Michelle od razu polubiła Rirvulird -
tylko nieco większe od jej Brittlebury, również leżące na uboczu,
zbłąkana kropka gdzieś na wielkiej mapie świata. Ostatnie większe miasto
minęli już dłuższy czas temu, przejeżdżali na zmianę przez wiejskie
zabudowania, lasy lub ogołocone pola - senny, dobrze znany kobiecie
krajobraz, który pod pozorem spokoju krył w sobie przecież tyle życia.
Nad i pod tą burą warstwą gnijących liści i wilgotnej ziemi trwały
przecież wzmożone prace. Zwierzęta gromadziły zapasy, na ich oczach
zieleń przechodziła w całą paletę ciepłych odcieni, od złoto po
szkarłat. Michelle nie była typem osoby, który lubi milczeć i w ciszy
kontemplować piękno przyrody czy tajemnice świata i zagwozdki
egzystencji, ale nawet ona w ostatnich dniach często pogrążała się w
zadumie i oddychała w rytm opadających z wolna liści, wdzięcznie
kołyszących się na wietrze w tych ostatnich chwilach przed dotknięciem
ziemi, przed ostatecznym pożegnaniem z obumierającą gałęzią, która za
kilka miesięcy wyda nowy pąk.
Przez
dużą część drogi, rzecz jasna, trajkotała radośnie. Ożywiała się z każdą
mijaną sarną, reagowała, gdy zachowanie koni odbiegało od normy w choć
minimalnym stopniu, dużo też jednak słuchała astrologa, choć dziwił ją
czasem jego staranny styl wypowiedzi. Nawet jeśli więcej cierpliwości i spokoju wykazywała w stronę zwierząt, do ludzi czuła wiele sympatii.
Niekoniecznie zręcznie to okazywała, ale przez ten czas zdążyła polubić
hrabiego i odliczała niemal każdy krok, który ich zbliżał do wykonania
misji, do uratowania zwierząt i zapewnienia im transportu do ich
śnieżnej ojczyzny.
Dlatego
zerkała z ciekawością na burmistrza Rirvulird. Przyjął ich serdecznie,
choć skromnie, czego się jednak spodziewali po tak niewielkim
miasteczku, w dodatku trapionym od pewnego czasu bardzo niecodziennym
problemem. Zastanawiało ją również, jak na nich zareaguje - na nieco za
wysoką, za ruchliwą kobietę, na mężczyznę dużo bardziej wyważonego
i na pierwszy rzut oka wyglądającego na arystokratę. Przedstawili się,
jednak nawet jeśli burmistrz domyślił się wysokiej pozycji rodu Mattii,
najwyraźniej nie znał samej rodziny D'Arienzo. Kiedy Lea zapoznała nieco
siostrę z osobą, z którą czekała ją misja, ona również była tym
zaskoczona - nie spodziewała się w gildii hrabiego, a i w jego
zachowaniu po ich pierwszym spotkaniu nie było absolutnie niczego, co
Miśka zakładała sobie, że jest w każdej osobie o takim stężeniu
błękitnej krwi w organizmie, co przyjęła z pewnym rozczarowaniem po zrujnowaniu stereotypu,
zmieniającym się jednak po chwili w pełen ulgi oddech i szeroki uśmiech.
—
Proszę się rozgościć — kobieta bez zastanowienia klepnęła ciężko na
krzesło, a sterane życiem drewno zaskrzypiało złowieszczo. Spojrzała na
jego chybotliwe nogi z pewnym powątpiewaniem, ale nic nie wskazywało na
to, by miało się zadziać coś gorszego niż owe jęki. Mattia wykazał się
już większą rozwagą - i być może mniejszą wagą, ale tę myśl kobieta
zbyła zaraz prychnięciem - i wyprostował się, uważając, by nie
nadwyrężyć konstrukcji bardziej, niż było to konieczne.
—
Są twardsze, niż na to wyglądają — podjął burmistrz. — Podobnie jak
ludzie tutaj, nawet jeśli obecna sytuacja daje im w kość. Przepraszam
was... państwa, że tak zaczynam od razu ten przykry temat, ale zbliża
się zima, a przygotowanie się na nią jest znacznie utrudnione w obecnej
sytuacji.
— Doskonale to rozumiemy —
astrolog splótł dłonie, skinął głową w stronę mężczyzny. — Chcielibyśmy
zatem prosić o więcej szczegółów odnośnie misji. Czy wiadomo już coś
więcej na temat powodów pojawienia się tych zwierząt od czasu wysłania
wiadomości do gildii? Stało się może coś jeszcze?
—
Całe szczęście, tylko zwierzęta. Jest ich może więcej, ale pogoda w
normie, bośmy się już bali, że i śnieg one przyniosą. Starucha nasza
gadała, że to kataklizm, że one idą, bo i wielki lód się zbliża, ale jak
go nie było, tak nie ma, a im tu chyba gorąco jest, chociaż my tu już
kapoty z szafy powoli wyjmujemy. Niektórzy to bąkają, że miasteczko by
się mogło nieźle wzbogacić na takich zwierzętach, jakby mięso sprzedać
czy futra z nich zrobić, a i mieszkańcy by tak nie marzli, bo srogie te
zimy u nas, ale to tak nie wypada trochę... — zaczerpnął w końcu oddech i zmarszczył brwi, jakby ganiał samego siebie. — Staram się ich temperować, oczywiście, no bo kto wie, kie licho za tym stoi, ale...
—
Chcą kłusować? — brwi Michelle podjechały gwałtownie w górę, nawet
jeśli kobieta rozmawiała wcześniej z astrologiem, że podobne sytuacje
mogą mieć miejsce. — Absolutnie. Zrobimy wszystko, by mogły jak
najszybciej wrócić do domu.
— Oczywiście, oczywiście — burmistrz uniósł dłoń. —
Ale wie pani, śmielsze się robią, wyjadają ludziom zapasy, zabijają
żywy inwentarz, kto wie, czy któreś w końcu i człowieka nie zaatakuje.
Zima to dla nas ciężki czas, każdy musi sobie radzić, a takiego czegoś
to się nikt nie spodziewał...
🐻