czwartek, 30 września 2021

Człowiek traci grunt pod nogami, kiedy traci ochotę do śmiechu.


Art: Vioriie

Nie mam żadnych problemów z wykorzystywaniem Ophelii w innych opowiadaniach, chętnie jednak usłyszę, jeśli coś takiego miałoby miejsce!

Od Lei cd. Sophie - Misja

— 042 — powtórzyłam wolno, skupiając się na każdej cyfrze, jakbym już wprowadzała kod. — Jesteś absolutnie pewna, że to prawidłowa kombinacja?
Alchemiczka skinęła głową i uśmiechnęła się. Oczywiście, że była, inaczej by tego nie powiedziała.
— Zatem do dzieła — zakasałam rękawy, raz po raz mówiąc w myślach trzy cyfry. Nie było sensu czekać, przecież i w tej chwili demon mógł polować na kolejną ofiarę i nie mogłyśmy pozwolić sobie nawet na chwilę zbędnej zwłoki.
Sophie zaczęła manewrować mechanizmem, a koło zębate poruszało się zgodnie z jej wolną, wydając z siebie ciche zgrzyty; trochę jak pies w odpowiedzi na pieszczotę, tylko taki mechaniczny. Podobnie jak zwierzę, w razie naszego złego, zbyt pośpiesznego ruchu mógł ugryźć: a właściwie wybuchnąć. Mimo tych myśli krążących z tyłu głowy, mocno wierzyłam w analityczny umysł kobiety i to, że żaden, nawet najbardziej podstępny szyfr, nie ma z nią najmniejszych szans.
— Zatwierdzam kombinację.
— Czekaj, ju-?!
Kolejne klik, tym razem głośniejsze
— Już.
Zamek wreszcie ustąpił i drzwi dały już uchylić się bez większych problemów - zawiasy, nawet po tylu latach, nawet nie skrzypnęły, bezszelestnie ujawniając kolejne pomieszczenie: nie imponowało rozmiarami, na podłodze dało się jednak dostrzec zajmujący niemal całą powierzchnię otwór i drabinę prowadzącą w dół.
— Zejście do piwnicy? — zmarszczyłam brwi, nieco zdziwiona tym odkryciem.
— Jeśli mieli coś na tyle cennego, żeby chować to za takimi drzwiami, zrozumiałe, że nie chcieli, aby były inne drogi do tego miejsca. Może to skarbiec rodu albo schron.
Oby nie pułapka.
Poświeciłam lampą w dziurę, jej blask nie zdołał jednak sięgnąć kolejnego poziomu. Zrzuciłam w otchłań pierwsze, co znalazłam na kredensie: drewnianą linijkę, która po chwili zniknęła nam z oczu, by po kilku sekundach wylądować.
— Nie więcej niż dziesięć metrów — oszacowałam. — Lepiej zejść po drabinie, ale nawet gdyby któryś szczebel pękł, powinnyśmy przeżyć upadek. Tylko połamiemy sobie kości.
Ostrożnie postawiłam nogę na szczeblu i zwiększyłam nacisk - drewno nie wydawało się być, co prawda, w szczytowej formie, uznałam jednak, że powinno sobie z nami poradzić; obie byłyśmy drobne, w ostateczności mogłyśmy przecież zeskoczyć. Kilka szczebli było wyłamanych, zawsze jednak byłam w stanie postawić nogę na następnym, aż w końcu odetchnęłam z ulgą, mogąc postawić stopę na twardej, kamiennej posadzce. Sophie zeszła tuż za mną i obie - uzbrojone kolejno w nóż i lampę - ruszyłyśmy wąskim korytarzem. Zewsząd ciągnął się przykry zapach stęchlizny, tu i ówdzie między nogami przebiegały szczury, najwyraźniej tak tu rozpanoszone, że nie bały się zupełnie obecności ludzi.
Wkrótce zamajaczyły się przed nami pierwsze drzwi, zamknięte na prosty skobel. Pomieszczenie wypełnione były licznymi półkami, a te z kolei - butelkami wina, pod przeciwległą ścianą stał też cały rząd pękatych beczek.
— Ładne zapasy — mruknęła Sophie. Istotnie, zbiory były pokaźne, z pewnością wystarczyłoby na kilka porządnych zabaw w gildii, żadnej z nas jednak nie było śpieszno zajmować ręce choćby i najprzedniejszymi trunkami. Gdy zerknęłam na przykładową etykietę na winie - czerwonego z Ethiji - aż gwizdnęłam cicho. Liczyło sobie już dobre 50 lat.
Nie było tu jednak nic przydatnego dla samej misji i zaczęłyśmy zapuszczać się w dalsze części korytarza, który dalej biegł prosto jak z bicza strzelił - aż zaczęłam się zastanawiać, czy wciąż aby jesteśmy pod posiadłością. Momentami mijałyśmy niewielkie wnęki przy ścianach: zagłębienia, w których można było się ukryć lub wyżłobienia, które wskazywały na to, że kiedyś leżała tu broń.
Pierwsze rozwidlenie - trzy ścieżki nie licząc tej, z której przybyłyśmy.
Z żadnej nie dało się wyczuć przepływu świeżego powietrza - albo tamto wyjście zamknięte było na cztery spusty, albo - co było bardziej prawdopodobną opcją - nie było go wcale.
— Boję się, że w końcu wyjdzie, że trafiłyśmy do katakumb rodu — mruknęłam, obejmując się mocno ramionami. W piwnicy, jak to pod ziemią, dokuczał chłód.
— Żywi są straszniejsi od umarłych — Sophie wyrecytowała formułkę, którą często powtarzała moja babcia. — Nawet jeśli, to wątpię, że każde przejście do nich prowadzi. Gdyby to był rodzinny grobowiec, raczej nie wejście nie byłoby tak dobrze zabezpieczone.
Na początek wybrałyśmy najbliższą nam, prawą odnogę. Póki co nie było potrzeby oznaczania drogi, na wszelki wypadek zrobiłam jednak delikatne nacięcie na ścianie z gorącą nadzieję, że nie urażę ewentualnych, niematerialnych mieszkańców katakumb.
Korytarz był równie wąski, co poprzedni, sufit znajdował się jednak dość wysoko jak na piwnicę, spokojnie mogłabym zapewne wyciągnąć rękę do góry. W naszym domu w pewnym momencie z kolei dotykałam go czubkiem głowy, a reszta rodziny, już dużo wyższa, musiała niemal zginać się wpół, kiedy ktoś sięgał po słoiki.
Pojawiły się kolejne drzwi - wykonane zdecydowanie solidniej od poprzednich, z ulgą jednak stwierdziłam, że nie chronił ich żaden szyfr, a jedynie zamek, z którym ktoś sobie wcześniej najwyraźniej poradził - był wyłamany i pomieszczenie stało przed nami otworem.
— Jest tu kto?
Cisza. Odczekałyśmy parę sekund, ale odpowiedź wciąż nie nadchodziła i w końcu weszłyśmy do środka. Trzymałam nóż w pogotowiu, z wysuniętym ostrzem przeszłam kilka kroków, trzymając się możliwie blisko ściany. Wyglądało to na kolejny gabinet - biurko, regał z kilkunastoma książkami. Zbity talerz, niedbale odsunięty w kąt. Rozrzucone zabawki, lalki i pluszowe kotki, pokryte już warstwą kurzu i noszące oznaki zainteresowania przez mole oraz szczury. Ogromny portret rodzinny, zajmujący niemal całą ścianę. Plamy po cieczy, pociemniałe ze starości - domyślałam się jednak, że była to herbata.
— Raczej niezbyt wdzięczne miejsce pracy — rozejrzałam się po ciemnym wnętrzu. Przedmioty były, co prawda, milsze i normalnie tworzyłyby całkiem przytulną atmosferę, jednak nie dało się zapomnieć, gdzie jesteśmy. Nie miał tu szans dotrzeć choćby promyk słońca.
— A jednak ktoś tu coś tworzył. Albo to przyniósł — alchemiczka podniosła z ziemi zwitek zżółkniętych kartek, które wyraźnie miały już swoje lata. Kruszyły się między palcami, niemniej kobieta ostrożnie rozłożyła je na biurku i przysunęła lampę, by je oświetlić. Rysunki - stworzone dziecięcą ręką, przedstawiały uśmiechniętą rodzinę. Chłopca, w którym domyśliłam się autora, za rękę trzymali rodzice: szczególna uwaga została tu poświęcona kobiecie, o złotych włosach i szerokim uśmiechu, tak szczerze oddanym, że kredka wyjechała nieco za linię twarzy. Stali w ogrodzie pyszniącym się masą kolorowych kwiatów, w tle stała dumnie rezydencja Verdamów. Podpis dumnie głosił "Nick Verdam, lat 7". Na odwrocie napisał "Dla mamósi. Dzienkuję za ładny prezent".
— Jest tu gdzieś data?
Sophie przesunęła palcem w górę strony. Tak - chłopiec był bardzo staranny i umieścił w prawym rogu nawet nazwę miasta: "Ravenglen, 8 V 1767"...
— Dwadzieścia trzy lata temu — stwierdziła.
— Czyli teraz miałby... — zawiesiłam na chwilę głos, rachując w pamięci. Arytmetyka nigdy nie szła mi najgorzej, teraz jednak liczby nie chciały współpracować, rozmyły się i przepadły. Wzięłam głęboki wdech i złapałam brzeg biurka. Miałam na końcu języka to, co chciałam właśnie powiedzieć, ale teraz na moment nawet zapomniałam, o czym właściwie rozmawiałyśmy.

< Sophie? >

Od Serafina do Jamesa

Było całkiem przyjemne popołudnie, a on już czuł się koszmarnie znudzony.
Za oknem siąpiło, zazwyczaj pogodne niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami i wyglądało na to, że obecny stan rzeczy nieprędko ulegnie zmianie. W bibliotece było dla kontrastu przyjemnie ciepło, i choć do komfortu maga brakowało jeszcze jakichś dziesięciu stopni, lub palącego niemiłosiernie słońca, to nie narzekał. Czasem nawet udawało mu się być znośnym dla otoczenia.
Siedział wygodnie rozparty w fotelu, może nawet nieco w nim zapadnięty, tuż obok stał niewielki stoliczek na którym zalegało pięć całkiem okazałych tomów i kubek smoliście czarnej kawy, którą mag doprawił wedle swojego sposobu, czyniąc z niej napój tak słodki, że jedynie on jeden był w stanie raczyć się nim na poważnie, a nie w ramach ponurego żartu. Tuż obok stoliczka stał kolejny fotel – teoretycznie pusty. W praktyce jednak zawalony kolejnymi zwojami, mapami i całym stosem przeróżnych rzeczy, które tego dnia wpadły księciu w oko i z którymi postanowił się zapoznać. Biblioteka przypominała mu o domu. O pałacu zbudowanym z cegły mułowej, a zdobionym tak bogato, że nie ustępował nawet królewskim grobowcom z doliny.
Książę machnął leniwie dłonią, złoto szponów zamigotało, łapiąc marnej jakości światło wlewające się oknem. Lewitująca dotychczas księga wylądowała ciężko w jego dłoni, wzrok przebiegł po kolejnych zdaniach, umysł ciężko analizował kolejną wysnuta teorię dotyczącą ewentualnych zaklęć zdolnych przebić się przez obronę absolutną sfinksa. Był zmęczony nieustannym myśleniem i planowaniem, był zmęczony swoją własną sprawą, był… zmęczony. Tak po prostu, bez konkretnego nawet powodu, czuł się zmęczony i niewiele brakowało, by po prostu w tym fotelu przysnął.
Stronica księgi przewróciła się z niewidoczną pomocą magii. Serafin głębiej wjechał w fotel, czarna szata zaszeleściła przyjemnie, a złote szpony zaczęły wybijać na podłokietniku dobrze znany rytm.
Nim jednak zagłębił się znów w lekturę, jego umysł wychwycił coś nowego, co od razu zwróciło uwagę maga. Przerwał czytanie, wciąż jednak wpatrywał się uparcie w stronę z ryciną paru starożytnych run. Czuł aurę. Całkiem nową, wręcz świeżą w jego odbiorze, choć sama aura pierwszej świeżości nie była na pewno. Przymknął oczy, koncentrując się na magicznym śladzie, chcąc się dowiedzieć nieco więcej na jego temat. Nietrudno było ją zlokalizować, roztaczała wokół siebie widmo choroby. W odcieniu szarawozielona, skojarzyła się Serafinowi z klejącymi się glonami zarastającymi zbiornik wodny, który oglądał zdecydowanie lepsze czasy. Kimkolwiek był nowy mag, nie był w najlepszej kondycji, padło pierwsze podsumowanie i byłoby ono niekompletne, gdyby nie nagły, bardzo krótki, przebłysk większej mocy.
Wybijany szponami rytm przyśpieszył.
― Miło mi poznać kolejnego maga ― odezwał się niespodziewanie, kiedy nowoprzybyły mężczyzna wyłonił się z jednej z alejek z książką pod ręką. Musiał go zaskoczyć, jak wywnioskował po minie. Książę odłożył księgę na kolana, ręce splótł ze sobą w kontemplacyjnym geście i przez dłuższy moment pozwolił sobie na prostą obserwację jasnowłosego. W ciemnych oczach zagościła ciekawość, choć nie zdominowała wciąż widocznego w nich zmęczenia.
― Serafin ― przedstawił się oszczędnie, acz bez lekceważenia, co było w jego przypadku wyjątkowo ważne. Złoty kolczyk zamigotał, kiedy czarnoksiężnik odwrócił głowę, spojrzeniem kontrolując posiadane na stoliczku tomy ― Szukasz czegoś konkretnego? Może akurat mam to tutaj.

Od Serafina cd. Echa

W obserwacji ćwiczącego było coś, co sprawiało mu przyjemność. Gładkie, płynne ruchy przepełnione pewnością siebie i pewnością – nawet jeśli tak teoretycznie lichej – broni. Serafin zbliżył się wolnym krokiem, a wraz z nim zbliżył się także i Magister, szurając cielskiem po trawie. Krokodyl, choć zainteresowany, wydawał się być także i rozleniwiony, jakby niejedynie słowa księcia trzymały go w miejscu, ale także i całkiem przyjemnie pełen brzuch.
Lub może kaprys, równie wielki i równie trudny do przewidzenia, jak te należące do jego właściciela.
― Niezły wynik, jak na zwykły kij. ― przechylił nieznacznie głowę w bok, ciemne włosy prześlizgnęły się po twarzy. Mag odgarnął je oszczędnym ruchem, bez zbędnej fantazji. Wbrew jego wcześniejszym oczekiwaniom, Gildia miała parę interesujących członków, których zdążył już poznać. Wyglądało na to, że trafił na kolejną osobistość, którą powinien dodać do listy godnych uwagi. Szpony błysnęły złotem, czarnoksiężnik uniósł dłoń i przyjrzał się jej. Kusiło go, by także zaprezentować coś ze swojego repertuaru. Coś równie niepozornego, ale i potencjalnie niebezpiecznego. Coś jak kij.
― Taarhuna. ― powtórzył po krótkiej chwili, smakując imię nowopoznanego. Przedłużone a zawibrowało nisko, r wpadło w bliski sercu strzelca akcent, choć wciąż nie ten sam, a łudząco podobny. Mężczyzna przypominał mu wojowników, których spotykał na pustyni. Byli rzadkim widokiem, a równie szybko jak znajdowali się na nieznanym terenie, tak szybko potrafili się z niego także wydostać. Cicho, bez wzbudzania zbędnych podejrzeń. Na swoich własnych zasadach, jakby rzucając wyzwanie czerwonej pustyni i palącemu skórę słońcu.
― Ka nakht ha em Maat, wer biaut mi Ipet―sut, mi itef Netef, men mi Ra, El-Jafri, Serah-a-din ― uzupełnił swoją prezentację o pełną tytulaturę i prawdziwe, niezniekształcone lokalną mową imię. Kolejne słowa na przemian albo wpadały w głęboką toń jego głosu, albo scalały się z kolejnymi, tworząc jedną całość, która w końcu, po całych latach spychania w zapomnienie, ma okazję wybrzmieć.
― Nie musisz powtarzać ― machnął szponami niedbale, boleśnie świadom tego, że tytuł ten, prócz swojego czaru i interesującego brzmienia, stracił całą moc. Na tym terenie był jedynie Serafinem, jedynie magiem, jedynie członkiem Gildii. I nie czuł się jak ktoś, komu taka skromna pozycja wystarczy, choć o tym już gildyjski łucznik wiedzieć nie musiał. A przynajmniej – wiedzieć nie musiał oficjalnie. Domyślać się nikomu nie zabraniał, a i swoim zachowaniem dawał wiele wskazówek do wyciągnięcia stosownych wniosków co do jego osoby.
Uśmiechnął się. Uśmiech ten nie wiązał się jednak z wyrazem oczu, z ich ponurą głębią i mglistym zainteresowaniem spowodowanym znajomo brzmiącym akcentem. Uśmiech ten nie miał przełożenia na cała mimikę twarzy, na postawę maga; mógł stanowić zaproszenie do niewielkiego wycinka świata okraszonego zapachem korzennych przypraw i gorącego powietrza, jak również mógł stanowić ostrzeżenie zawarte gdzieś pomiędzy lekceważącym machnięciem szponów, a podkręconym wąsem.
― Wygląda na to, że obaj jesteśmy daleko od domu ― mruknął z wolna, powoli oswajając się z tą myślą. Pozwolił jej łagodnie osiąść na wspomnieniach Sallandiry, pozwolił scalić się z nimi, ale wbrew temu na co miał ochotę, nie wszedł w szczegóły. Czekał na ruch strzelca.

Od Jamesa

    James generalnie nic do zwierząt w szczególności nie miał, tak przynajmniej sam sobie twierdził. Hodował psy, bardziej w perspektywie takiej, że na wsi wszyscy te biedne psiska hodowali, a czymś pilnować dworu było trzeba. Pierwszy lepszy system antywłamaniowy zaprojektowany przez najwybitniejszych magusów potrafił się wyczłapać i potknąć przy byle wiewiórce czy służącej, która trafiła poza normalną trasę swoich codziennych przebieżek z i do pralni, włączając przeraźliwy skowyt wzmocnionego celnym zaklęciem krzyku, mającego unieruchomić potencjalnego rzezimieszka.
    Systemowi nie ujmując, służka została uruchomiona i ze śpiączki ją z trzy dni dobre wybudzali, zanim wyszła prawda jednoznaczna, że słyszeć dziewuchna to już nigdy nie będzie. Temu zamknęli wtedy cały ten ambaras dożywotnią pensją nawet bez pracy, a biedna wieśniaczka tylko poprosiła w dodatku, coby nadal mogła prać w spokoju, bo jej wygodnie było u Hopecraftów pracować. Z zapewnieniem wiktu i opierunku do całkiem wysokiej wypłaty wydawało się to pracą dużo przyjemniejszą niż typowa, rolnicza dola kobiety z tamtych okolic. 
    W każdym razie system usunęli, pojawiły się psy. Stadko zadbanych niechciajek, toteż wynajęli kilku nowych specjalistów i treserów, żeby żadne nawet nie myślało w stronę pańskich dzieci zębiskami kłapnąć. A była to zgraja psisk dużych i małych, ciężkich i lekkich, puchatych i szorstkiego włosia, które sobie upodobały dworskie włości. Większość część życia spędzały na dworze, strzegąc pilnie ogródka, ale uczestniczyły też w polowaniach na bażanty i listy czy wylegiwały się w wolnej chwili przed kominkiem w głównym salonie, dotrzymując towarzystwa właścicielom.
    Wtedy pojawiła się myśl, że powinny się pojawić i koty, ale żaden czas właściwy się temu nie znalazł. Psiska ich zbytnio nie tolerowały, a prawie zagryzły te, które służba przyniosła, żeby myszy ze strychu wytępić. Kocie ogonki uratował tylko refleks ich właścicieli, gdyż czteronożne stworzenia zdążyły wdrapać się na wysokie meble, zanim dosięgnęły je ostre kły.
    Za to w Gildii James się w kotach ukochał. Psów było zdecydowanie mniej, za to przysiągłby, że na każdym kroku natykał się na nowego sierściucha, z jeszcze milszym do głaskania futerkiem. Pochłonięty przez własną, postępującą kocichną obsesję prawdziwie żałował, że poczuć je może co najwyżej przez materiał skórzanych rękawiczek. I może z tego powodu znalazł się pod drzwiami jednego z gabinetów, trzymając w dłoniach koszyk wypełniony stadem mruczących kociąt. Znalazł je wcześniej wszystkie mokre, biedne i zziębnięte, wsadzone do zawiązanego na ciężki sznur worka i zostawionego w okolicach brzegu rzeki. Plan był prosty, wejść, przywitać się i zapytać z ładnym uśmiechem, co on,  kurna, ma teraz z tymi kociątkami zrobić, przy najlepszym wariancie nawet bez cienia paniki w głosie. Przy najlepszym, bo James na kotach się cholernie nie znał i poza usłużnym głaskaniem, gdy jakiś kocur gildyjny zasiadł mu na kolanach, to za bardzo nawet nie wiedział, co im do jedzenia dać. Mleko? Mięso? Ratunku?



Ktosiek, bo ja potrzebuję tych kocich wątków, z ręką na sercu. 


Od Kukume cd. Ayrenn

Takiego powitania się nie spodziewała.
Kukume lubiła zwierzęta, zresztą z wzajemnością. Co prawda, sympatia ta zwykłe ograniczała się do przelotnego uśmiechu na widok czyjegoś pupila lub łani pasących się na mijanej łące. Od czasu do czasu przystawała, by posłuchać ptasiego trelu i szukała później w opasłych księgach rysunków odpowiadających widzianemu gatunkowi. Spośród całej tej gromadki marszczyła nos tylko na myśl o rybach i wszelkich wodnych stworzeniach, na co dzień nie miała jednak nawet zbytniej okazji styczności z którymkolwiek, zatem żadna ze stron nie cierpiała wskutek jej uprzedzeń.
Psy wodnymi stworzeniami z całą pewnością nie były - no, dzieciaki często bawiły się ze swoimi nad jeziorami, rzucając przy brzegu patyki, a zwierzęta wbiegały w toń i pływały wcale zgrabnie, Kukume jednak również potrafiła pokonać tak spory odcinek, nie był to zatem argument wystarczający. Nigdy nie przyszło jej do głowy złościć się, gdy co gorliwszy psiak chciał ją obwąchać - nosiła wszak ze sobą szlak zapachów z odległych zakątków świata i podejrzewała, że wszystkie te miasta, wsie i pola zdążyły już po trochu wchłonąć się w jej skórę i miały tam zostać na zawsze, choćby zapamiętale ją szorowała całymi dniami. Podróżniczką miała pozostać do końca swojego życia, nawet jeśli kiedyś postanowi osiedlić się gdzieś na stałe, nawet jeśli zostanie długo w gildii. Tej cząstki wyniesionej z plemienia nie chciała się wyzbywać.
Dlatego kiedy zobaczyła, jak podbiega do niej góra sierści i mięśni, początkowo nie była przekonana co do jego zamiarów - i czym w ogóle to ogromne stworzenie jest - jednak kiedy zaczął ją obwąchiwać, radośnie na przemian rozszerzając i zwężając nozdrza, odważyła się nawet wyciągnąć w jego stronę rękę, by spełnić dobitnie wyrażane żądanie i pogładzić łeb. Nie przewidziała jednak kolejnej reakcji: znacznie przewyższające ją gabarytami zwierzę odebrało jej grunt pod nogami i teraz przygniatało ją swoim ciężarem. Nigdy nie mogła poszczycić się zbytnią siłą, ale choćby trenowała ramiona od maleńkości, raczej niewiele mogłaby zdziałać w tym starciu, zadziałał zatem instynkt: skuliła się i osłoniła szyję i skronie w oczekiwaniu na atak, nic takiego jednak nie nastąpiło. Kiedy już Kukume zaczynała tracić dech w piersiach, uścisk gwałtownie zelżał i ośmieliła się otworzyć oczy... po czym ponownie je zamknąć, nie do końca pewna, czy dobrze widzi. Szybko musiała jednak uchylić z powrotem powieki i przekonać się, że owszem, dobrze widzi: pies nie zdecydował się z własnej woli z niej zejść, pomogła mu w tym nieznajoma podobnego wzrostu do Kukume, w dodatku też wyglądająca na dość drobną. Nawykły do szukania dziwów wzrok napotkał od razu niezwykłe ramię kobiety: bardzo piękne, co prawda, niemniej dziwne. Zdecydowanie magiczne.
A tyle wystarczyło, by poczuła zagrożenie, nawet jeśli została przez to ramię i jego właścicielkę uratowana. Oderwała już dłonie od szyi, stwierdzając, że rezultatem wylądowania na ziemi jest tylko wilgoć na twarzy (co zaraz poprawiła gestem niezbyt godnym damy, bo wycierając ją rękawem) oraz obolała kość ogonowa.
Nieznajoma o coś zapytała. Kukume skupiła na niej wzrok, kiedy wyciągała w jej stronę rękę, tym razem dokładnie taką, jaką miała i ona: pokrytą jasną skórą, szczupłą i wyglądającą zupełnie niegroźnie, ludzko. Wiedziała bardzo dobrze, że musi zebrać się do odpowiedzi, kolejne sekundy ciszy wypełniały jednak atmosferę i wcale nie ułatwiały zadania. Ale ona wciąż oddychała płytko, choć już nie z powodu niedawnego zetknięcia z ziemią - przecież nie pierwszy raz, nie ostatni.
Z nieznajomą wcześniej styczności faktycznie nie miała, podejrzewała jednak, że skoro jest na terenie gildii, zapewne przyjdzie im się jeszcze spotkać i jeśli teraz, zaraz nie odpowie, nie będą należały do najmilszych. A ogółem kobieta wyglądała na miłą, twarz wyrażała sympatię i zatroskanie, tylko ta ręka.
Ale przecież nie była demonem. Nawet jeśli widmowy twór był ewidentnie magiczny, na jego widok przeszedł ją dreszcz raczej z paradoksalnego przyzwyczajenia do nieprzyzwyczajenia, odruchu do zdziwienia, nie wyczuwała tu jednak złej energii, wprost przeciwnie. Nie chciała, by widać było po niej, jakie wrażenie wywarła na niej cała scena.
― Kukume. Wszystko... wszystko dobrze, dziękuję. Trochę się tylko zdziwiłam, rzadko kiedy ktoś mnie tak żywo wita ― głęboki wdech, skinęła głową w stronę psa. ― Jest twój?
Wyciągnęła rękę, po której emocje było dalej, wbrew staraniom widać; bladą i drżącą, oblepioną pewnie jeszcze gdzieniegdzie grudkami ziemi, które oparły się pośpiesznemu wytarciu w spódnicę, przywołała na twarz delikatny uśmiech. Ayrenn miała mocny i pewny uścisk, Kukume zaraz powróciła do pozycji stojącej i mogła już spojrzeć w jej oczy, używając całej swojej siły woli, by nie zerkać na lewe ramię kobiety.

< Ayrenn? >

Od Mattii cd. Kukume

Chciałoby się powiedzieć, że Maldor było miastem, jakich wiele. Po części była to prawda - ustępowało wielkością i przepychem stolicom krain, ale jednocześnie nie miało w sobie tej jednej charakterystycznej cechy, którą często wyróżniały się mniejsze miejscowości. Jak chociażby Würstdorf, słynący z produkcji kiełbasek, albo rodzinna miejscowość Mattii, Lucerna, gdzie można było wybierać z tak wielu rodzajów sera. W Maldor było po trochu wszystkiego - ludzie trudnili się bodaj każdym zawodem i jeśli ktoś czegoś potrzebował, może trzeba było zedrzeć nieco zelówki, ale w końcu dało się to dostać. Ludzie przepływali pod wysokim łukiem głównej bramy miasta, wyładowane towarami wozy kupieckie terkotały po wyślizganym bruku. Mattia ściągnął lekko wodze, wstrzymując na moment Aldebarana i zerknął w niebo. Słońce wciąż stało wysoko na horyzoncie.
— Jest jeszcze dość wcześnie. Sądzę, że moglibyśmy od razu udać się do pana McLeoda i chociaż powiadomić go, że dotarliśmy na miejsce — powiedział, odwracając się do Kukume. Kobieta skinęła głową:
— Tak, to dobry pomysł. Lepiej zacząć wcześniej, a i pan McLeod na pewno wolałby wiedzieć, że już dotarliśmy.
Gildyjczycy przekroczyli w takim razie bramy miasta, Mattia zaś rozpytał przechodniów o posiadłość barona Montcroix i po niedługim czasie oboje stanęli przed ozdobną bramą prowadzącą do siedziby barona. Odźwierny początkowo chciał ich odprawić, jednak gdy Mattia ich przedstawił mówiąc, że przybywają z Gildii Kissan Viikset, twarz mężczyzny nieco złagodniała i brama stanęła przed nimi otworem.
Krótka ścieżka z ubitej ziemi prowadziła do samych drzwi posiadłości, które zapraszały roślinnymi zdobieniami rzeźbionymi w jasnym drewnie. Sam budynek utrzymany był w łagodnych, pastelowych odcieniach, a zdobiące go motywy ładnie komponowały się z rozlewającą się wokół niego zielenią rozkwitłego ogrodu. Bez nadmiernego przepychu, ale za to wygodnie i ze smakiem - przodkowie barona Montcroix musieli powierzyć zadanie budowy swej siedziby jakiemuś bardzo zdolnemu architektowi, zaś sam baron kontynuował rodzinne tradycje i dbał starannie o posiadłość.
Stajenni odebrali ich wierzchowce, przytrzymali też usłużnie strzemiona, gdy Mattia i Kukume zsiadali ze swych koni. Nim oboje na dobre weszli i rozejrzeli się po przedsionku, nim Mattia strzepnął chociażby kurz ze swego płaszcza, z głębi domu wynurzył się kolejny służący zapewniając, że pan McLeod już ich oczekuje. Astrolog starannie odnotował ten fakt w pamięci - wątpił, by McLeod wiedział, kogo konkretnie przyśle Gildia, a fakt tego, że nie kazano im czekać nawet chwili był dowodem na to, że cokolwiek działo się w kwestii tych tajemniczych amuletów, stanowiło palący problem.
Służący poprowadził ich korytarzami posiadłości, Mattia zaś oszczędnie zerkał na wystawione tu i tam ozdoby. Obrazy w rzeźbionych ramach, niektóre pociemniałe już nieco ze starości, jednak dodawało im to jedynie uroku i dostojeństwa, jakim otaczały się tknięte dłonią upływającego czasu antyki. Porcelanowe wazy na wysokich postumentach, z których wdzięcznych szyjek spływały kaskady pachnących kwiatów. Filigranowe figurki, zamknięte w szklanych gablotkach wraz z ładnymi puzderkami, zdobionymi kandelabrami, których od dawna nie używano, jakimiś kieliszkami i statuetkami. Mnóstwo drobnych ozdób tu i tam, które nadawały posiadłości indywidualnego uroku.
Gabinet pana McLeoda urządzono prosto i funkcjonalnie - w tym pokoju nie było miejsca na bibeloty, było za to mnóstwo półek uginających się od jakichś ksiąg i folderów pełnych dokumentów. Sam McLeod okazał się dość młodym człowiekiem o schludnym, nienagannym ubiorze i charakterystycznych okularach w drucianej oprawce, spoczywających na końcu lekko haczykowatego nosa.
— Bardzo miło mi państwa powitać — powiedział, wstając od razu, gdy tylko Kukume i Mattia przekroczyli próg. Obszedł zawalone papierami biurko, by uścisnąć im dłonie.
— Mattia D'Arienzo, mi również bardzo miło. Oto Kukume — wskazał na swoją towarzyszkę.
Zaskoczenie i niepokój przemknęły przez twarz pana McLeoda tak szybko, że niemal niezauważalnie.
— Och, hrabia D'Arienzo. To zaszczyt — wskazał dłonią krzesła stojące naprzeciwko jego biurka. — Proszę spocząć. Czy napiją się państwo herbaty? Mogę zaoferować przekąski?
Astrolog nie użył ani swego tytułu, ani pełnego miana przedstawiając mu się, jednak pan McLeod bez problemu rozpoznał w nim hrabiego. Mattia wiedział, dlaczego mężczyzna poczuł się niepewnie - spodziewał się po prostu przedstawicieli Gildii, nie zaś człowieka o statusie społecznym wyższym nawet, niż status jego pana. I choć astrolog starał się dać mu do zrozumienia, że przybywa tu jako astrolog Mattia, nie zaś hrabia D'Arienzo, sekretarz barona Montcroix był widać na tyle głęboko wbity w niezbędny na salonach savoir-vivre, że nie zamierzał w żaden sposób wyjść chociażby pół kroku poza ścisłą dworską etykietę, i traktować Mattii z choć trochę mniejszym dystansem. Widać też po nim było, że ma lekki problem z umiejscowieniem Kukume w całej tej pokomplikowanej drabinie zależności i tytułów - zerkał co jakiś czas w jej stronę, uśmiechał się uprzejmie, ale wzrok przeskakiwał mu między noszonymi przez kobietę ozdobami, wśród których ciężko było o drogi metal i kamienie szlachetne, a obliczem Mattii i tym, w jaki sposób zwracał się do Kukume.
— Bardzo dziękuję, że zechcieli państwo przybyć zaraz po dotarciu do Maldor, to wiele dla mnie znaczy — powiedział, gdy jeden z przywołanych służących zniknął już za drzwiami i udał się w kierunku kuchni, by wrócić z herbatą i przekąskami. — Przepraszam również, że nie dałem nawet czasu, by odpoczęli państwo i się odświeżyli… Jeśli mógłbym jakoś zatrzeć ów nietakt, czy mógłbym państwu zaoferować w takim razie kwaterę tutaj, w posiadłości? Mam nadzieję, że ten skromny budynek okaże się wystarczająco wygodny dla gustów pani Kukume i pana hrabiego — powiedział, składając dłonie w piramidkę i przenosząc uważny wzrok między swoimi gośćmi.
Mattia posłał mu uprzejmy uśmiech. Wiedział bardzo dobrze, że nie może się na to zgodzić - już sama jego obecność tutaj wywoływała wystarczająco dużo napięcia u mężczyzny, jako gość zapewne zaburzyłby funkcjonowanie całej posiadłości, a także wywarł niezamierzoną presję na samym baronie, który przecież go tu nie zapraszał, a gdyby Mattia zdecydował się zostać, nie miałby możliwości mu odmówić. Inną sprawą było to, że astrolog czuł, że posiadanie „bazy wypadowej" na neutralnym gruncie w rodzaju karczmy byłoby o wiele lepszym posunięciem. Dałoby im większą dowolność względem tego, w jaki sposób postanowią podejść do rozwiązania problemu podejrzanych amuletów, bez konieczności powiadamiania o każdym swoim ruchu mieszkańców tej konkretnej posiadłości.
— Bardzo dziękuję za tę szczodrą ofertę — odpowiedział McLeodowi, skinąłwszy uprzejmie głową. — Na pewno pobyt w posiadłości byłby miłym przeżyciem dla mnie i Kukume, jednak obiecaliśmy już, że zatrzymamy się w innym miejscu i nie chcielibyśmy łamać już raz danego słowa.
McLeod niemal niezauważalnie odetchnął z ulgą. Mattia nie mógł mu wprost powiedzieć, że wolą nocować w karczmie, zaś wymówienie się uprzednimi zobowiązaniami było dobrym wybiegiem kończącym dyskusję niewygodnego tematu.
— Jeżeli nie byłby to problem, chcielibyśmy się dowiedzieć więcej szczegółów odnośnie problemu, z którym zwrócił się pan do Mistrza Cervana.

Od Jamesa

    Jamesa nigdy Soria zbytnio nie porwała. Nie mógł zaprzeczyć miastu niesamowitego piękna, wynikającego z użycia drogocennego kruszcu, który dodatkowo uwydatniał wszystkie atuty majestatycznej architektury, ale... To wszystko było liche. Co prawdą być, toć strojne, majętne i pokaźne, jednakże przy tym próżne i obłudne w swojej postawie. Mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że nagannie przenosił swoje własne, indywidualne odczucia na wspomnienia związane z miastem, a to przecież całkowicie nie po dżentelmeńsku,  nie mógł się jednak wobec tego mimowolnego przykurczu powstrzymać.
    To właśnie w Sorii pierwszy raz dał złamać swoje serce, wiążąc je w fałszywym, pozłacanym marmurze, który do teraz traktował jako znaczną część powodów swojej nadmiernej fascynacji wszelkiego rodzaju kamieniami. Oczywiście, kamienie szlachetne niosły swoją postacią dużo znamienitszą formę, podatną działaniu magii, temu powszechnie używano je, chociażby, do wróżb. Jednak ten marmur, niby budowlany chryzolit, świadczący jednocześnie i o bogactwie jego właściciela, jak i postępującym ubóstwie, nadawał się miastu jak karbonat rzucany na grób zmarłego, żeby towarzyszył mu w poza życiowej niedoli.
    Czyli jak w imię przyzwyczajeń, niemających wielkiego znaczenia. W dodatku, jak wszystko istniejące głównie wyłącznie w kulturze demagitów, to i tam niosło to obrzydliwe, parszywe poczucie uwięzi, trzymającej ofiarę nawet po jej śmierci. James przekonał się w końcu o tym na własnych oczach, dostrzegając ślady pazurów na drogich, drewnianych trumnach. Do tej pory śniło się mu po nocach męczące skowycie szaleńców, których pragnień nie były w stanie ukoić nawet najcudowniejsze szafiry, ani dedykowane umierającym w imię lepszego jutra rubiny.
    Choćby dlatego mężczyzna z niepokojem przyglądał się trzymanemu w dłoniach zaproszeniu. Doskonale wiedział, że Soria od dłuższego czasu stanowiła wylęgarnię wszelkich głupot, które z wierzchu lśniły równie piękne jak mury stolicy. Mimo tego dzielnie stawił się na jednym z tygodniowych spotkań towarzyskich, urządzanych w siedzibie jednego z majętnych, tutejszych lordów, określanego z politowaniem "mecenasem sztuki". Lord Harvord jako wielbiciel sztuki wszelkiej, a zwłaszcza tej paskudnie kiczowatej, zawsze spraszał do siebie absurdalną listę artystów, próbując wybić potencjalne źródło dobrej korony pośród wyższych sfer. Przyjmował przy tym na salonach sporawe grono gawiedzi o pokaźnej kieszeni, nieco głównych diw, popularnych w kraju i te swoje brzydkie kaczątka, które wciskał uparcie światu na pokuszenie.    
        James na przyjęciach bywał w ramach bycia estetą i filantropem. Od czasu do czasu przerzucał jedno z fundowanych stypendiów naukowych na formę artystyczną, jeżeli jakiś talent szczególnie wpadł mu w oko, ale zmysł miał do tego niezbyt tęgi i nieco oporny. Nie w obliczu samej sztuki, broń wszystkie cnotliwości, ale faktu, że nawet wychowany w duchu perfekcjonizmu James od czasu do czasu wodził wzrokiem za skrzętnie rozebranymi artystami. Był w końcu wyłącznie człowiekiem, no, czarodziejem, a tak odsłonięte biodro czy ładnie wyrzeźbione ramiona wołały o reakcję nawet trudniejszej duszy zakonników. Tak przynajmniej mężczyzna sobie wmawiał, wkraczając do ładnie przystrojonej sali, ubrany w biały komplet wyszywany złotą nicą, współgrającą z jego jasną karnacją. Włosy, żeby bardziej niż zwykle nie przeszkadzały, związał w luźny ogon z tyłu głowy i z myślą, że był to całkiem dobry pomysł, gdy złote pasma nie zawadzały mu widoku, ruszył na salony. 

środa, 29 września 2021

Od Williama cd. Antaresa

    Miał wrażenie, jakby ktoś coś mówił. Jednak było to na tyle niewyraźne, że nie mógł wywnioskować, kto to był i jakie słowa wychodziły z jego ust. Jedyne co był w stanie stwierdzić to to, że otaczała go ciemność. Do tego powoli zaczynał odczuwać wzrastający ból głowy. Musiała minąć chwila zanim udało mu się rozpoznać, że ktoś wołał jego imię. Wtedy to postanowił spróbować otworzyć oczy. W tym momencie wydawało mu się to nie lada wyzwaniem. Pierwsza próba nie przyniosła żadnego skutku. Jednak po kilku kolejnych w końcu mu się udało. Na początku przestraszył się, że coś było nie tak z jego wzrokiem, ponieważ nadal otaczała go ciemność. Dopiero po chwili gdy zauważył zarys dobrze mu znanej osoby, zrozumiał, że po prostu jest noc. Na szczęście z jego oczami było raczej wszystko w porządku.
- Will?! - usłyszał ponownie. Teraz już mógł śmiało powiedzieć, że wiedział, kto był osobą, która go wołała. Antares.
- Co… aghhh… moja głowa - jęknął, kiedy ból z tyłu głowy przybrał na sile.
Spróbował usiąść, dopiero teraz orientując się, że leżał na jakiejś ławce. Od razu poczuł, jak rycerz asekurując go, pomógł mu w owej czynności.
- Wszystko w porządku?
- Tak jakby… Głowa mnie boli, ale chyba raczej to nic bardzo poważnego, bo nie mam innych objawów - wysilił się na odpowiedzenie dłuższym zdaniem, mimo że jedyne na co miał ochotę to z powrotem położyć się i usnąć, aby nie czuć bólu.
Zaraz jednak przypomniał sobie o tym, że powierzono mu misję, że spotkał się z dawnymi przyjaciółmi. Wiedział, że zaraz wydarzy się coś złego i po prostu nie mógł siedzieć bezczynnie. Podniósł się gwałtownie, przez co na chwilę stracił równowagę, ale dzięki szybkiej reakcji Antaresa, nie upadł na ziemię.
- Dziękuję - wymamrotał, stając o własnych siłach.
- Może nie powinieneś jeszcze się podnosić?
- Nieważne jak ja się czuję. Najważniejsze aktualnie jest powstrzymanie Kristy i Ariela. Nie możemy ich nie doceniać. Gdy znałem ich jeszcze w akademii, dało się od razu zauważyć, że oboje są cholernie inteligentni. Zrobienie czegoś po cichu i tak aby żaden ślad nie kierował na nich, nie byłby dla nich żadnym problemem. Jedyny powód dlaczego wiemy o ich obecności tutaj, to fakt, że rozpoznali mnie i chcieli pozbyć z obrazka. Musimy dowiedzieć się co dokładnie planują i spróbować zapobiec temu. Później zajmiemy się pomniejszymi sprawami jak moje samopoczucie - od razu zaczął powoli iść przed siebie, rozglądając się wokół z nadzieją, że nie odpłynął na jakiś długi czas i rodzeństwo znajdowało się jeszcze gdzieś w pobliżu, z nadzieją, że uda mu się zapobiec temu, co mogli planować.
Momentalnie schował się za rogiem, chwytając przy tym Antaresa, aby zrobił to samo, gdy z daleka zauważył zarys dwóch sylwetek. Podejrzewał, że byli to Kristy i Ariel. Spojrzał na rycerza i przyłożył palec do ust na znak, aby byli cicho. Lekko wychylił się, by mieć pewność, czy słusznie obstawiał. Dopiero teraz jak byli trochę bliżej zauważył, że to naprawdę byli oni. Jednak nie byli sami. Ariel trzymał kogoś w swoich ramionach. Jakąś kobietę. Przez głowę Williama przechodziło tysiące myśli. Musiał szybko działać, a to, że wiedział, że rodzeństwo było tak inteligentne jak on, a nawet bardziej, bo jakby nie patrzyć na to, niestety zazwyczaj dostawali lepsze oceny od niego i plasowali się wyżej w “rankingu”, wcale mu nie pomagało. Atak z zaskoczenia? Mogą mieć broń, a do tego jakby Ariel upuścił osobę, to nic nie gwarantowało im, że wszystko z ową osobą będzie w porządku. Obserwowanie z ukrycia? Nie znał ich planu, co jeżeli planowali odejść gdzieś na ubocze i potem zabić dziewczynę? Nie mógł ryzykować. W aktualnym momencie jedyne na co mógł wpaść, to to, aby ujawnić się i spróbować negocjować. Rodzeństwo zbliżało się coraz bardziej, tym samym czas na decyzje upływał coraz szybciej. Nie mógł dłużej zwlekać. Postanowił spróbować negocjować. Może jakoś uda mu się dotrzeć do nich. Wyszedł zza ściany. Czuł na sobie skonfundowany wzrok rycerza. Jednak nie zamierzał nic mówić. Nie chciał zmuszać go do niczego. To co robił mogło być ryzykowne, bo wychodził do “przestępców” nieuzbrojony i nie chciał na siłę wciągać w to Antaresa. Do tego to byli jego dawni przyjaciele. Sprawa była przez to jeszcze bardziej skomplikowana.
- Chcę porozmawiać! - uniósł szybko ręce, widząc jak rodzeństwo po zobaczeniu go, od razu ustawiło się w pozycji obronnej. W dłoni Kristy już lśnił sztylet. Z tyłu słyszał kroki dochodzącego do niego rycerza.
- A mówiłem ci, że trzeba było podać mu jeszcze coś, aby na pewno się nie obudził, a przede wszystkim zabrać go gdzieś gdzie nikt nie znalazłby go przez najbliższe kilka godzin - warknął Ariel na siostrę. - Teraz, jak widać, mamy komplikacje.
- Spokojnie. Nic czego nie dałoby się załatwić - na ustach Kristy pojawił się uśmiech. - Jakby nie patrzeć, mamy Sonye. A skoro oni przyszli tutaj z powodu gróźb. to zapewne zależy im na jej życiu. Szkoda by było jakby tak młoda osóbka, w dzień swego ślubu, wykrwawiła się tutaj i więcej nie otworzyła oczu - Twarz kobiety spoważniała, a w czasie, kiedy mówiła, zdążyła chwycić nieprzytomną pannę młodą za włosy i przyłożyć jej sztylet do gardła. - A teraz grzecznie posłuchajcie. W szczególności ty Williamie. Damy wam ultimatum, dość proste. Albo idziesz z nami z własnej woli i wtedy Sonya będzie cała i bezpieczna albo nie zrobisz tego, ale wtedy ostrze zagłębi się w jej skórze, a ona wyda swój ostatni oddech.
- Jeszcze możemy wszystko odkręcić. Wy oddacie nam Sonye, a my pozwolimy odejść wam i nikomu o was nie wspomnimy. Byliśmy przyjaciółmi kiedyś i dlatego nie chciałbym, aby komukolwiek tutaj stała się krzywda. Obie strony wygrają - bibliotekarz starał się załatwić jakoś sprawę w ugodowy sposób, chociaż wiedział, że był raczej na przegranej pozycji. Liczył, że może odniesienie do przyjaźni coś da, chociaż niewielkie szanse na to były. Nie mylił się.
- Jakbyśmy chcieli oddać ją to już dawno by nas tu nie było. A teraz wybieraj. Zaczynam tracić cierpliwość - przycisnęła mocniej ostrze do szyi dziewczyny, tak, że powstała niewielka rana, z której powoli zaczęła płynąć krew.
- Czekaj! - szybko zawołał widząc, że sytuacja się pogarsza. - Pójdę z wami! Ale pod jednym warunkiem. Sonyi nie spadnie włos z głowy. Żadnych więcej ran. Jak już musicie krzywdzić, to zróbcie to ze mną. Ją zostawcie w spokoju - zrobił krok do przodu. Czuł na sobie wzrok rycerza, dlatego szybko odwrócił głowę w jego stronę i uśmiechnął się słabo. - Przepraszam, że zostałeś w to wplątany - powiedział, a po chwili dodał szeptem. - Nie martw się. Jakoś dam sobie radę. Znam ich. Nie mogę pozwolić, aby dziewczynie coś się stało.
- Szepcie dalej, a to ja stracę cierpliwość. A wiedzcie, że nie chcecie tego - usłyszał nagle ostry głos Ariela. Momentalnie zapadła cisza.
- No. To skoro koniec konspiracji, to powiem tak. Niech ci będzie. Nie zrobię krzywdy dziewczynie, jak pójdziesz z nami. Chociaż szkoda, że zabierasz mi tym samym zabawę - Kristy odsunęła lekko sztylet, ale nadal znajdował się dość blisko nieprzytomnej, aby mieć swego rodzaju zabezpieczenie, że gildyjczycy nie wywiną jakiegoś numeru.
William ostrożnie podszedł do rodzeństwa, cały czas z uniesionymi rękami w górze na znak, że nie zerwie umowy i nie zrobi niczego niespodziewanego. Kiedy tylko znalazł się obok byłej przyjaciółki, ta szybko związała mu je z tyłu. Nawet nie zauważył kiedy zdążyła wyciągnąć linę. W czasie ich “rozłąki” stała się o wiele zwinniejsza niż kiedyś. Odwrócił się jeszcze raz w stronę Antaresa i niemo wypowiedział “Do zobaczenia”, krzywo się uśmiechając, a następnie udał się wraz z Kristy i Arielem tylko w im znanym kierunku.

Antares?

Od Isidoro cd. Serafina

Mógłbyś być kimś wielkim, Isidoro.
Problem z Isidoro był tylko taki, że gdy myślał o tym, że mógłby być kimś wielkim, autentycznie robiło mu się niedobrze. Astrolog od zawsze miał trochę inne poglądy na to, co dawało szczęście w życiu, i tak jak dla większości osób władza i wpływy definiowały szczęście i życiowy sukces, tak w jego przypadku nawet nie było tak, że znajdowały się na samym dole listy rzeczy dających szczęście. One się na niej zwyczajnie nie pojawiały.
Isidoro był mało biegły jeśli chodzi o ogólne życie w społeczeństwie, nie był jednak na tyle głupi by nie zdawać sobie sprawy, że jest po prostu trochę inny. Wiele czasu i wysiłku zajęło mu pozbycie się myślenia, że to to samo, co niepełny lub kaleki.
Niemniej jednak następne słowa Serafina - o tym, że w końcu jego niewiedza skrzywdzi kogoś mu bliskiego (oczywiście, że chodziło o Mattię, Isidoro nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości), nie mógł się z tym nie zgodzić. Nie zamierzał. Po to przecież przeznaczenie ukazywało mu, co powinien zrobić, by tego uniknąć. W momencie, gdy pierwszy raz położył tarota przed Serafinem - wtedy, w noc Parady Bogów - poczuł to charakterystyczne tąpnięcie zwiastujące, że oto zboczył z kursu prowadzącego w zbyt bliskiej przyszłości do totalnej katastrofy.
Isidoro wziął książkę, podziękował skinieniem głowy.
— Mogę zacząć… teraz? — spytał niepewnie. Mattia kiedyś mu wspominał, że zagłębić się w lekturze w towarzystwie było co najmniej niestosowne.
— Wieczór już się zbliża, więc wiele pewnie nie przeczytasz. Ale oczywiście - po to przecież dałem ci książkę — Szpony machnęły zachęcająco. — Czytaj. Im więcej, tym lepiej.


Widząc tempo w jakim astrolog czytał, Serafin zapobiegliwie przywołał jeszcze kilka książek, dopóki obaj mężczyźni znajdowali się relatywnie blisko siedziby Gildii. Minęło parę dni, podczas których wspólna podróż Serafina i Isidoro została zredukowana w dużej mierze do ciszy przerywanej miarowym stukotem kopyt i szelestem odwracanych stron. Oraz, od czasu do czasu, pytaniami Isidoro.
— Czego użyłbyś do skontrowania zaklęcia magii ognia? — odezwał się nagle astrolog.
— Magii powietrza — Serafin odpowiedział bez zastanowienia sprawiając, że Isidoro oderwał się na moment od książki i spojrzał na niego pytająco. — Nie spytałeś przecież z nudów, coś musiało budzić twoje wątpliwości. Z czymś się nie zgadzasz.
Isidoro pokiwał głową.
— Wydaje mi się, że ten najbardziej oczywisty wybór nie jest optymalny.
— Oczywiście, że nie. „Teoria magiczna" to wciąż bardzo podstawowy podręcznik, do tego traktujący o całości magii jako takiej. Naturalnym jest, że będzie tam brakowało wielu szczegółów i dokładniejszej analizy bardziej złożonych problemów. Ale wracając do pytania — Serafin poprawił się w siodle, zabębnił szponami po łęku. — Wystarczy się zastanowić nad tym, co jest potrzebne czarodziejowi by skutecznie manipulować ogniem.
— Paliwo, temperatura, powietrze.
— O, właśnie, dobrze zapamiętałeś. Woda redukuje temperaturę, jednak wystarczająco gorący ogień jest w stanie rozerwać samą jej strukturę - przez obronę przeciwnika można przedrzeć się po prostu samą siłą zaklęcia. Jeśli zaś usunie się powietrze, paliwo i temperatura niewiele wskórają - pod tym względem sprawa jest przegrana. Poza tym pozostaje jeszcze aspekt psychologiczny — Książę oszczędnie machnął dłonią, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. — Ludzie bardzo panikują, gdy nagle nie ma czym oddychać.

Od Lei cd. Hotaru

Mimo zabawy trwającej już od dobrych kilku godzin, uczestnicy zdawali się być w pełni sił i doskonałych humorach, nie wyłączając solenizanta - piwo lało się pełnymi strumieniami, a stosy ciastek znikały za jednym zamachem. Tylko co poniektóre maluchy tarły już oczy piąstkami, wtulając się w ramiona rodziców, którzy zgarniali swoje pociechy na kolana. Nawet Marion zaczynała już ukradkiem ziewać, wciąż jednak uparcie odmawiała powrotu do domu i pląsała wesoło, by udowodnić swoje nieskończone pokłady energii.
Tymczasem ze sceny zaczęły dopływać dźwięki muzyki - skoczne nuty raz dwa poderwały ludzi, nawet tych, którzy byli w trakcie jedzenia. Z bułkami w ustach masowo zaczęli kierować się w stronę placu, stawiając kroki w rytm muzyki, co poniektórzy już nawet podskakiwali. Grajkowie uśmiechali się, pochyleni nad swoimi instrumentami, zachęceni tak entuzjastyczną reakcją: ani ich, ani słuchaczy nie trzeba było namawiać do podjęcia zabawy. Brzdęknęły struny, wybijając już konkretny rytm, a ludzie ustawili parami w kole.
— Koterniak! — Tom wyszczerzył się od ucha do ucha — To taki taniec z naszych okolic. Przyłączycie się?
— Chyba póki co popatrzę — cofnęłam się w stronę stołów, choć noga sama z siebie wybijała przyjemny rytm. — Pierwsze słyszę, więc póki co chciałabym się nauczyć kroków.
Chłopak wybuchnął gromkim śmiechem i zaraz przyłączył się do niego Jerry, który jak zwykle był w pobliżu brata.
— Tu nie ma nic do nauki — zapewnił, kładąc sobie rękę na dumnie wypiętej piersi. — Słowo!
Spojrzałam na Hotaru, jednak nie wyglądało na to, byśmy mogły się jakoś wymigać: zresztą, skoro tak zręcznie zbito mój jedyny argument, mimo lekkich nerwów miałam ochotę zatańczyć.
— W pani kraju też są takie szybkie tańce?
— Oczywiście — skinęła głową. — Nawet całkiem dużo.
Nie było czasu na dalsze rozmowy, ludzie już wyraźnie szykowali się do pierwszych kroków. Gromadką dołączyliśmy do kółka, które po chwili ruszyło: buty wzbijały ogromne pokłady kurzu, odpowiednie do werwy, z jaką każdy się poruszał. Trzy kroki naprzód, obrót, dalej tyłem, potem zmiana kierunku biegu. Zatrzymanie i doskok do siebie, później należało klasnąć i obrócić się parę razy z partnerem, splatając ze sobą łokcie. Kolejne klaśnięcie, zmiana ręki i kobiety obracały się, przechodząc do kolejnego mężczyzny.
Pod koniec byłam już bliska dostania lekkiej zadyszki, na policzkach wykwitły rumieńce. Wszyscy zaczęli już ustawiać się do kolejnego tańca: tym razem w dwóch rzędach, kobiety naprzeciwko mężczyzn. Marion ustawiła się tuż obok mnie i Hotaru, z poważną miną obiecując wyjaśnienie nam reguł zabawy.
— Najpierw ręce pod boki — zademonstrowała prędko — potem klask, klask, obrót i sześć razy tup nogami.
— To bardzo powtarzalne ruchy — zapewniła kobieta, która przysłuchiwała się naszej rozmowie. — Raz-dwa zapamiętacie.
Istotnie, były łatwe do odtworzenia, zwłaszcza po odkryciu schematu: początkowo robiłam to, mając utkwiony wzrok w osobie naprzeciwko, będącą partnerem do klaskania - najpierw w dłonie po skosie, potem każdy sobie w uda dwukrotnie, znów razem rękami... zdarzyło zgubić mi się rytm, jednak po każdej kolejnej nucie coraz lepiej wyczuwałam piosenkę. Od czasu do czasu uciekałam też wzrokiem w stronę Hotaru, która tańczyła, jakby znała całą choreografię od urodzenia: ręce i nogi poruszały się, idealnie zsynchronizowane, z wdziękiem wykonywała kolejne ruchy. Niektórzy nawet podśpiewywali, pomagając kobiecie, która dołączyła do grajków i mocnym głosem opowiadała historię chłopca, co to starał się o rękę pewnej pięknej dziewoi mimo tego, że ojciec wybrał już dla niej narzeczonego; ale mimo pozornie poważnego tematu, całość miała wydźwięk humorystyczny. Gdy historia zakończyła się uściskiem ręki teścia i świeżo upieczonego męża (czyli głównego bohatera), tancerze wypili wyimaginowane kieliszki wódki za zdrowie młodych i zabawa trwała dalej.

< Hotaru? >

Od Echa cd. Mattii

Siedząc przy stole, nie do końca wiedział, za co początkowo należało się w ogóle zabrać. Mnogość zaserwowanych im owoców morza, fantazyjność serwetek, z których, jak przynajmniej się łucznikowi wydawało, każda służyła do czego innego, przerażały i sprawiały, że dreszcz prześlizgiwał się po kręgosłupie. Nie wspominając nawet o pokrętnych sztućcach, nożach o dziwnych łukach, widelcach o za dużej ilości szpikulców. Właśnie. Echo zerknął kątem oka na leżący na uboczu szpikulec, zastanawiając się, czemu ów miałby w ogóle służyć – do tego czasu Mattia nawet po niego nie sięgnął, nie mógł więc podejrzeć, jak powinno się z niego korzystać.
I nawet jeżeli kiedyś nie miałby z tym najmniejszego problemu, ba, wręcz przeciwnie, bardzo chętnie popisałby się przed czyjąś szlachetną głową swoją elokwentnością i doskonałym wychowaniem, tak teraz, miał wrażenie, od tej obfitości po prostu rozbolała go głowa. W rzeczywistości co prawda czoło pulsowało nie od jedzenia, a od przeziębienia związanego z dłuższą przejażdżką w deszczu, którą im los zgotował, ale nikt nie musiał o tym wiedzieć. Przecież musiał być w jak najlepszej formie, musiał przygotować się do wszelakich przeszkód, które mieli napotkać podczas pobytu u markizy. Co z tego, że siedzący przed nim D’Arienzo spoglądał na niego raz na jakiś czas ze zmożoną podejrzliwością. Echo westchnął cicho, sięgając po jedzenie, choć robił to wyjątkowo niespiesznie. Całkiem skrzętnie unikał tego palącego, aczkolwiek zabarwionego pewnym zmartwieniem spojrzenia Mattii.
Ciemne tęczówki musnęły wolne płomienie tańczące w kominku, łucznik uśmiechnął się pod nosem. Kusiło, by wyciągnąć w ich kierunku palce, ogrzewając je odrobinę.
— Dobrze, że poprosiłeś, by… — zaczął łucznik, jednak w połowie zdania zapukano nagle do drzwi. Gwałtownie, z werwą, jakby sprawa nie znosiła jakiejkolwiek zwłoki.
Echo zmarszczył brwi, czekając na decyzję Mattii.
Hrabia odłożył sztućce na swoje miejsca, sięgnął po jedną z serwetek, prędko doprowadzając się do porządku. Odwrócił się w krześle, jeden z łokci przerzucając przez jego oparcie.
— Proszę!
Klamka podążyła ku podłodze. Drzwi puściły gwałtownie, wpuszczając do pomieszczenia markizę, która wlała się do pokoju niby almerska fala na białopiaszczystej plaży. Brakowało w tym ruchu jedynie morskiej piany oraz charakterystycznego, słonego zapachu.
Echo gdzieś w zakątku swego umysłu ucieszył się na brak tego ostatniego. Obawiał się, że ewentualny mocniejszy odór wybrzeża doprowadziłby do nieszczęsnego zgięcia się w pół oraz przewrotu treści żołądkowych, dopiero co do organizmu wrzuconych.
— Cieszę się, że szanowni panowie szczęśliwie dotarli na miejsce — zaczęła od razu, wręcz nie pozwalając im w swej gwałtowności wstać od stołu i się ukłonić. I nawet jeżeli się do tego gotowali, Mattia już dosuwał krzesło od stołu, a jego głowa powoli kierowała się ku podłodze, tak dłoń starszej kobiety prędko wybiła im ten pomysł z głów; machnęła nią nonszalancko. — Zostawmy uprzejmości, tymi zajmiemy się później. Teraz mamy bardziej naglące sprawy, dlatego też cieszę się, że udało wam się tak prędko tutaj znaleźć.
— Staraliśmy się — oświadczył Mattia, uśmiechając się. Nadal stał przy stole, tym razem odsuwając jedno z krzeseł; jak mógł się Echo domyślić, dla markizy.
Ta odwzajemniła uśmiech, zajmując miejsce i poprawiając swą suknię.
Gildyjski łucznik nie wyłapał nawet momentu, w którym D’Arienzo znalazł się tuż za nim, opierając jedną z dłoni na oparciu krzesła, tak blisko barku Echa. Oddech ugrzązł mu w płucach, ramiona spięły się nienaturalnie.
— A więc czemu możemy zawdzięczyć takie gwałtowne powitanie? — zapytał astrolog, podnosząc brwi.
— Nieproszonym gościom — odpowiedziała wprost staruszka, a na jej twarzy malowało się wręcz teatralne, przerysowane przerażenie.
Echo zmarszczył czoło, pochylając się odrobinę w jej kierunku. Przy okazji zwinnie uciekł od dłoni Mattii.
— Obawiam się, pani, że nie jesteśmy szczurołapami.
Za plecami usłyszał głośne sapnięcie, wręcz czuł powoli malujący się na twarzy D’Arienzo ledwo utrzymywany na wodzy uśmiech. Markiza prychnęła z irytacją, choć dało się w tym wyczuć odrobinę kurtuazyjnej czułości.
— Jeżeli szczury podrabiają sobie zaproszenia, to obawiam się, że nie jest to sprawa do rozwiązania przez szczurołapów, a ekspertów — jej dłonie wskazały na dwójkę mężczyzn — za jakich panowie na pewno mogą posłużyć.
— Podrobione zaproszenia? — dopytał się Mattia, niby chcąc upewnić się, że dobrze usłyszał. Jego palce zatańczyły na drewnianym oparciu, nadal tuż za plecami łucznika.
— Tak. W sposób niezwykle bezczelny.
Echo westchnął w myślach, wiedząc już, że powoli rysująca się przed ich nosami intryga jedynie przysporzy im kłopotów. Szybko sięgnął po jedną z serwetek, zakrywając nią nos i usta, i kichnął. Przeprosił, w myślach modląc się do własnych bogów, by zesłali na niego upragniony odpoczynek.

Od Jamesa, cd Isidoro

    James przeżył w swoim życiu już wiele nastoletnich dramatów. Poza własnymi chwilami zwątpienia, gdy w młodości przymus golenia brody i wąsika traktował jako tragiczny koniec świata, życia, mody, a generalnie to jego jestestwa, miał dodatkowo doświadczenie wychowawcze z pierwszej ręki. Nie mrugnął okiem, gdy Bazylian podpalił włosy starszej siostry, twierdząc, że wyglądały jak ogień, więc i tak nie powinny się nim zająć. Ze stoickim spokojem przyjmował wszystkich chłopaków Maleficii na niedzielnych obiadkach, w dodatku nawet żadnego przy tym nie podtruł! Lekką ręką do pary z uśmiechem godnym tytułu najlepszego profesora na Magotechnice odmawiał dynastyjnych sojuszy, powstrzymując się dzielnie od cierpkich komentarzy na temat zaręczania dzieci w tak młodym wieku w imię rzekomej współpracy klanowej.     Wyłącznie dlatego nie parsknął śmiechem w odpowiedzi na ciche, a przy tym pełne przerażenia “Ratunku”, doskonale wiedząc, że to prosta droga do samozagłady. Ewentualnie do oberwania lalką albo książką w głowę, jak do tej pory uskuteczniały jego dzieci, gdy nie wykazał się na czas odpowiednio szybką umiejętnością zaciśnięcia zębów i zagryzienia języka. Stojący przed nim… chłopak? Mężczyzna? Co prawda nie wyglądał, jakby trzymał schowany pod ręką potencjalny pocisk, ale lepiej było zawsze dmuchać na zimne.     Ostatecznie po kilku sekundach skinął w geście zrozumienia głową i chwycił za list, widząc, że jegomość nie palił się do dalszych wyjaśnień. Wydawał się przy tym jak przepracowany asystent w mało wydajnym laboratorium, który wmusił już w siebie pięć kaw, licząc, że poprawi w ten sposób wyniki badań. Trząsł się biedak, niby stojąc prosto i nieporuszenie, ale delikatne tiki nerwowe, z palcami, które nie wiedziały, co mają ze sobą zrobić i oczy, oczy puste, a tak błędzące w przestrzenii, jakby czekały na nie rzeczy większe niż byle rzeczywistość, mówiły wszystko.     James zmarszczył brwi i zabrał się do czytania listu. Standardowe zaproszenie na konferencję, w dodatku z prośbą prosto od góry Kolegium Astrologicznego, napisane ładnym, fantazyjnym pismem dedykowane… Isidoro D'Arienzo! Co prawda przyjemności z państwem D'Arienzo nigdy nie miał, ale od czasu do czasu wspominał z dumą osiągnięcia pobratymców z jednych okolic, gdy tylko usłyszał o nich słówko puszczone w obieg w akademickim półświatku.     — Gratuluję zaproszenia, w tak młodym wieku to wyłącznie zasługa pańskiego geniuszu, panie D'Arienzo, wieści o pańskich wyczynach krążą w środowisku akademickim już od dłuższego czasu, także propozycja oczywiście zasłużona… — spróbował zagaić wdzięcznie, z charakterystyczną dla siebie pompatycznością. Nic. Żadnej praktycznie reakcji. Młodzieniec co prawda zamrugał raz i drugi, ale James powątpiewał, że to z powodu kunsztu jego zdolności oratorskich.     Dobra, czyli to będzie ten typ rozmowy, pomyślał i uzbroił się w cierpliwość, jakby miał zaraz przeprowadzić rozmowę z uwalającym jego kurs studentem. Co prawda pod ręką ani pióra do rozrysowania mapy myśli, ani nawet herbaty do ukojenia nerwów, ale obie te rzeczy można w bardzo szybki sposób załatwić.     — Pan usiądzie, gdziekolwiek w zasadzie — wskazał na stos kufrów, pudeł i wszystkiego — przepraszam za bałagan, ale dopiero się wprowadzam i jeszcze włości nieprzygotowane na przyjęcie gości się ostały. Także pan się rozgości, a ja w tym czasie nam zapewnię coś na suchotę gardła do rozmowy. Jakieś preferencje herbaciane?     — Owocowa — ni to mruknął, ni to burknął w odpowiedzi chłopina. Wydawał się niezmieszanym całym ferworem sytuacji, a James wciąż łudził się, że cała ta cisza i poślednie słówka winne są strachem przed poznawaniem nowych osób. W końcu większość ludzi potrzebuje chwili na oswojenie się, a w swoim osobistym mniemaniu, naukowiec raził współrozmówców szaleńczym błyskiem w oku, dużym wzrostem i wrodzoną gadatliwością, co tylko mogło potęgować ichniejszą nieśmiałość. No i do tego należało oczywiście domówić hart ducha, dobrze ułożone włosy, choć te teraz przypominały nieszczególnie urodziwy, oklapły majdan złotych pasm, zszarzałych od roznoszonego w powietrzu kurzu. Albowiem, niech żyje skromność, także mile połechtany własnymi przemyśleniami i widokiem przemieszczającego się we wskazanym kierunku chłopaka, James rozpoczął szlachetną misję poszukiwania herbaty. Pióra. A ciastka, jakby jeszcze ciastek udało się załatwić, to mógłby już w ogóle wszystkie boje mruczków przeżyć.     Plątanina gildyjnych korytarzy szybko doprowadziła mężczyznę do pokaźnej, ciepłej kuchni, w której roiło się od zapachów i pędzonych naprędce widoków, od których ślinka ciekła. I mentalnie, i fizycznie, bo choć w tym momencie James mógłby zakląć na wszystkie cnoty i świętość, że to nie prawda, tak na widok dobrze przyprawionych i ładnie przystrojonych potrawek z dzika strużka mogła mu polecieć.
    Mogła. Nie, że to zrobiła, oczywiście.
    W kuchni rządzono ciężką, twardą ręką należącą do starszej, leciwej już kobiety. James miał prawo o tym zaświadczyć, widząc z jak wielką agresją, ubijała ciasto o przygotowaną i przyprószoną mącznymi produktami stolnicę, jakby ktoś ją bardzo mocno skrzywdził. Biedna masa wydawała przy tym głuchy, jęczały dźwięk, niby ktoś smagał ją niezasłużenie.     — Czegoś ci potrzeba, skarbeńku? — spytała grzecznie, nawet na niego nie zerkając. Wytarła oblepione ciastem dłonie w wierzchni materiał fartucha i obróciła się do mężczyzny, lustrując go wzrokiem. — A to żeście wy nowi, a w dodatku takie chudzina. — Zacmokała pod koniec z niezadowoleniem.     — Utuczyć trzeba, utuczyć! Jak brak mięsa na kościach, to zarazu choruje to i zapada na jakieś ciała ciągoty, a przy tych wszystkich piekielnych kataklizmach, tylko tego komu trzeba.     Miał już coś powiedzieć, ale zdążył się tylko przywitać grzecznie, skłonić się usłużnie i spróbować przekazać cel swojej podróży. Przerwała mu w połowie zdania, kręcąc głową i mówiąc, że tak być nie może i powiedziała to tak pewnym siebie tonem, że James usłużnie jej w to uwierzył. Co prawda nie był jeszcze świadom, czego tyczyła się sprawa i co być mogło, a co nie mogło, ale jakby babuleńka poprosiła o opinię, to przyznałby jej już chyba rację we wszystkim. Z taką stanowczością i chwyconym z nagła wałkiem walczyć się w końcu nie da na równym gruncie.     Wrócił za to do gabinetu już po dobrym kwadrancie z tacą, obładowaną największymi pysznościami. Dwie filiżanki świeżo zaparzonej herbaty, talerz z gromadą ciastek, a zaraz za nim drugi z tuczącymi wędlinkami, serami i zachwalanymi piernikami na lekkiej mące. Jak tylko kobieta usłyszała, że specjały jeszcze Isidoro będzie kosztował, dorzuciła dodatkowo miskę oblepianych miodem i czekoladą herbatników. Blondyn musiał obiecać, w dodatku na trzy paluszki, że zmusi młodego panicza do jedzenia, bo, jakże to zapytana nieśmiało o imię Irina twierdziła, sama skóra i kości, skóra i kości, tak być nie może!     Dosyć powiedzieć, że wyprawa, choć zakończona sukcesem, tak zaowocowała również w jamesowej traumie i przeświadczeniu, że musi sprawić sobie asystenta, którego w swoim imieniu będzie do kuchnyji w przyszłości posyłać. Usiadł naprzeciwko Isidoro, stawiając pomiędzy nimi wypełnioną tacę. Wyłącznie przez własne szczęście udało mu się nie wywrócić jej po drodze, co przy zręczności mężczyzny było zadaniem na granicy wykonalności.     — Zjeść musisz wszystko, bo inaczej starsza pani z kuchni obiecała złoić mi skórę, a tak dawno nie słyszałem tej groźby wobec mojej osoby, że zdębiałem i zapomniałem jej zaprzeczyć — wyrecytował z wyraźnie słyszalną w głosie zadumą, a później podsunął paniczowi talerz z herbatą owocową bardziej w jego stronę. Skosztował przy tym jednego herbatniczka, skuszony tak gorącym, sumiennym grożeniem.     — Dobre, jedz, bo mamy do pogadania najwidoczniej, chociaż widzę, że nie jest pan posiadaczem srebrnego języka. Dobrze rozumiem, że głównym problemem dnia, tygodnia, miesiąca i roku jest potrzeba pokazania pańskiego kunsztu słownego przed publiką? — spytał. Isidoro chwycił niemrawo za filiżankę, upił wdzięcznie, elegancko, maniery posiadał dobrego sortu, jak to naprędce zauważył James, czyli problem raczej wyłącznie komunikacyjny i skinął głową w wyrazie potwierdzenia. Oho, tutaj leży pies pogrzebany.     — To teraz proste zasady moich konsultacji. Oczekuję odpowiedzi, werbalnej, na każde zadane pytanie. Może być tak, nie, nie wiem, ale potrzebujemy tej pewności, że dana kwestia zostanie ustalona. Rozumie pan, nie można zawsze polegać na gestach, potrafią namieszać w głowach — zaproponował ciepło, powtarzając starannie praktykowany od dawna sposób. Już po pierwszych zajęciach zauważył, że ci studenci, którzy tylko kiwali głowami, raczej zbyt dużo z materiału uczelnianego nie wynosili, gubiąc się w nim i nie umiejąc się do tego przyznać. Proste komunikaty zapewniały swobodę wypowiedzi, gdy powoli tworzył się fundament przeświadczenia, że tak, można rozmawiać, nie wiedzieć i się dopytywać, bo na tym samemu Jamesowi zależało.     — Rozumiem. — Oh, na bogów, ale cóż, przynajmniej dostał jasną odpowiedź.     — Coś więcej ma pan do dodania? — spytał, unosząc brwi.     — A coś powinienem? — pytanie wybrzmiało tak szczerze i bezradnie, że James nie mógł zarzucić chłopakowi nawet grama bezczelności. Nawet teraz wyglądał, jakby właśnie odpowiadał z testu, do którego ktoś zapomniał się mu wspomnieć, że powinien się przygotować.     — Zależy, panie D'Arienzo, tutaj tworzymy bezpieczną, spokojną sferę dyskusyjną. Można zadawać pytania, dopytywać się o szczegóły i analizować do woli. Jeżeli pojawią się jakiekolwiek wątpliwości, wolałbym wytłumaczyć je panu dziesięciokrotnie, aniżeli cokolwiek pominąć. Satysfakcjonuje pana takie rozwiązanie? I kiedy ta konferencja jest? — Spróbował sobie przypomnieć datę zapisaną na zaproszeniu, ale musiała wylecieć mu z głowy w czasie szaleńczej podróży do kuchni.

Od Apolonii cd. Adonisa


Najchętniej przysiadłaby na blacie i po prostu zaczęła go obserwować, zarzuciwszy nogę na nogę, rozrzuciwszy poły szlafroka. Pragnęła chłonąć go uważnym topazem swojego oka, przyglądać się tym, jak mniemała, niezwykle zwinnym palcom spoczywającym teraz na główce laski, tej pewnej, stabilnie stojącej sylwetce, która dumnie oświadczała, krzyczała całym swym jestestwem wiem, po co przyszedłem i bez tego nie wyjdę. Tej interesującej nodze, która stukała o drogi parkiet w mieszkaniu ciut głośniej od tej drugiej.
Najbardziej zachwycona była jednak tymi bezdennymi tęczówkami – głębią ich czerni, która prawdopodobnie była najczarniejszą z czerni dotychczas przez nią poznanych. A na barwach przecież znała się doskonale, godziny spędzając na dobieraniu materiałów do zasłon w oknach i do własnych sukni. Zastanawiała się, czy w ogóle zdołałaby dosięgnąć dna, gdyby tylko zanurzyła palce swych dłoni w ciemności, raz po raz odbieranej jej przez jego bezlitosne powieki.
List spokojnie spoczywał na blacie, teraz nieruszony, choć wcześniej już oczywiście otwarty.
— I nie napijesz się nawet herbaty? — rzuciła z teatralnym, przećwiczonym przez nią nieraz oburzeniem, zaakcentowanym ściągnięciem brewki, zmarszczeniem nosa, a nawet i przymrużeniem powieki. Powieka zasłoniła drobne rozczarowanie kryjące się gdzieś w jednym z odcieni kobiecej tęczówki.
Westchnęła w końcu, oczywiście równie teatralnie, odepchnęła się od drewna, a wraz z odepchnięciem zatańczyły materiały, którymi siebie okryła. Dziwną była istotą, poranną rusałką otoczoną satynami, jedwabiami i futrem, wróżką z doskonale zadbanymi lokami, które, choć nieuczesane oraz okropnie zakołtunione, rozpływały się ciemną, niby to podpalaną w niektórych miejscach, falą po ramionach. Lśniły w słońcu wpadającym przez jedno z okien.
List pozostał na blacie, porzuciła go w tak nieprzemyślany, niedbały sposób, chcąc podejść do mężczyzny, do którego w końcu miała tak łatwy dostęp. Do Adonisa czającego się teraz jedynie w cieniach jej własnego salonu, wolnego od łańcuszków i zamków, od rzeźbionego drewna grubych drzwi. Stopa sunęła za stopą, powolutku i niespiesznie, jakby zaznaczając, że choć jego czas był skończony i policzony, i zdecydowanie poganiał go swym pejczem tuż za plecami, tak ten jej płynął wolno, niespiesznie. Wręcz obrzydliwie i hedonistycznie.
— Przecież mówiłam, żebyśmy przeszli na t... — zawahała się nagle w swych słowach, a za słowami podążyło i ciało; kobieca dłoń uniosła się ku piersi, powieki zamrugały w niemałym szoku. — Przepraszam za swoją impertynencję — prychnęła, karcąc samą siebie za tak godną pożałowania pomyłkę, choć słówkiem trudnym, tak w ramach podkreślenia swych przeprosin, odwdzięczyła się za słodko brzmiący w jego ustach skalanych zagranicznym akcentem konsensus. Kto to słyszał nie przedstawić się po poznaniu imienia drugiego polemisty, kto to słyszał spoglądać tak obscenicznie i nieczysto, gdy druga strona nie miała szansy nawet szepnąć ładnie do jej uszka odpowiedniego imienia. — Apolonia. — Ustka zasłoniła dłonią, gdy łokieć podparła o drugą rękę, te ulokowaną tuż pod piersią; marszczyła materiał lekkiej koszuli nocnej i nawet jeżeli okryta była robdeszanem, pokazała swe kolana.
Palce zatańczyły na wargach, a ona podeszła jeszcze bliżej. Przekrzywiła głowę w prawo, uniosła wzrok, tym razem musząc to zrobić, by spojrzeć na jego twarz. Dla Poli był to jednak w zupełności pusty gest. Doskonale przecież wiedziała, że w tym przypadku to ona wiodła prym, wyznaczała tempo rozmowy już od pierwszego spojrzenia, już od pierwszych wyklnięć Taavettiego, które rzucała w samotną i chłodną przestrzeń swego mieszkania. — Ale tak porwać? W piżamie? — zapytała, unosząc brewki. Machnęła w końcu dłonią, tą tuż przy wargach i zwinnie odwróciła się od niego, choć z miejsca przez siebie zajętego się nie ruszyła. — Jak się towarzystwo dowie, że aktorkę Teatru Wielkiego porwano w tak bezprecedensowy sposób, och, och! W dodatku nikomu nieznany mężczyzna. Z brodą! — żachnęła się, spoglądając na mężczyznę przez ramię. — Będą rozmawiać o tobie salony. Może napiszą w gazecie? — zapytała, choć odpowiedzi oczywiście nie oczekiwała.
To zaakcentowała ponownym machnięciem palcami, które od warg zjechały wprost na obojczyk. Tam się zatrzymały, zastukały dwa razy w kość. Odchrząknęła, przestała giąć się w znane jedynie sobie zawijasy i w końcu się wyprostowała. Twarzyczka, jeszcze chwilkę przedtem skora do flirtów i umizgów teraz spoważniała, w zupełności skupiając się jednak na zadaniu.
— Dawno mnie tam nie było, mam z Teroise do ustalenia kilka spraw. To rozsądny plan. — Skinęła głową. — Jeżeli tylko pozwolisz — przerwała sobie na parsknięcie śmiechem i zlustrowanie własnej aparycji surowym spojrzeniem — chciałabym się jednak przebrać. I spakować. Rzadko kiedy ktokolwiek nachodzi mnie tak wcześnie. A nawet jeżeli, to zazwyczaj się zapowiadają.

wtorek, 28 września 2021

What a wonderful world!


Michelle Leone Harwell | 20 lat, 07.07 | ♀ | Ethija | Weterynarz

✼✼✼

Miśka to dziecko szczęścia, które od pierwszych lat swojego życia otoczone było miłością i opieką najbliższych w Brittlebury, małej wsi gdzieś w Ethiji, która wydawała się dla niej być centrum wszechświata. Chłopczyca i rozrabiaka, była postrachem każdego podwórka, a za pomocą swojego kija potrafiła dać w kość niejednemu rówieśnikowi, nawet jeśli zgubiła przy tym ząb czy dwa. Sporym zaskoczeniem dla wszystkich było, jak dobry kontakt złapała z Leą, o rok młodszą, nieśmiałą dziewczynką przygarniętą przez jej rodziców. Obie szybko stały się jak rodzone siostry - nierozłączne mimo zupełnie różnych temperamentów, znają się na wylot i każda jest dla drugiej najlepszą przyjaciółką.
~
— Zobaczysz, będzie fajnie — Miśka wspięła się zwinnie na drzewo i zerwała kilka soczystych owoców. Jedną gruszkę bezceremonialnie wsadziła w zęby, a po śniadej skórze potoczyła się lepka strużka soku, która została zaraz wytarta w umorusany rękaw.
— Babcia będzie zła — spróbowała jeszcze raz Lea.
— Najpierw musiałaby się dowiedzieć.
— Dowie się — w głosie dziewczynki, wciąż wierzącej we wszechwiedzę dorosłych, pojawił się strach, który starsza z nich zbyła machnięciem ręki.
— Tylko jeśli się wygadasz.
Lea bez przekonania pokręciła głową i chyba chciała jeszcze zaprotestować, ale żółty pocisk już pędził i po kilku sekundach dosięgnął celu. Dziewczynka schowała się za gałęzie suto pokryte liśćmi, ale zdradził ją niemożliwy do powstrzymania chichot - owoc tak śmiesznie rozprysnął się na ramieniu Hektora! Zaatakowany zanurkował w domu, a Miśka prychnęła cicho, wyzywając chłopaka od tchórzy. Ten zaraz jednak wychylił się zza drzwi, dzierżąc w dłoni solidny kij. Lea czmychnęła za pień, a Miśka aż czknęła z uciechy i zeskoczyła zwinnie na ziemię, trzymając już w rękach własny oręż. Wydawała z siebie przy tym kolejne nieartykułowalne dźwięki wyrażające podekscytowanie.
Tego dnia straciła aż trzy mleczaki, ale za to przez kolejne dwa miesiące opowiadała każdemu - za każdym razem odpowiednio ubarwiając historię - jak to stłukła na kwaśne jabłko (a właściwie gruszkę) Hektora, chłopaka starszego aż o cztery lata.

✼✼✼

Pani weterynarz, która już od ładnych paru lat nie tyka mięsa i wzdryga się na samą myśl o zabiciu jakiegokolwiek żyjącego stworzenia. Żadne zwierzę w zasięgu jej wzroku nie wymiga się od jej zainteresowania, które okazuje nieraz nazbyt wylewnie - ot, taka przylepa. Fachu nauczyła się głównie dzięki dziadkowi, który od małego uczył wnuki podstaw zielarstwa, do którego Miśka wykazywała naturalny talent - mimo głodu wiedzy brakowało jej jednak cierpliwości, by wysiedzieć nad grubymi, zakurzonymi tomiskami, większość jej wiedzy pochodzi z praktyki, długo terminowała w rodzinnej wiosce u pewnego przemiłego pana, Josha.
~
Miśka z czułością poklepała jelonka między uszami i zabrała butelkę. Malec powoli odzyskiwał siły, wciąż jednak nie był w stanie zbyt długo utrzymać się o własnych siłach - patyczkowate nogi drżały, ilekroć próbował wstać, co jednak nie znaczy, że nie podejmował co chwilę tego wysiłku. Równie często prosił o kolejną porcję pokarmu, a dziewczyna ledwo była w stanie mu odmówić.
— Jak się przejesz, to dopiero będzie problem — wymruczała z czułością, siadając ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko stworzenia. Rozłożyła ramiona, zapraszając jelonka do siebie. Ten próbował skorzystać z zaproszenia, kończyny jednak znowu zawiodły - pyszczek wylądował na twardej posadzce, ciałko zaraz jednak znalazło się w miękkich, ciepłych ramionach, które wynagrodziły trud.
Dziewczyna spojrzała na korytarz. Przez uchylone drzwi dostrzegła sylwetkę siostry, która zakładała właśnie buty i próbowała przymocować kołczan.
— Jakbyśmy nie mogli najeść się groszkiem — skrzywiła się — a potem takie maleństwa tracą matki.
— Żaden szanujący się myśliwy nie poluje teraz na łanie — sucho odpowiedziała Lea, na jej twarzy zawitał jednak czuły uśmiech, gdy spojrzała na scenkę rozgrywającą się w pokoju. — A musimy mieć za co kupować dla niego mleko.
Miśka wystawiła jej tylko język i przystawiła ponownie butelkę do wygłodniałego pyszczka.
— Ale tylko troszkę — ostrzegła i poklepała go po brzuchu.

✼✼✼

Ma zasadniczo jedno wielkie marzenie - dostać się do uczelni w Defros, by tam zgłębiać tajniki biologii, a później - kto wie? - może rozwijać karierę w wielkim mieście. Na przeszkodzie stanęła jej tylko drobna niedogodność: Miśka nie jest w stanie płynnie czytać. Zna litery, te jednak zdają się ożywiać na kartkach i płatać jej figle, nie chcą stać w karnym, nieruchomym rządku. Dziewczyna całą swoją wiedzę zdobyła pod czujnym okiem dziadzia i Josha, jego równie sędziwego przyjaciela. Jednak mimo dość imponującego zaplecza wiedzy dziewczyny, która jak gąbka chłonie nowe informacje, przebrnięcie przez cienką książeczkę zajmuje jej wiele czasu, a jej niespokojny duch wcale nie pomaga.
Cóż, zdolna, ale leniwa.
~
Poród był trudny - cielak ustawił się tyłem, a krowa była już zmęczona i nawet jeśli młode by przeżyło, nie było pewne, czy i matka zdoła przetrwać trudy. Miśka czuła, jak szczypiący pot zalewa jej oczy, w końcu jednak zdołała chwycić cienkie nóżki i po dłuższym czasie łaciaty malec stał o własnych chwiejnych siłach, szukając źródła pokarmu.
— To też dobre życie — Josh poklepał krowę, sprawdzając, czy wszystko w porządku. Odchrząknął w końcu, a Miśka odetchnęła z ulgą, zgarniając z czoła niesforne kosmyki. — Pomagać ludziom można i tutaj. Defros cię zepsuje.
— Dobrze, że nie na odwrót — przytkała malcowi do pyska wiadro z mlekiem, by jego matka mogła chwilę odpocząć. — Tu mi się nudzi. Nie chcę już tu zostawać.
Staruszek spojrzał na nią kątem oka, świadomy prawdziwego powodu, dla którego dziewczyna postanowiła znów uparcie na swoim: tym razem nie chodziło jednak o zrobienie tarty zamiast bezy, ale o coś dużo, dużo większego.
— Ty zresztą też tam byłeś, a wróciłeś tylko dlatego, bo pani Lily zdecydowała się za ciebie wyjść, bez wykrętów. Mnie tu żadne romanse nie trzymają.
— W Defros mają dużo magów i znają zaklęcia na takie ruchliwe języki. W Tirie na pewno jest tak samo — urwał na chwilę, zaraz jednak podjął, gdy zobaczył, jak dziewczyna już otwiera usta. — A zerwanie to nie koniec świata.
Tym razem Miśka nic się nie odezwała. Energicznym ruchem otrzepała tylko ubranie ze słomy i upewniła się, że zwierzęta mają się w jak najlepszym porządku. Poznaczona bruzdami ręka energicznie klepnęła dziewczynę w plecy, aż poleciała do przodu.
— Ejże! — zielono oko błysnęło z irytacji, gdy ledwo co zdążyła odzyskać równowagę.
— Powodzenia.

✼✼✼✼✼✼

Autor arta: Djamila Knopf
Oddaję Miśkę w wasze ręce, proszę bardzo. Zapraszam cieplutko do wątków, to bardzo towarzyskie i wygadane dziewczę. Zezwalam też na używanie jej w opowiadaniach, w razie wątpliwości zapraszam do kontaktu.

Od Antaresa cd. Ayrenn

Antares siedział chwilę w milczeniu, próbując przetrawić to, co właśnie usłyszał.
„Chyba go do reszty popierdoliło!" ryknął mag, nie próbując nawet ukryć swego gniewu. Z resztą - czy ten drugi kiedykolwiek poczynił choć najmniejszy wysiłek, by ukryć lub zmitygować swe emocje? „Niech się w dupę cmoknie, nie będę zapierdalał doić jakichś krów, chyba ten niedogolony pajac upadł na łeb! Niech je sobie sam doi, do niczego więcej się nie nadaje!"
Perspektywa niezbyt zajmującej pracy, gdy tak naprawdę Antares miał co robić, nie podobała się też samemu rycerzowi. Nie mówił, że pomoc w zbieraniu zapasów jedzenia na zimę jest mało ważna, ale sam musiał przyznać, że można było przydzielić do tego inne osoby. Praca ta wymagała co prawda tężyzny fizycznej, którą Antares zdecydowanie dysponował, nie wymagała jednak ani umiejętności walki, ani posiadania rumaka bojowego, ani broni, ani ogólnie nie trzeba było być do tego rycerzem.
„Ten zielony ogr by się nadał - po tym jego nieprzytomnym uśmieszku widać, że rozumu ma jeszcze mniej, niż ty, parę w łapach ma, to by przynajmniej porobił coś pożytecznego i na miarę swoich możliwości."
Antares przez chwilę zastanawiał się, czy nie zwrócić temu drugiemu uwagi na to, że do pomocy dostali niewiastę, na co mag przecież tak gorąco liczył. Doszedł jednak do wniosku, że woli wysłuchiwać utyskiwań maga na wybory i decyzje Mistrza, niż potencjalnie niestosownych komentarzy pod adresem ledwo co poznanej podczas Parady Bogów Ayrenn. Ten drugi był pod tym względem niereformowalny.
— Wydaje mi się, że wszystko jasne — odpowiedział, gdy Mistrz spytał, czy są jeszcze jakieś pytania. Ciężko było mu ukryć w głosie rozczarowanie. — Obiecuję, że nie zawiodę.
Nie było opcji, żeby zwiódł. Zadanie było żałośnie proste i niewymagające. Ani Antares, ani mag, nie wiedzieli jednak, do czego ich to wszystko w końcu zaprowadzi. Gdy razem z Ayrenn opuszczali gabinet Mistrza, żadnemu z nich nie przyszło nawet na myśl by dłużej porozmawiać - Antares nie czuł się zbyt pewnie, by zaczynać rozmowę o ich mało wymagającym zadaniu, nie chciał też podważać autorytetu Mistrza, chociaż jego decyzje go rozczarowały. Umówili się jedynie, by spotkać się rankiem następnego dnia i cóż… mieć to z głowy jak najszybciej.


Następnego dnia, o świcie, Antares czekał na Ayrenn przed siedzibą Gildii. Siedział w siodle na grzbiecie Favellusa, zaś rumak jak zwykle rwał się już do działania, grzebiąc kopytem w ziemi i żując wędzidło. Chociaż do wioski nie było daleko, a i misja nie była wymagająca, to jednak mężczyzna postanowił wdziać kolczugę i przypasać miecz. Bez jednego i drugiego czuł się po prostu nagi, poza tym - wolał dmuchać na zimne i nie przynieść wstydu, gdyby jednak jakimś cudem coś się wydarzyło.
Zerkał co jakiś czas w kierunku stajni, spodziewając się, że Ayrenn przybędzie właśnie stamtąd, jakież więc było jego zdziwienie, gdy elfka pojawiła się od strony lasu. I jeszcze dosiadając nie normalnego konia, tylko wielkiego jelenia. Rosłe zwierzę przyciągało wzrok puszystą, rdzawo-brunatną sierścią w charakterystyczne cętki i rozłożystym, okazałym porożem. Pierwszym, co przyszło Antaresowi na myśl było to, jak taki jeleń musiał sprawdzać się w walce.
Nie zadał jednak żadnych pytań od razu. Przez pewien czas jechali w milczeniu - Antares popatrując co jakiś czas na jelenia, Ayrenn na Antaresa, jednak widać oboje byli dokładnie tak samo biegli w sztuce niezobowiązującej konwersacji z nieznajomymi.
— On umie walczyć? — spytał w końcu Antares, wyrywając elfkę z zamyślenia.
— Och, tak, potrafi. Głównie bodzie rogami — wyjaśniła.
Rycerz pokiwał głową.
— I jest pewnie szybszy od zwykłego konia.
Elfka zamyśliła się na chwilę.
— Jest szybki, ale czy szybszy od konia… Na pewno jest bardziej zwrotny. Dobrze sobie radzi w lesie, szczególnie wśród bezdroży.
— A nie jest ci trudno się utrzymać na grzbiecie? To znaczy - jelenie chyba więcej skaczą, a ty jedziesz na oklep…
Na twarz Ayrenn wypłynął lekki uśmiech.
— Nie, nie mam problemu, by utrzymać się na jego grzbiecie. Chociaż masz rację, jego szybszy krok to o wiele więcej skoków. Może czasem robi się ciężko, jak musimy czegoś unikać i dużo skręca.
— Nawet nie wiedziałem, że jelenia da się wyszkolić pod wierzch — przyznał rycerz.
Kobieta pokręciła głową.
— Nie, nie musiałam go szkolić. Potrafię się z nim po prostu porozumieć. Potrafię rozmawiać ze zwierzętami, a jeśli akurat się nie da, mogę przesłać mu swoje myśli telepatycznie.
„Czuj to, jakbyś ogarnął telepatię z Favellusem!" zainteresował się nagle mag. Antares zdziwił się trochę, że znów był to komentarz niedotyczący niewiasty.
Rycerz miał zadać kolejne pytanie, gdy sam Favellus parsknął głośno, rzucił łbem i strzelił ogonem, wyraźnie z czegoś niezadowolony.
— No nie bądź zazdrosny — Antares poklepał go po szyi. — Jeleni i tak nie można używać na turniejach. Chyba. — Mężczyzna znów zwrócił się do Ayrenn. — Jak dużo może unieść?

Od Serafina cd. Tassariona

Post zawiera treści o charakterze brutalnym

Od Lei cd. Antaresa

Przyjaciel. Narzeczona.
To były dobre słowa, pełne ciepła i przywołujące najlepsze uczucia, wspomnienia, o osobach przez nas kochanych. Kiedy je słyszałam, widziałam obraz moich bliskich, których zostawiłam w Brittlebury. Myślałam o Miśce i tym, jak tuż przed wyjazdem rozmawiałyśmy o tym, że Hektor zapewne lada dzień się jej oświadczy i wyczekiwałam listu, w którym mi o tym powie. O ludziach w gildii, których znałam przecież niezbyt długo, ale na których mogłam polegać.
Dlatego kiedy okazało się, że Jesper jest tą "straszliwą bestią", "karą dla Taewen", i w dodatku to Adam, uważany przez niego za przyjaciela, zgotował mu ten los, miałam nadzieję, że to tylko zły sen, że coś niefortunnie przekręciłam. Znachor nie tylko parał się czarną magią i rzucił klątwę na niewinnego człowieka, ale w dodatku zrobił to osobie, która mu ufała - i która zapewne, choćby w odległej przeszłości, i jemu była bliska.
Tylko dlaczego? Podejrzewałam, że coś wspólnego z tym mogła mieć Lily: zielarz patrzył na kobietę... cóż, jak na kobietę, nie jak na kogoś, kto chce pozbierać się po zaginięciu ukochanego. Przypomniałam sobie te wszystkie drobne gesty: złapanie za ramiona, czułe szepty, oczy uparcie wpatrzone w Lily. Zerknęłam znowu na stworzenie, które, gdy utraciło już swój bojowy zapał, mimo swoich rozmiarów stało się nagle dużo mniej przerażające, jego widok budził raczej współczucie niż grozę. Nie do końca proporcjonalny, niezgrabny, uwięziony w ciele stworzonym przez czyjeś złe intencje; który pozbawił życia wiele osób, w tym mieszkańców wioski, znanych mu zapewne od najmłodszych lat. Byłam zdeterminowana, by zrobić wszystko, aby przywrócić mu ludzką postać, równocześnie jednak zastanawiałam się, jak będzie potem wyglądać jego życie: wątpiłam, by prędko był w stanie wrócić do normalnego, spokojnego rytmu, o ile w ogóle. Najpierw jednak trzeba było cofnąć czar i miałam paskudne przeczucie, że skoro Evander był na tyle zdeterminowany, by zakląć przyjaciela, może być to trudne zadanie.
— Wiesz, dlaczego doszło do przemiany? — zapytałam w końcu, wkładając wiele wysiłku w to, by mój głos nie drżał. Pomagało skupienie się na konkretnym problemie: pytania jasne, wymagające potwierdzenia lub zaprzeczenia.
Stworzenie przez chwilę nie zareagowało, w końcu jednak potrząsnęło łbem, wydając z siebie bezgłośne nie. Uszy zahaczyły o listwie, kilka zielonych płatków opadło na sierść. Miałam przez chwilę chęć, by wspiąć się po którymś z drzew i ściągnąć je z pyska. ot, żeby mieć pewność, że coś jednak mogę dla niego zrobić. A może uspokoić własne sumienie, skoro jeszcze niedawno zastanawiałam się, w jaki sposób najlepiej byłoby zaatakować bestię i ją zabić.
Zerknęłam na Antaresa. Rycerz patrzył na istotę badawczo, ostrożnie, jakby wciąż był gotowy odeprzeć atak. Próbowałam dać mu znać, że powinniśmy już powoli iść - nie mogliśmy wiele więcej dowiedzieć się z rozmowy z Jesperem, nawet jeśli nie byłam pewna, czy w porządku będzie zostawiać go samego. Ale gdybyśmy teraz przyprowadzili go do miasta, wybuchłaby panika.
— Czy zawsze jesteś sobą?
Parsknęłam, zaskoczona tym, co usłyszałam - może i z początku chciał nas zaatakować, można to było jednak zrzucić na karb tego, że dotąd tyle grup próbowało go zabić. Istota zmarszczyła pysk, jakby zirytowana pytaniem Antaresa. Zaraz jednak znów przecząco potrząsnął łbem - nie zdenerwował się na rycerza, tylko na siebie. Wciąż i wciąż drobił pazurami w ziemi, co wcześniej zignorowałam: instynkt drapieżnika kłócił się z człowieczeństwem. Kazał mu polować, zatem nawet jeśli teraz "rozmawialiśmy", należało mieć się na baczności.
Przemiana wciąż trwała. Adam mógł przewidzieć, że będzie problem z zabiciem tak monstrualnej bestii i zapewne nie poprzestał tylko na zmianie postaci Jespera, ale ingerował również w psychikę. Tej jednak nie dało się zmienić równie łatwo, co ciała, wymagało to czasu. Co nie znaczy, że nie nastąpi nigdy. Ostrożnie podniosłam łuk i kołczan, przytoczyłam je sobie z powrotem, z ulgą witając z powrotem dobrze znany ciężar, Jesper tylko śledził mnie wzrokiem.
— Wrócimy teraz do miasta — zaczęłam — i tam postaramy się znaleźć sposób, żeby cię uratować, więc poczekaj jeszcze trochę.
— Porozmawiamy z burmistrzem, żeby nie wysyłał więcej grup, by polowały na bestię — dodał Antares i na chwilę zawiesił głos. — Lily wciąż ma nadzieję, że wrócisz.
— Dalej wierzy, że jesteś gdzieś tam w lesie — uśmiechnęłam się. — Bardzo cię kocha i robi wszystko, co może.  Z Adamem... też porozmawiamy. Więc trzymaj się i... i nie trać nadziei.
Nie dodałam, że z każdym z nich rozmowa będzie miała zupełnie inny charakter. Bolesny supeł zaciskał się już w moim żołądku i nie byłam pewna, która wizja martwi mnie bardziej - powiedzenie Lily, że jej ukochany wprawdzie żyje, ale został przemieniony w bestię, czy Adamowi, że wiemy, co zrobił. Tym bardziej, że trudno było przewidzieć jego reakcję - skoro mógł korzystać z tak silnej magii, czy nie spróbuje nas jakoś uciszyć?
Jesper znów ożywił się, słysząc dobrze mu znane imiona, zwłaszcza ukochanej. W wielkich oczach coś błysnęło: może łza, może promyk słońca? i powiedział, prawie się przy tym uśmiechając:
— I... ę... u... ę.
Dziękuję.
Ruszyliśmy z powrotem w las, długo jeszcze odprowadzani echem kroków i trzasków gałęzi wydawanych przez przemienionego Jespera. Znów szybkim krokiem, by możliwie wcześniej dotrzeć do domu burmistrza.
— Myślisz, że nam uwierzy? — spytałam. Zdążyłam polubić tego człowieka, zatroskanego o losy mieszkańców, ale przecież właśnie szliśmy mu powiedzieć, że jeden z nich, w dodatku cieszący się ogromnym autorytetem, jest przestępcą. —Nie mamy żadnych konkretnych dowodów.
— Przekonamy się. Póki co musimy z nim porozmawiać, przedstawić, co ustaliliśmy. Działamy przez gildię i nie mielibyśmy zbytnich korzyści z takiego kłamstwa.
Skinęłam głową. Cóż, musieliśmy przynajmniej spróbować. Byłam zresztą przekonana, że nawet jeśli nam nie uwierzy, zrobimy, co trzeba i pomożemy Jesperowi. Ani ja, ani z pewnością Antares nie braliśmy teraz pod uwagę możliwości, by wrócić po prostu do Tirie.
— Była kiedyś taka podobna opowieść — zaczęłam, przypominając sobie dzień, kiedy usłyszałam ją po raz pierwszy od babci. Powrót pamięcią do tamtych chwil zawsze dodawał mi otuchy, podobnie jak teraz, i chciałam się tym podzielić z rycerzem. — Dwóch chłopców starało się o rękę ich przyjaciółki z dzieciństwa i dwójka bogów założyła się, który z nich wygra. Potajemnie pomagali potem swoim faworytom, a oni zaczęli robić później naprawdę straszne rzeczy, jeden z nich nawet uknuł spisek, w wyniku którego drugi, ten dobry, został osądzony i zabity. Oczywiście, historia ma szczęśliwe zakończenie, trafił do krainy umarłych i przekonał pokonał tamtego boga, który postawił na jego rywala. My z żadnym bogiem nie musimy walczyć... także też mocno wierzę, że wszystko się ułoży.
Słońce zdążyło już przemierzyć znaczną część horyzontu - spędziliśmy w lesie więcej czasu, niż sądziłam, niemniej uzyskaliśmy wiele odpowiedzi. I zbliżał się czas, byśmy je wykorzystali.

< Antares? >

Od Inanny CD. Hotaru

Inanna zrobiła krok w przód, zaraz zrobiła i kolejny, zbliżając się z wolna do niedużego worka, który to ułożyła przed ich swoistą sceną, chcąc się przekonać, czy niedawny występ jakkolwiek skłonił okoliczną ludność do wsparcia dwóch, biednych dziewuszek, pragnących zaledwie zarobić kilka monet na dobry, sycący obiad. Śniade ustka wykrzywiły się w szerokim uśmiechu, paluszki zacisnęły na szarym materiale sakiewki, a bardka potrząsnęła nią leciutko. Dźwięk obijających się o siebie blaszek rozniósł się po okolicy, muskając przyjemnie uszka Hotaru, jak i samej Inanny, która zwinnie podniosła się z szarej kostki, w niebywałym rozradowaniu zbliżając się w stronę tancerki. Chichot wyrwał się z dziewczęcej krtani, bardka podskoczyła w miejscu.
— Patrz, Hotaru, patrz! Na kilka obiadów spokojnie starczy — odparła w stronę ciemnowłosej kobiety, z wyraźną w głosie ekscytacją. W końcu ich próba zarobku na ulicy nie okazała się zupełną klapą, w końcu na jedzenie mogło im już spokojnie starczyć, a o reszcie mogły pomyśleć nieco później. Wystarczyło jednak kilka jeszcze tylko tego typu wystąpień, by mogły sobie pozwolić na pokój w jakiej karczmie i bezpieczny powrót do Tirie. Inanna kiwnęła leciutko głową.
— Cóż to był za doskonały występ, Hotaru! — Sakiewka wylądowała przy skórzanym pasie, dłonie bardki złapały za te ciemnowłosej. Podskakując w miejscu, kręcąc się wokół. — Tak pięknie tańczyłaś, no przecudownie. A co to były za czary ze zmieniającymi się strojami, co? Bo to jakieś czary w końcu musiały być, oj tak, tak. Nieraz się z ulicznymi iluzjonistami grało, grało i śpiewało, a żaden jeszcze takiej sztuczki nie zdołał na mych oczach wykręcić. Swoje przeżyłam, swoje świata zwiedziłam. I już, kiedy myślałam, że nic mnie nie zaskoczy, nagle zaczynasz tańczyć — puściła wreszcie blade rączki Hotaru, odskoczyła na bok, tym samym kończąc swój drobny, radosny układ — i takie się dziwy dzieją. Niesamowite, po prostu nie-sa-mo-wi-te.
Słońce chyliło się ku zachodowi, barwiąc niebo swą krwawą czerwienią, plotąc witraże z fioletów i pomarańczy, ostatkiem sił błyszcząc oraz lśniąc, smugami dogasających świateł dekorując miejski bruk. Jego promienie odbiły się od złotego oka, tak samo błyskającego w zapadających z wolna ciemnościach. Jednak uśmiech jasnowłosej wydawał się wszelakie cienie od siebie odstraszać, odciągać na boki, byleby ich czarne łapska nie tknęły jej osoby, nie tknęły sylwety stojącej zaraz obok Hotaru, czy całego, znalezionego przez nie skweru, małego, bo małego, ale chociaż swojego. I nawet przemierzający ulice latarnik oraz dzierżone przez niego ognie pochodni nie były w stanie równać się z rozpromienieniem młodej, jasnowłosej bardki.
Lecz w całym tym szczęściu, w ulotnym cieple tej chwili, ni złote oczka, a ni te ciemne, brązowe, nie dostrzegły zbliżających się ku im sylwetek, niknących gdzieś w cieniach pobliskiej uliczki. Kroki rozbrzmiały za kobiecymi sylwetami, choć te zbytnio się nimi nie zainteresowały, biorąc je za te, należące do kolejnych, wieczornych przechodniów. I nim którakolwiek z nich zdołała się zorientować, kto taki czai się za ich plecami, Inanna poczuła wokół tali czyiś mocny uścisk, niechciany i obcy. Nagły cień paniki przemknął przez złote dziewczęcia spojrzenie, wzrok sięgnął w ostatniej chwili Hotaru, również przez nieznajomych zaatakowaną, próbującą uwolnić się z objęć nieprzyjaciela. Na nic jednak były szarpaniny, czy próby wołania o pomoc, kiedy dwójka rzezimieszków siłę dwóch dziewuszek przewyższała przynajmniej dwukrotnie, a męska dłoń znalazła się na ustach, sprawnie jakiekolwiek krzyki głusząc.
Złapała za rękę mężczyzny, próbując ją zepchnąć, pozbyć się jej dotyku, by jak najszybciej dostać się do Hotaru bądź swej lutni, leżącej teraz na skraju drogi, a której uderzenie mogło położyć ich obu. Na nic jednak były starania bardki, kiedy w kolejnej chwili materiał szmacianej torby zasłonił jej widok, więżąc złote spojrzenie w głuchych, dusznych ciemnościach. A następnie dudniący w czaszce ból i sen – ale nie odprężający i na pewno nie przyjemny.