu gwiazd i swym przewidywaniom, pozwalał się prowadził owemu przeznaczeniu za rękę. Nie zdarzyło mu się jeszcze, by źle na tym wyszedł. Choć astrolog musiał przyznać, że w miarę jak podążał ścieżką swego losu, przeznaczenie coraz odważniej sobie z nim poczyniało i od czasu do czasu potrafiło wypchnąć na dość burzliwe wody. Mimo to zamiast cofnąć się ze strachem, jak to niegdyś robił, Isidoro nabierał tylko głębszego oddechu i wkraczał w sam środek sztormu wierząc, że zawierucha wokół niego jest tylko przejściowa, a po drugiej stronie ulewy czeka na niego bezpieczny i słoneczny port.

Od Mattii cd. Kukume

Od pewnego czasu Mattia miał wrażenie, że w jego życiu trochę za mało się dzieje. Oczywiście, każdy dzień w gildii był wypełniony przeróżnymi zadaniami - Mattia wraz ze swym bratem wytrwale obserwował nocne niebo, do tego dochodziły jeszcze wróżby, tarot, a także mnóstwo losowo pojawiających się próśb i problemów, o których rozwiązanie go proszono. Niemniej jednak wszystko to układało się w pewien sposób w jakiś rodzaj codziennej rutyny, zaś Mattia nie przepadał za rutyną. Nie był to pierwszy raz, kiedy ciąg zbyt podobnych do siebie dni sprawiał, że mężczyzna robił się niespokojny - Mattia miał jednak ten rodzaj szczęścia, że nim zaczął szukać sobie nowych zajęć i rozrywek, los sam zbaczał z kursu, prowadząc go w jakimś nowym kierunku.
Jak to zazwyczaj bywało, zmianę kierunku pierwszy wyczuł Isidoro. Gdy jedli razem śniadanie, młodszy astrolog zamarł z kawałkiem naleśnika wciąż nadzianego na widelec, popatrzył na Mattię i powiedział, by ten udał się po obiedzie do gabinetu Cervana. A następnie, jak gdyby nigdy nic, wrócił do swojego posiłku.
Mattia był przyzwyczajony do miejscami ekscentrycznych zachowań swojego brata, miał też do niego na tyle dużo zaufania, by nie zasypać go pytaniami i wierzyć, że Isidoro przekazał mu wszystkie informacje. To znaczy - wszystkie, które były mu potrzebne, by wydarzenia przybrały najlepszy możliwy obrót. Rzadko kiedy był to dokładnie ten sam zestaw.
Mistrz Cervan odpuścił już sobie powiadamianie astrologów o tym, że będzie miał dla nich jakieś zadanie, Mattia nie poczytywał tego jednak jako coś niestosownego. Wręcz przeciwnie - widział w tym bardziej oznakę zaufania, jakim Mistrz darzył obu braci D’Arienzo. Sama świadomość tego sprawiała, że Mattia mocniej tylko zapuszczał korzenie w owej specyficznej, acz ciepłej atmosferze gildii.
Słońce minęło zenit, nadeszło popołudnie i pora obiadu. A gdy i ta minęła, zgodnie ze słowami Isidoro, Mattia udał się do gabinetu Cervana.
Miał wrażenie, że naprawdę dawno w nim nie był. Na pozór nic się nie zmieniło - główną część pomieszczenia nadal zajmowało zawalone papierami biurko, pod ścianami zaś stały uginające się od dokumentów regały. Tu i tam, spomiędzy grzbietów opasłych woluminów, zerkały jakieś bibeloty. Kiedy Mattia pierwszy raz tu trafił razem z Isidoro, nie przywiązywał do nich wielkiej wagi, biorąc je za jakieś pamiątki lub raczej niepotrzebne dekoracje, z którymi Cervan po prostu nie chciał się rozstać. Jednak w miarę jak poznawał Mistrza, zaczął się zastanawiać, ile z tych pozornie niezbyt cennych przedmiotów to tak naprawdę egzotyczne artefakty o trudnej do wyjaśnienia proweniencji.
W pokoju siedziała już druga osoba. Mattia oczywiście kojarzył nową twarz, mignęła mu kilka razy na korytarzach budynku, jednak nie mieli okazji, by się sobie przedstawić. Do gildii należało sporo osób, astrolog czuł zaś przez skórę, że usilne narzucanie swego towarzystwa i imienia od razu pierwszego dnia nie byłoby dobrą drogą. Były osoby, które wręcz rozkwitały mogąc poznać na raz mnóstwo nowych twarzy, jednak kobieta zdecydowanie do nich nie należała.
Mattia nie był do końca pewien, gdzie umiejscowić jej pochodzenie. Ciemne włosy, oczy o ciepłej, czekoladowej barwie, do tego skóra muśnięta słońcem. W jej postaci było coś, co kojarzyło się Mattii z wiatrem igrającym wśród bezkresu traw i z wędrówką wzdłuż ciągnącej się po horyzont drogi.
Przedstawili się sobie, a następnie Mistrz przeszedł do omówienia problemu.
— Macie może jakieś pytania? — zapytał, a Mattia niemal od razu pokiwał głową i się odezwał.
— Kim jest nadawca listu? Przykro mi, ale niestety nie kojarzę tego nazwiska...
— Joel McLeod? To sekretarz barona Montcroix.
— Ach…
Mattia złożył dłonie w kontemplacyjnym geście i milczał przez chwilę, przebiegając w myślach swoją wiedzę na temat samego barona oraz jego koneksji. Pamiętał, że głowa rodu Montcroix, cóż… miała głowę na karku, dziwnym więc wydało mu się, by starszy baron ulegał modzie - szczególnie, gdy chodziło o jakieś podejrzane amulety. Niepokojącym było też, że to sekretarz wysłał tego typu list - szlachcic mógł być roztrzepany, mógł życzyć sobie od innych więcej, niż to było stosowne i zawracać innym głowę błahostkami, jednak ktoś o randze sekretarza nie popełniłby takiego błędu. Widać i Mistrz Cervan myślał podobnie - prócz tego, co spisano na kartce atramentem, należało jeszcze wyczytać po trzykroć tyle nieujęte w żadnych słowach, a czające się w pustym miejscu między linijkami.
— Przeczucie mówi mi, że ta sprawa może okazać się nieco bardziej złożona, niż można by przypuszczać… — westchnął, a następnie podzielił się swoimi przemyśleniami na głos.
Kukume zerkała to na niego, to na Cervana. W końcu kobieta splotła dłonie na podołku, nabrała tchu i odezwała się.
— Mam jeszcze jedno pytanie…

Od Sophie cd. Lei - Misja

Tamtego dnia Cervan oszczędnie przeczytał zawarty w liście opis pierwszej ofiary - zmasakrowanych zwłok, które mieszkańcy Ravenglen znaleźli zawieszone na drogowskazie prowadzącym podróżnych do ich miasta. Już wtedy Sophie czuła dyskomfort, gdy wyobraźnia podsuwała jej obraz tego, jak mogą wyglądać opisywane zwłoki. Teraz zaś rzeczywistość postanowiła sprawdzić, jak trafne było jej wyobrażenie, podsuwając jej realny obraz.
Bo Jack zginął w ten sam sposób.
Alchemiczka czuła, jak owo naczynie ciśnieniowe, w którym właśnie zamknęła całe swoje serce, drży i trzeszczy, jak napinają się obejmy żelaznej logiki, jak rozgrzewa się omywająca to wszystko chłodna logika. Sophie przywaliła ten niestabilny układ ciężarem obowiązku, a następnie przekierowała kotłującą się materię własnych uczuć tak, by dała jej siłę do działania. Z premedytacją utkwiła wzrok w koszmarnym widoku przed sobą, wypalając obraz w swej pamięci, by stał się latarnią, która poprowadzi ją przez demoniczną ciemność spowijającą Ravenglen, aż do światła prawdy o tym, co tak naprawdę się tu wydarzyło.


Gdy umarł ostatni z Verdamów (a przynajmniej tak się wydawało mieszkańcom Ravenglen), ich rezydencja mogła stać się łatwym łupem dla złodziei. Opuszczona i niepilnowana przez nikogo, wypełniona zbytkiem i kosztownościami. Jednak nikt z miasta nie postawił tam stopy, ludzie nie ważyli się nawet zbliżyć do miejsca, które uważali za przeklęte. Ich opowieści odstraszały nawet przyjezdnych, którzy co prawda nie nosili w sercach zapiekłej nienawiści do Verdamów, ale te twarde, ciemne spojrzenia miejscowych gdy opowiadali o swych byłych panach, skutecznie studziły ich wszelkie zapędy.
Dzięki temu posiadłość była praktycznie nienaruszona. Jak pozostawił ją ostatni służący opuszczający spowite klątwą pokoje, tak budynku nie tknęła od tamtej pory ludzka ręka. Sophie i Lea były pierwszymi osobami, które odważyły się ponownie przekroczyć próg posiadłości.
Tak im się przynajmniej wydawało.
Przerdzewiały zamek ustąpił z chrzęstem kruszącego się tlenku, który niegdyś był metalem. Sophie naparła na drzwi, te zaś przesunęły się może na dwa palce, nim opadły na zawiasach i uwięzły w resztkach grubego dywanu. Lea też popchnęła drzwi, wspólnymi siłami udało im się je zmusić, by otworzyły się jeszcze kawałek. Kobiety wślizgnęły się do środka.
Posiadłość spowijał mrok tak gęsty i lepki, że ta pojedyncza lampa zapalona przez Sophie nie była w stanie go rozgonić. Cienie pełzały po odległych ścianach, czaiły się, nastroszone niczym groźne zwierzęta, skradały się na granicy pola widzenia. Alchemiczka podkręciła kurek lampy, knot wydłużył się, płomień urósł. Cienie prychnęły i cofnęły się gniewnie, gotowe w każdej chwili skoczyć z powrotem, gdy tylko w lampce skończy się oliwa.
Lea stała u boku Sophie, w napięciu ogarniając wzrokiem hol. Chociaż była w środku, w pomieszczeniu, dziewczyna mocniej naciągnęła płaszcz na ramiona, jakby nawoskowany materiał miał w jakiś sposób uchronić ją przed tym, co mogło się tu czaić.
— Zaczęłabym od znalezienia biblioteki, gabinetu albo prywatnych pokoi pana domu — powiedziała Sophie, a Lea pokiwała głową i ruszyła w kierunku schodów.
— Jeśli mamy znaleźć cokolwiek na temat demona, to pewnie właśnie tam.
Choć zamek w głównych drzwiach źle zniósł próbę czasu i choć same drzwi nie spełniały już do końca swojej funkcji, wnętrze posiadłości było zaskakująco dobrze zachowane. Budynek niszczał, porzucony, jednak porządnie zbudowane mury opierały się kaprysom przyrody. Na ścianach wciąż wisiały obrazy, na szafce wciąż stał wazon - tylko przylepiony do niego brunatny kształt stanowił ostatnie wspomnienie tego, że kiedyś były w nim kwiaty. Kroki Lei i Sophie tonęły w ciszy, pochłonięte przez miękkie dywany, albo rozbrzmiewały zwielokrotnionym echem, gdy trafiały na gołą podłogę.
Kobiety wspięły się po obszernych schodach na półpiętro. Sophie uniosła głowę, jej wzrok spotkał się z spojrzeniem namalowanego na obrazie mężczyzny. Dłonie ciężkie od złotych pierścieni wsparł niedbale na biodrach, z szerokich ramion spływał gruby płaszcz spięty drogocenną klamrą. Dublet haftowano złotem i rubinami, pas przypominał kolię z diamentami wielkości kurzych jaj, nawet sprzączki wysokich butów ozdobiono klejnotami. W spojrzeniu kryła się ta duma i wyniosłość granicząca z pogardą, jaką charakteryzowali się okrutni szlachcice z dziecięcych baśni. Obraz na pewno był piękny i kunsztowny, jednak panująca wokół ciemność dusiła jego żywe barwy, a okrywające go brunatne zacieki kojarzyły się z zakrzepłą dawno krwią.
— Theodorus Verdam — Lea odczytała złotą plakietkę pod obrazem, a potem podeszła jeszcze kilka kroków. Poniżej dużych, zdobnych liter, był jeszcze krótki kawałek tekstu. — „Mąż stanu, filantrop, błogosławiony przez fortunę twórca należnej naszemu rodowi potęgi"
Szlacheckie rody miały to do siebie, że często synom nadawano imiona dziadków i tak w drzewie genealogicznym Verdamów pojawiło się całkiem sporo Theodorusów. Sophie przymknęła oczy, przywołując w myślach obraz z kart kroniki - pamiętała, gdzie w owym drzewie znajdował się pierwszy Theodorus. To od niego zaczynały się pełne przepychu złote litery, których brakło w kronice wcześniej.
— Możemy z dużą dozą pewności założyć, że to właśnie od niego to wszystko się zaczęło — mruknęła alchemiczka, krzyżując ręce na piersi. Jedna zła decyzja tego człowieka doprowadziła do reakcji łańcuchowej, której końca nie przewidział nawet on sam. — Chodźmy dalej. Nie wiem, czy zdążymy obejść tę posiadłość jeszcze tego dnia…
Piętro rozciągało się w jeden długi korytarz, którego obie odnogi tonęły w kompletnej ciemności. Sophie rozglądała się to w lewo, to w prawo, próbując zdecydować, która z odnóg zaprowadzi je do bardziej oficjalnej części domu, jednak w końcu nie wymyśliła niczego sensownego i na chybił trafił wybrała prawą odnogę, zdając się na los.
Ten, o dziwo, postanowił obdarzyć kobiety przelotnym uśmiechem i gdy Sophie otworzyła jakieś ozdobne, dwuskrzydłowe drzwi, kobiety znalazły się na piętrze biblioteki. Spoglądały z góry na las sięgających sufitu półek wypełnionych po brzegi opasłymi woluminami. Spiralne schody i krótkie kładki łączyły z sobą różne miejsca biblioteki sprawiając, że ktokolwiek szukał tutaj książek, nie musiał trudzić się długimi spacerami. Sophie wychyliła się nieco za barierkę, wyciągnęła przed siebie lampę starając się rzucić nieco więcej światła na rozległe pomieszczenie.
— Wydaje się nietknięte — powiedziała, wytężając wzrok i łowiąc nim zatrzaśnięte okiennice zabezpieczające wysokie okna.
— Nie wiem, jak tu cokolwiek znajdziemy — westchnęła Lea.
Miała rację - szukanie dokumentów w tak ogromnej bibliotece przypominało szukanie igły w stogu siana. Jednak Sophie nie zamierzała załamywać rąk i planowała podejść do problemu systematycznie.
— Spójrzmy najpierw, jakie są działy w tej bibliotece. Potem możemy zobaczyć, jakie dokumenty będą nas tu interesowały. W wielu szlacheckich posiadłościach gabinet głowy rodu znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie biblioteki - myślę, że tutaj może być podobnie. Jeżeli znajdziemy jakieś drzwi prowadzące nie na korytarz, tylko do kolejnego pokoju, musimy otworzyć je za wszelką cenę.
— Sophie, jeśli będą zamknięte, a my nie mamy klucza, to możemy nie dać rady ich wyważyć — zauważyła przytomnie Lea przypominając sobie ich zmagania z drzwiami wejściowymi.
— To prawda. Dlatego wzięłam ze sobą nieco odczynników. Zamek albo sam ustąpi, albo go rozpuszczę.

Od Hotaru cd. Lei

Hotaru pamiętała swoje pierwsze dni poza posiadłością rodu Matsudaira, pamiętała też moment, gdy opuściła granice swego kraju i dotarła do nieznanych sobie lądów i krain. Stopniowo, w miarę jak oddalała się od serca swej ojczyzny, spotykała coraz mniej osób, które mówiły jej językiem. Kupcy i podróżni stawali się coraz rzadsi, potem spotykała już tylko tych, którzy przejazdem przebywali w jej kraju i potrafili sklecić tylko najprostsze, niezbyt poprawne zdania. W końcu jednak przyszedł moment, gdy Hotaru po raz ostatni usłyszała melodię swego ojczystego języka, i od tamtego momentu została zupełnie sama.
To prawda, że po drodze stopniowo uczyła się zwrotów w obcym języku, by móc odnaleźć się w nowej rzeczywistości, ale nie potrafiła opanować nowej mowy tak dobrze, by czuć się w niej tak samo pewnie, jak wśród słów, które znała od kołyski. Między nią i resztą społeczeństwa wyrastał niewidzialny mur, a jego chłodny kamień zdawał się wypychać Hotaru na margines, poza ten świetlisty krąg wspólnego języka i zrozumienia.
Bywały jednak dni, takie jak ten, kiedy Hotaru niczym duch przenikała przez ów niewidzialny mur i na podobieństwo lnianej nici, wsuwała się gładko między sploty tej tkaniny, jaką stanowiły ludzkie więzi.
Ludzie mogli mówić różnymi językami, ale wszyscy śmiali się w tym samym języku.
I to właśnie czuła Hotaru, biorąc na ręce małego Grega, który wyciągał swoje drobne, dziecięce łapki, do egzotycznej, roześmianej twarzy tancerki z dalekiej krainy. Hotaru nie raz musiała zajmować się dzieckiem, toteż bez problemu otoczyła ramieniem zawój chust i betów, w którego bezpiecznym kokonie urzędował teraz Greg, drugą zaś rękę zbliżyła do jego twarzy. Chłopiec pokręcił się chwilę, niezdarnie złapał za wyciągnięty palec kobiety i roześmiał się, dumny ze swego osiągnięcia.
— Ani się obejrzysz, a złapie za łuk jak jego mama — Lea nachyliła się w stronę dziecka. — Nie jest ci ciężko?
— Nie, nie martw się. Jest mały, pewnie te wszystkie pieluszki ważą więcej od niego.
Greg tymczasem złapał drugą ręką kolejny palec Hotaru i całkowicie zajął się swoją nową zabawką. Maria zaś podążała za swoim dziadkiem, starając się nie dopuścić do tego, by starszy mężczyzna utonął w głębinach złotego trunku - zadanie zdawało się nietrywialne i zapewne miało zająć jednak nieco czasu, toteż Hotaru ruchem głowy wskazała Lei kawałek wolnej ławy stojący parę kroków dalej i obie kobiety usiadły.
Przez chwilę panowało milczenie, w końcu Lea się odezwała.
— W twoim kraju… Tam też zabawy wyglądają podobnie?
Hotaru zerknęła na nią, uśmiechnęła się.
— Niemal identycznie. Tylko zamiast chleba i ziemniaków jest ryż. A gdy przyjdzie wieczór, ludzie puszczają w niebo papierowe lampiony i doczepiają do nich kartki z modlitwami licząc na to, że niesione wiatrem dotrą do niebiańskich siedzib bogów.
— To musi niesamowicie wyglądać…
Tancerka pokiwała głową.
— Dopiszemy to do listy rzeczy, które chcemy zrobić po powrocie do gildii? Puszczanie lampionów?
Lea parsknęła śmiechem.
— Ile mamy już rzeczy na tej liście?
— Wciąż za mało — odparła jej Hotaru.


Dziadek został opanowany i Maria wróciła po swojego synka. Tak jak zapowiedziała, udało jej się to zaraz przed tańcami, którymi miała zawiadować Hotaru.
Jeszcze rano kobieta czuła lekkie poddenerwowanie przed czekającym ją zadaniem, teraz jednak całe to napięcie w jakiś cudowny sposób zniknęło. Radosna atmosfera przyjęcia całkowicie wypełniła jej serce, wypierając z niego każdy ślad obaw czy negatywnych emocji. Wachlarz pulsował lekko, starannie schowany w fałdach jej obi - choć legendarny artefakt spędził większość swego żywota wylegując się na kapiących od złota i klejnotów jedwabiach, Hotaru zauważyła, że miewa ciągoty do niefrasobliwych, prostych zabaw, zaś wiejskie przyjęcie na pewno do tej kategorii należało.
Ludzie powoli zbierali się wokół placu do tańca. Co prawda ten fragment przyjęcia był przewidziany głównie dla dzieci, jednak w trakcie przygotowań okazało się, że jest i spora grupa dorosłych ciekawych tego, jak tańczono na innym kontynencie. Hotaru czuła się tym nieco zaskoczona, ale rzecz jasna było to miłe zaskoczenie. Świąteczna atmosfera (do spółki z procentami) sprawiła, że dorośli nie czuli skrępowania, że czegoś nie wypada, że coś jest tylko dla dzieci - toteż gdy Hotaru stanęła na placu, otaczał ją całkiem pokaźny tłumek zainteresowanych.
— Nie tylko słowa potrafią opowiedzieć historię — zaczęła, przechodząc od razu do meritum.
W jej ojczyźnie istniała cała olbrzymia gałąź sztuki, w której aktorzy nie wypowiadali nawet jednego słowa, przekazując wszystkie emocje i działania za pomocą gestów. Czasem towarzyszył im narrator, ale najczęściej i on nie opisywał każdej ze scen. To na barkach aktora spoczywała cała odpowiedzialność, by emocje i treść sztuki trafiły wprost do serca widza. Jako umiejętność dostępna jedynie tym wyżej urodzonym, miała mnóstwo ustalonych figur i reguł, jednak Hotaru nie chciała zagłębiać się w detale. Taniec był dla niej jak osobny język, a ten, chociaż miał reguły, to nie zawsze trzeba było wszystkich przestrzegać co do litery, by przekazać treść.
Kobieta wybrała zwierzęta jako motyw przewodni swego kursu tańca. Tak, jak małe dzieci uczy się, że krowa robi „muu", a koza robi „bee", tak i w tańcu można było nauczyć gestów reprezentujących poszczególne zwierzęta. Dzieci świetnie się bawiły, machając wyciągniętymi rękami niczym lecące przez nieboskłon dzikie gęsi, albo tupiąc rytmicznie nogami jak zaprzężone do pługa konie. Co bardziej rezolutni dorośli zaśmiewali się, kołysząc na boki na podobieństwo wyrwanych ze snu niedźwiedzi, kilka osób odważyło się przykucnąć nieco, niczym broniące obejścia indyki. Ludzie nie przejmowali się tym, co wypada a co nie, i nawet to, że tylko jeden muzyk przygrywał tańcom nikomu już nie przeszkadzało.
— A może pani Hotaru by nam coś zatańczyła? — zaproponował Jerry, gdy biedni tancerze stanowili już tylko zlaną potem, dyszącą ciężko grupę, ale za to potrafili wcielić się w menażerię przeróżnych zwierząt. — Tak profesjonalnie…
— Hotaru na pewno jest już zmęczona — wtrąciła się pani Harriet, ale druga kobieta tylko pokręciła głową.
— Nie, naprawdę. Chętnie jeszcze zatańczę. Mam nawet pomysł…


Plac do tańca opustoszał. Wokół stanął ciasny wianuszek ludzi, dzieci przepychały się do przodu, by lepiej widzieć. Muzyk dokręcił kołek gęśli, strojąc ostatnią strunę, zaś Hotaru stanęła na środku placu. Wachlarz luźno spoczywał w jej dłoni, wzrok miała spuszczony, skupiony. Odezwały się pierwsze dźwięki melodii.
Oto młoda dziewczyna szła wzdłuż rzeki. Na ramieniu niosła długą wędkę, w dłoni kołysała koszem pełnym ryb. Pogwizdywała wesoło, jej głos mieszał się z pogodnym szumem strumyka, choć przecież strumień był o wiele za daleko, by było go tu słychać. Nagle dziewczyna przystanęła, opuściła wędkę i kosz. Osłoniła oczy przed słońcem, wbiła wzrok w szuwary - coś tam było! Nie namyślając się wiele, zawinęła nogawki i odważnym krokiem wkroczyła w grząski grunt, a gdy wróciła, w ramionach niosła coś ciężkiego.
Gdy wyszła na brzeg, ciężar wypadł z jej rąk, rozwinął nagle skrzydła. Oto zaplątany w szuwary żuraw przechylał z wdziękiem głowę, dziękując dziewczynie za ratunek. Szlachetny ptak pląsał przez chwilę w ukłonach zapewniając, że gdy nadejdzie czas, odpłaci dziewczynie tym samym, a nim ta zdołała wyrzec choć słowo, zniknął w błękicie nieba.
Młoda dziewczyna szła wzdłuż rzeki. Znów niosła wędkę i kosz pełen ryb, i znów przystanęła wpół kroku, osłaniając oczy dłonią. Wbiła wzrok przed siebie, tym razem jednak na jej twarzy nie odmalowało się zaciekawienie, lecz strach. Oto jej chatka rybacka stała w ogniu, krwawe płomienie trawiły starą strzechę. Znikąd pojawił się swąd palonych desek, rozszedł wśród widowni. Dziewczyna rzuciła kosz i wędkę, pobiegła zaraz w kierunku domu. Było już jednak za późno, ogień pożerał już ściany i płot. Nie w ludzkiej mocy było ocalić jej schronienie i dziewczyna padła na ziemię, płacząc z bezsilności.
Wtem zerwał się gwałtowny wiatr, a niebiosa rozstąpiły, wylewając strumienie lodowatej wody. Niebo nad placem było przecież czyste, jednak ludzie nie zastanawiali się nad tym, skąd nagle szum tysięcy drobnych kropel. Krople te opadały na płonącą chatkę, a pod ich ustawicznym szturmem płomienie cofały się i gasły. Żurawie skrzydła rozbłysły wśród chmur i ledwie co uratowany ptak wylądował tuż obok dziewczyny. Gdy ogień zgasł, pozostawiając zgliszcza, żuraw machnął śnieżnobiałym piórem, a oto chatka stanęła znowu, jakby pożar nigdy nie nastąpił.
W ojczyźnie Hotaru opowiadano sobie mnóstwo baśni, wiele jednak z nich miało jeden wspólny motyw przewodni - dobro, które zawsze wraca, gdy tego się najbardziej potrzebuje. Kobieta wróciła myślami do dawnej historii i do tej niewielkiej, zakrzywionej blizny, którą miała z boku nadgarstka. Ledwie widoczny, srebrny łuk był jedynym dowodem tego, że taka baśń stała się niegdyś częścią jej życia i że dobro, które kiedyś okazała, wróciło do niej gdy najbardziej tego potrzebowała.
Tancerka zakończyła swój występ, trzasnął składany wachlarz. Hotaru ukłoniła się, a teren wokół placu rozbrzmiał głośnymi brawami.

poniedziałek, 30 sierpnia 2021

Od Cahira — Ad futuram rei memoriam

Rozejrzał się od niechcenia, przemknął spojrzeniem po sali przestronnej, słabo oświetlonej. W karczmie wciąż panował względny spokój, pora była wczesna, wiele stołów pozostawało pustych, klientela dopiero się schodziła. Służba, nie mając wiele do roboty, leniwie kręciła się po izbie, przecierała czyste blaty, poprawiała równo stojące krzesła, stwarzając przed przełożonym pozory, że roboty jest wiele. 
Karczma Pod dębowym stołem, jak ocenił Cahir, była sporawym lokalem. Swą popularność zawdzięczała i dowcipnej nazwie, i temu, że raz na jakiś czas skrzykiwano do niej paru szarpidrutów z sąsiedniej wsi i, tak jak dzisiaj, organizowano zabawę z tańcami. Prawdziwa biesiada rozpocząć się miała późnym wieczorem, ale nawet teraz z ruchów zebranych w pomieszczeniu osób dało się wyczytać pewne podniecenie, dziwne rozgorączkowanie, cień oczekiwania.
Cahir, z braku lepszych rozrywek, przyglądał się wystrojowi izby. Karczma spełniała podstawowe standardy, lecz wydawała się zaniedbana. Podłogi, choć drewniane i solidne, nie zostały starannie wyszorowane. Pamiętał, że wchodząc do głównej sali czuł, jak niektóre deski niemile kleją mu się do podeszew butów. W oknach powiewały zasłony, ale nie były ani nowe, ani gustowne. Blaty może i zostały wypolerowane, bo ładnie odbijały światło, ale cały efekt psuły wyskrobane na nich napisy i rysunki. Głównie zabawne karykatury, imiona przejezdnych, fallusy i miłosne wyznania. Na każdym stole postawiono roślinkę ozdobną i cienki świecznik, ale cóż z tego, skoro powtykane w niego świeczki były niemal doszczętnie stopione, a kwiatki wyglądały na konające.

niedziela, 29 sierpnia 2021

Od Antaresa cd. Lei

Wbrew powszechnej opinii, rynsztunek rycerza wcale nie składał się li tylko i wyłącznie z lśniącej zbroi i złotego miecza. Nie było też purpurowego płaszcza, ani hełmu z pióropuszem. Rumak mógł być, rzecz jasna, biały, na pewno jednak próżno było szukać na nim barwnego kropierza.
Antares wstał dużo wcześniej, niż powinien i niż to było w ogóle potrzebne. Spał tej nocy krótko, acz skutecznie, jakby jego ciało instynktownie zbieralo sily przed czekającym go zadaniem. Ten drugi też zdawał się przygotowywać, ale po swojemu - milczał, wiercił się na granicy świadomości Antaresa. Jego zachowanie niepokoiło rycerza. Mag zawsze ograniczał się do przykrych, nikomu niepotrzebnych komentarzy, teraz zaś zrobił się aktywniejszy i zaczął faktycznie robić coś konstruktywnego. Antares wiedział, czyja to zasługa i na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że zmiana postępowania tego drugiego była powodem do radości, jednak mężczyzna wolał być ostrożny w swych osądach. Mag utrzymywał, że kieruje się bardzo ścisłym i wyraźnym kodeksem moralnym, jednak kodeks ten był tak zawikłany, że dla Antaresa postępowanie jego drugiej jaźni równie dobrze mogło być uzależnione od rzutu kością.
Rycerz znalazł wyciszenie w prozaicznej czynności, jaką było założenie własnej zbroi. Na podróż wybierał dużo lżejszą kolczugę, skoro jednak tego dnia chcieli zbliżyć się do bestii, Antares nie zamierzał ryzykować i postawił na swoją wierną brygantynę. Grube, metalowe płytki zamknięto w nachodzących na siebie kieszonkach z mocnego, barwionego na niemal czarno płótna, zszyto razem by tworzyły kurtę zasłaniającą cały tors rycerza, a także ręce do łokci i nogi do kolan. Do kompletu z nagolennikami, twardymi butami, karwaszami i okutymi metalem rękawicami, brygantyna stanowiła doskonały kompromis pomiędzy wygodą a ochroną, ustępując pod względem tej drugiej jedynie pełnej zbroi płytowej. Znajomy cięzar na ramionach kojarzył się Antaresowi z mocnym, przyjacielskim klepnięciem, jakie dodawało otuchy przed turniejem. Gdy spojrzał na swoje okryte rękawicami dłonie, wydawały się niemal tak duże, jak dłonie sir Roderyka. Zakryta pancerzem pierś - niemal tak samo szeroka. Cokolwiek miało wydarzyć się w lesie, cokolwiek bestia miała zrobić - da sobie radę. Westchnął, spojrzał w kierunku drzwi.
— Nie pozwolę, by Lei stała się krzywda — powiedział w przestrzeń.
„Nie pozwolimy" poprawił go ten drugi.


Zielonoszare płaszcze kryły dwie postaci skulone wśród paproci. Wstrzymywały oddech, nie chcąc wydać najlżejszego dźwięku. to jednak nie było konieczne.
Bestia szła lasem.
Antares nie odrywał od niej wzroku. Niall nie przesadzał, niedźwiedź był wielkości domu i torował sobie drogę przez knieję, łamiąc grube gałęzie z taką łatwością, jakby to było tylko babie lato. Całą postać bestii pokrywała gruba zbroja splątanego futra, a z grzbietu wyrastały tarcze twardych łusek i włócznie ostrych kolców. Zęby jak sztylety, pazury niczym zakrzywione szable. Potwór przypominał chodzący arsenał broni, a przeciw niemu mieli tylko jeden łuk i jeden miecz. Rycerz bardziej poczuł, niż usłyszał, jak Lea instynktownie sięga do kołczana, jak zanurza palce wśród lotek, jednak nie chwyta żadnej z nich. Ostre groty jej strzał mogły gładko przebić ciało zwierzęcia, nawet dość dużego, jednak oni nie mieli do czynienia ze zwierzęciem. Antares bez problemu wyobraził sobie, jak strzała Lei tonie w brunatnej sierści lub nieszkodliwie odbija się od jednej z łusek. Nawet w przypadku jego własnego miecza mogłoby być podobnie.
„Wygląda to, mówiąc najoględniej, chujowo” podsumował mag. „Masz na podorędziu jakąś balistę?”
„Gdybym dostał się w okolice jego pyska, mógłbym sięgnąć jego oczu i gardła.”
„Tiaa, i byłaby to ostatnia rzecz, jaką byś zrobił w swoim nudnym życiu. Leę trzeba jeszcze odprowadzić do gildii, nie możemy tu tak niefrasobliwie zginąć.”
Stwór zaczął powoli się oddalać. Lea dotknęła ramienia Antaresa, a gdy na nią spojrzał, gestem wskazała mu, by podążyć za bestią. Żadne z nich się nie odezwało, ale ich oczy mówiły to samo.
Będzie ciężko.
Podążali za bestią jeszcze przez jakiś czas. Lea wybierała grupy krzewów i zarośla, wśród których mogli na chwilę przystanąć, osłonięci przed wzrokiem gigantycznego niedźwiedzia. Wiatr im sprzyjał, ciągle wiał w twarz niosąc ciężki, piżmowy zapach bestii. Antares naliczył ponad tuzin kolców i tarcz na jej grzbiecie, zaczął się też zastanawiać, z jaką prędkością odrastają. Rycerza niepokoiło to, że choć wiedział, że z bestią zmagała się wcześniej więcej niż jedna drużyna, to stwór nie wyglądał na rannego. Sierść miał zapuszczoną i zmierzwioną, nie było na niej jednak żadnych śladów wskazujących na walkę. Czy nikomu nie udało się nawet trafić tego czegoś?
Stwór dotarł w końcu tam, gdzie zmierzał.
Płytkie jezioro o ciemnej, gładkiej tafli, tkwiło wciśnięte w niewielki zagajnik. Z każdej strony pochylały się nad nim wyciągnięte korony drzew, otulając je niczym rama lustra. Bestia weszła wprost do jeziora, zanurzając się niemal po sam brzuch. Tafla wzburzyła się, z szuwarów wyleciało kilka kaczek. Istota nie zwróciła na nie uwagi, tylko włożyła łeb w wodę i zaczęła pić.
Antares przekrzywił głowę. Widział wiele razy jak zwierzęta piją wodę, ale żeby jakieś próbowało ją ugryźć, to była całkowita nowość.
„Matka go nie nauczyła, jak się wodę pije, czy co jest?”
Rycerz zerknął w bok, na twarzy Lei również malowało się zaskoczenie. Zerknęła na niego, uniosła brew, ale Antares nie miał jej do zaoferowania nic bardziej konstruktywnego, niż wzruszenie ramion.
Tymczasem stwór parskał, gryzł wodę i chlapał nią na wszystkie strony, gdy połowa tego, co udało mu się nabrać do pyska zwyczajnie wylewała się bokiem. Po niepotrzebnie długim czasie potwór ugasił pragnienie, podniósł łeb i znieruchomiał. Antares i Lea skulili się bardziej za wykrotem. Potwór ich usłyszał?
Tymczasem wzburzona powierzchnia jeziora stopniowo się uspokajała, drobne zmarszczki fal przebiegły po niej ostatni raz i zniknęły. Ciemna tafla znieruchomiała, stała się gładka, a w jej szklanej powierzchni odbijała się cała sylwetka bestii. Stwór stał jeszcze przez chwilę, a potem spojrzał w dół, ku wodzie. Jego wzrok spotkał się z czerwonymi ślepiami lśniącymi w tafli jeziora.
Nic nie zapowiadało tego, co się potem wydarzyło.
Stwór nagle wydał z siebie przeszywający, modulowany dźwięk. Ni to jęk, ni to ryk, ni to wilcze wycie. Wzniósł gwałtownie łapę i huknął nią w taflę jeziora. Odłamki wody poleciały na wszystkie strony, szuwary utonęły w spienionych falach. Potwór z zapamiętaniem deptał wodę, młócił łapami miejsce, gdzie odbijały się jego oczy, wciąż wyjąc nieludzko, aż Antaresowi puchły uszy. W końcu zawył ostatni raz, odwrócił się gwałtownie, wychlapując jeszcze więcej wody i ruszył w stronę lasu, powłóczając ciężko łapami.
„Co. Do. Chuja.”
Antares zerknął na Leę. Pod zasłaniającym jej włosy kapturem widział, jak zagryza wargi, jak marszczy brwi wpatrując się w oddalającą się bestię. W końcu odwróciła się do rycerza.
On płacze — szepnęła niemal bezgłośnie.
Antares przechylił głowę, w jego umyśle przez chwilę panowała absolutna cisza. A potem coś kliknęło od strony maga, coś sobie uświadomił.
„Ona jest genialna.”

sobota, 28 sierpnia 2021

Od Kukume do Mattii

 Gdy Mistrz Cervan wezwał Kukume do siebie, ta początkowo nie była pewna, co myśleć - podejrzewała jednak, że nie chodzi o nic nadzwyczajnego - może list, który trzeba pilnie dostarczyć? Dziewczyna lubiła tereny dookoła gildii, wiele godzin spędzała też, włócząc się po Tirie, nie miała jednak nic przeciwko, by wyruszyć gdzieś dalej, jeśli w ten sposób miała się jakoś przysłużyć grupie. W wolnych chwilach uczyła się powoli jazdy konnej, choć te ogromne zwierzęta wciąż napawały ją lękiem - zdecydowanie wolała polegać na własnych nogach, musiała jednak przyznać, że na żadnym dystansie nie może stawać w szranki z którymkolwiek z wierzchowców.
— Mam dla was zadanie — Mistrz zaskoczył ją i Kukume przez dobrą chwilę wpatrywała się w mężczyznę, nie do końca rozumiejąc, o co mu chodzi i dlaczego użył liczby mnogiej. Miała do dyspozycji jedynie silne nogi, nie była wprawiona w walce, a w jej mniemaniu na tym właśnie takie zadania miały polegać: na ciągłych utarczkach, mniejszych lub większych. Chyba że miała dostać ogromną liczbę listów i pakunków do dostarczenia.
— Więcej szczegółów zdradzę, gdy przyjdzie Mattia. Powinien być tu lada chwila.
Zatem może to on będzie przede wszystkim odpowiedzialny za walkę? Kukume zachodziła w głowę, jaka zatem przypadnie rola jej - przekazywanie mu informacji? Robienie za konia jucznego? Nie była w stanie nic wyczytać z lekkiego uśmiechu Mistrza, postanowiła zatem zaczekać na pojawienie się drugiego członka.
Rozległo się ciche pukanie, skrzypnęły drzwi. Dziewczyna z zaciekawieniem odwróciła się i zobaczyła mężczyznę na oko wyglądającego o starszego od niej o kilka lat, równie dobrze mógł być jednak jej rówieśnikiem. Jej uwagę przykuły również od razu jasnoszare, wręcz srebrne włosy i błękitne oczy - w jej plemieniu większość rodziła się z ciemnobrązową czupryną, do kompletu otrzymując oczy w podobnej barwie. Miała nadzieję, że ludzie tego nie zauważają, ale lubiła przypatrywać się blondynom czy osobom o jasnej karnacji - kojarzyły jej się bardzo pozytywnie, jako coś dobrego, przyjaznego. Wiedziała, że będzie musiała się przełamać, aby prowadzić normalną konwersację z Mattią - w jej plemieniu chłopcy trzymali się z dala od grupy dziewcząt przez wiele lat, nim nie przeprowadziły swojego pierwszego rytuału. Przez lata wędrówki zrobiła znaczne postępy, wciąż odruchowo zagadywała zwykle do osób znacznie starszych bądź młodszych, rzadko kiedy miała kontakt z rówieśnikami, chyba że z dziewczętami - nie dręczyły jej wtedy żadne wyrzuty sumienia. Wiedziała jednak, że będzie je odczuwać, jeśli zaniemówi zupełnie - choć obycie towarzyskie Kukume mocno kulało, nawet dla niej było oczywiste, że takie zachowanie byłoby niegrzeczne.
— Mam nadzieję, że się nie spóźniłem?
— Skądże, Kukume też przyszła przed chwilą. Znacie się?
— Nie — dziewczyna pokręciła głową. Do tej pory mignął jej chyba kilka razy na korytarzach, towarzyszył mu zwykle drugi mężczyzna o dość podobnych rysach. Nie była pewna, czy powinna się przedstawiać, skoro Mistrz przed chwilą wypowiedział jej imię, niemniej stwierdziła, że nie zawadzi. — Kukume, miło mi.
— Mattia D'Arienzo, mi również.
Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie, starannie maskując, ile wysiłku kosztowało ją to bezpośrednie zwrócenie się do mężczyzny. Niemniej, poszło gładko, co przyjęła z oddechem ulgi. Pozwoliła sobie nawet zerknąć na Mattię drugi raz i zmarszczyła brwi. On również nie wyglądał na wojownika, ale przecież pozory mogą mylić.
Mistrz Cervan odchrząknął i wyjął z grubej sterty dokumentów kartkę, którą podsunął siedzącej przed nim dwójce.
— Chodzi o modę, która ostatnio pojawiła się wśród szlachty w pobliskim miasteczku, Maldor. To może być nic groźnego, ale popularne zrobiły tam się ostatnio różne amulety i podobne błyskotki. Zapewne to tylko ozdoba, ale myślę, że warto zbadać sprawę.
Kukume z namysłem przechyliła głowę, analizując usłyszane słowa. Nie wynikało z nich nic, co nosiłoby jakiekolwiek znamiona zapowiedzi walki, co przyjęła z ulgą. Zastanawiała ją jednak własna rola w całym przedsięwzięciu. Mistrz, jakby odczytując jej myśli, rozwinął:
— Mattia, liczę na twoje obycie i znajomość ich światka. Kukume, jeśli będzie w tych amuletach coś, co uznasz za dziwne, tym bardziej zbadajcie sprawę.
Dziewczyna przegryzła wargi. Wcześniej opowiedziała Mistrzowi zarys swojej historii i zapewne odniósł wrażenie, że na co dzień stykała się z różnymi naładowanymi magią przedmiotami i umiałaby rozpoznać teraz taki z zamkniętymi oczami, podczas gdy jej życie polegało przede wszystkim na skupieniu się, aby postawić kolejny krok w ciągu dnia, a gdy zapadał zmrok, uczyła się kolejnych pieśni i tańców. Działali zwykle z ludźmi, rzadko kiedy ktoś przynosił przedmioty przeklęte (albo raczej tak określane). Zaraz jednak drgnęła, przypominając sobie niepokojące uczucie i mrowienie, które objęło niemal całe ciało, zwłaszcza ręce, gdy raz jeden z mieszkańców mijanej wsi przyniósł pewien grzebień. Ale to mogło być równie dobrze zmęczenie i nerwy, bo Chua wtedy ząbkował i bardzo źle sypiał. Nie będzie przecież popadać w paranoję, jak jej plemię, nie powtórzy ich błędu.
— Macie może jakieś pytania?

< Mattia? >

Od Lei cd. Sophie - Misja

Gdy pobiegłam po grupę mieszkańców, ledwo byłam w stanie wydusić z siebie słowo - machnęłam tylko ręką w niedookreśloną stronę, zatoczyłam nią tylko niezgrabny łuk, próbując pokazać za siebie. Z mojej miny musieli jednak wyczytać, co się stało - bez zbędnych pytań, na które pewnie i tak nie byłabym w stanie odpowiedzieć, ruszyli w kierunku, z którego przyszłam. Gałązki trzeszczały pod naszymi stopami, z każdym kolejnym krokiem przybliżając nas do celu. Członkowie ekipy, dotąd rozproszeni, teraz zbili się w ciasną gromadkę, jakby to miało ich w jakiś sposób ochronić, dodać otuchy - może nawet mogło w jakiś sposób odwrócić to, co już się stało.
Szłam na przedzie, wyciągając nogi tak bardzo, jak to tylko możliwe - i tak gryzły mnie wyrzuty sumienia, że zostawiłam Sophie samą ze zwłokami. Wiedziałam, że w tym momencie nie grozi jej żadna krzywda fizyczna, ale moje zachowanie po prostu nie wydawało mi się właściwie. Nawet jeśli zdawała się mieć gotową odpowiedź na niemal wszystkie zagwozdki, tutaj nie było już dobrej odpowiedzi, nie mogłyśmy zrobić nic, by przywrócić Jackowi życia. Jego dziecko nigdy nie pozna ojca, nigdy nie dowie się, kto miał rację odnośnie jego płci, on czy Sally.
Przystanęłam, gdy zobaczyłam wreszcie sylwetkę towarzyszki, która przyglądała się bacznie temu, co zostało z młodego mężczyzny. Ramiona miała opuszczone, jakby zmniejszyła się w sobie. Nawet słońce uciekło za chmurę, pozbawiając nas tej ostatniej porcji ciepła - poczułam, jakby nawet moja krew stała się nagle chłodniejsza, miałam wrażenie, że ktoś nagle chuchnął we mnie zimnym wiatrem, który pokrył skórę warstwą lodu.
— Och, Jack — któraś z kobiet załkała, nikt jednak nie miał odwagi, by podejść bliżej. Jakby każdy obawiał się, że jeśli spojrzy na więcej niż tył płowowłosej czupryny, pozwoli w jakiś sposób stać się brutalnej rzeczywistości, wypełni to, co już się zdarzyło, potwierdzi śmierć Jack'a White'a. Jak gdyby kiedykolwiek śmierć potrzebowała potwierdzenia.
Zmusiłam się do przejścia kilku kroków, by zrównać się z Sophie. Skupiłam się na towarzyszce, ledwie śmiąc przenieść wzrok w bok. Któryś z mieszkańców kucał przed drzewem i krztusił się, targany torsjami. Dwie kobiety szlochały, większość stała jednak w półkręgu, w ponurym milczeniu starając się zrozumieć, że oto nastąpił finał tych poszukiwań.

Nim dotarłyśmy na skraj lasu, Sophie i ja rozdzieliłyśmy się z grupą. Nikt z nich nie oponował, nie zabronił dwójce dziewcząt zapuszczania się w okolice, gdzie zamordowany został mężczyzna w sile wieku - po wyglądzie zwłok nikt nie miał wątpliwości, że nie był to po prostu nieszczęśliwy wypadek. Jack nie poślizgnął się i nie uderzył głową w kamień. Nie zaatakowało go żadne wygłodniałe zwierzę - w ogóle cała okolica wyglądała, jakby wszelkie istoty żywe czmychnęły byle dalej. Choć Jack nie żył już w momencie, gdy przybyłyśmy do Ravenglen, wiedziałam, że żywią do nas niewypowiedziane pretensje i żale, nasze przybycie już zawsze miało im się kojarzyć ze śmiercią jednego z najbardziej lubianych tutejszych mężczyzn, który miał przecież całe życie przed sobą. Nie mogłam ich za to obwiniać - sama w tym momencie najchętniej schowałabym się przed sobą, naciągnęła na głowę koc i odcięła od ponurych myśli, od mówienia "co by było, gdyby". Gdybyśmy przybyły trochę wcześniej i od razu ruszyły w las. Gdybyśmy szybciej zaczęły kojarzyć fakty. Gdybyśmy mogły cofnąć czas.
Nic z tego jednak nie leżało w granicach możliwości ani moich, ani Sophie, ani w ogóle ludzkich. Mogłyśmy za to od razu podjąć działanie, skupić się na poszukiwaniu Nicka i mieć nadzieję, że chociaż jemu nic nie grozi. Wiedziałam, że Sophie myśli podobnie, choć nie wymieniłyśmy ze sobą zbyt wielu słów od momentu znalezienia Jacka. Nawet jeśli dałabym wszystko - chyba po raz pierwszy w życiu - za możliwość wyjścia z lasu, nie na odwrót, nie mogłyśmy tego zrobić. Trzeba było wykorzystać każdą sekundę, aby spróbować ocalić przynajmniej jego. Nie dopuszczałam nawet do siebie możliwości, że możemy znaleźć go również siedzącego bez życia pod drzewem - szukałam za to po drodze owoców, korzonków, jakbyśmy miały zaraz natknąć się na chłopca, który ze spokojem poprosi nas o coś do jedzenia, bo trochę już zgłodniał.
Równocześnie zastanawiałam się, gdzie właściwie powinnyśmy pójść - wcześniejsze grupy przeczesywały ten las od kilku dni i nie natknęły się na Nicka. Należało zatem albo zapuścić się głębiej, albo szukać gdzie indziej. To miejsce stanowiło jednak potencjalnie najlepszą kryjówkę - o ile chłopiec w ogóle się ukrywał. Znał jednak to miejsce dużo lepiej niż my, wątpiłam zatem, byśmy mogły go odnaleźć. Poszukiwania utrudniał też fakt, że w ostatnich dniach przewinęła się tu dość spora grupa ludzi - nie mogłam być pewna, które znaki mogą nas prowadzić do zaginionego, a które są dziełem grupy. Ślady stóp zakręcały i ginęły, połamane gałązki prowadziły donikąd. Nie mogłam też nigdzie dopatrzeć się pozostałości po obozowisku - resztek jedzenia, nadpalonych szczap, może jakiejś wiadomości, która w subtelny sposób naprowadziłaby nas na właściwy trop. Tymczasem słońce leniwie przemierzało horyzont, nieubłagalnie odliczając godziny do zapadnięcia zmroku.
— Mam wrażenie, że tu na nic nie trafimy — odezwałam się w końcu.
Spodziewałam się, że Sophie zaprzeczy, ta jednak zastanowiła się chwilę i pokiwała głową.
— Jeśli przez tyle dni nie znalazła go żadna grupa, bardzo możliwe, że go tu nie ma. Albo nie chce, by go odszukano.
Przetarłam dłońmi oczy, zmęczone od ciągłego wpatrywania się na przemian w ściółkę i gałęzie. Momentami nie byłam już pewna, czy patrzę na gnijące powoli liście, czy to już moje wymysły.
Las był najlepszą kryjówką. Człowiek mógł kluczyć między drzewami, chować się na wysokich gałęziach lub w norach - możliwości było mnóstwo, skuteczne to jednak było w obronie przed drapieżnikami, przed ludźmi - istotami, które polegały głównie na zmysłach. Jeśli faktycznie zabił go demon - nie poruszyłyśmy z Sophie tego tematu, trudno jednak było inaczej wyjaśnić całą tragedię - las nie wydawał się już być tak bezpiecznym miejscem. Być może Nick, członek rodu Verdam'ów wiążących swój los z demonem, wiedział o tym doskonale i dlatego postanowił udać się gdzie indziej.
Tylko gdzie?
W myślach zaczęłam wymieniać listę miejsc. W samej wsi - odpada. Mieszkańcy zdawali się być jeszcze bardziej wrogo nastawieni do Verdam'ów niż demon, choć może dla Nicka ktoś zrobiłby wyjątek. Może jakaś świątynia? Dom wiedźmy? Z pewnością nie powiedziała nam wszystkiego, ale wątpiłam, by zataiła przed nami tą informację - choć tu polegałam tylko na przeczuciach.
— Rezydencja rodu — wypaliłam nagle. — Nie przeszukiwałyśmy jej jeszcze.
Z logicznego punktu widzenia było to chyba jedno z najgorszych miejsc, by się ukryć - to było jedno z pierwszych miejsc, gdzie demon mógłby czekać. Stamtąd raczej chłopiec powinien był uciec - ale, nawet jeśli, może powinnyśmy się tam udać. Zobaczyć, skąd Nick pochodzi, spróbować odtworzyć jego trasę. Odtworzyć to, co się stało.

< Sophie? >

Od Kukume

Kukume była zachwycona gildią.
Wszystko układało się pomyślnie już od momentu rozmowy z Mistrzem - zaakceptował ją i udzielił na odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie mu zadała. Niepokoiła ją tylko wzmianka o bibliotekarzu-demonie, skutecznie zniechęcała ją bowiem do wizyty w pomieszczeniu, które nęciło ją od samego początku. Nawet jeśli litery jeszcze nie zawsze chciały układać się zgrabnie w całe słowa, a złożenie pełnego zdania trwało nieraz parę minut, odnajdywała mnóstwo radości w przerabianiu kolejnych linijek, z których każda dokładała cegiełkę do odkrywanego przez nią bogactwa świata. Nawet jeśli minęły już lata od momentu, w którym opuściła plemię, wciąż żyły w niej opowieści ohamie, przestrogi starszych kobiet, które gotowe były odprawiać swoje rytuały na samo wspomnienie słowa "demon". Po latach była już w stanie uśmiechnąć się z lekkim zakłopotaniem na myśl o zachowaniu swojej dawnej społeczności, jednak czas spędzony z nimi wypalił głębokie piętno na jej duszy, był jak bolesny odcisk, który przypominał o sobie na każdym kroku. Instynkt obronny, rozwijany przez tyle pokoleń, głośno dawał o sobie znać, tłumiąc jej praktyczną naturę, którą tak pieczołowicie starała się rozwijać przez te lata. Krok stał się ciężki, mina osowiała - nawet jeśli Mistrz, jakby wyczuwając nastrój Kukume, zapewnił, że nie ma się czego obawiać, ta starannie próbowała omijać miejsca, w których mogła spotkać demona - Balthazara, jak zaraz poprawiła się w myślach, licząc, że przypisując jego wyobrażeniu imię, jej umysł umieści go na półce czegoś znajomego, może niedaleko pani z targu, która z uśmiechem dawała jej świeże bułeczki. Natknęła się za to na żabę, która zdawała się być pełnoprawnym członkiem tej małej społeczności. Więcej przemyśleń na temat istoty Kukume jednak póki co nie miała, gdyż zaraz czmychnęła do swojego pokoju i tam dopiero zaczęła ganiać się za swoje odruchy.
— Przecież to bardzo ładna żaba. Tylko większa — mruknęła w końcu do siebie, pocierając energicznie dłońmi ramiona, z których nagle jakby odpłynęło całe ciepło. Wstydziła się przed sobą swojego zachowania, miała jednak wrażenie, jakby nogi na chwilę stały się oddzielnym bytem i same poniosły ją dalej.
Niemniej, resztę wieczoru spędziła u siebie, składając powoli litery z książki o wytartych, pożółkłych stronach, które kruszyły się między palcami - dostała ją niegdyś od pewnej staruszki na targu, która utrzymywała, że sama zna już jej treść na pamięć. Teraz i dziewczyna mogłaby recytować bez zająknięcia każde zdanie po kolei, zawsze znajdywała w niej jednak coś nowego, jakby litery przeskakiwały za każdym razem, gdy zamykała książkę. Opowiadała o przygodach pewnej nimfy, która zapragnęła mieszkać wśród ludzi, musiała jednak zapłacić za to wysoką cenę - znacznie skróciła swoje życie, utraciła też głos. Kukume polubiła od razu bohaterkę, śmiałą i pogodną poszukiwaczkę przygód i miłości, która bez lęku wkroczyła do nowego świata oraz umiała się w nim odnaleźć. Wiedziała, że twórca mógł zmyślić historię od pierwszej do ostatniej litery, choć ta myśl była dla niej równie fascynująca, co niepojęta - opowiadanie czczych bajek było wśród członków społeczności Mushi zakazane, zwłaszcza dzieciom, wykrzywiały bowiem obraz świata i odwracały uwagę od realnego zagrożenia. Dziewczyna wyobrażała sobie, jak bardzo jednak opowieść mogłaby spodobać się jej bratu. Nie wiedziała nawet, w którym momencie zasnęła - czytanie nużyło ją coraz bardziej, litery zdawały się tańczyć, aż w końcu nie mogła dostrzec już żadnej, gdy zapadła ciemność, a ona sama pogrążyła się w głębokim śnie.
Uzbrojona w nową porcję werwy i odwagi, kolejny dzień postanowiła spędzić, obchodząc wzdłuż i wszerz cały kompleks. Jego architektura sprzyjała spacerom - korytarze jawiły się dziewczynie jako zawiłe, drewniane labirynty, wśród których trudno było jej odnaleźć właściwą drogę - biorąc jednak pod uwagę, że nie szukała niczego konkretnego, trudno mówić o zgubieniu się. Odczuwała jakąś podskórną przyjemność podczas stawiania kolejnych kroków w miejscu, które mogła od teraz nazywać domem. Dzień był jednak tak ładny, że pchnęła w końcu ciężkie drzwi prowadzące na zewnątrz i wolnym krokiem zaczęła pokonywać ogród, chłonąc wzrokiem każde najmniejsze źdźbło trawy czy płatek kwiatu. Żywe barwy atakowały oczy i pobudzały wyobraźnię - gdyby nie przemykające się tu i ówdzie sylwetki, Kukume byłaby gotowa po prostu położyć się na wznak i wytarzać na zielonym, miękkim dywanie. Nie wiedzieć kiedy, nogi jednak znowu poniosły ją dalej - w stronę sadu, gdzie drzewa uginały się powoli od ciężaru owoców, dziewczyna nie była jednak pewna, które - o ile jakieś - są już zdatne do jedzenia, no i czy może się poczęstować. Syciła w zamian oczy, i to wystarczyło jej w zupełności. Dopiero w rok po rozpoczęciu samodzielnej wędrówki zmusiła się do spróbowania czegoś, co "wyrosło z ziemi" lub żywiło się czymś takim - i gdy ze zdumieniem odkryła, że nie musi walczyć z żadnym demonem ani nie pada zatruta, otworzył się przed nią zupełnie nowy świat smaków, który to w przyjemnością odkrywała, nawet jeśli to często odbijało się nieprzyjemnie na jej wydatkach.
Teraz jednak uświadomiła sobie, że nie jest sama. Odwróciła głowę, mrużąc oczy, by rozpoznać sylwetkę oświetlaną przez słońce. Usiłowała przypisać kształt do któregoś z imion, które już poznała, przeskakiwała z jednej nazwy na drugą. Przywołała na twarz uśmiech, skinęła głową na powitanie.

Ktoś?

piątek, 27 sierpnia 2021

Just a man and his will to survive

Kukume | 23 lata, 21.06 | Tiedal | ♀ | Posłaniec

❉❉❉

Członkowie plemienia Mushi od wieków byli wybrańcami – a przynajmniej tak lubili o sobie myśleć – którzy byli szczególnie blisko związani ze światem duchowym, zakrytym dla oczu zwykłych śmiertelników. Przez lata parali się egzorcyzmami, niektórzy z nich utrzymywali, że otrzymali od bóstw dar magii i potrafią przewidzieć przyszłość czy wyczuć z daleka, kto stał się ofiarą złego ducha. Wędrowali przez kolejne lądy, dzieląc się swoim darem, ozdrawiając ludzi i walcząc z demonami. Jedli wyłącznie ryby lub wodne rośliny, uparcie twierdząc, że cokolwiek wyrosło z ziemi, jest nieczyste i pochodzi od zła, sprawia, że człowiek nieomal zaprasza do siebie demony. Zatrzymywali się na dłużej tylko przy wyjątkowych okazjach, jak przesilenie letnie czy porody - bowiem to, co nieruchome, rozpada się i popada w stagnację.
Początkowo plemię robiło wiele dobrego, oczyszczając niewinne dusze. Sami jednak często padali ofiarą ataków - oczyszczali się zatem w nieraz bolesnych rytuałach. Powoli wymierali, gnębieni jednak częściej nieleczonymi chorobami niż faktycznymi opętaniami, i stawali się mniej waleczni, większość wiedzy przepadła wraz z upływem lat: pozostali jednak wierni tej garści zwyczajów, która nie odeszła w zapomnienie. Dalej też nie jedli niczego, co wyrosło bezpośrednio na ziemi a zamiast tradycyjnie rozumianej medycyny, mieli swoje rytuały; stali się jednak przede wszystkim koczownikami zamiast wojowników-egzorcystów, nawet jeśli wciąż zwykli tak o sobie myśleć.
~
Kobieta raz jeszcze wolno podniosła ręce i obróciła się dookoła własnej osi, cały czas intonując monotonną pieśń, której słowa zaczynały się coraz bardziej zlewać w jeden ciąg. Wydała z siebie jeszcze głośny, skrzekliwy dźwięk, niepasujący zupełnie do dotychczasowego spokojnego tempa – skutecznie zbudził dziewczynki, które drzemały na stojącego – Kukume nie była wyjątkiem, poderwała zaraz głowę i skupiła zamglony wzrok na ohamie, ich szamance – najstarszej kobiecie w plemieniu, która wciąż była w stanie dotrzymywać im kroku. Dziś jeszcze cieszyła się wielkim szacunkiem, jednak jeśli jutro nie będzie w stanie dotrzymać im kroku, a syn lub wnuk nie zaoferuje jej silnego ramienia, reszta pozostawi ją gdzieś w tych przesmykach, by wybrać nową szamankę.
— Kiedy nie będziecie uważać — zganiała młódki — osłabicie naszą barierę ochronną. Złe duchy przyniosą choroby i słabość.
Kukume przywołała w głowie obraz matki – choć nigdy jej nie widziała, w swoich myślach ukuła obraz kobiety, która sprowadziła ją na ten świat, skazała na wieczną tułaczkę. Sama obawiała się dnia, kiedy to ona zostanie przyobiecana mężczyźnie z plemienia – możliwie dalekiego więzami krwi, ale przecież wszyscy oni byli kłębkiem nici splątanych ze sobą w skomplikowane wzory, których nikt już nie był w stanie przejrzeć. Kiedy razem z dziewczętami wykonają pierwszy raz samodzielnie taniec, chłopcy – a także starsi członkowie plemienia, w większości wdowcy – będą się im uważnie przyglądać, szukając wybranki. Wtedy też osobom przeciwnej płci, spokrewnionym z nią dalej niż jako ojciec lub brat, będzie wolno się do niej odezwać, bez ryzyka zbrukania jej czystości. Skomplikowane zasady zalotów – jakże nie znosiła tego słowa! – przyprawiały ją jednak o ból głowy. Wolała pobawić się z braciszkiem. Tymczasem uniosła jednak wolno ręce, niezgrabnie naśladując ruchy staruszki.

❉❉❉

Urodzona między nienazwanymi przesmykami górskimi, w chłodną, gwiaździstą noc, w przerwie między jednym a drugim dniem marszruty, kiedy organizm matki, wycieńczony nieustanną wędrówką, nie zniósł wysiłku związanego z wydaniem na świat dziecka. Ojciec – niby obecna, ale wciąż bardzo zagadkowa figura w jej życiu – utulił jednak swój żal w ramionach innej kobiety z plemienia, o silniejszym i zdrowszym ciele. Doczekał się wreszcie upragnionego syna, Chua, który miał ponieść dalej ducha rodziny – między kolejne, jeszcze niewydeptane ścieżki, gonić dalej za czymś niedookreślonym – a może raczej uciekać?
~
Chłopiec znów spróbował nabrać powietrza, ale choroba uniemożliwiała przedostanie się do płuc życiodajnego tlenu. Zamiast tego, z ust malca wydobyła się strużka śliny zmieszanej z krwią, Kukume miała wrażenie, że płachta namiotu zatrzęsła się po głośnym, rozpaczliwym krzyku. Ohamie wraz ze starszymi kobietami uwijały się przy chłopcu, na zewnątrz zaś czekał jego ojciec, gryzący z niepokojem czubek fajki. Dziewczyna z pewną ironią pomyślała, że gdyby ona była na miejscu brata, nie przejąłby się właściwie wcale. Ale nie mogła mieć mu tego za złe – czuła, że część jej samej również skręca się z niepokoju, mogąc tylko przyglądać się bezsilnie agonii brata. Kobiety intonowały kolejne zwrotki pieśni i przykładały zwilżone skrawki materiału do rozpalonego czoła, choroba zdawała się jednak postępować – złe duchy nie chciały opuścić drobnego ciałka, nie przegoniły ich żadne tańce czy śpiewy.
— Powinniśmy posłać do tamtej wioski po medyka — odezwała się. Na dźwięk jej głosu Chua na chwilę otworzył błyszczące niezdrowo oczy, zaraz jednak znów zapadł w sen. — Ludzie mogą też chorować...
Ohamie bez zawahania wymierzyła dziewczynie policzek, przerywając pieśń stertą już nie tak dźwięcznych przekleństw.
— Jeśli Chua nie wyzdrowieje, będzie to wina wyłącznie twojej złej woli — prysnęła śliną dookoła. — Odmawiasz śpiewu i chcesz śmierci brata!
Drżące ręce Kukume, dotąd zajęte przygotowywaniem owsianki – a raczej bezkształtnej brei, choć pełnej najlepszych intencji – zacisnęły się teraz w pięści, spuściła jednak głowę i próbowała nakarmić brata, nie miał jednak siły nawet przełknąć.
Pod osłoną nocy dziewczyna cicho wymknęła się z pierścienia namiotów, tuląc w piersi zawiniątko – drobne ciałko brata, owinięte byle jak w chustę. Medyk w wiosce podał dziecku zioła, próbował zbić gorączkę, jednak choroba była już zbyt rozwinięta i malca należało zabrać do miasta, gdzie przebywali lepiej wyposażeni i wyszkoleni w swoim fachu. Mężczyzna wyjaśnił Kukume różnicę między opętaniem przez złe duchy a zapaleniem płuc – i że to drugie leczone jest niekoniecznie przez śpiew i taniec, o ile tylko działania zostaną podjęte wystarczająco wcześnie.

❉❉❉

Kukume od zawsze czuła dziwny, podskórny lęk, żyjąc w swoim plemieniu. Raz próbowała zwierzyć się z tego ohamie - ta stwierdziła, że to z pewnością zły duch chce osłabić jej umysł i oczyściła dziewczynkę. Zapytana, czy pomogło, odpowiedziała twierdząco, długo jednak jeszcze śniła koszmary o wijących się w tańcu ciałach, śpiewających niepokojące pieśni. Kukume nie widziała nigdy demona, choć nie poddawała ich istnienie w wątpliwości - ale stała raczej z boku, korzystała też jednak z każdej okazji, by czmychnąć do wioski, jeśli akurat jakąś mijali. Oszałamiało ją bogactwo świata, dziwili ją ludzie wystarczająco odważni, by mieszkać w domach i codziennie do nich wracać. Kiedy po śmierci brata uciekła z plemienia i zaczęła wędrować, z każdym dniem zakochiwała się coraz bardziej w świecie, olśniewającym wręcz nieskończonymi drogami rozwoju, gdzie każda osoba była najpierw sobą, dopiero później - członkiem grupy.
~
Weszła na targ, a jej nos niemal wykręcił fikołka, gdy dotarło do niego bogactwo rozmaitych woni, tak różnych od ryb czy glonów. Wyłuskała z sakiewki kilka ostatnich monet i skierowała się w stronę poszczególnych stoisk, co rusz zagadując - początkowo nieśmiało, ale z roziskrzonymi, pełnymi nadziei na kolejne opowieści oczami - o konkretne przedmioty.
— To astrolabium — mężczyzna dumnie wypiął pierś — może panienka dotknąć, tylko ostrożnie!
Uraczył Kukume opowieścią o tym, jak jego syn przyniósł urządzenie z odległych krain, podczas gdy ta smakowała nowe słowo, raz po raz powtarzając wyraz równie skomplikowany, jak jego budowa. Sprzedawca przyznał z krzywym uśmiechem, że targ nie jest najlepszym miejscem dla takich przedmiotów, ale ma nadzieję znaleźć kupca albo przynajmniej dać ludziom nacieszyć oczy tym misternym wykonaniem.
— Jest piękny — przyznała Kukume, zdecydowała się jednak tylko na prosty wisiorek. Nie miała pojęcia, do czego mogłaby używać astrolabium, a miała wystarczająco dużo bagażu.
Zaraz się jednak opamiętała - przecież miała szukać czegoś innego. Nawet po długich miesiącach samodzielnej wędrówki, kiedy odwiedziła mnóstwo razy miasta, wciąż czuła się niepewnie, idąc po brukowanych ulicach. Jeszcze bardziej niepewnie czuła się z własną decyzją - ze zdumieniem odkryła jednak, jak mocno brakuje jej poczucia przynależności, a przy którejś okazji usłyszała o Gildia Kissan Viikset i od razu spodobało jej się to wyrażenie. Czuła, że będą grupą zupełnie inną od plemienia Mushi.

❉❉❉

autor arta: Abigail Dela Cruz
Zgadzam się na umieszczanie Kukume w innych opowiadaniach i nie wymagam pytania mnie o zgodę, w razie wątpliwości zapraszam do kontaktu, nowe wątki zawsze chętnie przygarnę ^^

czwartek, 26 sierpnia 2021

Od Balthazara cd. Nicolasa

Począł się przyglądać mężczyźnie, łeb przechylił lekko na bok, na paszcze ubrał nieco powściągliwy, lecz wciąż życzliwy uśmiech. Szkarłatne ślepia z interesownością patrzyły na sylwetkę. Czaiła się w nich iskra ciekawskich myśli, które nawarstwiały się za zębami, czekały, aż demon dobierze następne słowa, oceni, czy warto szarpać w zachciance za drażliwości Nicolasa.
— To żaden problem. — odpowiedział w końcu; ustąpił, zrezygnował, nawet zganił się odrobinę w myślach za brak przyzwoitości. — Jednak w razie potrzeby, wiesz gdzie mnie szukać.
Zerwał kontakt wzrokowy, uciekł na bok, na półkę; machinalnie sięgnął dłonią ponad głowę mężczyzny i pazurem popchał wolumin, którego Nicolas nie zdołał wepchnąć całkiem do szeregu. Z lekkim uśmiechem odebrał stłumione podziękowania, następnie skinął głową i w końcu zrezygnował z dalszego frasowania wynalazcy, odszedł w kierunku biurka.
Panele zachrzęściły pod kopytami, kręgosłup zachrapotał w momencie, gdy skłonił się po kilka kartek porwanych przez zamieszanie; zebrał również te, które rozłożyły się wachlarzem na blacie. Całość niedbale poskładał w stosunkowo równy stos i odłożył na bok z myślą, że przypomni sobie o nich, gdy upora się z innymi naglącymi obowiązkami — w tym celu sięgnął po skurzone naręcze wątpliwie ciekawych papierów, które rzucił na środek blatu.
Lekkim ruchem zerwał pazurem konopny sznurek oraz przysunął sobie kałamarz i miał naraz usadowić się na krześle, kiedy gwałtownie zamarł w półskłonie. Obie dłonie gwałtownie wylądowały na blacie; skóra na pysku zmarszczyła mu się złowrogo, nozdrza rozchyliły, zębiska rozwarły i z klapnięciem ponownie zamknęły. Raptownie sięgnął do szuflad, zaczął rozsuwać wszystkie, nerwowo grzebać w każdej i nawet zamaszyście przebrał dłonią schowek pod blatem. Zerknął również na sąsiednie biurko, na rząd doniczek na parapecie i nie odnalazłszy, chociaż śladu po poszukiwanym przedmiocie, wyrwał z piersi ciche warknięcie.
— Nicolasie, nie widziałeś przypadkiem... — uniósł łeb, zawołał z lekką ułudą, ale naraz zawarł paszcze, z nadąsaną miną parsknął pod nosem.
Wynalazca zdążył zniknąć z biblioteki.

***

Strzeliła klamka, drzwi podskoczyły na zawiasie, przeciąg wdarł się do pomieszczenia, a tuż za nim Balthazar. Demonisko stanęło w progu z uniesionym łbem i obnażonymi zębiskami przygotowanymi, żeby pogrzebać mężczyznę w epopei roszczeń — wyłącznie zmieszana mina Cervana zdołała go w ostatnim momencie utemperować, na tyle zmiarkować uniesienie, że nawet ostatecznie do dopełnienia grzecznościowych gestów zastukał dwa razy pazurem w drzwi gabinetu, nim zdecydował się postąpić w głąb pomieszczenia.
— Cervanie — zaczął, przeszedł przez rozwalone na podłodze dokumenty, stanął nad biurkiem. Zaskoczył mężczyznę w trakcie czegoś; mistrz siedział na krańcu krzesła, w skrzywionej pozycji, z palcami spoczywającymi na rączce od szuflady. — Mamy w gildii złodzieja.
Mężczyzna uniósł na niego wzrok, w odruchu otworzył usta, ale ostatecznie wstrzymał się na następne sekundy z odpowiedzią; wpierw odchrząknął, nieco poprawił się na siedzeniu, wyprostował sylwetkę i położył obie dłonie na blacie.
— To dość poważne oskarżenia.
Ruchem ręki wskazał krzesło naprzeciwko; demon strzelił w palce, magią odsunął mebel. Z braku większych możliwości usiadł bokiem, wyciągnął kopyta i zaparł się łokciami na biurku dla zachowania równowagi.
— Ktoś zabrał moje pióro.
— Balthazarze, z całym szacunkiem, ale to przedmiot, który dość łatwo ginie. Może ktoś przez przypadek wziął, może tylko gdzieś przedstawił.
Demon mimowolnie wypuścił powietrze przez nozdrza. Uśmiechnął się, ale obręcze rozdzwoniły się ostrym, krótkim dźwiękiem, gdy gwałtownie uderzył ogonem o panele.
— To pamiątka z dawnych czasów. Pióro czakry, stalówka wysokich prób, dobrze wyprofilowane, przypisane do właściciela. Przedmiot niewątpliwie magiczny.
— To nieco komplikuje sprawę.
— Owszem. I dlatego też wiem, że to nikt z naszych, bo nikt bez bezpośredniego zezwolenia nie mógłby tego ruszyć. Chyba że zna odpowiednie czarcie sztuczki.
— Zatem to oznacza...
— To oznacza, że coś złośliwego pałęta nam się po Gildii.
Mistrz odruchowo poprawił się na krześle, pierś podskoczyła mu po głębszy oddechu. Uciekł wzrokiem na bok, położył dłoń na szafce i otworzył usta, lecz naraz się powstrzymał.
— Cervanie? — wymruczało demonisko, nieco gnąc łeb.
— Nie pomyliłeś się zbytnio. — mężczyzna westchnął, przechylił się na bok, sięgnął do szuflady.
Wyciągnął niewielkie zawiniątko. Chustka z drobną mereżką była ściśle związana za rogi wokół czegoś możliwie szklanego; zawartość zachrzęściła niemiło, gdy ułożył ją przed dłońmi demona. Balthazar sięgnął, pazurami rozluźnił szmatkę i w momencie, kiedy odsłonił pierwsze szkiełko, nagle się odsunął. Machnął łbem i wydał niski, charczący dźwięk, ni to śmiech, ni parsknięcie.
— A więc to stąd ten czart.
Odrzucił całkiem materiał, wówczas rezygnując ze zbytecznych delikatności. Reszta błyskotek — skorupki ciemnych zieleni ze złotymi stelażami rozsypały się po chustce. Całość była w marnym stanie, mocno pokruszona, mocno uszkodzona, ale po większych częściach można było się domyśleć, że kiedyś szkiełka składały się na niewielką kulę. 
— Widzisz Balthazarze, doszło do drobnego wypadku. 
Demon odgiął paszczę w wątpliwy uśmiech, zębiska błysnęły mu spomiędzy warg.
— Potłukłeś?
— Powiedziałbym, że wynikło to z pewnych zaniedbań.
— Cervanie potłukłeś sferę z demonem?
Mężczyzna odchrząknął. W możliwym odruchu przesunął chusteczkę, przykrył kawałki.
— Staram się opanować sytuację. Ten demon to dość mało rozwinięty byt, nie stanowi większego zagrożenia. Stać go tylko na pewne złośliwości.
— To głupie stworzenie, ale sięga po cudze własności, szuka magicznych przedmiotów.
— Dlatego trzeba go schwytać, zanim połasi się na coś bardziej niebezpiecznego niż pióro.
Balthazar lekko skinął głową.
— Trzeba poinformować Nage. To drobne cholerstwo, więc to tylko kwestia dopasowania nowego przedmiotu pod pieczęć i zlokalizowania bytu.
— Dlatego też nie uważam, że warto kłopotać Nagę taką drobnostką. — odparł Cervan. — A poza tym została przydzielona do innego zadania. Na dniach pewnie wyruszą z Aaronem do Verborn.
— A Yuuki? Mam wrażenie, że dopiero co widziałem ją we wspólnej sali.
— Jej metody są za bardzo niekonwencjonalne na coś tak niewielkiego.
— Zatem co zamierzasz z tym zrobić? 
Mężczyzna uniósł wzrok na demona, lekko się uśmiechnął.
— Balthazarze zostałeś zaznajomiony ze sprawą. Obecnie nie ma bardziej kompetentnej osoby, która mogłaby się tym zająć.
Demon parsknął. Wyprostował grzbiet, łeb lekko odgiął na bok; odsłonięte zębiska wciąż błyskały za sprawą rozbawionych obliczy.
— Masz nędzne poczucie humoru Cervanie. 
— Dobrze byłoby rozwiązać ten problem bez większego angażowania innych, a ty doskonale znasz się na takich bytach, wiesz jak sobie z czymś takim poradzić.
Mężczyzna zebrał materiał, szybkim ruchem związał go niedbałą pętlą. Podał go bibliotekarzowi; demon nieco z niechęcią odebrał zawiniątko, przerzucił z ręki do ręki. Miał go naraz odłożyć, ale wstrzymał się, tknięty pewną ciekawością rozluźnił wiązanie, ponownie zerknął na zawartość.
— I nawet chyba wiem, od czego zacząć. 


[oto koza marnotrawna.]

Od Sophie cd. Lei - Misja

Życie uczyniło z Sophie optymistkę.
Nie zawsze tak było. U początków swej kariery, gdy wciąż była jeszcze dzieckiem, a opiekę nad nią sprawował w głównej mierze John Egberts (nie potrafiłą nazwać go ojcem, nie wiedziała nawet, czy nazwisko, które jej nadał było prawdziwe), przesiąkła jego cynicznym podejściem do życia i wszędzie wietrzyła podstęp i fałsz. Podejście to zmieniło rzecz jasna przebywanie z profesorem von Hohenheimem. Co prawda profesor nigdy nie starał się wskazywać jej radosnego, niefrasobliwego optymizmu jako jedynego słusznego sposobu patrzenia na świat. Wręcz przeciwnie - wiele razy powtarzał, by analizować fakty, patrzeć trzeźwo na wypadki i na tej podstawie dokonywać oceny, nie spodziewając się od losu ani uśmiechu, ani podłego grymasu.
Problem był tylko taki, że w swym planowaniu i ocenie profesor był tak staranny i drobiazgowy, że przy nim rzeczy po prostu się udawały. I do tego przywykła Sophie. Że można było liczyć na ten lepszy obrót spraw nawet wtedy, gdy prawdopodobieństwo kręciło nosem, gdy większość przyczyn nie dałaby określonego skutku.
Dlatego wchodząc do lasu wraz z Leą i ekipą poszukiwawczą, ze szczerego serca wierzyła, że uda się znaleźć Jacka White’a żywego. Minęły niecałe cztery dni od jego zaginięcia - człowiek był w stanie przeżyć tyle w lesie, chociaż trzeba było przyznać, że z każdą upływającą godziną bardzo szybko zbliżały się do granicy, gdy robiło się to mało prawdopodobne. Sophie uparcie chciała jednak wierzyć, że się uda i że to właśnie był dzień, kiedy Jack wróci do swojej żony.
Cóż.
Sophie nie byłaby sobą, gdyby nie przepytała i pozostałych biorących udział w poszukiwaniu ludzi.
— Jack to dobry człowiek. Słowny. Jak coś obieca, to zawsze dotrzyma słowa — mówił jeden z mężczyzn, gdy wszyscy dopiero szli w stronę lasu. — On się nigdy nie babrał w żadnych podejrzanych interesach. Są ludzie, że jak mają możliwość, to coś tam na boku kombinują, coś próbują ugrać, ale nie Jack. On ma serce po właściwej stronie.
Alchemiczka nie zadała wprost pytania, które jakkolwiek powiązałoby Jacka z Verdamami, ale tutaj, w Ravenglen, ludzie byli ze sobą zżyci. Informacje podróżowały szybko, wszyscy wiedzieli już, że dwie nieznajome kobiety przybyły do miasta w określonym celu i jeśli zajmowały się nagłym zniknięciem jednego z jego mieszkańców, widać miały jakieś podejrzenia.
— Rutynę? — zdziwił się inny zapytany przez Sophie mężczyzna. — Ja wiem? Dzień miał chyba taki, jak każdy… — Popatrzył po innych, wrócił wzrokiem do alchemiczki. — Znaczy, nie włóczył się po pracy, jak to się czasem ludziom zdarza. Wracał do domu i tyle, nic jakiegoś bardzo specjalnego...
— Jakby ktoś miał mieć na pieńku z White’ami, to raczej z ojcem Jacka. Stary White potrafi być nieprzyjemny, ale powiem panience tak - trzeba mu zaleźć za skórę. Naprawdę. On jest zazwyczaj do rany przyłóż, tak samo jak Jack, także trzeba się dobrze postarać…
Zeznania były wyjątkowo spójne i przedstawiały obraz Jacka White’a w taki sposób, że trudno było się doszukać złej woli drugiego człowieka w jego zaginięciu. W umyśle Sophie nadal najbardziej prawdopodobne było to, że Jack po prostu miał wypadek - poślizgnął się na omszałym konarze, zwichnął kostkę i nie był w stanie nigdzie sam dojść. Może raniło go jakieś zwierzę? Może zapędził się zbyt daleko za jakąś sarną?
A może…
Część umysłu Sophie rozważała taki obrót wypadków jako prawdopodobny, jednak serce nie chciało wierzyć w to, że akurat on się wydarzy.
Grupa rozdzieliła się. Sophie i Lea szły razem, co jakiś czas wołając Jacka i nasłuchując jego głosu w panującej w lesie ciszy. Z oddali dochodziły ich podobne głosy, las rozbrzmiewał „Jack! Jaaack!” niosącym się wśród drzew. Lea przystanęła na moment, zmarszczyła brwi.
— Co się dzieje? — Sophie również się zatrzymała.
— Tu jest naprawdę cicho.
Sophie spędziła całe życie w dużym mieście, dla niej każdy las zdawał się dziwnie cichy i niepokojący.
— Tyle osób chodzi i krzyczy, pewnie spłoszyliśmy zwierzęta.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
— Nie chodzi o zwierzęta. Nie ma nawet wiatru, wszystko wydaje się takie… nieruchome.
Prócz wiecznie optymistycznego serca i starannie kalkulującego rozumu, do głosu doszła kobieca intuicja Sophie. Ona zaś rezonowała z obawami Lei, przesuwając wagę prawdopodobieństwa tam, gdzie serce Sophie absolutnie jej nie chciało. Alchemiczce zrobiło się zimno.
— Chodźmy dalej — powiedziała, zaciskając lekko dłonie.
Czas rozlewał się i kurczył jednocześnie. Monotonne zajęcie wydawało się ciągnąć w nieskończoność, jednak towarzyszące mu napięcie sprawiało, że Sophie wydawało się, że wciąż jest wczesny poranek, gdy tak naprawdę dochodziło już południe. Nagle coś w oddali przykuło jej wzrok.
Ktoś siedział pod drzewem.
Wyraźnie widziała kawałek ramienia i płową czuprynę wystającą zza pnia starej sosny.
— To on! — zawołała Lea i ruszyła w kierunku mężczyzny. Sophie podążyła zaraz za nią.
O ile do tej pory powietrze było kompletnie nieruchome, o tyle właśnie ten moment wybrał sobie wiatr, by przebiec po lesie, rozwiać grzywkę Sophie. Przywiał do niej zapach, który dobrze znała z pracy w laboratorium.
Kadaweryna.
To, co dla większości ludzi po prostu śmierdziało i potrafiło wręcz wywołać odruch wymiotny, dla Sophie miało po prostu charakterystyczny zapach. Może brało się to z tego, że każdy taki zapach pochodził z wnętrza czystego, sterylnego wręcz szkła laboratoryjnego, że jego źródło kryło się w materii nieożywionej traktowanej kolejnymi groźnymi odczynnikami. Oderwany od tego, z czym był naturalnie powiązany, jedynie drażnił nos, jednak nie niósł w sobie owej grozy śmierci i rozkładu, której był zwiastunem.
Tym razem było inaczej.
Sophie w ostatniej chwili chwyciła łokieć Lei, dziewczyna zatrzymała się zaskoczona.
— Nie podchodź tam — wydusiła alchemiczka, potrząsnęła głową. — On już...
Cisza mroziła do szpiku kości. Cała krew odpłynęła z twarzy Lei.
— Może… pójdź po innych — poprosiła dziewczynę.
Lea pokiwała głową mechanicznie, zrobiła kilka kroków w stronę reszty grupy. Odwróciła się jeszcze, spojrzała z troską na Sophie. Alchemiczka miała zaciśnięte usta, jej dłonie mimowolnie zwinęły się w pięści, a paznokcie wbijały się w ich wnętrza. „Dam sobie radę” mówiły jej oczy.
Gdy Lea się oddaliła, Sophie przeniosła wzrok na siedzącego mężczyznę.
Martwego mężczyznę.
Przypomniała sobie rozmowy z Tadeuszem w bibliotece - były rektor chętnie rozgadywał się na przeróżne tematy, wystarczyło tylko zadać odpowiednie pytanie. Jakkolwiek makabrycznie by to nie brzmiało, Sophie przez przypadek naprowadziła go na temat zwłok. Tadeusz bez pardonu pogrążył się wtedy w opowieściach o najciekawszych spośród napotkanych przez siebie denatów, każdy przypadek przedstawiając niczym dobrą zagadkę. Robił to na tyle naturalnie, że nawet Sophie przestała czuć się nieswojo omawiając ludzki zgon i na dodatek ze szczerej ciekawości zadawała pytania o plamy opadowe i wpływ środowiska na szybkość rozkładu.
Alchemiczka przymknęła oczy, starając się wrócić nie tylko myślami, ale i sercem do tamtego momentu. Wyciszyć naturalny dla człowieka wstręt i przerażenie, odrzucić cały smutek i rozgoryczenie które wzbierały w jej wnętrzu, bo nie wydarzyło się to, na co liczyła. Miała do wykonania misję. A siedzący pod drzewem trup był źródłem informacji, które miały jej w tej misji pomóc. Faktów, które mogły potencjalnie ocalić czyjeś życie, jeśli dobrze je wykorzysta i zinterpretuje.
Sophie szła krok za krokiem, zbliżając się do feralnego drzewa, z premedytacją wypełniając płuca odstręczającym zapachem. Wyobrażała sobie, jak bierze wszystkie swe buzujące, rozgrzane emocje, jak wkłada je do naczynia ciśnieniowego i zamyka wieko. Następnie uszczelnia naczynie twardymi obejmami żelaznej logiki i zanurza w krystalicznym roztworze chłodnej analizy. Emocje nie będą jej przeszkadzały.
Przystanęła pod drzewem.
Podniosła wzrok na to, co zostało z Jacka White’a.

środa, 25 sierpnia 2021

Od Lei cd. Hotaru

Jeszcze przez kilka kolejnych minut ledwo mogłam zapanować nad drżeniem rąk po niespodziewanym wypadku z pękniętą cięciwą i opuszkami palców Spike'a w roli głównej. Jasne, takie wypadki zdarzały się często, sama nieraz zaliczyłam bolesne uderzenia, ale wszystko odbiera się inaczej, kiedy jesteś osobą odpowiedzialną za innych i właśnie jedna z takich osób zrobi sobie krzywdę, choćby tylko draśnięcie. Dopiero teraz lepiej zrozumiałam odpowiedzialność leżącą na dziadku, który wiele lat swojego życia spędził na nauczaniu - co prawda, skupiał się raczej na zielarstwie i medycynie niż walce, ale przecież te informacje były wykorzystywane przez jego adeptów do ratowania życia ludziom, pracowali na co dzień z substancjami, które mogły - nieraz tylko w zależności od dawki - uleczyć lub zatruć. Albo wujek, który na przekór mojej mamie uczył mnie i rodzeństwo sztuczek, które poznał na wojaczce. Rzecz jasna, były to raczej ruchy dość podstawowe, do zastosowania w obronie, jeśli już dawał nam broń, była raczej drewniana, ale po całym dniu takiej nauki wracaliśmy do domu posiniaczeni i podrapani, choć zadowoleni.
Niemniej, dalsza część zawodów przebiegła dość sprawnie. W międzyczasie przybiegł Jerry, który z przestraszoną miną poinformował mnie, że amputacja przebiegła sprawnie, ale Rebeka z rozpędu odcięła nie tą rękę, co trzeba, i teraz zajmują się tą właściwą. Na chwilę zbladłam, zaraz jednak żartobliwie pchnęłam chłopaka w ramię, a ten wyszczerzył zęby w uśmiechu, rezygnując na dobre z udawanej powagi.
— Pani zobaczy, Spike to jeszcze wszystkich położy — Tom energicznie pokiwał głową za plecami brata.
Chris z kolei poklepał mnie po ramieniu i zabrał uszkodzony łuk, a ze stosu wyłowił inny, sprawny, o tej samej sile naciągu.
— Trochę bratu pomagałem, więc myślę, że dam radę coś z tym zrobić. Uszy do góry, młoda — uśmiechnął się szeroko.
Choć dalej byłam nieco niepewna, jego słowa dodały mi animuszu i zawody zostały wznowione. Kobieta, która wcześniej zgłosiła się jako następna, nałożyła strzałę na cięciwę i wymierzyła. Rozległ się cichy świst, a następnie tarcza zachybotała się z dumnie wbitym grotem dokładnie po środku. Tłumek zamruczał z podziwem, rozległo się kilka gwizdów, a na lico uczestniczki wstąpił rumieniec, któremu towarzyszył nieśmiały uśmiech.
— Dobry strzał — pochwaliłam.
— Może to szczęście początkującego — mruknęła, ale oddaliła się sprężystym krokiem. Zapałałam zaraz sympatią do kobiety: ruchy jej dłoni podczas strzału wskazywały, że nie miała po raz pierwszy z tym do czynienia, ale jej głos nie wskazywał na to, by kryła się w nim fałszywa skromność, łasa na komplementy.
Potwierdziły to zresztą kolejne tury - kobieta, jak później się dowiedziałam, o imieniu Maria, wygrała niemal bezkonkurencyjnie, choć pozostali prezentowali solidne strzały, trafiające nieraz bardzo blisko środka. Pan Smith uścisnął dziewczynie rękę, a pani Smith przytuliła ją i wręczyła koszyk z nagrodą. Wcześniej wyjęła z niego koronę, którą jubilat nałożył na skronie łuczniczki.
— Bardzo ci w niej do twarzy — pochwalił, a Maria spłoniła się i wymamrotała kilka słów podziękowań. Jej mina wskazywała na to, że choć cieszy się z uczestnictwa i wygranej, najchętniej wmieszałaby się z powrotem w tłum, ale nowe nakrycie tego nie ułatwiało. Starszy mężczyzna, wyglądający na jej dziadka, zahuczał na cały głos:
— No, opłacało się brać cię na polowania! Mały urwis, a jaki zdolny!
"Mały urwis" zdawał się być w wieku około dwudziestu pięciu lat, niemniej dla dziadków chyba na zawsze pozostajemy bobasami. Maria początkowo próbowała powstrzymać dziarskiego staruszka, ale chyba i ona pojęła, że to daremne, więc tylko z coraz bardziej zażenowanym uśmiechem słuchała pochwał na swój temat, podejmując równocześnie rozmowy z mieszkańcami, którzy gratulowali jej, komplementowali koronę i pytali, kiedy mogą wpaść na kieliszek nalewki. Podszedł też do niej mężczyzna z dzieckiem na ręku. Otoczył ramieniem Marię i powiedział jej kilka słów, a ona przekazała mu koszyk, zabierając w zmian maluszka z jego ramion, który wyciągał małe piąstki w stronę matki, gulgocząc przy tym rozkosznie. Pochyliłam się nad zawiniątkiem, z zachwytem wpatrując się w zaróżowioną od wiatru twarzyczkę, mały nosek i niebieskie oczy.
— To Greg, po moim dziadku — przedstawiła synka, pokazując ruchem głowy na staruszka.
— Macie dobry kontakt — stwierdziłam, a kobieta pokiwała głową i uśmiechnęła się, choć wzniosła przy tym oczy ku niebu. — Przy okazji, gratulacje, świetnie strzelasz. I masz przeurocze dziecko.
Pogawędziłyśmy jeszcze parę chwil, spacerując dookoła. Kobieta odetchnęła z widoczną ulgą, kiedy tłum wokół niej się przerzedził. Malec z kolei spał już smacznie, zupełnie obojętny na wszechobecny zgiełk. Maria dała mi go nawet potrzymać, więc ostrożnie stawiałam każdy kolejny krok, wpatrując się w zachwytem w małą główkę, beztrosko wspartą o moją dłoń.
Wypatrywałam też Hotaru, którą dostrzegłam już wcześniej, tuż przed końcem zawodów, ale w wyniku zamieszania straciłam ją znowu z oczu. Ale, na szczęście, wciąż stała w pobliżu - a tuż obok Rebeka i Spike, który obserwował jakby ze zdziwieniem zabandażowaną dłoń. Teraz podeszłam razem z Marią i Gregiem do grupki.
— Przepraszam za zamieszanie i wszystko... Z ręką już lepiej?
— Gotowa na zawody — pomachał nią energicznie w powietrzu, ignorując znaczące spojrzenie Rebeki.
— Będzie żył — obiecała kobieta. — Nie ma się czym martwić.
— Spike od zawsze był twardy. A właśnie — łuczniczka kiwnęła głową w stronę Hotaru — miło mi poznać, jestem Maria, a tu mój synek, Greg. 
— Hotaru, mi również miło — uśmiechnęła się delikatnie. — Gratuluję zwycięstwa.
— Dziękuję. Mogę wam sprzedać syna na parę minut? Pobiegnę tylko po dziadka, bo z tej radości pewnie będzie chciał wypić z każdym po kuflu. Wrócę, zanim zaczną się tańce — obiecała. — Bo to już pewnie niedługo?

< Hotaru? >

Od Lei cd. Antaresa

 Wysilałam się niemal do granic możliwości, usiłując wymyślić możliwe rozwiązanie. Zielarze od zawsze byli ludźmi, których podziwiałam - niemal całe życie spędzali, pochyleni na zmianę nad grubymi księgami lub roślinami, tworząc wywary i maści ratujące życie. Za wzór miałam postać dziadka, poświęcającego swoje zdrowie i czas, żeby znaleźć dawno zapomnianą przez wszystkich wzmiankę w jednym z opasłych tomów czy listek rośliny, na którą zwykle nikt nie zwracał uwagi, żeby tylko znaleźć sposób, aby ktoś poczuł się lepiej. Dlatego nie mogłam sobie wyobrazić, żeby Adam Evender, jakkolwiek niekomfortowo bym się nie czuła w jego towarzystwie, mógł źle życzyć drugiemu człowiekowi, zwłaszcza drogiemu osobie mu bliskiej.
Zerknęłam na Antaresa, który widocznie chciał coś powiedzieć. Wiedziałam, że nie do końca zgadza się z tym, co przed chwilą powiedziałam - w duchu sama przyznawałam, że było to naciągane - ale zastanawia się, jak ubrać to w słowa, podobnie jak wtedy, gdy chciałam sama wybrać się do lasu. Doceniałam fakt, że tyle rzeczy robi w sposób wyważony, że myśli o tak wielu czynnikach równocześnie. Patrzyłam na jego dłonie trzymające łyżkę i próbowałam wyobrazić sobie, jak w ich wnętrzu płyną delikatne wiązki magii, wypełniając szczupłe ciało siłą wystarczającą, by podnieść ciężki miecz i rynsztunek. Jak wielka determinacja mieści się w tym chłopaku, skoro sam zdołał nauczyć się trudnej sztuki magii, niemal niemożliwej do zauważenia na pierwszy czy nawet drugi rzut oka, a z której cały czas przecież korzysta. Powinien już cały promieniować jakimś złotym blaskiem czy czymś w tym stylu.
— Pojęcie szczęścia — zaczął ostrożnie rycerz, jakby ważył każde słowo — bywa różnie rozumiane, zwłaszcza przez kobiety i mężczyzn. Nie zawsze się pokrywają.
Przechyliłam głowę, usiłując odgadnąć, do czego zmierza.
— Kiedy Adam wspomniał o Jasperze, powiedział, że jest dla Lily przyjacielem, a ona go od razu poprawiła, że chodzi o narzeczonego.
— Może po prostu się pomylił? Albo była to świeża sprawa, o której dopiero co się dowiedział? — zasugerowałam.
— To możliwe — skinął głową — ale, cóż... od razu podjął wątek, nie wydawał się być zaskoczony. Gdyby to była nowa, dobra informacja, jego reakcja byłaby inna.
Trudno było się nie zgodzić z jego słowami. Przegryzłam wargę i nabrałam kolejnej łyżki z potrawką, która teraz jednak zdawała się być mdła, ledwo chciała przejść przez gardło. Początkowo niemal nie zwróciłam uwagi na tamtą wymianę zdań, ale im dłużej teraz o tym myślałam, przywołując w pamięci wyraz twarzy Adama, gdy Lily wyjaśniła, że Jasper jest jej narzeczonym, musiałam przyznać, że raczej się nie ucieszył. Faktycznie, kiedy zaręczał się ktoś bliski, naturalną reakcją było podekscytowanie, pogratulowanie - choć może Adam nie zareagował tak z powodu zaginięcia Jaspera? Trudno mówić o szczęściu przyszłej panny młodej, kiedy jej wybranek zaginął w lesie, w której przebywa bestia. Nie znaliśmy zielarza jako osoby, trudno było powiedzieć coś o jego charakterze poza tym, że był osobą dość pewną siebie, której zależy na dobru mieszkańców Taewen. 
Bo przecież o to mu chodziło, kiedy nalegał na zabicie bestii, o co innego?
— Zatem skąd ta czarna magia? — zapytałam, czując, jak moje ramiona opadają w dół. Zostało mi jeszcze niemal pół wystudzonej potrawki, ale czułam, że straciłam apetyt.
— Myślę, że może być za wcześnie, by wydawać ostateczne sądy — odparł — ale sprawę trzeba zbadać, jak zalecił mistrz Cervan. Choć, oczywiście, bezpieczeństwo mieszkańców jest naszym priorytetem.
Z moich ust wydobyło się tylko "Mhm", po czym zmęczenie i zdenerwowanie wzięły górę i znów pogrążyłam się w myślach, usiłując wymyślić kolejny scenariusz. Dopiero po kilkunastu sekundach zorientowałam się, że dobrze byłoby skomentować słowa towarzysza:
— Wybierzmy się jutro do lasu — zaproponowałam — dostaliśmy raport, słyszeliśmy, co o bestii mówi Niall, burmistrz czy Adam, ale sami jeszcze jej nie widzieliśmy... — zawahałam się przed kolejnymi słowami, ale zdecydowałam się na szczerość — czuję się już nieco przytłoczona tymi wszystkimi historiami. Każdy coś opowiada i mam wrażenie, że się nakręcam i denerwuję, bo nie mam nic... hmm, własnego. Nie chcę jej atakować, ale chociaż zobaczyć, poznać jej rytm dnia.
— Tak, to dobry pomysł. Ale trzeba pamiętać o tym, że ma możliwość atakowania z dystansu i, pomimo swoich rozmiarów, jest szybka.
Poczułam, jak moje wargi samoistnie wyginają się w uśmiech. Mimo swojej zręczności, która utkwiła mi w pamięci już od pierwszego spotkania, lat treningu i daru magii, rycerz był tak ostrożny, jakbyśmy mieli podchodzić pod sam nos stwora. Ale może to właśnie dzięki tym czynnikom? Tak czy inaczej, kiedy mieliśmy już zaplanowane konkretne działanie, moje nerwy trochę odpuściły. Zapewne pomogła też świadomość, że obok jest ktoś, kto ma już doświadczenie w misjach.
— Będziemy uważać — potwierdziłam. — Obiecałeś mi jeszcze historię o wiwernie, więc dopilnuję, żeby nie usłyszał nas nawet zając, obok którego przejdziemy.
Poranek był dość chłodny, nowy dzień jeszcze nieśmiało rozjaśniał mrok nocy, przykrywając niebo łagodnymi, błękitnymi odcieniami. Mgła dopiero powoli rozchodziła się, a rosa skrzyła się beztrosko w pierwszych promieniach słońca Kiedy wchodziłam do lasu, czując uspokajający ciężar łuku i kołczanu pełnego strzał, byłam odprężona bardziej niż przed wejściem do domu znachora.
— Najpierw stawiasz ostrożnie stopę, palce i pięta, a dopiero później przenosisz środek ciężkości — poinstruowałam Antaresa, choć podejrzewam, że nie pierwszy raz będzie się skradał — teraz jeszcze możemy iść normalnie, ale staraj się patrzeć pod nogi, pełno tu suchych gałązek. Nie wiemy, na ile czuły słuch ma niedźwiedź, więc warto zachować ostrożność.
Kolejne drzewa pojawiały się na naszej drodze, tworząc między sobą skomplikowane labirynty o niemal nieskończonej liczbie ścieżek. Zaledwie pięćdziesiąt metrów od nas przycupnął zając skubiący trawę, wskazałam Antaresowi szaraka. Głównie skupiałam się jednak na ziemi - szukałam śladów obecności zwierzęcia rozmiarów porównywalnych do tych, które opisano w raportach - raczej nic innego w lesie nie dorównywało mu wielkością. Połamane gałęzie na odpowiedniej wysokości, odchody, odciski w błocie - cokolwiek, co mogłoby świadczyć o bliskiej obecności zwierza. Zagłębialiśmy się stopniowo w las i choć nic nie świadczyło o tym, by bestia była niedaleko, nie wymienialiśmy ze sobą zbyt wielu zdań.
— Zobacz, jakie ładne kwiaty — uśmiechnęłam się, widząc kwitnące, małe rośliny. — Przypominają mi trochę fiołki, ale to chyba nie one. Znasz nazwę?
— Niestety nie — pokręcił głową.
Szykowałam się, by opowiedzieć mu historię o tym, jak dziadek zawsze ze spacerów leśnych przynosił ze sobą różne rośliny i podawał ich nazwy mnie i Miśce, informując nas przy okazji o ich przeróżnych zastosowaniach i właściwościach. Ale wtedy rycerz nagle przystanął, a jego wzrok zawiesił się gdzieś dalej - na grubym pniu wiekowego dębu, przez który biegła szeroka szrama, niemal tak długa, jak ja.
— Myślisz, że to może być ona? — zapytałam, choć wątpiłam, by coś innego było w stanie zrobić coś takiego. Nie czekając na odpowiedź, wskazałam jakieś dwa metry dalej, gdzie w błocie dostrzegłam świeży ślad łapy. Ogromnej łapy. — No dobra, nie pytałam.
Zniżyłam głos do szeptu, poruszaliśmy się teraz wolniej, wypatrując między drzewami bestii. Po kilkunastu minutach do naszych uszu dobiegł dziwny, świszczący dźwięk, w którymś momencie rozległ się głośny trzask. Sarna w popłochu przebiegła tuż obok nas i w kilku susach oddaliła się w dokładnie przeciwną stronę niż ta, w którą szliśmy.

< Antares? >

niedziela, 22 sierpnia 2021

Od Hotaru cd. Lei

Początkowo Hotaru przypatrywała się zawodom z większej odległości, ustępując miejsca zaciekawionym i podekscytowanym dzieciom, a także rodzinom tych, którzy brali udział w zawodach. Oraz, rzecz jasna, młodym dziewczynom zerkającym na zawodników, i chichoczącym co jakiś czas z trudnych do wyjaśnienia powodów.
Jednak gdy zrobiło się lekkie zamieszanie, a Hotaru usłyszała podwyższony, nieco drżący głos Lei, nie musiała dokładnie słyszeć poszczególnych słów. Zaraz zaczęła lawirować w tłumie i szybko znalazła się u boku dziewczyny. Ogarnęła wzrokiem problem.
Rana po pękniętej cięciwie była niezbyt głęboka, łuk miał niewielki naciąg, więc i siła, z jaką linka odprysnęła była mała. Jednak opuszki palców, nawet jeśli należały do spracowanych, wiejskich dłoni, był wrażliwe i ukrwione, toteż z dłoni najstarszego z synów pani Harriet bardzo szybko zaczęła spływać krew, kapiąc wartkim strumykiem na udeptaną ziemię. Sam poszkodowany wydawał się bardziej przejęty zniszczonym łukiem i wynikłym z tego zmieszaniem, niż czymkolwiek innym. Przywykły do fizycznej pracy pewnie nie raz zaciął się w dłoń lub przyłożył sobie młotkiem w palec, więc rany nie robiły na nim dużego wrażenia. Na szczęście Spike nie należał do ludzi, którym robiło się słabo na widok własnej krwi. Hotaru miała już plan, jak działać.
— Chodź, Rebeka przygotowała trochę rzeczy na taki wypadek — powiedziała do Spike’a, a następnie zwróciła się do Lei. — Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Zaraz wszystkim się zajmę, a z siłowaniem się na rękę nie będzie problemu — zapewniła z uśmiechem.
Lea wciąż miała nietęgą minę, jednak Hotaru czuła w sercu, że dziewczyna sobie poradzi. Gdy prowadziła Spike’a poza obręb, w którym odbywał się turniej, dobiegł do niej znów głos Lei.
— W-wrócimy teraz do turnieju — zawołała. Początkowe słowa wciąż nosiły ślady niepewności, ale zaraz wróciła do nich zwyczajowa moc. — Kto następny?
— Teraz ja! — zgłosiła się jakaś kobieta.
Hotaru nie widziała już, jak Lea szybko zmienia łuk na inny - o tym samym naciągu, ale ze sprawną cięciwą - ani jak Chris, brat Austina (który pierwotnie miał zajmować się zawodami, ale rozchorował się tuż przed festynem), zajmuje się problematycznym łukiem.
Odnalazła Rebekę siedzącą pod wiatą stanowiącą jakiś rodzaj przybudówki do kuchni. Kobieta poprosiła rano ekipę budowniczą, by dostawiła jeszcze te dwie pionowe żerdzie i żeby rozpiąć na ich końcach kawałek prześcieradła, które łączyło się z dachem kuchni i zapewniało nieco cienia. Dzięki temu powstał nie za duży, częściowo otwarty pokoik - idealny na coś na kształt gabinetu medyka.
Rebeka popatrzyła na Spike’a, gdy ten wszedł do środka, przytrzymując ranną dłoń drugą ręką. Chociaż tak właściwie to bardziej starał się zabezpieczyć ranę, by nie rozchlapać własnej krwi dookoła.
— Już sobie coś zrobiłeś? — spytała kobieta z niedowierzaniem.
— To był przypadek!
Rebeka pokręciła ze zrezygnowaniem głową.
— Usiądź i pokaż mi tę dłoń… Co tam się stało?
— Strzelałem z łuku, ale cięciwa pękła…
— Pewnie za mocno naciągnąłeś — odpowiedziała od razu. Spike się zaczerwienił.
— Może trochę…
Hotaru stała z boku, nieco niepewna, co ma zrobić. W końcu się odezwała:
— Może mogę w czymś pomóc?
— Właściwie, to tak… — zaczęła Rebeka.
Choć rana nie była poważna, to jednak dość mocno krwawiła. Całe szczęście, że cięciwa uderzyła tak, by przeciąć palce gładko i prosto, nie pod kątem, więc łatwiej było zająć się raną.
Rebeka wyjęła nieco wygotowanych uprzednio szmatek, Hotaru przemyła palce Spike’a wodą. Następnie mocno przycisnęła do nich starannie złożony kawałek gałganka, i zaczęła wszystko bandażować.
— To już dzisiaj chyba nie postrzelam — mruknął Spike widząc, jak jego palce znikają pod coraz grubszą pierzyną bandaża.
— I na rękę też się nie posiłujesz — odpowiedziała mu Rebeka.
— Ale nic mi nie jest, to tylko małe draśnięcie!
— Jak będziesz się siłował, rany znów się otworzą. Pani Harriet będzie przerażona!
— A jak będę się siłował drugą ręką? — podsunął mężczyzna.
— Hm, niech będzie - masz pozwolenie na siłowanie się drugą ręką… jeśli ktoś zgodzi się na zawody na lewą rękę!
Hotaru parsknęła śmiechem, wiążąc na końcu bandaża zgrabną kokardkę. Spike może i był najstarszy z całego rodzeństwa, ale podejściem nie różnił się wiele od swych młodszych braci. Gdy kryzys został już zażegnany, do „gabinetu” wpadł Jerry.
— Już po amputacji? — zapytał, zerkając na brata. — Pani Lea martwi się, czy kiedykolwiek odzyskasz sprawność w dłoni.
— Odzyska, nic się nie trzeba martwić — wtrąciła Hotaru, a potem zwróciła się do Spike’a. — Chyba możemy już wrócić, prawda?
— Tak, czas najwyższy. Ale chyba zawody już się skończyły… — Posmutniał.
— No to akurat pójdziemy na wyniki, prawda? Poza tym - to przecież nie koniec festynu.
— O, właśnie! Pani Hotaru - pani mówiła, że będzie tańczyć.
Spike wstał, wszyscy pożegnali Rebekę i całą trójką skierowali swoje kroki z powrotem ku miejscu, gdzie kończyły się już zawody łucznicze.
— To mnie chyba przy tym nie było… — przyznał Spike, popatrując to na Hotaru, to na swoją zabandażowaną rękę.
— Chciałam nauczyć dzieci kilku tańców z moich stron — wyjaśniła mu kobieta.
— Myślę, że nie tylko dzieci będą chciały tańczyć. My tu też dużo tańczymy, szczególnie pan Smith, jak sobie wypije.
Hotaru znów się roześmiała.
— Kto by się spodziewał!
Lea dzieliła uwagę pomiędzy kończące się już zawody i wypatrywanie wracającej Hotaru. Gdy tylko jej wzrok napotkał wzrok dziewczyny, tancerka posłała jej uśmiech, skinęła głową. Sytuacja była opanowana.