niedziela, 31 października 2021

Od Michelle cd. Mattii

Michelle od razu polubiła Rirvulird - tylko nieco większe od jej Brittlebury, również leżące na uboczu, zbłąkana kropka gdzieś na wielkiej mapie świata. Ostatnie większe miasto minęli już dłuższy czas temu, przejeżdżali na zmianę przez wiejskie zabudowania, lasy lub ogołocone pola - senny, dobrze znany kobiecie krajobraz, który pod pozorem spokoju krył w sobie przecież tyle życia. Nad i pod tą burą warstwą gnijących liści i wilgotnej ziemi trwały przecież wzmożone prace. Zwierzęta gromadziły zapasy, na ich oczach zieleń przechodziła w całą paletę ciepłych odcieni, od złoto po szkarłat. Michelle nie była typem osoby, który lubi milczeć i w ciszy kontemplować piękno przyrody czy tajemnice świata i zagwozdki egzystencji, ale nawet ona w ostatnich dniach często pogrążała się w zadumie i oddychała w rytm opadających z wolna liści, wdzięcznie kołyszących się na wietrze w tych ostatnich chwilach przed dotknięciem ziemi, przed ostatecznym pożegnaniem z obumierającą gałęzią, która za kilka miesięcy wyda nowy pąk.
Przez dużą część drogi, rzecz jasna, trajkotała radośnie. Ożywiała się z każdą mijaną sarną, reagowała, gdy zachowanie koni odbiegało od normy w choć minimalnym stopniu, dużo też jednak słuchała astrologa, choć dziwił ją czasem jego staranny styl wypowiedzi. Nawet jeśli więcej cierpliwości i spokoju wykazywała w stronę zwierząt, do ludzi czuła wiele sympatii. Niekoniecznie zręcznie to okazywała, ale przez ten czas zdążyła polubić hrabiego i odliczała niemal każdy krok, który ich zbliżał do wykonania misji, do uratowania zwierząt i zapewnienia im transportu do ich śnieżnej ojczyzny.
 
Dlatego zerkała z ciekawością na burmistrza Rirvulird. Przyjął ich serdecznie, choć skromnie, czego się jednak spodziewali po tak niewielkim miasteczku, w dodatku trapionym od pewnego czasu bardzo niecodziennym problemem. Zastanawiało ją również, jak na nich zareaguje - na nieco za wysoką, za ruchliwą kobietę, na mężczyznę dużo bardziej wyważonego i na pierwszy rzut oka wyglądającego na arystokratę. Przedstawili się, jednak nawet jeśli burmistrz domyślił się wysokiej pozycji rodu Mattii, najwyraźniej nie znał samej rodziny D'Arienzo. Kiedy Lea zapoznała nieco siostrę z osobą, z którą czekała ją misja, ona również była tym zaskoczona - nie spodziewała się w gildii hrabiego, a i w jego zachowaniu po ich pierwszym spotkaniu nie było absolutnie niczego, co Miśka zakładała sobie, że jest w każdej osobie o takim stężeniu błękitnej krwi w organizmie, co przyjęła z pewnym rozczarowaniem po zrujnowaniu stereotypu, zmieniającym się jednak po chwili w pełen ulgi oddech i szeroki uśmiech.
— Proszę się rozgościć — kobieta bez zastanowienia klepnęła ciężko na krzesło, a sterane życiem drewno zaskrzypiało złowieszczo. Spojrzała na jego chybotliwe nogi z pewnym powątpiewaniem, ale nic nie wskazywało na to, by miało się zadziać coś gorszego niż owe jęki. Mattia wykazał się już większą rozwagą - i być może mniejszą wagą, ale tę myśl kobieta zbyła zaraz prychnięciem - i wyprostował się, uważając, by nie nadwyrężyć konstrukcji bardziej, niż było to konieczne.
— Są twardsze, niż na to wyglądają — podjął burmistrz. — Podobnie jak ludzie tutaj, nawet jeśli obecna sytuacja daje im w kość. Przepraszam was... państwa, że tak zaczynam od razu ten przykry temat, ale zbliża się zima, a przygotowanie się na nią jest znacznie utrudnione w obecnej sytuacji.
— Doskonale to rozumiemy — astrolog splótł dłonie, skinął głową w stronę mężczyzny. — Chcielibyśmy zatem prosić o więcej szczegółów odnośnie misji. Czy wiadomo już coś więcej na temat powodów pojawienia się tych zwierząt od czasu wysłania wiadomości do gildii? Stało się może coś jeszcze?
— Całe szczęście, tylko zwierzęta. Jest ich może więcej, ale pogoda w normie, bośmy się już bali, że i śnieg one przyniosą. Starucha nasza gadała, że to kataklizm, że one idą, bo i wielki lód się zbliża, ale jak go nie było, tak nie ma, a im tu chyba gorąco jest, chociaż my tu już kapoty z szafy powoli wyjmujemy. Niektórzy to bąkają, że miasteczko by się mogło nieźle wzbogacić na takich zwierzętach, jakby mięso sprzedać czy futra z nich zrobić, a i mieszkańcy by tak nie marzli, bo srogie te zimy u nas, ale to tak nie wypada trochę... — zaczerpnął w końcu oddech i zmarszczył brwi, jakby ganiał samego siebie. — Staram się ich temperować, oczywiście, no bo kto wie, kie licho za tym stoi, ale...
— Chcą kłusować? — brwi Michelle podjechały gwałtownie w górę, nawet jeśli kobieta rozmawiała wcześniej z astrologiem, że podobne sytuacje mogą mieć miejsce. — Absolutnie. Zrobimy wszystko, by mogły jak najszybciej wrócić do domu.
— Oczywiście, oczywiście — burmistrz uniósł dłoń. — Ale wie pani, śmielsze się robią, wyjadają ludziom zapasy, zabijają żywy inwentarz, kto wie, czy któreś w końcu i człowieka nie zaatakuje. Zima to dla nas ciężki czas, każdy musi sobie radzić, a takiego czegoś to się nikt nie spodziewał...

🐻‍

Od Apolonii cd. Jamesa


Z sytuacji, najwidoczniej dla pan Hopecrafta niezwykle niekomfortowej, została wyciągnięta tak prędko, jak została do niej wciągnięta. Oczywiście, nim pochwycono ją w swą dłoń w bardzo dobrze przemyślanym geście, uprzejmie skinęła dopiero co przedstawionej jej dwójce głową, uśmiechnęła się lekko, pomimo gęstej atmosfery wręcz gotowej, by ciąć ją nożem, niby jeden z tortów stojących w bufecie. Rodzinne konflikty w rzeczywistości niezbyt ją jednak interesowały, błyskawice przeskakujące z oczu do oczu obserwowała więc z lekkim znudzeniem, zwyczajową kurtuazją. Ekscytacji w Apolonii nie znalazłoby się jednak za grosz. Ta dopiero pojawiła się, jej zalążek wyjrzał zza poświaty nudy na topazach ocząt, gdy męska dłoń w rękawiczce zgrabnie pochwyciła za kobiece ramię, przyciągnęła do siebie, chcąc w zbliżającym się akcie pociągnąć aktorkę na balkon. Ta grzecznie za mężczyzną podążyła, pozostawiając po sobie jedynie widmo konwalii.
Chłodne, nocne powietrze uderzyło w końcu w rozgrzane, zarumienione poliki, zatańczyło na lekko rozchylonych wargach, łapiących go jak najwięcej w płuca. Plecy uderzyły o balustradę, ramiona rozłożyły się po niej niby winne pnącza. Apolonia się uśmiechała, ale uśmiech powodowany był raczej ekscytacją całą tą nagłością, którą dopiero co obdarzył ją jakże kurtuazyjny i wpisujący się we wszelakie społeczne szablony profesor. Topazowe oczęta, nie kryjąc się za powiekami czy gęstymi rzęsami, opadły spojrzeniem na ten rozpięty guzik koszulki, prędko przeleciały po rozczapierzonym, blond loku, który tak niespodziewanie znalazł się na męskim czole. Apolonia zamknęła oczy, pokręciła głową i westchnęła głośno, jeszcze raz chcąc posmakować w pełni świadomości powietrza tej nocy.
— Wybaczam, wszystko panu wybaczam — stwierdziła w końcu, cichy śmiech, ale ciepły i w pełni szczery rozszedł się w powietrzu. Kobieta ustka schowała za nonszalancko uniesioną dłonią. — Tak, pewne siebie kobiety mają to do siebie, że w za dużych ilościach i stężeniach robią się po prostu nieznośne oraz uciążliwe, doskonale rozumiem. — Opuściła dłoń, ponownie opierając ją o balustradę. — Sama mam z taką jedną do czynienia od kilkudziesięciu lat.
Ciężkie westchnięcie towarzyszyło wyciągnięciu z kieszeni srebrnego pudełeczka przyozdobionego grawerunkiem amarylisu. Pokrywka odskoczyła wyjątkowo lekko, ukazując jego zawartość.
— Pali pan? — zapytała, spoglądając na niego kątem oka, gdy zwinne palce właśnie wyciągały jedną, a może dwie bletki oraz tytoń schowany w ładnym woreczku. — Chętnie użyczę, jeżeli jest taka potrzeba, czasami sprawdza się idealnie jako ukojenie nerwów — zauważyła i gdy palce z doskonałością zawijały w papierek tytoń, topazowe oczka zerknęły ku męskiej koszuli. — A sądząc po pańskiej koszuli, jest pan poddenerwowany. Rozumiem, rodziny się w końcu — tu pomiędzy karminowe wargi trafił papieros, aktorka cichutko westchnęła, lekko, trzymając go pomiędzy palcem wskazującym a środkowym, podała mężczyźnie drugiego — nie wybiera.
Topazy rozejrzały się po balkonie, pozwalając Jamesowi doprowadzić się do jakiegokolwiek porządku, a przy tym poszukując swojej ofiar – tę znalazły, stała w rogu, kryjąc się w cieniu i kołysząc na boki. Idealna.
Biodra zakołysały się w pełni świadomie, dłoń, niby przypadkiem, zahaczyła o ramię nieznanego jej, aczkolwiek bardzo przystojnego mężczyzny, którym może i by się zainteresowała, gdyby nie jego aktualny stan nietrzeźwości.
— Przepraszam, czy szanowny pan miałby pożyczyć zapałki? — szepnęła do uszka, uśmiechnęła się ładnie.
Chwilkę później wracała z płonącą już zdobyczą, w ładnym, estetycznym geście odpalając swojego papierosa. Dym wymsknął się spomiędzy warg, okalając śliczną twarz, kilka zagubionych w biegu loków wymsknęło się z prostego ufryzowania. Apolonia cieszyła oko, zwłaszcza teraz – nie wiadomo, czy zawdzięczała to balkonowej, magicznej atmosferze i dymowi plączącemu się wokół buźki, czy może wyjątkowej naturalności, którą przed panem Hopecraftem właśnie okazywała. 

Od Calithy, CD. Tezeusza

Do sali wszedł pies i pies. Z początku Calithcie jeszcze się nawet wydawało, że może jeden z nich być panem drugiego, ale jak tylko zbliżyli się bardziej w jej kierunku doznała wglądu do prawdy oświeconej. Każda osoba, która pachnie w taki sposób, może być co najwyżej psem na baby. Dla lepszego rozróżnienia obu samców w głowie utrwaliła sobie obraz ładnej, mięciutkiej sierści nowokundla, która wręcz zdawała się prosić o głaskanie. Tym bardziej, że jej właściciel aktualnie szczekał, okrążał i obwąchiwał Calę ze wszystkich stron, więc poczuła nagły, absurdalny przypływ sympatii. Każda istota, której nie przeszkadza smród rdzy czy oliwy, a do tego łasi się na smaczki, zasługuje na uwielbienie.
Przeniosła wobec tego wzrok na stojącego przy psie mężczyźnie. Wysoki, nieco niższy od niej, o dobre kilka centymetrów, ale Calitha przywykła do górowania wzrostem, a z perspektywy siedzącej miała całkiem ładny widok na profil jegomościa. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe, skóra, której przydałby się porządny masaż z kremem, włosy z brązu przechodzące w tak ciepły blond w końcówkach, że miała ochotę zapytać o namiary na barbera.
— Dobry wieczór. Czy można się przysiąść?
— Ależ oczywiście, z takim psiskiem zawsze i wszędzie — odparła słodko, łapiąc spojrzenie szarych oczu, zanim zanurzyła jedną rękę w futrze zwierzaka. Ten rozłożył się wygodnie u stóp pary, nadstawiając ochoczo łba w kierunku nadchodzących pieszczot.
W tym samym czasie bezwstydnie korzystała ze swojego cudownego nosa, zaciągając się zapachem mężczyzny. Niby wiedziała, że można zmieszać ze sobą wiele woni, ale jak do tej pory nie spotkała się jeszcze z tak delikatnie wchodzącą w nozdrza mieszanką. No, może zaciągane, podpalane ziółka w rodzinnej wiosce dawały podobny efekt, ale przecież środki psychodeliczne w oficjalnych statystykach należało pomijać. Zerknęła raz czy drugi, ostrożnie, to na strój panicza, to na jego słabo zarysowane mięśnie, oceniając w głowie. Ostatecznie z satysfakcją przypięła mu miano szósteczki i najpierw się wyprostowała, żeby pochylić się bardziej w stronę jegomościa. Razem z nią od szyi kobiety odchylił się zalegający do tej pory pod połami czerwonawej koszuli rzemyk z nawleczonymi na niego pierścionkami, sygnetami i obrączkami. Łupy, które zdążyła zebrać w ciągu kilku ostatnich dni, dumnie sprezentowane na widoku, a przy tym tak ładnie lśniące w świetle okolicznych, zapalonych lamp.
— Może wina? — Gwizdnęła na karczmarza, który tylko skinął jej w odpowiedzi głową, zaczynając przygotowywać porcję napou. — Co będziemy tak o suchym pysku w ciszy siedzieć, Cala jestem, miło poznać. — Wyciągnęła rękę w jego kierunku, dyskretnie upewniając się, że nie ma brudu pod paznokciami. Na wszelki wypadek, nie była do końca pewna, czy porządnie wyszorowała ręce po wcześniejszym sprzątaniu stajni, a tam się różne dziwne wypadki zdarzały. Zanim zdążył odpowiedzieć jej uściskiem, w locie zaczęła już mówić z powrotem.
— Wydajesz się człowiekiem wyższego statusu niż karczemne przyjemności. Co tutaj sprowadza kogoś w tak ładnym ubraniu? — mruknęła miękko, omijając wysuwaną rękę mężczyzny, żeby powolnym ruchem stuknąć kilkukrotnie palcem o kołnierzyk jego koszuli. Od razu rozpoznała materiał wysokiej klasy, przyjemny w dotyku, a dla czystej przyjemności i własnej satysfakcji przejechała tymże palcem nieco w dół, wzdłuż pojedynczego szwu idącego od końca szyi i zahaczającego o fakturę kamizelki, prosto do krańca barku.
Może nie było to działanie pierwszej klasy, ale za niesatysfakcjonujące widowisko w trakcie Parady Bogów jeszcze nie miała przyjemności się zemścić. W dodatku usłużny archiwista, James, delikatnymi słowami i marudzeniem starego pierdziela niesubtelnie podtrzymywał, że to miejsce było zbyt małe dla dwóch historyków. A Calitha już wybrała swojego ulubieńca, któremu gorąco kibicowała, więc nie miała żadnych moralnych oporów, żeby sobie popogrywać z drugim.
Powróciła do swojej poprzedniej pozycji, wyprostowała się, wypięła bardziej biust i przekręciła głowę nieco w bok, zarzucając subtelnie włosy w taki sposób, aby zasłoniły odkryte przy pochyleniu blizny ciągnące się od barku. Zapowiadał się naprawdę przyjemny wieczór w karczmie i właśnie dla takich przyjemnych, dostarczających adrenaliny i napędzających jej ego sytuacji żyła. Tam machnięcie dłonią, tu lekkie opory, żeby, gdy zaprezentuje cały swój charakter w pełnej odsłonie, mężczyzna nawet nie wiedział, co w niego trafiło.
Upiła łyka ze swojego kufla, zerknęła to na mrugające w przestrzeni mężczyznę, to na psa, którego ucieszyła kolejną porcją głaskania. Przez myśl jej przeszło, że pan z ładną fryzurą w gorszej sytuacji wylądować nie mógł: z jednej strony pies, z drugiej suka, a ta druga część równania powoli szykowała się na wyłapanie jakiegokolwiek punktu zapalnego, od którego mogłaby buchnąć. Oczywiście, jak zawsze: entuzjazmem, pełnią życia, żwawym językiem, a żadna z tych rzeczy dla przybyłego rozmówcy skończyć się dobrze raczej nie miała.

Od Jamesa, CD. Apolonii

— Nie chciałabym mieć śmierci pani ojca — jakże ładnie poprowadzone zerknięcie, na które Maleficia zareagowała ze spokojnym, wyważonym uśmiechem — na swoim sumieniu. Byłabym pierwszą i jedyną podejrzaną, a zabójstwo szanowanego profesora mogłoby wiązać się z procesem niezwykle surowym. Mogłabym, o ile zagwarantujesz mi moja droga, że jednak nie będę musiała przywdziewać czerni na następny dzień. Niezbyt mi w niej do twarzy.
— Widzi pani — zaczęła z niepokojącą satysfakcją wyraźnie słyszalną pośród rozbawionego tonu jej głosu — wiedziałam, że od początku przypadniemy sobie do gustu. Wielkie umysły myślą podobnie.
Z gracją chwyciła wyciągniętą dłoń kobiety, ujmując ją pod ramię, w lekko kokieciarskim, można by rzec nawet męskim uścisku, ale Mal, choć jako dama poważana w towarzystwie, tak ugruntowała już sobie pozycję osoby społecznie przystosowanej inaczej. Czego nie zapewniło wsparcie bogatych, uprzywilejowanych towarzysko rodziców, to bardzo szybko wynagradzała pozycja kolegów, koleżanek, ostatecznie obecnego partnera. Nie omieszkiwała też z tego korzystać, z konwenansów korzystając głównie wtedy, gdy było to dla niej wygodne.
Jak teraz, gdy sunęły po parkiecie, żeby po chwili stanąć u boku milczących mężczyzn. James odwrócił się do nich prawie natychmiast, jakby szukając ucieczki od niekomfortowej sytuacji, w której poprzednio Mal go zostawiła, tak od razu zbladł. Gdyby był mniej stabilny lub na butach o leciutki wyższy obcas może nawet by się zachwiał. Bladość twarzy ustąpiła zaczerwienieniu, a z tym podniósł się odgłos ciężkiego, świszczącego oddechu.
— Mal, co ty znowu wymyśliłaś? — spytał w końcu, mrużąc oczy i obserwując, jak dziewczyna delikatnie ściska rękę aktorki.
— Jak już zobaczyłam, jak ładnie razem tańczycie, to naprawdę poczułam się urażona, że jeszcze nie zostałyśmy sobie przedstawione, a znając ciebie, nie byłbyś do tego w żaden sposób skory. — Tutaj odsunęła się nieco od Apolonii, żeby rozszerzyć ręce i wskazać teatralnie w jej kierunku. — W takim wypadku patrz, tada! Dwie pieczenie na jednym ogniu, przynajmniej dowiemy się ile prawdy jest w twoich listach. — zauważyła celnie, ignorując prychnięcie Feliksa.
Zapadła na moment cisza, podtrzymywana rozbawionymi uśmieszkami Mal i samej Apolonii, choć w wypadku tej drugiej wydawało się to bardziej jedynie grzecznościowym zabiegiem przy przypadkowym wplątaniu w dziwną sytuację. James w końcu westchnął, już dużo bardziej spokojny, zanim w końcu przedstawił sobie towarzystwo.
— Droga pani Apolonio, proszę poznać. Moja córka Maleficia i Feliks Vermont. — Szybkie uśmiechy, seria mniej lub bardziej zawoalowanych gróźb w postaci przesiąkniętych emocjami spojrzeń, a już James przeprosił towarzystwo, porywając Polę w stronę jednego z otwartych balkonów.
— Pani wybaczy, ale w kwestii pewnych siebie i knujących kobiet jestem w stanie wytrzymać tylko w ograniczonym stężeniu. Mam nadzieję, że Maleficia nie nakładła pani żadnych głupot do głowy. — Zmarszczył brwi, opierając się dłońmi o balustradę. Może to późna godzina, może zmęczenie, a może niespodziewane spotkanie sprawiło, że zeszła z niego większość życia, jak teraz stał w lekkim roztargnieniu, z potarganymi od tańca włosami i rozpiętym od gorąca górnym guzikiem koszuli.

Od Ayrenn cd. Sophie

― Nie podoba mi się to wszystko. ― Ayrenn nerwowo potarła palcami policzek ― Nawiedzony las rzadko jest nawiedzony bez powodu.
Widząc nie do końca podążające jej tokiem rozumowania spojrzenia towarzyszy, wyjaśniła:
― To nie jest tak, że jest sobie las i duchy w nim mieszkające z dnia na dzień decydują się „a, od dzisiaj będziemy niemili dla ludzi i zwierząt”. Cokolwiek stało się w tamtej okolicy, musi mieć powiązania z ludźmi tam mieszkającymi. A jak powszechnie wiadomo, ludzie nie lubią przyznawać się do błędów i zawirowań w historii rodziny. ― Elfka splotła ze sobą dłonie, przez chwilę obserwowała czubki swoich ciemnych butów. ― Bez urazy, oczywiście ― dodała szybko, kiedy dotarło do niej, że w zasadzie otaczają ją sami ludzie.
― Czyli jakaś ciekawa historia rodowa? ― myślała na głos Sophie.
― Być może ― potaknęła Ayrenn ― a być może coś jeszcze innego. Las wzywa młodego panicza tylko podczas snu, a wtedy… ach, wtedy mogą człowiekiem targać siły nie do końca zbadane i nieodkryte. To będzie zdecydowanie niebezpieczna misja.
― Dlatego posyłam waszą trójkę ― wtrącił Cervan, spojrzał na każdego z osobna ― dobrze byłoby, gdyby misję udało się załatwić bez niepotrzebnego… nadszarpnięcia naszej reputacji ― palce zabębniły o blat biurka, mistrz odchylił się w krześle.
Gildyjczycy potaknęli, przyjmując sugestię do wiadomości.
― Zrobimy co w naszej mocy ― odezwał się Antares. Spotkanie wyglądało na zakończone.
W drogę wyruszyli dwa dni później. Ayrenn chciała odespać ostatnie senne eskapady po świecie zjaw i duchów, Antares chciał być po prostu dobrze przygotowany, a Sophie chciała dokończyć pewien eksperyment, który nie mógł pozostać bez opieki na dłuższy okres czasu. Dnia trzeciego, wczesną porą, spotkali się przed stajnią. Gotowi do drogi, z dość optymistycznym nastawieniem do misji.
― Czy to konieczne? ― spytała Sophie, lustrując wierzchowca elfki spojrzeniem. Antares dla odmiany wydawał się być bardzo żywo zainteresowany, choć nie do końca był przekonany co do tego, czy można się tak otwarcie gapić na czyjeś zwierzątko.
― Obawiam się, że tak ― Ayrenn poprawiła łosiowi uprząż, sprawdziła mocowanie sakw i juków. Łoś nie wyglądał na niezadowolonego swoją nową rolą. Obiecano mu dobre traktowanie, ciekawa wycieczkę i pyszne owoce, więc nie było powodu by kręcić nosem i elfce odmawiać ― Bambi nie uniesie aż tylu rzeczy, a ja kompletnie nie mam pojęcia co może nas tam czekać. Poza tym, droga może okazać się niezbyt łaskawa dla jelenia. No i jeśli natrafimy na jakąś nieciekawą przeszkodę, to oszczędzimy na magii, ta może być zbyt cenna w późniejszym okresie, by trwonić ją już z początku.
― No dobra. Macie wszystko? ― Sophie niezaprzeczalnie zajęła pozycję lidera ich małej grupy, ale nie wyglądało na to, by Antaresowi czy Ayrenn ten stan rzeczy przeszkadzał.
― No pewnie ― elfka wspięła się na grzbiet łosia, a ten zatańczył w kółko, nie kryjąc ekscytacji. Egzorcystka parsknęła, poklepała wierzchowca po szyi. ― Spokojnie, spokojnie, żebyś tylko nikogo porożem nie potrącił.
― Ktoś sprawdzał pogodę? ― alchemiczka popędziła Lakmusa, w końcu ruszyli.
― Isidoro mówił, że będzie dobrze. Jakiś deszcz się trafi, ale przelotnie, sądzę więc, że nie będzie problemów ― łoś, kiedy usłyszał o dobrej pogodzie, przyśpieszył nieznacznie kroku.
― W gabinecie mistrza wspominałeś, że ich znasz. Tych szlachciców ― Sophie rozpoczęła ekstrakcję pod ciśnieniem ― Co o nich wiesz? Twoja odpowiedź może nam sporo ułatwić w planowaniu.

Od Hotaru cd. Serafina

Czarnoksiężnik zniknął w gęstym lesie. Hotaru w panice wróciła do swego wierzchowca, poprowadziła Idalię w ślad za Serafinem.
— Panienko… — odezwał się znów mężczyzna, nie do końca rozumiejąc.
— Musimy za nim iść.
— Tak, ale… — zerknął w stronę lasu, nachylił się do kobiety, odezwał nieco ciszej. — To człowiek?
— Wbrew pozorom - tak.
Hotaru skinęła na mężczyznę, naprawdę musieli iść. Nie chciała tracić Serafina z oczu, po prostu instynktownie czuła, że to nie był dobry pomysł. Nieznajomy podążył za nią, z niepewnością wciąż malującą się na twarzy.
— Jestem Tarou — powiedział w końcu.
— Hotaru.
Tarou uniósł brew, przemknął wzrokiem do konia. W Yamato koni dosiadała jedynie szlachta - zwierzęta te były zbyt drogie w utrzymaniu i za mało przydatne w górzystym kraju, by mogli pozwolić sobie na nie ludzie z gminu. Zaś co do nazwisk - je również posiadała tylko szlachta. Mężczyzna miał lekki problem z połączeniem obu rzeczy, po chwili jednak doszedł do jedynego słusznego wniosku - straszliwy pan ze złotą rękawicą musiał być widać tak majętny i wpływowy, by móc sprezentować rumaka swej służącej. Tarou wziął głęboki, długi oddech. Kogóż on tu spotkał?
Hotaru nie wierzyła w to, co stało się potem na polanie. Czarnoksiężnik znał jej mowę, na dodatek mówił bardzo płynnie - o wiele lepiej, niż jakikolwiek handlarz czy podróżnik, którego spotykała na swej drodze gdy uciekała z Yamato. Mówił tak, jakby urodził się gdzieś w centralnej części cesarstwa, a przecież ten język był tak trudny… Tancerka pokręciła głową, gdy pierwszy szok minął. Magia księcia faktycznie musiała być przepotężna, skoro dawała mu umiejętność idealnego opanowania języka, z którym problem mieli sami mieszkańcy Yamato.
— Ja na grzbiecie konia? — wypalił Tarou na słowa Serafina.
Nie śmiał się jednak nie posłuchać, zaś czarnoksiężnik zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na to, co działo się za jego plecami. Hotaru zaś, i tak wytrącona z równowagi wydarzeniami przy węźle, potem straszliwą wiadomością w kwestii Hikaru, następnie pojawieniem się Tarou i tym całym… portalem..?
— Po prostu wsiądź. Podsadzę cię.
Nie miała wątpliwości, że Tarou pierwszy raz będzie siedział w siodle i dziękowała bogom w duchu za to, jak spokojnym rumakiem była Idalia. Klacz się nie płoszyła, nie denerwowała, z pokorą niosła nawet najbardziej niedoświadczonego jeźdźca. Parsknęła tylko, gdy Tarou ciężko załadował się na siodło, w panice złapał przedniego łęku. Hotaru wyjęła mężczyźnie nogę ze strzemienia, z trudem wsiadła, starając się nie dać po sobie poznać, jak źle czuje się z koniecznością dzielenia siodła z nieznanym mężczyzną. A potem skierowała Idalię za Falafelem, zamykając oczy i modląc się do wszystkich bogów, fortun i przodków, by mieli ją w opiece.


Tarou zleciał z siodła, Hotaru wspierała się ciężko na łęku, ze wzrokiem utkwionym w końskiej grzywie. Wokół - bambusowy gaj.
Serafin tradycyjnie nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co robi dwójka towarzyszących mu osób. Jego okryta złotem dłoń wyciągała się w nieokreślonym kierunku, mężczyzna zdawał się sięgać po coś, co jedynie on widział. Uniósł brew, wydał z siebie zamyślone „hmm".
Tarou usiadł, potem z trudem wstał, otrzepał spodnie. Rozejrzał się dookoła.
— To tutaj — powiedział, radość malowała się na jego twarzy. — Bogom niech będą dzięki, wiem, gdzie jestem! — Zrobił krok w kierunku Serafina. — Nie wiem, jak ci dziękować, panie…
Urwał, gdy czarnoksiężnik zmarszczył brwi, odprawił go niecierpliwym gestem. Tarou zwrócił się do powoli dochodzącej do siebie po przejściu przez portal Hotaru.
— Dziękuję, panienko, nie wiem co bym zrobił…
Czarnoksiężnik nagle ruszył, szybko zaczął znikać wśród bambusów. Hotaru momentalnie za nim podążyła, podobnie zrobił i Tarou, drepcząc obok konia na piechotę.
Serafin szybko jednak się zatrzymał, dotarł do jakiejś ścieżki w gaju, ledwie parę kroków od portalu. Obok ścieżki - kamień. Masywny, szary, z jednej strony obrośnięty mchem. Prócz tego - otoczony charakterystyczną pętlą z plecionej, ozdobionej frędzelkami liny. Shimenawa zdawała się nowa, ledwie co wymieniona. O kamień dbano.
— Nie wiem, jak mógłbym się odwdzięczyć… — podjął znowu Tarou, zerkając w kierunku Hotaru.
— Nie musisz. Wróć do domu i nie mów innym o portalu — poprosiła go Hotaru. Mężczyzna zdziwił się nieco, ale pokiwał głową i zniknął wśród bambusów.
Tancerka zaś odetchnęła głęboko, usiłując zebrać myśli, jakoś to wszystko przeprocesować.
Była w Yamato.
Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Jakimś cudem udało się jej dostać do kraju, z którego oboje z Hikaru pochodzili i w którym, według słów najpotężniejszego shugenja, jakiego Hotaru kiedykolwiek widziała lub o jakim słyszała, dało się pomóc Hikaru. Kobieta wzięła długi, głęboki oddech. Tutaj dało się pomóc Hikaru, ale ona nadal nie wiedziała, jak. Miała jednak na wyciągnięcie ręki kogoś, kto na pewno wiedział. Spojrzała na Serafina.
— Panie… — zaczęła niepewnie, instynktownie dotykając dłonią miejsca za paskiem, gdzie schowała swój wachlarz.

Od Lei cd. Hotaru

Krytycznym okiem spojrzałam na wystrugane dotąd deski, które leżały, beztrosko rozłożone na stole. Starałam się je układać, ale zmieniałam co rusz porządki, od kolejności składania elementów, przez ich rozmiar, aż po kształt, a teraz stwierdziłam, że przecież nie ma ich dużo i z pewnością wszystko poskładamy, nawet jeśli nie będzie żadnego konkretnego wzoru. Rzecz jasna, latawiec miał służyć przede wszystkim do zabawy, ale wciąż miałam w pamięci żywą czerwień unoszącą się na tle błękitu nieba, uśmiechałam się też na myśl o całym dniach spędzonych za dzieciaka na taplaniu się w farbach, kiedy więcej jej kończyło na palcach i wszystkim innym oprócz samego materiału. Dlatego teraz nie zamierzałam zadowalać się połowicznymi środkami, zwłaszcza jeśli Hotaru miała puszczać pierwszy raz latawiec. To była zbyt wielka odpowiedzialność.
— W żadnym najgorszym razie — uśmiechnęłam się szeroko. — Własne farby to absolutnie genialny pomysł, wyobraź to sobie tylko! Będzie z tym sporo roboty, ale myślę, że minie trochę czasu, zanim mistrz wyśle którąś z nas na misję. Chyba że masz już zaplanowane coś ważnego?
— Raczej nie — kobieta przechyliła głowę, zawiesiła na chwilę głos w zamyśleniu. — Tylko skąd weźmiemy składniki?
Wzruszyłam ramionami, okręciłam na palcu kosmyk włosów.
— Może z owoców, teraz można ich znaleźć naprawdę dużo. Tu się coś utrze, tam wyciśnie i gotowe.
— Jeśli będziemy miały problem, zapytamy Sophie albo Ayrenn. W ostateczności kupimy, ale roślinne barwniki to dobry trop.
Ujęłam w dłonie szczapki drewna i zważyłam je, usiłując przypomnieć sobie ciężar tych robionych w Brittlebury - ale trudno było mi porównać wspomnienie sprzed kilku lat z czymś, co teraz trzymałam w rękach, zwłaszcza że nie były jeszcze połączone w jedną konstrukcję. Niemniej zdawało mi się, że wszystko jest w porządku i wiatr powinien im podołać, nawet jeśli ważyły znacznie więcej niż bambus.
— Miśka kiedyś stwierdziła, że nawet farby to za mało — zaczęłam, ostrożnie odkładając wszystko na miejsce. Choć deski delikatnie wyginały się pod naciskiem, nic nie wskazywało na to, by którakolwiek miała pęknąć. — I obwiesiła latawiec pękami jarzębiny i liśćmi, trochę kasztanów też tam było. Bardzo ładny, ale polecieć za daleko nie miał szans, nawet jeśli się pędziło jak strzała — westchnęłam, wspominając tamten dzień. Dziadzio dał nam później solidny wykład na temat oporu powietrza, masy i wielu innych spraw. Niekoniecznie wszystko wtedy zrozumiałam, jeszcze mniej zapewne pamiętałam dzisiaj, siostra zapewne podobnie, ale kolejny wykonany przez nas latawiec przeciął już nieboskłon bez większego trudu.
— Mam nadzieję, że nasz również poleci — igła znów zatańczyła na materiale, zgrabne kółka zataczane przez nitkę stopniowo sprawiały, że bezkształtna płachta wyrównywała się i łączyła w zgrabną całość. Spoglądałam na palce Hotaru, wybijające bezgłośny rytm powstawania kolejnych szwów.
Sięgnęłam po kolejną szczapę drewna i zaczęłam ją strugać, zrzucając na podłogę skrawki i odłamki. Zmarszczyłam brwi, gdy kolejna drzazga znalazła drogę pod moją skórę - nie było to zbyt bolesne, ale nie przepadałam za ich wyjmowaniem i postanowiłam odłożyć to na później, gdy już skończę całość.
— Przefrunie ponad chmurami — przesunęłam palcem po planach i zmarszczyłam brwi. Powoli próbowałam dopasować konkretne kawałki desek pod fragmenty z konstrukcji, choć było to nieco trudniejsze, niż zapamiętałam. — Ale najpierw farba. Jak chcemy żółtą, to rośnie jeszcze rumian, to trochę mlecz, trochę rumianek. Orzech powinien też dać radę. Albo kora dębu. Teraz powinna się też sprawdzić pokrzywa. I trawa, ona weźmie wszystko — wyliczałam na palcach. — Masz jeszcze jakieś pomysły? Ale podstawowe pytanie, jakie kolory chcemy?

< latwiec ^^ >

Od Calithy do Talluli

Calitha, kurna, wiedziała, że to jest tragiczny pomysł. Jakby wysyłać kogokolwiek po sprawunki i to w dodatku jeszcze ją, to jak założyć, że alkoholik otoczony gromadką ponętnych buteleczek oprze się ich urokowi. No, nie dało się, a jako rasowy włóczęga (chociaż w zasadzie powołanie się na sprawę trunków cięższego kalibru w przypadku Cali również zdawało rezultat…), poczuła się wielce urażona solennym przyrzeczeniem historykowi, że “Taaak, przyniosę ci te durne maści, tylko oddaj mi swoje mandarynki.”.
Nadawała się do rzeczy dużo ważniejszych niż byle latanie po jakieś gówniane lekarstwa do sąsiedniego miasta, tym bardziej, że miała naprawdę wiele na głowie! Stajnia się sama nie uprzątnie, chociaż powoli zaprzyjaźniała się z tutejszy młodzikiem, który miał się nią zajmować, a który częściej przysypiał na rozmowach z końmi. No i jeszcze potrzebowała chwili na poprawienie sobie paznokci, chciała spróbować pobawić się z tym psem, co go ostatnio Teziu, jak określała z okropną słodyczą w głosie, przywiódł na ich romantyczną kolacyjkę w karczmie, a w którym Calitha zakochała się od pierwszego wejrzenia. Psie, nie Tezim. Gnatołam jako nowokundel był cudownym stworzeniem boskim, które zasługiwało na każdą porcję przeszmuglowanej tamtego wieczoru w jego kierunku kiełbaski. Wszem i wobec.
O, właśnie, mięso należało dopisać do listy zakupów. O ile Gildia zaopatrywała się od miejscowych rolników, uzgadniając z nimi długoterminowe dostawy, tak Cali nadal w głowie siedziały stare rosevińskie porzekadła. Masz jedzenie własne albo nie masz go wcale. I choć rozkoszowała się w kuchni Iriny czy ochoczo podjadała ze spiżarki, tak lubiła trzymać schowany zapasik ukryty w kilku skrytkach rozsianych po gildii. Marta jeszcze jej z miotłą nie pogoniła, to jeszcze ich prawdopodobnie nie znalazła, ale Cala drżała na myśl o potencjalnej wpadce.
Takiej jak teraz, gdy patrzyła z absolutnym spokojem godnym stanu kwiatu lotosu osiąganego wyłącznie przez najwyższej klasy mnichów, gdy patrzyła na uciekającą w pośpiechu Tolę. Talę. Tosię? Chwyciła przebiegającą, rudą kobietę za materiał koszuli, wciągając ją w ciemną uliczkę, akurat w momencie, w którym na horyzoncie miastowych uliczek pojawiła się grupka brygadzistów, odzianych w ładne, błyszczące w słońcu zbroje. Spojrzała na nich z ukrycia, później na drżącą może ze strachu, ale nade wszystko zdyszaną od biegu kobietę i zagwizdała z uznaniem.
— No, Tolka, bo ty się Tolka nazywasz, czy jak ci tam było? Cożesz zmajstrowała, a przyznawać mi się tu jak przed matką proszę — syknęła cicho, przyciskając kobietę do ceglanej ściany kamienicy.
— Człowiek nosa wychylić nie mogę, bo tu od razu się pakuje w jakiś burdel. A nawet do niego wejść nie zdążyłam! — jęknęła z rozpaczą, wpatrując się uważnie w oczy kobiety.
Powąchała jak pies, cechowana doskonałym węchem, znacznie ułatwiającym pracę fałszerza. Zdziwiłby się kto, ile rzeczy można sobie wyniuchać. A stojąca przed nią kobieta zdecydowanie pachniała w dziwny, niecodzienny sposób.
— Gdzieżeś ty się kurna szlajała? Po kanałach ze szczurami cię puścili?

Od Jamesa, CD. Isidoro

Isidoro był cudownym, cudownym człowiekiem, którego James miał miejscami ochotę obarczyć w kocyk jak spaprany naleśnik. Dokładnie ten pierwszy ze świeżo rozgrzanej patelni, który, choć smakował tak jak wszystkie inne, to wizualnie nie prezentował się najlepiej. Rozmemłany, zbytnio potruchlany po powierzchni i na koniec jeszcze do niej przyklejony. Wręczyłby później astrologowi kubek z ciepłą, parującą herbatką z miodem, doprawiony na uspokojenie łyżeczką czy dwoma rumu. Już w ostatniej linii obrony pozostawałoby zamknięcie geniusza na cztery spusty, żeby nikomu nie przyszło na myśl wyrządzić mu żadnej krzywdy.
Bo po tym niechlubnym wystąpieniu James wiedział, że Isidoro na konferencji mógłby zostać rozszarpany. I to w najlepszym scenariuszu, bo te gorsze zakładały jeszcze przeczołganie imienia astrologa przez kilka naukowych pisemek, niby koleżeńskie żarty kolegów po fachu i obrzydliwe zakłady w kwestii tego, jak długo zajmie mu wyjście z cienia własnej porażki. Towarzystwo akademickie składało się w dużej mierze z zawziętych, nadpobudliwych i zazdrosnych kretynów, którzy nie umiejąc dowieść sensu własnej pracy, krytykowali każdą najmniejszą rysę na cudzej twórczości. Doskonale pamiętał komentarze recenzenckie swojego doktoratu, opatrzone ładnymi sformułowaniami, że co tak długo i dlaczego tak dokładnie.
To nawet nie była kwestia braku przygotowania, a raczej jego mechanicznego przetworzenia na dowolny składnik wystąpienia mężczyzny. Wszystko odbyło się według ustalonego algorytmu, z których kolejne kroki psuły efekt, jaki mogły wywierać ich poprzedniczki. Isidoro, choć najpierw mówił wystarczająco głośno, tak robił to w sposób ciągły. Nieustanny. Momentami wręcz natarczywy, gdy kolejne zdania wypluwał z siebie, jakby miał w głowie ustalony obraz ciągów, z których jedynie wymieniał na głos odpowiednie fragmenty. Najgorszym w tym wszystkim był fakt, że choć nie leciał wyraźnie cytatami ze swojej pracy, tak w całej prezentacji zabrakło chronologiczności. Przechodzące po sobie elementy zahaczały o poprzednie kwestie, ale robiły to od takiej strony, że do tej pory James nie był w stanie niektórych z nich przetrawić.
W trakcie nie odezwał się słowem, uśmiechając się ciepło i tylko czując w głowie narastającą panikę, gdy dłonie zaczęły mu się pocić w rękawiczkach bardziej niż zwykle. Termin konferencji zbliżał się nieubłaganie, a Isidoro brakowało przede wszystkim tożsamości z własnymi reakcjami. Przypominał kukłę wystawioną na scenę, która miała jedynie wypowiedzieć swoje kwestie i się z niej zawinąć. Brak kontaktu wzrokowego, brak subtelnych ruchów świadczących o fakcie, że był świadomy towarzyszącej mu widowni. Normalni ludzie nawet do własnych odbić w lustrze mówiliby płynniej, ciekawiej, z większą swobodą. Tu nerwy zaciskały niby rozluźnione gardło, gdy miejsce głośnych wypowiedzi zastępowały postępujące szarpnięcia strun w postaci nieeleganckich charknięć, parsknięć, przełknięcia nagromadzonej śliny.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Isidoro wielkim mówcą nie był. I dopóki nie będzie stał pewnie, z wyprostowaną, porządną postawą, głową dumnie podniesioną do góry, to również wielkim mówcą nie będzie. Miał jednak sprawić, żeby wśród okoliczności konferencji można było dostrzec geniusz młodzieńca, najlepiej w otoczeniu gładkości wypowiedzi.
— Panie D'Arienzo, czy ma pan może kogoś bliskiego, kto średnio siedzi w środku pańskich zainteresowań? — spytał po zakończeniu całej szopki, gdy lekko zeszlone oczy Isidoro wpatrywały się w niego to z nadzieją, to z desperacją. Nie był przecież głupi, doskonale wiedział, że choć włożył w to pewnie wszystkie swoje starania, tak i mimo nieumiejętności odczytywania sygnałów pochodzących chociażby z napiętego jamesowego uśmiechu, że wpadł w bagno. Głębokie. Słone. Humanistyczne.
— W środku zainteresowań się nie siedzi — zauważył. Cudownie, poszerzył uśmiech James, bojąc się go spłoszyć. Stał przy tablicy jak kołek, jakby zaraz miał zapaść się pod ziemię i nie wątpił, że pewnie chodziło mu to teraz po głowie.
— Nie mogę się nie zgodzić, to było niefortunnie użyte sformułowanie. W takim wypadku czy jest bliska panu osoba, dla której przedstawione przez pana kwestie mogłyby być uznane za trudne? — doprecyzował dla pewności, wstając z krzesła. Pora chyba zaprezentować kilka rzeczy na praktycznym modelu, żeby stały się one czymś więcej, niż tylko mętnym wyobrażeniem w oczach astrologa.
— Proszę się nad tym faktem zastanowić, a teraz pokażę panu kilka drobnych uwag. — Podszedł do chłopaka, stanął obok niego i popatrzył jeszcze raz uważnie na prezentowaną przez niego postawę. — Pan pozwoli, że go nieco poprawię w kwestii układu — zaproponował.
Zacisnął mocniej pasek od rękawiczek na nadgarstkach, upewniając się, że nie uciekną z jego dłoni w trakcie ekspertyzy. Następnie rozpoczął swoją batalię. Tu ścisnął mięsień, tam rozsunął nogi, kazał się mu wyprostować na trzy różne sposoby, żeby sprawdzić w jaki sposób układają się plecy chłopaka, zanim stuknął go kilkukrotnie w barki. Starał się być w swoich ruchach szybki i delikatny, nie chcąc chłopaka ni speszyć, ni zbytnio się rozwodzić nad kwestią fizyczności.
— Jest kilka technik manipulacyjnych, które można zastosować, żeby oszukać nawet własne ciało, proszę pana. Dla przykładu przed wielkimi wystąpieniami, należy równo przez dwie minuty w odosobnieniu głęboko oddychać, uśmiechając się do samego siebie. Ruch ten ma działanie uspokajające, wprowadza pański mózg w chwilowy stan odrętwienia, a przy tym ułatwia nastawienie się pozytywnie przed nerwowym wystąpieniem — wyjaśnił, w myślach wyliczając kolejne udogodnienia i techniki, które mogłyby pomóc mężczyźnie. — Jeżeli mogę zapytać, o czym pan myśli, gdy występuje?

Od Isidoro cd. Serafina

O ile tamci mężczyźni w ogóle się nie wyróżniali, starali swymi zwyczajnymi strojami wtopić całkowicie w mieszkańców wioski, o tyle po Serafinie i Isidoro z daleka było widać, jak bardzo nie pochodzą stąd. Już abstrahując od wzrostu Serafina, to i Isidoro odróżniał się od reszty - w stroju z grubej wełny, nie zaś skóry zwierząt, barwionym na niebiesko - kolorem, którego tutaj chyba nie znano - widoczny był z daleka. Astrolog przyjrzał się mężczyznom, zwrócił wzrok na Serafina. Co prawda Isidoro nie był mistrzem w ocenie ludzkich reakcji, jednak gdy chodziło o księcia, był skupiony na nim od dłuższego czasu i zaczynało iść mu coraz lepiej.
Serafin zlustrował mężczyzn spojrzeniem, a w uniesieniu jednej brwi widać było, jak niepomyślnie ocena ta wypadła. Isidoro przymknął oczy. To nie jego przeczucie mówiło mu, że tych ludzi nie powinno się lekceważyć - to była twarda logika.
— Moje wróżby nigdy nie mówią rzeczy niepotrzebnych — zaczął, otwierając oczy i zwracając się do czarnoksiężnika. Ten zerknął na niego z wnętrza futrzanego kaptura.
— Nie twierdzę, że to robią.
— Chodziło mi o to, że podsunęły mi dźwięk jakichś religijnych śpiewów. Zaraz obok było to uczucie, które wiązało się z antymagią, ten ucisk… — Isidoro przez chwilę szukał słów. — Ci ludzie przybyli tu wkrótce po tym, jak przestały działać amulety i od wioski odwrócili się bogowie, czyli wtedy, kiedy pojawiła się tu antymagia. I pierwszym, co zrobili, było powiedzenie, że chcą dostać się do wewnętrznego sanktuarium. Łowca mówił, że tak nie wolno i że wyznawcy by o tym wiedzieli. Prawdziwi wyznawcy.
W onyksowych oczach zatańczyły jakieś iskry, Serafin instynktownie sięgnął dłonią, by podkręcić wąsa. Otulona grubą rękawiczką dłoń trafiła jednak tylko w miękki szalik.
— To ma pewien sens…
— Gdy jeszcze byliśmy w Tirie, Mistrz mówił, że poszukiwany artefakt jest obiektem kultu religijnego.
— Czyli mamy konkurencję. — Książę przymknął oczy, westchnął. — Tak, dokładnie tego jeszcze brakowało. Prócz antymagii - banda pałętających się pod nogami amatorów.
— Na dodatek mają nad nami przewagę…
— Niby jaką? — prychnął Serafin, krzyżując ręce na piersi.
— Są tu dłużej, część wieśniaków bardziej im ufa. Pewnie próbują jakoś ich przekonać i poprosić, by wpuścili ich do wewnętrznego sanktuarium…
Serafin nie musiał zdejmować szalika - Isidoro niemal widział, jak wykrzywia usta.
— Nie zamierzam nikogo o nic prosić. Szczególnie tych tu… mieszkańców.
— Obiecałeś, że im pomożemy.
— Jeśli oni będą prosić, to rozważę.
Isidoro westchnął. Według niego to nie była dobra droga, jednak tym razem na poparcie swojej tezy miał jedynie własne przemyślenia, nie zaś moc tarota i kamieni szlachetnych. Wiedział, że tak Serafina nie przekona. Mimo to próbował.
— Gdyby udało nam się przekonać więcej osób, tak jak tamtego łowcę, mielibyśmy większe szanse i…
— Tamci ludzie też tego próbowali, artefaktu nadal nie mają, więc sam widzisz, jak skuteczne jest takie polubowne podejście.
— Ale my naprawdę możemy pomóc. — Astrolog nie dawał za wygraną. — Przecież zaklęcia…
Serafin machnął tylko dłonią, pokręcił głową.
— Mówiłem ci - używanie magii w polu antymagii nie jest takie proste, wiąże się z ryzykiem i konsekwencjami. Nie będę marnował swoich sił na przypodobanie się tym ludziom. Poza tym - mam lepszy pomysł. Zdobędziemy ten artefakt sami. — Serafin nachylił się do astrologa. — Nie wydaje ci się logicznym, że skoro wioskę nagle objęło pole antymagii, a wieśniacy czczą artefakt obdarzony tymi właściwościami, to jest spora szansa, że to właśnie artefakt jest jego źródłem?
— Tak, to bardzo prawdopodobne — odparł astrolog.
— Właśnie. Patrząc na to, jak prymitywna jest magia tych tubylców, pewnie w końcu coś w nim zepsuli, albo go aktywowali w trakcie tych swoich rytuałów czy innych modłów. — Serafin skrzywił się nieco. — A to oznacza, że tam, gdzie jest centrum pola antymagii, tam znajdziemy i nasz artefakt.
— Jesteś w stanie znaleźć centrum tego pola?
— Oczywiście — odparł, prostując się.
— Mówiłeś, że używanie magii w polu…
— Tak, to prawda. Ale jeśli ma to być jeden raz, jestem skłonny zaryzykować. Pójdziemy, weźmiemy artefakt i opuścimy to miejsce. Im szybciej, tym lepiej.

Od Apolonii CD. Małgorzaty


Topazy błysnęły równie zadziornie, równie szelmowsko.
— Nie wywołuj wilka z lasu, Małgorzato — rzuciła niedbale pierwszym przysłowiem, które akurat przyszło na myśl. Zerknęła na jasne lico przelotnie. — Jeszcze nam wyskoczy jak filip z konopii i na pewno znajdą się argumenty, by postawić nas przed wysokim sądem oraz żeby ów mógł zamachnąć się swoim młoteczkiem niby dziecinną zabawką — westchnęła ciężko, nie chcąc nawet dopowiadać – choć słowa te niosły pewną sugestię – że argumenty już dawno się znalazły; teraz należało tylko czekać na doskonały moment do wyłożenia ich, niby karty na stół. 
Aktoreczka uśmiechnęła się lekko na równie lekki śmiech drugiej kobiety, powodowany przed chwilą odegraną, jakże naturalnym sposobem, scenką. Dajcie Apolonii rekwizyt, a ona wykorzysta ów do granic możliwości, najwidoczniej i z trupiej ręki mając uczynić sobie najlepszego przyjaciela. Kto wie, czy w tej konkretnej historii nie wypiła z zamordowanym pechowcem kiedyś herbatki. Kto wie.
— Niejeden amant tak lubieżnego czyśćca mu pewnie pozazdrości — parsknęła aktorka, odchodząc na jeden kroczek – nie za daleko, boku kobiety przecież opuszczać nie chciała; ruch powodowany raczej był brudnymi paznokciami biedaka, które tuż przed chwilą dostrzegła. A więc z ewentualnej herbatki nici, w repertuarze prędzej wygrzebywanie kartofli prosto z brudnego gruntu. — Zapytamy go na Dziady. To już, po złotych liściach zgadując, niedługo.
Zamiast skupić się na wspomnianych przez nią jasnych koronach drzew oraz innych cudach jesiennego pejzażu, topaz dużych ocząt ponownie oparła na licu drugiej kobiety. Zerknąwszy raz i tylko raz w te dwa jadeity, przeskoczyła do złotych kosmyków, by następnie w akcie lekkim, na modłę tanecznego podskoku, obdarzyć swym spojrzeniem kobiecą żuchwę. Wzrok w końcu miękko osiadł na jej nosku, a może i rozchylonych, gotujących się do kolejnych słów wargach, niby poświęcając swą uwagę cudzej twarzyczce, ale nie do końca.
Przeklnęła w myślach na nagłe psie ujadanie. Czerń loków rozlała się w niekontrolowanym akcie na ramionach, gdy smukła szyja, wyjątkowo nieprzyozdobiona ani jedną perłą, przesunęła głowę w kierunku dźwięku. Apolonia uniosła brwi, po czym – gdy zaproszenie tylko połaskotało uszy przyjemnie, ponownie skupiła się na kobiecie i tylko na niej. Może lewa dłoń zaplątała się na jakiejś psiej, długiej sierści, nieelegancko podstawiającej się pod opuszki, pragnąc pieszczot. Ale kimże aktorka była, by tych jej odmawiać? Gnatołam parsknął, opierając się całym swym ciężarem na kobiecej nodze i zmuszając jej właścicielkę do przeciwstawienia się tej sile za pomocą nogi drugiej. Obcas zakopał się troszkę w ziemi.
— Zaproszenie przyjmuję — odpowiedziała i wyprostowała się, zaprzestając oczywiście pieszczot.
Pies nagle zaskomlał, oparł się na nóżce jeszcze mocniej, zamachał ogromnym ogonem. Apolonia prychnęła w teatralnym oburzeniu, pochyliła się ku delikwentowi, a dłonie oparły się na biodrach; te zakołysały się wcale nie przypadkiem.
— Przepraszam szanownego psa, czy pies przypadkiem nie przesadza? — zapytała, brewka uniosła się w oczekiwaniu na odpowiedź.
Gnatołam zaburczał, a czarne węgliki błysnęły – pies bowiem zaskarbił sobie uwagę, a uwaga w psim świecie była najważniejszą walutą, najdroższą i najistotniejszą wartością, o której zwierzowi nawet się nie śniło. Aktorka machnęła dłonią, rubin znajdujący się na niej błysnął w jesiennych, złotych promieniach słońca, któremu udało się prześlizgnąć pomiędzy kolorowymi koron drzew. Poklepała czarne psisko po grzbiecie, to podskoczyło, postąpiło dwa, trzy potężne kroki do przodu i zerknęło na dwie kobiety w psiej niecierpliwości, pies bowiem, choć czasu nie liczył, owego nigdy nie miał.
Apolonia odchrząknęła, dłoń, nie do końca wiadomo kiedy, wyciągnęła się nonszalancko, oczekująco wręcz w kierunku Małgorzaty.
— Jeżeli błoto nam groźne, to prosiłabym pięknie o pomoc. — Jakaś swawolna iskra przeskoczyła w topazowych oczętach. — Nie są to może pantofle na salony, ubrudzić je jestem w gotowości, ale wolałabym żadnego z nich nie zgubić. — Uśmiechnęła się szeroko, proste ząbki w czynie tym ukazując. — Na bosaka nigdzie się nie ruszę, nieść mnie będzie trzeba. A teraz, taką wystrachaną wspominką o tych skurwysyńskich — przekleństwo na apoloniowym języku wybrzmiało idealnie, za pomocą aktorskiej dykcji obdarowano go idealnie rozłożonym akcentem — kleszczach, tym bardziej!

Od Małgorzaty cd. Mattii

― Odkąd Lucas Beck zmarł, miasto targane jest trzema siłami. ― Dłonie Małgorzaty zanurzyły się w psiej sierści, opuszki palców dotarły do skóry zwierzaka, drapiąc ją miarowo. ― Siła ta bierze się z przestępczego półświatka, szerokiej gamy dostępnych tu burdeli, jak i z samego szczytu. Kimkolwiek są ludzie sterujący tym wszystkim, na razie wygląda na to, że ze sobą współpracują, manus manum lavat. Sam zresztą widziałeś, że po ulicy nie szlaja się kwiat lokalnego garnizonu, tylko przypadkowe tłuki, którym można wmówić, że czarne jest białe, a białe to zielone.
Gnatołam, poddany podwójnej dawce głasków i drapania, przymknął czarne ślepia, a z psiego nosa, wystając nieznacznie, rytmicznie rosła i malała bańska smarków. Małgorzata zdawała się nie zwracać na to uwagi, zbyt pochłonięta dzieleniem się swoimi odkryciami.
― Ogólna sytuacja nie przedstawia się zbyt dobrze. Strażnicy reagują w losowych sytuacjach, jak przypadkowo znajdziesz się tam, gdzie działa jedna z tych trzech sił, to choćby cię katowali, nie kiwną palcem, psie syny, tfu. ― Gnatołam poderwał łeb, rozespany spojrzał na Małgorzatę, ale ta tylko posłała mu bezdźwięcznego całusa. Łeb opadł z powrotem. Bańka smarków znów urosła i znów zmalała.
― Wspominałaś o połączeniu ― odezwał się po krótkiej chwili ciszy Mattia, naprowadzając De Verley na zgubiony wątek. Myśli Małgorzaty przemykały przez głowę z prędkością światła, pozostawiając po sobie całą gamę pomysłów i potencjalnych scenariuszy do rozegrania, choć czasem cały ten harmider zamknięty w głowie mocno ją rozpraszał i przyprawiał o migrenę.
― Tak, tak ― ożywiła się, jedna dłoń wynurzyła się z sierści. Palec śmignął po papierze mapy, wskazując miejsce załadunku i rozładunku barek z towarem ― Pewnej nocy, właśnie w tym miejscu, słyszałam jak robotnicy rozmawiali o wrażliwym towarze. Nad ranem pojawili się niemili panowie z pałkami i zabierali zawartość skrzynek. Powoli, partiami. Nie miałam jak się podkraść, by zbadać zawartość, aaallee… ― papier zaszeleścił, dłoń wydobyła na wierzch inny plan, inny rzut na miasto. ― Udało mi się podążyć ich śladem. Paczuszki trafiły do Błękitnej Róży, jednego z lepszych burdeli. I sądzę, że to tu jest połączenie. Szlachta o której wspomina twój znajomy nie tylko puszcza się po kątach, ale i wciąga proszki nosem, czy cokolwiek to tak właściwie jest.
― Hmm ― Mattia odchylił się nieznacznie, wsparł plecy o oparcie sofy ― To jasno wskazuje na połączenie dwóch sił. Ale co z trzecią, tą płynącą z samej góry?
― Ha ― Małgorzata uśmiechnęła się zawadiacko, także wsparła plecy o oparcie. W dłoniach pojawił się kolejny papier, tym razem przedstawiający, narysowane odręcznie i nieco krzywo, plany budynku pierwszej szychy tego miasta, która w przeszłości była prawą reką Becka – Mortena Bruuna. ― I tu, panie hrabio, wkracza pan ze swoją gładką gadką i obyciem towarzyskim ― De Verley przechyliła nieznacznie głowę w bok, puszczone luzem złote loki opadły na ramię D’Arienzo. ― Musimy się dostać na posiadówę, podejrzewam, że dowiemy się czegoś użytecznego. A nawet jak się nie dowiemy, to przetrzepię tą jego rezydencję zanim ktokolwiek się zorientuje i wtedy się dowiemy ― wypuszczony z dłoni papier opadł z szelestem na psi grzbiet, Małgorzata splotła ze sobą dłonie.
― Wszystko zależy od tego jak bardzo ściągniesz na siebie uwagę.
― Czy ja słyszę zwątpienie w twoim głosie? ― Mattia podłapał wcześniejszą nutę wypowiedzi, uderzając w charakterystyczny dla Małgorzaty, szelmowski ton. Spojrzeniem powędrował znów w kierunku planów budynku, przyjrzał się im uważniej, jakby już układał sobie plan działania.
― Jakże mogłabym w ciebie wątpić, Mattia ― mruknęła miękko ― jak mogłabym po tym niewielkim pokazie na Paradzie? Poza tym, jestem wielką fanką stwierdzenia, że nie zaprezentowałeś tam wszystkiego. Z niecierpliwością więc wyczekuję pełnego repertuaru, szanowny panie. ― Jadeit mrugnął porozumiewawczo.
Gnatołam, śniący bardzo psie sny, szczeknął krótko i cicho. Bąbel ze smarków urósł do niebotycznych rozmiarów, po czym pękł, osiadając na wielkim, czarnym nosie. Nowofundland kichnął potężnie, spadł z wygodnych kolan, w powietrze wyleciały wszystkie papiery, które przyniosła Małgorzata.
De Verley zaśmiała się wesoło i zaraz pochyliła się w dół, dłońmi sięgając wystraszonej, psiej mordki. Gnatołam, wielce zdezorientowany, wydawał się ukontentowany takim pocieszeniem.
― Myślisz, że Howard byłby gotów się teraz z nami spotkać? Może dzięki niemu udałoby się wkręcić na ten cały bankiet? ― obejrzała się na zamyślonego hrabiego. Ten skinął lekko głową, szafir błysnął w uchu i na palcu, kiedy Mattia potarł brodę palcami.
― Jeśli jest tak źle z towarzystwem jak pisał w listach, to sądzę, że z radością zgodzi się na spotkanie.

Od Jamesa, CD. Serafina

― Hemil… Ach, tak. Czterdzieści osiem godzin i to niebywale ryzykowne. ― Wzruszył ramionami, obserwując spokojnie księcia. Miał posturę osoby obytej w sztuce perswazji, co było widać wyraźnie w każdym fragmencie jego jestestwa. Nosił się z pewną dozą nonszalancji, typową wyłącznie osobom wyższego stanu, a przy tym w ruchach mężczyzny dało się dostrzec pewne delikatnie, jednakże wyuczone za młodu manieryzmy. W przeciwieństwie do starannie przygotowanych spektakli ruchów, gestów i mimiki Apolonii, tutaj wypadały one naturalnie. Przyjemnie do zawieszenia oka, toteż wzrok Hopecrafta cierpliwie podążał za ruchem ust rozmówcy.
― Dekompozycja metodą Radana zawiodła? No, chyba, że pozbywa się pan resztek po próbach z Hemilem, to wtedy faktycznie sprawa byłaby o wiele bardziej skomplikowana…
Uśmiechnął się tylko w odpowiedzi smętnie, bo jakby miał wszystko tłumaczyć po kolei, wypadałoby przedstawić całościową dokumentację zbiorczą jego przypadku, przypadku Oblivian, a, na nieszczęście, ostatnimi czasy również przypadku Omena. Mógł się bawić w mniejsze czy większe kłamstwa mające dyktować tempem rozmowy, ale doskonale wiedział, że żadna półprawda jego problemów nie rozwiąże. Zbyt dużo zmiennych, zbyt dużo trudnych do powtórzenia czynników, przez co nawet jego eksperymenty na gryzoniach uprawiane za młodu zawodziły zanim przeszły nawet do drugiej fazy testów.
Krążyli dalej wokół wszystkich kolejnych tematów, jakie do tej pory padły w rozmowie. Z jednej strony artefakty, tak bardzo wyjątkowe i piękne w swojej sztuce, szczególnie te, które swoim działaniem wiązały się z ukochaną przez Jamesa magią kombinowaną. Tam przeskoczona w bok cząstka, tu przeoczony znak w równaniu, a człowiek nawet się nie orientował, jak wiele możliwości można było wyciągnąć ze starych, utartych relikwii rodzinnych, które rzekomo wyłącznie leczyły pomniejsze rany.
― Nie mogę się nie zgodzić, że ciekawość odgrywa znaczną rolę. Mimo wszystko żałuję, że jest tak trudno określić krzywe kalibracyjne dla artefaktów nawet po rozłożeniu na zmienne typowe. Magowi się wydaje, że pracuje z dobrej faktury statuetką z Wysp Fliss, a tu duszek wgranego konika polnego jedynie na pocieszenie ― wspomniał naprędce sytuację może nie z własnego doświadczenia, ale historię, która krążyła po DUMie jako swoiste podsumowanie trudów społeczności akademickiej. Niby wielkie odkrycia, a pod spodem śmierdzący, problematyczny żart dawnych kultur, z którym obecnym, cywilizowanym ludziom przyszło się użerać.
― Herbata, choć wpływa pozytywnie na nastrój pijącego, nie niesie za sobą mocy, dlatego też moje zainteresowanie nią jest nieco mniejsze. ― Pochylił się znacznie do przodu, bo tutaj pojawiło się bardzo ciekawe założenie, jakby rzucona na przekór wszystkiemu rękawica. Podjął ją z prawdziwą przyjemnością, bo sam dawno nie miał możliwości zażyć tak absorbującej pogawędki w środku dnia. Nie zawarł w Gildii zbyt wielu znajomości, tym bardziej bliższych, raczej skupiając się na dystansie od potencjalnych rozpraszaczy jego pośledniejszej misji, ale jednak tego kontaktu mu brakowało. Z kimś na wyższym poziomie, o godnej pozazdroszczenia wiedzy, no światłości w kwestiach magii.
― Sekhet ma cudowny zapach i niestety dla mnie zbyt ostry smak. Można delektować się wszystkim, cokolwiek ktokolwiek zechce, ale zwykle z wypalaniem gardła gorzkim posmakiem utożsamiam cięższe trunki niż jedynie herbata. Muszę przyznać, że jestem okropnym herbaciarzem, bo wszystkie mocniejsze smaki dobijam łyżeczką miodu albo wyciśniętą cytryną, zawsze mam wrażenie, że po niej wszystko wydaje się przyjemniejsze ― wyjaśnił swoje stanowisko, zaraz jednak przechodząc do palącej go kwestii.
― W sprawie mocy herbaty miałem ostatnio przyjemność otrzymać mieszek ziół od nowej członkini gildii. Przywiozła ze swoich rodzinnych stron, a jest przecie z Rosevii, gdzie co prawda naszych herbacianych tradycji nie hołdują, tak przedstawiła mi ichni sposób na zadziwiającą mieszankę. Na bazie swoich barbarzyńskich zwyczajów doprawiają ją w sposoby niby szamańskie, ale, jak ona to potocznie ujęła, “nic większego kopa w życiu nie daje”. Myślałem, że to wszystko zasługa nutki alkoholu, ale po spróbowaniu dostrzegłem nitkę oktaryny, jakby ktoś sączył stokrotki naprzemiennie z rubinowym roztworem od magicznej esencji. Doprawdy, zadziwiające połączenie. Może miałby książę ochotę spróbować? ― spytał z szerokim uśmiechem, który w oczach nie przyzwyczajonego do jego widoku odbiorcy, mógł wydać się nawet lekko prowokacyjny. Doskonale wiedział, że wśród fanów herbat to, co wyprawiano w Rosevii uważano za sztukę niegodną nawet wspomnienia, ale, jak to mówią, warto próbować wodzić na pokuszenie. A nuż się uda.
― Oczywiście, chyba że szanowny pan woli bardziej wysublimowane smaki. Zawsze występuje ten strach przed pierwszym razem, więc w ramach zachęty mogę zapewnić, że nie poczuję się urażony ewentualną odmową ― oświadczył pewnie siebie i, gdyby był mniej biegły w sztukach kurtuazji, może mógłby nawet mrugnąć. Kusiło go.

Od Tezeusza CD. Calithy

— Co za miejsce, nie do życia.
Wicehrabia zdecydowanym, nieco impulsywnym ruchem dłoni zatrzasnął czytane do tej pory, opasłe tomiszcze, po czym pełne frustracji spojrzenie (przez niektórych określane również zawodowym) wbił prosto w drewniane drzwi swojego gildyjnego pokoju, od przeszło dwóch minut i trzydziestu sześciu sekund tak nieugięcie w swojej intensywności przez kogoś okupowanych.
Dwie minuty i trzydzieści sześć sekund to wystarczająco dużo czasu, żeby zacząć podejrzewać, że niechciany gość nie odpuści sobie starań i w pełnym zrezygnowaniu nie zgubi się gdzieś pomiędzy gildyjnymi korytarzami; gdziekolwiek, byle z dala od Tezeusza. Zdecydowanie wystarczająco. Dokonawszy tej smutnej realizacji, wicehrabia w nagłej potrzebie uzewnętrznienia swojej irytacji westchnął ciężko i głośno, może nieco nazbyt teatralnie, w podobnym akcencie wywrócił oczami i dopiero wtedy – niechętnie, bo wielce umęczony ciężarem swojego jestestwa – wstał od biurka.
— Nie do wiary. — ciemna brew powędrowała wysoko do góry, prawdopodobnie pobijając światowy rekord (przecież musiał ktoś kiedyś taki ustalić!) uniesionej do granic brwi, kiedy sędzia, uchyliwszy drzwi, w ramach oryginalnego powitania obdarzył swojego gościa sceptycznym spojrzeniem. Nic nowego – zupełnie tak, jak na Tezeusza przystało. — Oszalałeś? — zatrzymał się w progu.
Cisza, radosne milczenie. A w swojej radości wyjątkowo irytujące, bo wymownie zaprzeczające.
— Zgubiłeś się? — kontynuował, rozglądając się uważnie dookoła. Na korytarzu świadków brak.
Cisza, milczenie obojętne. Z przyczyn oczywistych, również doprowadzające do szału.
— Zostawiła cię. — podsumował, zakładają ręce na klatce piersiowej. Dokładnie, podsumował. A przynajmniej na to wskazywałby ton głosu (również często zwanym zawodowym), jaki zdecydował się przybrać. Bo pytaniem tego nazwać nie można było.
Cisza, przygnębione milczenie. Tak bardzo przygnębione, że aż prawie łapiące za serce. Gdyby tylko wiedziało się jeszcze, na czym to całe serce polega.
— I z tego powodu uznałeś, że teraz ja będę rozwiązaniem na twoje wszystkie problemy? — pokręcił przecząco głową, parsknął pod nosem w niedowierzaniu. Brew, o dziwo!, zdołała unieść się jeszcze o te kilka centymetrów wyżej, ustanawiając już rekord gwarantowany. — Przypominam ci, że w świetle prawa wcale nie mam obowiązku się tobą zajmować.
Ale znudzony koniecznością wysłuchiwania niekończącego się monologu (tym bardziej, że ten zmierzał w kierunku tematów, tak zwanych pułapek) sędziego, gość nie miał zamiaru już dłużej być cierpliwym. Bo ileż można czekać, aż jaśnie pan zdecyduje się łaskawie zaprosić do środka? Odpowiedź była prosta – nie czekać wcale.
— Hej, stój! Tylko nie na dywa... Gnatołam, cholera jasna!
A więc gość nie czekał. Nieuchwytnie przemknął tuż obok sylwetki sędziego, ku jego niezadowoleniu oraz własnej satysfakcji zatrzymał się na samym środku wełnianego dywanu i radośnie zamachał ogonem. Zakręcił się kilkakrotnie wokół własnej osi, bardzo zresztą energicznie, tym samym rozrzucając po całym pokoju zalegające w sierści resztki liście. Wicehrabia skrzywił się boleśnie i jęknął cichutko pod nosem. Straty, chociaż wcale były takie wielkie jakimi je postrzegał, stanowiły powód wystarczający, żeby w następnej kolejności posłać Gnatłamowi spojrzenie ostatecznie ostrzegawcze.
Ostrzegawcze spojrzenia sędziego, choć nigdy przyjemne, jeśli o psy Małgorzaty chodziło, rzecz jasna przejawiały się w formie wyjątkowo (jak na niego) niegroźnej. Ale najważniejsze, że działały. Prowodyr i sprawca tak wielce znienawidzonego przez Tezeusza bałaganu zaskomlał cichutko w akcie natychmiastowego skruszenia, ogon skulił pod siebie i ociężałym krokiem przydreptał do mężczyzny, pakując się łbem prosto pod jego dłoń. 
— No dobrze. — westchnął głęboko, na krótką chwilę przymknął powieki i palce zanurzył w miękkiej sierści. Wspominał już, że zawsze przy Gnatołamie wymiękał? A zresztą... w tej chwili, kiedy w gildii został sam bez swoich braci i właścicielki – choć Tezeusz domyślał się, że z własnej woli Małgorzata nie zostawiłaby go nigdy – to nawet nie sposób było mu się dziwić. — Jadłeś coś dzisiaj chociaż, pchlarzu niewdzięczny?
Gnatołam zaszczekał głośno, raz jeszcze zamerdał ogonem. Całkiem radośnie, czyli twierdząco. Zadziwiająca były psie huśtawki emocjonalne. 
— Tyle dobrze. — Tezeusz uśmiechnął się lekko. Leciutko, ledwo widocznie. — A więc po co ty tutaj właściwie przylazłeś? Bo nie dla towarzystwa chyba.
Cisza. Zabawy w zgadywankę część dalsza. Ale tym razem De Sauvignon nad odpowiedzią zastanawiać się długo nie musiał.
— De Verley?
Woof!
De Verley, podsumował w myślach. Delikatna zmarszczka ozdobiła sędziowskie czoło.
— Prowadź zatem. Aha, a ten bałagan to będziecie sobie sami z Małgosią sprzątali. Ja na takie głupoty czasu nie mam. I lepiej, żeby na drzwiach nie było śladów po twoich pazurach.
Dobre sobie, panie sędzio – zdawało się odpowiadać wesoło czarne oczyska, zupełnie jakby jeszcze lepiej od Tezeusza wiedziały, że w tym syfie więcej niż półtorej minuty nie wytrzyma i sam się weźmie za porządki. A później, zgodnie z poleceniem, Gnatołam zaprowadził.

***

— Och, tylko nie karczma. — zerknął spod ukosa na swojego przewodnika. Ten, urządziwszy sobie króciutką przerwę na złapanie psiego oddechu, zaraz podniósł się na cztery łapy i niezadowoleniem sędziego nieprzejęty, radośnie poczłapał w kierunku wejścia do budynku, coby następnie przecisnąć się przez drzwi pomiędzy pozostałymi wchodzącymi. W pewnym momencie zatrzymał się wpół kroku, czarne oczyska wlepił w sylwetkę Tezeusza i posłał spojrzenie z serii pytających o konieczność specjalnego zaproszenia. — No już, idę. Karczma nie wróży nic dobrego. — mruknął zrzędliwie pod nosem. I niezbyt radośnie ruszył za nim.
Szara tęczówka niechętnie objęła zaludnione wnętrze lokalu. Uwierzyłby kto, że De Sauvignon nie miał zwyczaju zbyt często (ba, w ogóle!) chadzać do karczm? I jeśli nie dlatego, że zazwyczaj panował tam nieznośny tłok i szum, którego on osobiście nienawidził, to dlatego chociażby, że zawsze śmierdziało tam tanim piwskiem, a tego osobiście nienawidził jeszcze bardziej. Ale kogo to obchodziło? Na pewno nie Gnatołama, który – podejrzanie pewien swoich kroków, co też nic dobrego nie wróżyło – powędrował prosto wgłąb pomieszczenia.
Basior zatrzymał się przy jednym ze stolików, zatrzymał się również wtedy Tezeusz, z niemałym zaskoczeniem dochodząc do wniosku, że jedyną, zajmującą go osobą wcale nie była Małgorzata De Verley. Kobieta, ale nie Małgorzata. I to w dodatku kobieta całkiem mu obca; kojarzona z widzenia, może kilka razy minięta na gildyjnych korytarzach, ale nic poza tym. Pies zaszczekał głośno, niby oznajmiając sędziemu, że oto właśnie dotarli do celu, po czym wielce przejęty sylwetką nieznajomej, zaczął kręcić się wokół niej, dociekliwie z każdej możliwej strony obwąchując.
A to ciekawe..., pomyślał zaintrygowany Tezeusz, kiedy szara tęczówka, wciąż zachowując w swoim wyrazie pełną neutralność i obojętność, spotkała się z tą drugą, jasnobrązową.
Coś w osobie nieznajomej kobiety musiało być, że Gnatołam go właśnie do niej przyprowadził. A sędzia De Sauvignon za cel sobie obrał, żeby tę zagadkę rozwiązać.
— Dobry wieczór. Czy można się przysiąść? — zapytał więc, uśmiechając się sympatycznie. Jeśli trzeba było, to i nawet uśmiechnąć się ładnie potrafił.

Od Lei cd. Antaresa

Wciągnęłam ze świstem powietrze, cofnęłam się o krok. Choć przyszliśmy tu w celu odnalezienia dowodów winy zielarza, właściwie całkowicie o niej przekonani, ich materialne pojawienie się wyprowadziło mnie z równowagi - fakt, że się czegoś spodziewa to jedno, ale kiedy staje się brutalną rzeczywistością, okazuje się, że nie da się na nią właściwie przygotować
— To nic nie znaczy! —  cofnął się aż pod przeciwległą ścianę, całą zakrytą przez zakurzone regały z książkami. Mądrością zapisaną przez wielu uczonych i z pewnością przez długie dnie i noce zapamiętywana przez Adama, którą postanowił wykorzystać wbrew przysiędze zielarskiej, wbrew wszelkim regułom zawartym w tych księgach.
Bo znaczyło to przecież dużo, i Evender dobrze o tym wiedział, podobnie jak i my. Namacalny, bezsprzeczny dowód leżał na wyciągnięcie ręki, kłębki sierści rozsypały się po stole.
Burmistrz zacisnął dłonie w pięści, jego wargi zmienił się w cienką, pobielałą kreskę. Cokolwiek jednak działo się w jego głowie, jakkolwiek głośno miał ochotę krzyczeć po tym, jak sprawdził się najgorszy z zakładanych przez niego scenariuszy, te myśli nie znalazły odzwierciedlenia w jego słowach. Wziął głęboki oddech, jakby wraz z tlenem transportowanym wgłąb ciała tam też pochował swoje emocje - w tym momencie nie był Johnem Staffordem, który pamiętał dziecięcą przyjaźń Jespera i Adama, ale burmistrzem Taewen i na jego oczach okazało się, że jeden z mieszkańców jego miasta dopuścił się poważnego przestępstwa.
— Obawiam się, że wprost przeciwnie — jego głos zdradzał napięcie podobne do tego, które wcześniej dźwięczało w głosie zielarza — czy masz coś na swoją obronę?
— Mogę to wyjaśnić — uniósł podbródek, zebrał resztki z pewnością nadwyrężonej pewności siebie. Nawet teraz, w każdym tego słowa znaczeniu postawiony pod ścianą, położył szczególny akcent na mogę, wciąż próbował przejąć stery rozmowy i gdyby dać mu ku temu okazję, z pewnością by to zrobił.
— Mam taką nadzieję — nawet jeśli burmistrz przybrał surowy i oficjalny ton, wciąż czaiła się w nim pełna nadziei nuta. Adam z pewnością również ją słyszał.
Mężczyzna skakał wzrokiem to po nas, to po zawiniątku na stole, to po drzwiach. Mięśnie jego nóg spięły się na ułamek sekundy, zaraz jednak zrezygnował z pomysłu ucieczki: nawet gdyby spróbował, Antares lub ja zaraz byśmy go dogonili. Popatrzył też na mój łuk - zdawałam sobie doskonale sprawę, że nie byłabym w stanie strzelić do bezbronnego człowieka, ale zielarz nie był tego świadomy. Był dobrym obserwatorem, ale dla niego byliśmy zapewne wyłącznie przybyszami z gildii mającymi na celu zabić bestię, a więc wyspecjalizowanymi w walce. Wiedział, że w starciu fizycznym nie ma szans i kiedy stracił przewagę na polu umysłowym, nie mógł kontrolować przebiegu rozgrywki, jego aura gwałtownie się zmieniła. 
Milczał. Atmosfera gęstniała z każdą sekundą, kolejne sekundy dokładały cegłę do muru milczenia, który zdawał się już odgradzać nas solidną kopułą od reszty świata. W końcu burmistrz podjął znowu:
 — Zdajesz sobie sprawę, jak całą sytuację przeżywa Lily?
Twarz straciła rysy uprzejmej, nieprzeniknionej maski, stała się zwyczajnie ludzka, wykrzywiona niewysłowionym cierpieniem. Jakby sam dźwięk tego szczególnego imienia przełamał ten mur.
— Lily — powtórzył, ni to do nas, ni to do siebie, zawieszając błędny wzrok na ścianie.
W milczeniu obserwowałam sytuację, nie do końca pewna, jaką rolę przyjąć - póki co stałam w kącie pomieszczenia, gotowa na każdy niespodziewany ruch ze strony Adama. Może i nie dorównywał siłą ani wyszkoleniem w walce Antaresowi, ale zawsze należało wystrzegać się najbardziej osoby zagonionej w kąt, która nie miała nic do stracenia. Zerknęłam na stojącego obok mnie rycerza i zaczęłam się zastanawiać, jak bardzo różni się od Adama - choć nie znałam go długo, nie mogłam sobie wyobrazić, by jego kodeks moralny pozwolił mu choć na pomyślenie o takim działaniu.
Upewniłam się, że w domu nie ma nikogo poza nami - zielarz mówił wcześniej o czekających pacjentach, a to nie był odpowiedni czas ani moment na takich świadków, jednak wszystko wskazywało na to, że byliśmy tu sami. Może blefował, może dopiero coś przygotowywał - w tym momencie nie byłam pewna, czy można wierzyć któremukolwiek słowu, które padło z jego ust.
— Ze mną byłaby szczęśliwsza — uderzył nagle w inne tony, zarzucił ten chłodny i przeszedł w osobiste. Swoje słowa kierował głównie do burmistrza, jakby powoływał go na świadka i oczekiwał aprobaty lub choćby potaknięcia. — Pan wie, że ja o nią od zawsze dbałem. Broniłem ją przed chłopcami, którzy ciągali ją za warkocze, nawet jeśli sam nie mogłem im nic zrobić. Słuchałem i pocieszałem, kiedy działo się coś złego, cokolwiek. Rozumieliśmy się właściwie bez słów. Jesteśmy bratnimi duszami, przecież pan to dobrze wie.
— Jesper również jest ci bliski. A przynajmniej tak sądziłem, on również.
— Gdyby był moim przyjacielem, nie zabrałby mi Lily. Zrozumiałby, że ją kocham.
— Skoro jest ci tak bliska — Stafford zawiesił na chwilę głos, nieporuszony wystąpieniem zielarza — to dlaczego zraniłeś ją w najgorszy możliwy sposób?
— Nie miałem innego wyboru. Czy potraficie sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy miłość twojego życia, połowa duszy, wybiera kogoś innego? W dodatku twojego przyjaciela od dziecka? I oboje ciągle ci o tym przypominają, obnoszą się z tą swoją miłością? Jak strasznie to boli? Panie Stafford, ma pan żonę, proszę sobie wyobrazić, jak ktoś ją po prostu panu odbiera. Z czymś takim nie da się żyć.
— Sądziłem, że jesteś zielarzem Taewen, nie bardem. Dramat układasz, więc bardzo proszę, wstrzymaj się z tym przedstawieniem.
— Ja ją kocham — powtórzył. — Jeśli nie zabijecie bestii i powiecie jej prawdę, pęknie jej serce. Pobiegnie tam do niego prosto w las, a on ją zaatakuje i zabije. Będziecie ją mieć na sumieniu.
Szafował tymi abstrakcyjnymi pojęciami, zaciekle ignorował hipokryzję krzyczącą między jego zdaniami. Nie dostrzegał właściwie niczego poza ukochaną i, choć był okrutny w swoim zachowaniu, czułam do niego przede wszystkim współczucie - nie panował nad sobą i zapewne nie przyjmował do wiadomości, że istniało inne rozwiązanie, a on wybrał najgorsze, które w dodatku nie mogło go zaprowadzić do wymarzonego scenariusza.
 — Jesper wciąż pamięta o Lily. Nie zrobi jej krzywdy.
Pokręcił gwałtownie głową, nagle zaaferowany.
— Z każdą chwilą coraz łatwiej poddaje się żądzy krwi, instynktowi bestii. Zabijcie tę kreaturę choćby ze względu na nią, jeśli macie w sobie resztki przyzwoitości.
Burmistrz zaklął donośnie na dźwięk tych słów, zgromił wzrokiem mężczyznę.
— Wrócimy Jesperowi ludzką postać — odezwałam się w końcu. — Z twoją pomocą czy bez.
Na twarzy zielarza pierwszy raz od dłuższego czasu przemknął uśmiech. Nie ten grzeczny, nie ten należący do Adama. Uśmiech właściwie groteskowy, straszny.
— Obawiam się, że to niemożliwe.

< Antares? >

Od Isidoro - e+1=0

Od ich przyjazdu do Toirie nic nie układało się dobrze. Isidoro od początku wiedział, że będzie ciężko, ale nie przypuszczał, że aż tak. I to od razu pierwszego dnia.
Rozszerzonymi przerażeniem oczami patrzył na rozłożone na stole karty tarota, jego wzrok przeskakiwał chaotycznie między obrazkami. Nie, to było po prostu niemożliwe. Isidoro miał wrażenie, że los, które zawsze prowadził go tą najszerszą, najbezpieczniejszą ścieżką, teraz nagle doprowadził go na skraj przepaści. I stanowczym ruchem popychał w przód.

Od Małgorzaty cd. Apolonii

Co by było gdyby?
Małgorzata lubiła zadawać sobie to pytanie, choć wymyślanie możliwych odpowiedzi nie niosło za sobą niczego pożytecznego. Każdy z obmyślonych scenariuszy nie miał prawa się sprawdzić, był bowiem albo zbyt absurdalny, albo zamykał się w ramach pobożnych życzeń, bądź sytuacji, które wydarzyć się nie mogą z prostej przyczyny: charakter osób zawartych w scenariuszach nie pozwalał na takie naginanie zasad. A przynajmniej nie pozwalał zazwyczaj.
I tak też Małgorzata, postawiona przed faktem niebywale uroczym, acz potencjalnie niebezpiecznym, zamkniętym w osobie niepoznanej dotąd Apolonii, rozważyła co by było gdyby. Z rozważań tych wyszło jej natomiast, że gdyby zamiast stojącej obok kobiety, stanął tu sam wicehrabia, z którym ostatnio miała mniej lub bardziej na pieńku, zapewne zdzieliłaby go tą ręką po łbie, a później usiłowała się wyłgać, że przecież to wcale nie ona i proszę nas nie oskarżać, bo nic przecież nie zawiniliśmy. A te wspomnienia, niby żywe, wciąż kotłujące się w sędziowskiej głowie? Przywidzenie zapewne. Przemęczenie i wynik bezsenności. Nic szczególnego, proszę się rozejść.
Gdyby zamiast Apolonii na krótki spacer wybrał się Cahir, zostałby powitany psim pociskiem z serii nowofundland, model Gnatołam, numer seryjny osiemdziesiąt cztery. Do kompletu dołożyłaby uśmiech specjalnie skrojony pod okazję; odrobinę zaczepny, a przy tym niosący w sobie pewną nutę łagodności. Jadeitowe oko zasugerowałoby natomiast, że wachlarz jej sztuczek nie kończy się tylko na drobnym oszustwie mającym za zadanie wyciągnąć kogoś do tańca. Zapewne w niedalekiej przyszłości, zamiast sprawcy zabójstwa, znaleźliby butelkę czegoś mocniejszego, a śledztwo zakończyli na jej dnie.
Gdyby zamiast Apolonii, czy Cahira, trafiłby się Mattia, opowiedziałaby mu o znalezisku, a astrolog użyłby tylko sobie i bratu znanych sztuczek, by zlokalizować ciało. Gdyby przeznaczenie okazało się łaskawą panią, a nie dziwką Fortuną, być może do kolacji mieliby śledztwo z głowy, a resztę czasu wolnego poświęciliby na głaskanie psów i niezobowiązujące rozmowy o wszystkim i o niczym. Kto wie, być może hrabia i tym razem zdołałby wyczarować jakieś ciastka, o ciepłym kocu już nie wspominając.
Tak, układanie fantazyjnych scenariuszy szło Małgorzacie bardzo dobrze. A pożytku z tego ile?
No cóż, nic. Ale nikt fantazjować przecież nie zabraniał, a w tym całym myśleniu co by było gdyby można było znaleźć czasem całkiem interesujący, dotąd nieodkryty pogląd wobec danej osoby.
― Małgorzata De Verley ― skinęła głową, złote loki, stale wymykające się z ciasnego upięcia warkocza, drgnęły lekko, zakołysały się, jakby swym fantazyjnym skrętem chciały dorównać tym hebanowym, łagodnie wkradającym się na szyję aktorki. ― Ach, nie posuwałabym się aż tak bardzo w podejrzeniach, ile potem z tego nieprzyjemności, ile nieporozumień ― machnęła dłonią, jakby odganiając słowa Apolonii. Szmaragdowe oczko pierścionka zdobiącego palec wskazujący mrugnęło, odbiło ciepły promień słońca. Gnatołam, zniecierpliwiony brakiem uwagi i brakiem pieszczot, szczeknął nisko, jakby ponaglająco.
Praesumptio boni viri, Apoloniu. ― Jadeit mrugnął zadziornie. ― Czego pan sędzia nie widzi, tym się nie zainteresuje. ― Bo w końcu kto prócz Tezeusza byłby na tyle uparty w dążeniu do celu, by już z miejsca stawiać zarzuty, oskarżać i cytować paragrafy kodeksu karnego? Nawet ona, posiadająca przecież rodzinny rodowód prawniczy, obyta w przepisach i zasadach, nie śpieszyła się ze stawianiem jakichkolwiek teorii, tym bardziej zaś, jeśli takowe teorie miałyby zabarwienie czysto spiskowe.
Zaśmiała się cicho, kiedy aktorka przywitała się także z denatem, choć ten docenić uroku powitania nie mógł. Małgorzata przejęła więc tę powinność na siebie, uśmiechnęła się ładnie, przechyliła nieznacznie głowę, obdarzając Apolonię spojrzeniem długim, acz nienachalnym. Łagodność uśmiechu ustąpiła, pokonana podświadomą koniecznością wplatania zaczepki w każdy gest i każde spojrzenie.
― Ciekawe co nieboszczyk, niech mu ziemia lekką będzie, zrobił takiego, że go bogi pośmiertnie wynagradzają tak zabójczo atrakcyjnym zespołem śledczych. ― Małgorzata poprawiła ciążące jej na barku ramię i być może chciała nawet coś dodać, ale jak to już w takich sytuacjach bywa, kiedy tylko rozchyliła wargi, między dwie kobiety wtrąciło się psie ujadanie niesione z daleka, zza linii drzew pobliskiego lasu.
Kącik ust uniósł się więc nieznacznie, tajemniczo jakby, a myśl odpłynęła.
― Mamy chyba nawet pierwszy trop. Zapraszam, zapraszam. Uwaga na to przeklęte błoto, bo szkoda pantofli. A, no i uwaga na kleszcze. Te małe skurwysyny nie odpuszczają nawet jesienią.

Od Marty cd. Tassariona

Kobietka prychnęła prosto w wampirzą, bledziuchną twarz, czyn był jednak przepełnionym czułością i kochaniem, jak gdyby wykonywała go na matczyną modłę, robiąc tak samo, jak rodzicielki, gdy ich dziatki popełniają kolejną głupotę; ale jakże im nie wybaczać, jak to młode, niedoświadczone i zazwyczaj głupiutkie? Rączka martusiowa znalazła się na chłodnym poliku Tassariona, opuszki odnalazły tę pożal się boże ostrą kość policzkową, nad którą zawsze się zachwycała i zachwycać się miała.
— Ja wiem, że kobieta to zmienną jest, Tasiu, ale nie że aż tak — stwierdziła z udawanym oburzeniem. — Tak, tak myślę i zdania swego nie zmieniłam. I nigdy nie zmienię — rzekła dumnie, niby podpisując przed nim werbalne oświadczenie, istny cyrograf, że zawsze będzie dobrze i że będzie tego pilnowała. Bo w końcu w Marciuszkowej naturze już to leżało – należało być uczynnym, dobrym i ciepłym, a cechy te świat miał oddawać w podwójnej ilości.
Przytrzymała tasiowy łokieć, gdy ten powolutku powziął się wspinaczki na te własne, szczudłowate i teraz bardzo chybotliwe nogi. Każdy czyn Marty, wykończony całkowitą cierpliwością, bo i jakże pospieszać skrzywdzonego, poturbowanego, już nie wspominając o tej nieszczęśliwej dziurze w brzuchu, którą, to prawda i Tassarion miał tu całkowitą słuszność, należało zaopiekować się czym prędzej. Zadbać o to należało jednak razem, nie samotnie, tak więc grymas brzydki zawitał na marciuszkowe lico, gdy do uszu dotarło, a w móżdżku sobie uświadomiono, że elf użył liczby pojedynczej. Złapała się pod biodra, zerknęła na ledwo stojącego mężczyznę spod byka.
— Nie ty musisz, tylko my musimy — stwierdziła, kto wie, czy nie ciut za ostro. Chwilę później już była u jego boku, już podtrzymywała to dosyć lekkie, jak na męskie, cielsko, biorąc jego ciężar na swe ramiona. — I nie przepraszaj Tasiu, na miłości boskie, dobrze, że mnie obudziłeś, bo inaczej to byś tu padł nam na korytarzu, a rano to byłby tylko trup — prychnęła, postępując z nim krok do przodu. Powolutku, bez pośpiechu, do pokoju należało dotrzeć w całości. — A wiesz jak takie trupy śmierdzą? Okropnie, obrzydliwie. Już nie wspominając o wywabianiu krwi z dywanu, chociaż… — zawahała się, modre oczka zahaczyły mało subtelnie o wampirze rany — chociaż w twoim przypadku to akurat o to nie musielibyśmy się bać. Ale nadal, nie chciałabym sprzątać żadnego trupa z wykładziny, a na twój widok, to chyba bym się do końca życia i jeszcze dzień dłużej nie pozbierała, tak by mi smutno było — westchnęła, paluszkiem przesuwając jakiś zagubiony, jasny lok z kości policzkowej elfa, by następnie zahaczyć ów o jego spiczaste uszko. — Dlatego dobrze, że tu jestem. W gotowości, by ci pomóc. Czekam tylko na rozkazy i wykorzystuj je dobrze, bo o ile nie będą głupie, to wykonam każdy. A to może być jedyna okazja w naszym życiu, żebym ja się czyiś rozkazów posłuchała, o!

sobota, 30 października 2021

Od Apolonii cd. Jamesa


Tym razem szła spokojniej – obcasy w ładnym rytmie na modłę ballady, ale przekornej, bo nawet i wesołej, stukały o parkiet, raz, dwa, raz, dwa, po raz pierwszy od kilku lat wprawiając wiszące na ścianach obrazy w całkiem wesoły nastrój. I choć brakowało uśmiechu na ich twarzach, choć lica pozostawały kamiennymi, tak Apolonii wydawało się, że pomimo wynoszonych przez nią sekretów na zgrabnej nóżce, schowanych za mocno ściśniętą podwiązką, tak spoglądały na nią całkiem przychylnie, pokusiłaby się wręcz o stwierdzenie, że matczynie. Życzyły jej jak najlepiej, kto wie, czy przed kilkunastoma latami, tuż przed malowaniem portretu, właściciele fasad nie pokłócili się z Lordem Harvordem, przeklinając go, by jakaś zbyt natrętna aktorka, która lubiła grzebać w nieswoich sprawach, wykradła istotny dla niego dokument. Kto wie.
Dłoń musnęła złotą klamkę, z czułością najznakomitszej kochanki oparła się na niej, nacisnęła. Drzwi ustąpiły bez wahania, lekko poddając się ruchowi, a Apolonia, ponownie przywdziawszy na swoją twarz najładniejszy ze wszystkich uśmiechów, ale tych publicznych – najładniejszy z prywatnych stał bowiem na podium piękności, zarezerwowany był jednak dla tych najistotniejszych, najgodniejszych ciepła oraz szczerej przyjaźni kobiety – wkroczyła dumnie do sali, lekko kołysząc biodrem, lekko zamiatając sukienką. Palce splotła przed sobą, topazowe oko przyjrzało się tej scence, może nie rodzajowej, ale na pewno oko przykuwającej; ludzie co prawda rozpierzchli się już do jedzenia, pląsy na parkiecie pozostawiając sobie najwidoczniej na jeszcze późniejszą godzinę, o zgrozo, ktoś poturlał się pod stół, najwidoczniej zażywszy zbyt dużą ilość alkoholu. Nosek zmarszczył się surowo w ocenie młodego jegomościa, by chwilę później ładnie się wygładzić. Lico przyjęło łagodną, sympatyczną formę, ponownie dostrzegłszy znajomą twarz –tym razem jednak Apolonia nigdzie się spieszyć nie miała, zadanie w końcu wykonane zostało; mogła więc cieszyć się towarzystwem szanownego archiwisty ze spokojem, rozkoszując się każdą chwilą w towarzystwie profesora. Coś w topazach błysnęło, aktorka stwierdziła, że zbliżała się godzina, w której należało zapalić.
Już się kierowała ku balkonowi, już z kieszeni sukni wyciągała drobne, metalowe pudełeczko, w którym chowała swój święty Graal, najważniejszy artefakt i relikwię – ktoś jednak zaszedł drogę, rozkazał swym ostrym spojrzeniem zatrzymać się tu, w ten i natychmiast. Brewka aktorki uniosła się w zdziwieniu, palce zatańczyły na metalowym pudełeczku. To ponownie trafiło do kieszeni.
— Szanowna pani Apolonio, mogę prosić panią na moment? — Złowieszczy uśmiech dziewczęcia niepokoił, dreszcz prześlizgnął się po kręgosłupie aktorki; czy się dowiedzieli? Czy może to karnisz ją zdradził? — Miała niedawno pani przyjemność na tym przyjęciu tańczyć z moim tatą, a ja jestem w lekkim humorze, żeby przyprawić go o zawał. Mogłaby pani ze mną na chwilkę do niego podejść?
Wargi rozchyliły się odrobinę, czoło zmarszczyło, sugerując, że kobieta nad propozycją się bardzo intensywnie zastanawia.
— Nie chciałabym mieć śmierci pani ojca — zerknęła na Hopecrafta, zerknęła na, najwidoczniej, zupełnie niepodobną do niego córeczkę — na swoim sumieniu. Byłabym pierwszą i jedyną podejrzaną, a zabójstwo szanowanego profesora mogłoby wiązać się z procesem niezwykle surowym — zauważyła, uśmiechnęła się kurtuazyjnie. Wyprostowała się jeszcze troszkę, prawe ramię uniosło się, polik ku niemu – przybliżył. — Mogłabym, o ile zagwarantujesz mi moja droga, że jednak nie będę musiała przywdziewać czerni na następny dzień. Niezbyt mi w niej do twarzy. — Wyciągnęła ku dziewczęciu swoją dłoń, w gotowości będąc, by zaraz zostać w kierunku dwóch panów pociągniętą. 

Od Ayrenn cd. Talluli

Krótki sen był nieprzyjemny, nie niósł ze sobą regeneracji i odświeżenia myśli, a jedynie potęgował zmęczenie i koszmarne samopoczucie. Ayrenn utonęła w oblepiającej ją ciemności, bezradnie zamachała dłońmi w wyobraźni. Znów to samo. Spadała w dół, wciąż i wciąż, w dół i w dół, bez końca. Strach narastał, serce podjeżdżało do gardła. Nienawidziła tego snu tak samo, jak nienawidziła tego bezwładnego spadania i niemocy.
Ciało na stole spięło się nieznacznie w reakcji na delikatny dotyk na twarzy. W reakcji na smukły paluszek badający bladą skórę w porcelanowym odcieniu. Gołąb, wciąż obecny i nieustannie stróżujący swojej elfiej towarzyszki, zagruchał cichutko, jakby błagalnie, by nie czynić jej krzywdy.
Elfka skrzywiła się okropnie, wrażenie bezwładnego spadania minęło. Był tylko tępy ból pulsujący w skroniach i chęć, by na tym twardym, drewnianym stole, skulić się, przekręcić na bok i zapaść w dalszy sen. W całym tym negatywnym wydarzeniu – pierwszy plus. Do tej pory jej ciało nawet nie brało pod uwagę takiej opcji jak sen. Otworzyła oczy, pobłądziła nieprzytomnym spojrzeniem po suficie, w końcu natrafiła na bladą twarz poznanej wcześniej czarownicy. Milczała przez chwilę, Chabrowe oczko wciąż wpatrywało się w to turkusowe.
― Zioła. Zioła na sen ― poprosiła cichutko, z trudem podniosła się do siadu. Plecy zaprotestowały kłującą falą przepływającą od łopatki, przez bark. Chyba naruszyła sobie jakiś nerw. ― I może jakaś maść na stłuczenia, jeśli mogę prosić. Taki zestaw chyba mi wystarczy żeby dotrwać do następnego tygodnia.
Tallula skinęła oszczędnie głową, zakrzątnęła się przy mieszankach ziół i słoiczkach z tajemniczą zawartością. Ayrenn spuściła nogi przez krawędź stołu, bardzo powoli odetchnęła głębiej, wysunęła dłoń po gołębia. Ten ufnie wdrapał się na jej palce, a dostawiony do ramienia, przefrunął na nie.
Nie musiała długo czekać na niewielki pakunek. Podziękowała ładnie, bez grymasów, pochyliła nieznacznie główkę i umknęła z pomieszczenia.
Błędem – i to straszliwym – byłoby stwierdzenie, że rudowłosej czarownicy nie spotkała nigdy więcej. Czasem mignęła jej na korytarzu, czasem ich spojrzenia spotkały się w ogródku z ziołami. Bywało, że minęły się na śniadaniu, lub siedziały całkiem niedaleko na obiedzie. Znajomość nie zapowiadała się na taką, od której elfkę męczyć będą rumieńce na twarzy, a myśli zdecydowanie będąc odmawiać posłuszeństwa, skupiając się wokół osoby Talluli.
A jednak, mimo ponad dwustuletniej znajomości, los – czy też może dziwka Fortuna – wciąż potrafił ją zaskoczyć. Tym razem niespodzianka kryła się pośród gwiazdek lecących w dół, ciągnących za sobą srebrne ogony. W półmroku, szeleście sukien i w splocie wydarzeń tak nieprzewidywalnych, Ayrenn znalazła osobę, która stała jej się bliska, zajęła specjalne miejsce w sercu pokiereszowanym po ostatniej koszmarnej stracie, po której wciąż nosiła pamiątkę w postaci widmowego ramienia.
Po Paradzie wymieniły okazjonalne spotkania pełne przypadku i zrządzenia losu na coś bardziej namacalnego i stałego. Jeśli siedziały obok siebie, to nie przypadkiem. Jeśli szeptały sobie coś do uszek, to nie były to w popłochu wymieniane uwagi na temat zastosowania ziół, czy maści na ból ramienia. Wciąż jednak nie dane było im spędzić wspólnie więcej czasu. Albo Ayrenn miała do załatwienia misję do spółki z Antaresem i Sophie, albo wysyłano ją do pomocy w wiosce. Tallula też zresztą miała dużo na głowie, przez co czas z tamtej nocy stał się szczególnie cenny, stanowił miłe wspomnienie, którym można było otulić się w bezgwiezdną, zimną noc.
Błędem – i to straszliwym – byłoby sądzić, że dziwka Fortuna pozostawi tą sytuację bez wetchnięcia swojego palucha w nieswoje sprawy.
Wezwanie do Cervana przyszło tak jak zawsze – leśną pocztą pantoflową. Bo borsuk mówił, że lis powiedział, że sikorce się wydawało, że gołąb był świadkiem jak mistrz jej szukał. Sposób ten – niemalże tak niezawodny jak astrologiczne sztuczki z kartami – zawsze pozwalał jej być o właściwym czasie i na właściwym miejscu. Tym razem było dokładnie tak samo. Posiedzenie w lesie i poważną dyskusję z pewnym niedźwiedziem przerwał jej dzięcioł, informując o konieczności stawienia się w gabinecie. Ayrenn, nie ociągając się i nie marudząc, ostrzegła jeszcze brązowego misia, że jeśli jeszcze raz wsadzi łeb do kuchni, przy okazji rozwalając całą framugę, to policzą się w inny sposób.
― Dzień dobry ― odezwała się, wślizgując do gabinetu. Cervan był sam, jak zwykle zajęty papierową robotą. Uniósł na chwilę wzrok znad zapisywanej kartki, piórem wskazał jej miejsce przy biurku. Ayrenn przycupnęła tam, gdzie ją posłano, rozsiadła się wygodnie, bo to przecież nie pierwszy raz, kiedy siedziała na dywaniku, oczekując następnego wyroku. Myśli błądziły wokół następnej możliwej misji. Gdzie tym razem?, zdawało się pytać turkusowe spojrzenie, śledzące ruch dłoni mistrza.
Wtem, kliknięcie klamki i skrzypnięcie drzwi. Ayrenn odwróciła głowę, napotkała pełne uroku, chabrowe oczęta. Uśmiechnęła się wesoło w ramach powitania, nawet nie podejrzewając, że przyszykowana dla nich misja może okazać się tą ostatnią.