Art: Vioriie
Nie mam żadnych problemów z wykorzystywaniem Ophelii w innych opowiadaniach, chętnie jednak usłyszę, jeśli coś takiego miałoby miejsce!
James generalnie nic do zwierząt w szczególności nie miał, tak przynajmniej sam sobie twierdził. Hodował psy, bardziej w perspektywie takiej, że na wsi wszyscy te biedne psiska hodowali, a czymś pilnować dworu było trzeba. Pierwszy lepszy system antywłamaniowy zaprojektowany przez najwybitniejszych magusów potrafił się wyczłapać i potknąć przy byle wiewiórce czy służącej, która trafiła poza normalną trasę swoich codziennych przebieżek z i do pralni, włączając przeraźliwy skowyt wzmocnionego celnym zaklęciem krzyku, mającego unieruchomić potencjalnego rzezimieszka.
Systemowi nie ujmując, służka została uruchomiona i ze śpiączki ją z trzy dni dobre wybudzali, zanim wyszła prawda jednoznaczna, że słyszeć dziewuchna to już nigdy nie będzie. Temu zamknęli wtedy cały ten ambaras dożywotnią pensją nawet bez pracy, a biedna wieśniaczka tylko poprosiła w dodatku, coby nadal mogła prać w spokoju, bo jej wygodnie było u Hopecraftów pracować. Z zapewnieniem wiktu i opierunku do całkiem wysokiej wypłaty wydawało się to pracą dużo przyjemniejszą niż typowa, rolnicza dola kobiety z tamtych okolic.
W każdym razie system usunęli, pojawiły się psy. Stadko zadbanych niechciajek, toteż wynajęli kilku nowych specjalistów i treserów, żeby żadne nawet nie myślało w stronę pańskich dzieci zębiskami kłapnąć. A była to zgraja psisk dużych i małych, ciężkich i lekkich, puchatych i szorstkiego włosia, które sobie upodobały dworskie włości. Większość część życia spędzały na dworze, strzegąc pilnie ogródka, ale uczestniczyły też w polowaniach na bażanty i listy czy wylegiwały się w wolnej chwili przed kominkiem w głównym salonie, dotrzymując towarzystwa właścicielom.
Wtedy pojawiła się myśl, że powinny się pojawić i koty, ale żaden czas właściwy się temu nie znalazł. Psiska ich zbytnio nie tolerowały, a prawie zagryzły te, które służba przyniosła, żeby myszy ze strychu wytępić. Kocie ogonki uratował tylko refleks ich właścicieli, gdyż czteronożne stworzenia zdążyły wdrapać się na wysokie meble, zanim dosięgnęły je ostre kły.
Za to w Gildii James się w kotach ukochał. Psów było zdecydowanie mniej, za to przysiągłby, że na każdym kroku natykał się na nowego sierściucha, z jeszcze milszym do głaskania futerkiem. Pochłonięty przez własną, postępującą kocichną obsesję prawdziwie żałował, że poczuć je może co najwyżej przez materiał skórzanych rękawiczek. I może z tego powodu znalazł się pod drzwiami jednego z gabinetów, trzymając w dłoniach koszyk wypełniony stadem mruczących kociąt. Znalazł je wcześniej wszystkie mokre, biedne i zziębnięte, wsadzone do zawiązanego na ciężki sznur worka i zostawionego w okolicach brzegu rzeki. Plan był prosty, wejść, przywitać się i zapytać z ładnym uśmiechem, co on, kurna, ma teraz z tymi kociątkami zrobić, przy najlepszym wariancie nawet bez cienia paniki w głosie. Przy najlepszym, bo James na kotach się cholernie nie znał i poza usłużnym głaskaniem, gdy jakiś kocur gildyjny zasiadł mu na kolanach, to za bardzo nawet nie wiedział, co im do jedzenia dać. Mleko? Mięso? Ratunku?
Ktosiek, bo ja potrzebuję tych kocich wątków, z ręką na sercu.
Jamesa nigdy Soria zbytnio nie porwała. Nie mógł zaprzeczyć miastu niesamowitego piękna, wynikającego z użycia drogocennego kruszcu, który dodatkowo uwydatniał wszystkie atuty majestatycznej architektury, ale... To wszystko było liche. Co prawdą być, toć strojne, majętne i pokaźne, jednakże przy tym próżne i obłudne w swojej postawie. Mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że nagannie przenosił swoje własne, indywidualne odczucia na wspomnienia związane z miastem, a to przecież całkowicie nie po dżentelmeńsku, nie mógł się jednak wobec tego mimowolnego przykurczu powstrzymać.
To właśnie w Sorii pierwszy raz dał złamać swoje serce, wiążąc je w fałszywym, pozłacanym marmurze, który do teraz traktował jako znaczną część powodów swojej nadmiernej fascynacji wszelkiego rodzaju kamieniami. Oczywiście, kamienie szlachetne niosły swoją postacią dużo znamienitszą formę, podatną działaniu magii, temu powszechnie używano je, chociażby, do wróżb. Jednak ten marmur, niby budowlany chryzolit, świadczący jednocześnie i o bogactwie jego właściciela, jak i postępującym ubóstwie, nadawał się miastu jak karbonat rzucany na grób zmarłego, żeby towarzyszył mu w poza życiowej niedoli.
Czyli jak w imię przyzwyczajeń, niemających wielkiego znaczenia. W dodatku, jak wszystko istniejące głównie wyłącznie w kulturze demagitów, to i tam niosło to obrzydliwe, parszywe poczucie uwięzi, trzymającej ofiarę nawet po jej śmierci. James przekonał się w końcu o tym na własnych oczach, dostrzegając ślady pazurów na drogich, drewnianych trumnach. Do tej pory śniło się mu po nocach męczące skowycie szaleńców, których pragnień nie były w stanie ukoić nawet najcudowniejsze szafiry, ani dedykowane umierającym w imię lepszego jutra rubiny.
Choćby dlatego mężczyzna z niepokojem przyglądał się trzymanemu w dłoniach zaproszeniu. Doskonale wiedział, że Soria od dłuższego czasu stanowiła wylęgarnię wszelkich głupot, które z wierzchu lśniły równie piękne jak mury stolicy. Mimo tego dzielnie stawił się na jednym z tygodniowych spotkań towarzyskich, urządzanych w siedzibie jednego z majętnych, tutejszych lordów, określanego z politowaniem "mecenasem sztuki". Lord Harvord jako wielbiciel sztuki wszelkiej, a zwłaszcza tej paskudnie kiczowatej, zawsze spraszał do siebie absurdalną listę artystów, próbując wybić potencjalne źródło dobrej korony pośród wyższych sfer. Przyjmował przy tym na salonach sporawe grono gawiedzi o pokaźnej kieszeni, nieco głównych diw, popularnych w kraju i te swoje brzydkie kaczątka, które wciskał uparcie światu na pokuszenie.
James na przyjęciach bywał w ramach bycia estetą i filantropem. Od czasu do czasu przerzucał jedno z fundowanych stypendiów naukowych na formę artystyczną, jeżeli jakiś talent szczególnie wpadł mu w oko, ale zmysł miał do tego niezbyt tęgi i nieco oporny. Nie w obliczu samej sztuki, broń wszystkie cnotliwości, ale faktu, że nawet wychowany w duchu perfekcjonizmu James od czasu do czasu wodził wzrokiem za skrzętnie rozebranymi artystami. Był w końcu wyłącznie człowiekiem, no, czarodziejem, a tak odsłonięte biodro czy ładnie wyrzeźbione ramiona wołały o reakcję nawet trudniejszej duszy zakonników. Tak przynajmniej mężczyzna sobie wmawiał, wkraczając do ładnie przystrojonej sali, ubrany w biały komplet wyszywany złotą nicą, współgrającą z jego jasną karnacją. Włosy, żeby bardziej niż zwykle nie przeszkadzały, związał w luźny ogon z tyłu głowy i z myślą, że był to całkiem dobry pomysł, gdy złote pasma nie zawadzały mu widoku, ruszył na salony.
Miał wrażenie, jakby ktoś coś mówił. Jednak było to na tyle niewyraźne, że nie mógł wywnioskować, kto to był i jakie słowa wychodziły z jego ust. Jedyne co był w stanie stwierdzić to to, że otaczała go ciemność. Do tego powoli zaczynał odczuwać wzrastający ból głowy. Musiała minąć chwila zanim udało mu się rozpoznać, że ktoś wołał jego imię. Wtedy to postanowił spróbować otworzyć oczy. W tym momencie wydawało mu się to nie lada wyzwaniem. Pierwsza próba nie przyniosła żadnego skutku. Jednak po kilku kolejnych w końcu mu się udało. Na początku przestraszył się, że coś było nie tak z jego wzrokiem, ponieważ nadal otaczała go ciemność. Dopiero po chwili gdy zauważył zarys dobrze mu znanej osoby, zrozumiał, że po prostu jest noc. Na szczęście z jego oczami było raczej wszystko w porządku.
- Will?! - usłyszał ponownie. Teraz już mógł śmiało powiedzieć, że wiedział, kto był osobą, która go wołała. Antares.
- Co… aghhh… moja głowa - jęknął, kiedy ból z tyłu głowy przybrał na sile.
Spróbował usiąść, dopiero teraz orientując się, że leżał na jakiejś ławce. Od razu poczuł, jak rycerz asekurując go, pomógł mu w owej czynności.
- Wszystko w porządku?
- Tak jakby… Głowa mnie boli, ale chyba raczej to nic bardzo poważnego, bo nie mam innych objawów - wysilił się na odpowiedzenie dłuższym zdaniem, mimo że jedyne na co miał ochotę to z powrotem położyć się i usnąć, aby nie czuć bólu.
Zaraz jednak przypomniał sobie o tym, że powierzono mu misję, że spotkał się z dawnymi przyjaciółmi. Wiedział, że zaraz wydarzy się coś złego i po prostu nie mógł siedzieć bezczynnie. Podniósł się gwałtownie, przez co na chwilę stracił równowagę, ale dzięki szybkiej reakcji Antaresa, nie upadł na ziemię.
- Dziękuję - wymamrotał, stając o własnych siłach.
- Może nie powinieneś jeszcze się podnosić?
- Nieważne jak ja się czuję. Najważniejsze aktualnie jest powstrzymanie Kristy i Ariela. Nie możemy ich nie doceniać. Gdy znałem ich jeszcze w akademii, dało się od razu zauważyć, że oboje są cholernie inteligentni. Zrobienie czegoś po cichu i tak aby żaden ślad nie kierował na nich, nie byłby dla nich żadnym problemem. Jedyny powód dlaczego wiemy o ich obecności tutaj, to fakt, że rozpoznali mnie i chcieli pozbyć z obrazka. Musimy dowiedzieć się co dokładnie planują i spróbować zapobiec temu. Później zajmiemy się pomniejszymi sprawami jak moje samopoczucie - od razu zaczął powoli iść przed siebie, rozglądając się wokół z nadzieją, że nie odpłynął na jakiś długi czas i rodzeństwo znajdowało się jeszcze gdzieś w pobliżu, z nadzieją, że uda mu się zapobiec temu, co mogli planować.
Momentalnie schował się za rogiem, chwytając przy tym Antaresa, aby zrobił to samo, gdy z daleka zauważył zarys dwóch sylwetek. Podejrzewał, że byli to Kristy i Ariel. Spojrzał na rycerza i przyłożył palec do ust na znak, aby byli cicho. Lekko wychylił się, by mieć pewność, czy słusznie obstawiał. Dopiero teraz jak byli trochę bliżej zauważył, że to naprawdę byli oni. Jednak nie byli sami. Ariel trzymał kogoś w swoich ramionach. Jakąś kobietę. Przez głowę Williama przechodziło tysiące myśli. Musiał szybko działać, a to, że wiedział, że rodzeństwo było tak inteligentne jak on, a nawet bardziej, bo jakby nie patrzyć na to, niestety zazwyczaj dostawali lepsze oceny od niego i plasowali się wyżej w “rankingu”, wcale mu nie pomagało. Atak z zaskoczenia? Mogą mieć broń, a do tego jakby Ariel upuścił osobę, to nic nie gwarantowało im, że wszystko z ową osobą będzie w porządku. Obserwowanie z ukrycia? Nie znał ich planu, co jeżeli planowali odejść gdzieś na ubocze i potem zabić dziewczynę? Nie mógł ryzykować. W aktualnym momencie jedyne na co mógł wpaść, to to, aby ujawnić się i spróbować negocjować. Rodzeństwo zbliżało się coraz bardziej, tym samym czas na decyzje upływał coraz szybciej. Nie mógł dłużej zwlekać. Postanowił spróbować negocjować. Może jakoś uda mu się dotrzeć do nich. Wyszedł zza ściany. Czuł na sobie skonfundowany wzrok rycerza. Jednak nie zamierzał nic mówić. Nie chciał zmuszać go do niczego. To co robił mogło być ryzykowne, bo wychodził do “przestępców” nieuzbrojony i nie chciał na siłę wciągać w to Antaresa. Do tego to byli jego dawni przyjaciele. Sprawa była przez to jeszcze bardziej skomplikowana.
- Chcę porozmawiać! - uniósł szybko ręce, widząc jak rodzeństwo po zobaczeniu go, od razu ustawiło się w pozycji obronnej. W dłoni Kristy już lśnił sztylet. Z tyłu słyszał kroki dochodzącego do niego rycerza.
- A mówiłem ci, że trzeba było podać mu jeszcze coś, aby na pewno się nie obudził, a przede wszystkim zabrać go gdzieś gdzie nikt nie znalazłby go przez najbliższe kilka godzin - warknął Ariel na siostrę. - Teraz, jak widać, mamy komplikacje.
- Spokojnie. Nic czego nie dałoby się załatwić - na ustach Kristy pojawił się uśmiech. - Jakby nie patrzeć, mamy Sonye. A skoro oni przyszli tutaj z powodu gróźb. to zapewne zależy im na jej życiu. Szkoda by było jakby tak młoda osóbka, w dzień swego ślubu, wykrwawiła się tutaj i więcej nie otworzyła oczu - Twarz kobiety spoważniała, a w czasie, kiedy mówiła, zdążyła chwycić nieprzytomną pannę młodą za włosy i przyłożyć jej sztylet do gardła. - A teraz grzecznie posłuchajcie. W szczególności ty Williamie. Damy wam ultimatum, dość proste. Albo idziesz z nami z własnej woli i wtedy Sonya będzie cała i bezpieczna albo nie zrobisz tego, ale wtedy ostrze zagłębi się w jej skórze, a ona wyda swój ostatni oddech.
- Jeszcze możemy wszystko odkręcić. Wy oddacie nam Sonye, a my pozwolimy odejść wam i nikomu o was nie wspomnimy. Byliśmy przyjaciółmi kiedyś i dlatego nie chciałbym, aby komukolwiek tutaj stała się krzywda. Obie strony wygrają - bibliotekarz starał się załatwić jakoś sprawę w ugodowy sposób, chociaż wiedział, że był raczej na przegranej pozycji. Liczył, że może odniesienie do przyjaźni coś da, chociaż niewielkie szanse na to były. Nie mylił się.
- Jakbyśmy chcieli oddać ją to już dawno by nas tu nie było. A teraz wybieraj. Zaczynam tracić cierpliwość - przycisnęła mocniej ostrze do szyi dziewczyny, tak, że powstała niewielka rana, z której powoli zaczęła płynąć krew.
- Czekaj! - szybko zawołał widząc, że sytuacja się pogarsza. - Pójdę z wami! Ale pod jednym warunkiem. Sonyi nie spadnie włos z głowy. Żadnych więcej ran. Jak już musicie krzywdzić, to zróbcie to ze mną. Ją zostawcie w spokoju - zrobił krok do przodu. Czuł na sobie wzrok rycerza, dlatego szybko odwrócił głowę w jego stronę i uśmiechnął się słabo. - Przepraszam, że zostałeś w to wplątany - powiedział, a po chwili dodał szeptem. - Nie martw się. Jakoś dam sobie radę. Znam ich. Nie mogę pozwolić, aby dziewczynie coś się stało.
- Szepcie dalej, a to ja stracę cierpliwość. A wiedzcie, że nie chcecie tego - usłyszał nagle ostry głos Ariela. Momentalnie zapadła cisza.
- No. To skoro koniec konspiracji, to powiem tak. Niech ci będzie. Nie zrobię krzywdy dziewczynie, jak pójdziesz z nami. Chociaż szkoda, że zabierasz mi tym samym zabawę - Kristy odsunęła lekko sztylet, ale nadal znajdował się dość blisko nieprzytomnej, aby mieć swego rodzaju zabezpieczenie, że gildyjczycy nie wywiną jakiegoś numeru.
William ostrożnie podszedł do rodzeństwa, cały czas z uniesionymi rękami w górze na znak, że nie zerwie umowy i nie zrobi niczego niespodziewanego. Kiedy tylko znalazł się obok byłej przyjaciółki, ta szybko związała mu je z tyłu. Nawet nie zauważył kiedy zdążyła wyciągnąć linę. W czasie ich “rozłąki” stała się o wiele zwinniejsza niż kiedyś. Odwrócił się jeszcze raz w stronę Antaresa i niemo wypowiedział “Do zobaczenia”, krzywo się uśmiechając, a następnie udał się wraz z Kristy i Arielem tylko w im znanym kierunku.
Antares?