wtorek, 30 listopada 2021

Od Mattii cd. Michelle

— Lukáš nie mógł wiedzieć — odpowiedział jej Mattia, gdy oboje z powrotem przeciskali się przez korytarz jaskini. — A jego wyjaśnienie brzmiało prawdopodobnie - z tym, że uh… przenoszona masa i odległość wymagają więcej energii.
Michelle szła przed nim ostrym krokiem - na tyle, na ile pozwalały na to ciasne ściany - Mattia spostrzegł, że jeśli nie przyspieszy, kobieta zniknie za następnym załomem.
— Hm, prawda — westchnęła, przelotnie oglądając się przez ramię. — Myślisz, że dałby radę pomóc?
— Mam nadzieję. — Mattia wsparł się o wystający fragment, zrobił większy krok, omijając rozpadlinę. — Sam przecież oferował pomoc, prawda?
Droga z powrotem zdawała się o wiele krótsza. Trudno powiedzieć, czy to dlatego, że młoda weterynarz parła naprzód z taką mocą, czy po prostu zawsze droga powrotna wydawała się nieco krótsza. Gdy wyszli na zewnątrz, Mattia odetchnął dziwiąc się, że jest aż tak ciepło. Słońce wciąż stało wysoko na niebie - nie minęło wiele czasu, choć gdy Michelle podchodziła do przedziwnej istoty wydawało mu się, że mijają całe godziny pełnego oczekiwania napięcia.
— Wiesz w ogóle, czym jest ta istota? — spytał w końcu Mattia, nim Michelle na dobre pogrążyła się w przegrzebywaniu juków.
— Nie mam pojęcia, nigdy czegoś takiego nie widziałam ani o nim nie słyszałam. Przypomina mi nieco gryfa - ten ptasi łeb, skrzydła… Ale reszta należy chyba do niedźwiedzia polarnego, nie zaś lwa.
— Może to jakiś arktyczny gryf?
— Może. — Michelle wprawnie wybebeszyła swoją torbę.
— Mogę ci jakoś pomóc?
Mattia podszedł bliżej, zerknął na wyjmowane przez Michelle rzeczy. Dłonie kobiety na moment się zatrzymały.
— Tak, możesz. To zdecydowanie będzie zadanie dla dwóch osób. — To mówiąc znów sięgnęła juków, wyjęła z nich jakąś starannie zwiniętą torbę. Gdy ją otworzyła, z wnętrza wydobył się charakterystyczny, słonawy zapach suszonych ścięgien. — Mam trochę przysmaków - czymkolwiek jest ta istota, na pewno jest mięsożerna. Wygląda też, jakby od dłuższego czasu nie wychodziła, więc będzie głodna. Spróbujemy obłaskawić ją smakołykami.
Mattia przejął torbę, skinął głową. Michelle wydobyła w końcu wszystkie potrzebne jej rzeczy - w sakwie niesionej przez kobietę znalazły się bandaże, jakaś metalicznie dźwięcząca sakiewka i pojedyncza buteleczka z jakąś substancją.
— Moja propozycja jest taka — Michelle odwróciła się od konia, skrzyżowała dłonie na piersi i spojrzała na Mattię z determinacją w oczach. — Najpierw ja spróbuję ją przekonać, że nie mamy złych zamiarów. Dam jej trochę przysmaków i zobaczymy, czy się troszkę uspokoi. Potem wprowadzimy ciebie i ty dasz jej nieco jedzenia, niech zobaczy, że tobie też może zaufać. — Michelle zrobiła małą pauzę. — Jeśli to się uda i zobaczę, że nie jest aż tak spięta i czujna, zostawię ciebie ze smakołykami i sama spróbuję podejść do tej rany. Ty zajmiesz jej uwagę, będziesz mi też mówił, czy nie popsuje jej się humor i nie robi się znowu czujna. Ja zaś zobaczę, czy uda mi się jej choć trochę ulżyć. — Przez twarz kobiety przemknął wyraz współczucia. — Ta rana jest stara i zaropiała, musi strasznie boleć.
— W takim razie dobrze, że udało nam się ją znaleźć.
Michelle pokiwała głową.
— Nie dziwię się, że ludzie nie potrafili znaleźć przyczyny, dla której w lesie pojawiły się te wszystkie zwierzęta — odparła, poprawiła sakwę, zamyśliła się na chwilę. — Jak opatrzę ranę, trzeba będzie w jakiś sposób sprawić, by zechciały przejść przez niego z powrotem i wrócić same do swojego domu.
Mattia też o tym myślał. I kiedy zaczął zastanawiać się, jak będzie wyglądało wyłapywanie wszystkich arktycznych zwierząt z lasu a następnie ich transport do wnętrza jaskini, a w końcu - zaganianie do portalu - doszedł do wniosku, że do siedziby Gildii wrócą chyba na wiosnę. I to przy sprzyjających wiatrach. Jedynym sposobem, który przyszedł mu do głowy było zastawianie pułapek na te mniejsze zwierzaki i przenoszenie tych złapanych do portalu. Co jednak zrobić z niedźwiedziami czy wilkami. Takich zwierząt raczej nigdzie nie przeniosą…
Michelle nie dała mu czasu na roztrząsanie tej kwestii, a Mattia doszedł do wniosku, że może potem wpadnie mu do głowy jakiś pomysł. Ruszyli z powrotem do jaskini, po drodze minęli jeszcze jakieś zwierzę, którego blada sylwetka przemknęła im tylko nad głowami. Po chwili byli z powrotem w jaskini.
Zdawało się, że nic się nie zmieniło - nienazwana istota patrzyła jednak na nich, jak się zbliżają, złote ślepia zogniskowały się zaraz na źródle smakowitego zapachu, tkwiącego w rękach Mattii.

Od Isidoro cd. Serafina

Isidoro ledwie tknął kolejne lustro, złoty promień przesunął się minimalnie w górę, padł na inną część sopla. Astrolog ustawił następne lustro i soczewkę, kolejne wiązki skrzyżowały się precyzyjnie w nowym miejscu. Kolejny sopel runął z hukiem na ziemię, Isidoro powtórzył czynność, aż w końcu, prócz kawałka lodu spadł i klucz. Metal dźwięknął charakterystycznie o posadzkę, Isidoro zaraz podszedł, wydobył klucz spomiędzy pokruszonych, lodowych odłamków, wręczył księciu.
Serafin wziął klucz. Wzrok czarnoksiężnika uciekł w górę, w stronę przerzedzonego teraz skupiska sopli. Mężczyzna zmrużył oczy, wodząc spojrzeniem wśród widocznych teraz, lodowych żyłek spajających luźno wsparte na sobie kawałki skały. Spomiędzy częściowo skrytych za szalikiem ust uleciały jakieś sallandirskie słowa, ich melodia podejrzanie mocno przypominała ten charakterystyczny pomruk „dziwka Fortuna".
Przebywszy pierwszą z dziwnych prób, mężczyźni podeszli do tajemniczych drzwi. Serafin przez moment mierzyl je podejrzliwym spojrzeniem, w końcu jednak włożył klucz, przekręcił. Zamek kliknął, drzwi jęknęły, poszerzająca się szpara wypuściła nierzeczywiste, błękitnawe światło. Czarnoksiężnik pchnął drzwi mocniej, otaksował wzrokiem wnętrze, nim postawił w środku pierwszy krok.
Na dobrą sprawę nie było tam czego oglądać. Tuż za masywnymi drzwiami ciągnął się korytarz, o wiele węższy i niższy, niż można było się spodziewać po tak rozległym wejściu. Zaraz skręcał w niewiadomą i próżno było myśleć, dokąd mógł prowadzić. Jednak w korytarzu było coś, co od razu przyciągało wzrok – ściany, wilgotne, nie zaś skute lodem, usiane jakimiś gąbczastymi tworami, z których niemrawo sączył się błękitnawy poblask. Światła było ledwie tyle, by ostrożnie obrysować kształt skalnych załomów, topiąc wszelkie szczegóły w strzępkach cienia.
Książę zbliżył się do skupiska świecących porostów, wbił w nie wzrok na tyle przenikliwy, że aż dziw brał, że same nie zaczęły odpowiadać na pytania. Serafin oszczędnym ruchem wyciągnął dłoń w ich kierunku, wydał z siebie podszyte irytacją „hm".
— Zwykłe — zawyrokował i ruszył w głąb korytarza.
Po drodze zsunął z ulgą szalik, zdjął w końcu rękawiczki. W korytarzu było dużo cieplej - wystarczająco, by odpocząć nieco od nieustającego zimna gryzącego bezlitośnie każdy skrawek odkrytej skóry.
Isidoro podreptał zaraz za czarnoksiężnikiem, Serafin prowadził, coraz pewniej poruszając się wśród skał.
W pewnym momencie korytarz się rozwidlił, trzy odnogi biegły w przestrzeń, nęcąc tak samo jednostajnym, błękitnawym blaskiem. Serafin zatrzymał się, podkręcił w końcu wąsa.
— To… — Słowo - uciekło. — Bardzo kręta droga.
— Labirynt?
Serafin skinął głową.
— Takie były w Sallandirze. — Książę westchnął ciężko, spojrzał na astrologa spod oka. — Bądź blisko i uważaj. Takie drogi… — chwila zawahania — …mają zęby.
Isidoro postanowił w takim razie iść tuż obok Serafina i mieć oczy dookoła głowy w poszukiwaniu pułapek.
Astrolog nie wiedział, czym kierował się czarnoksiężnik, wybierając prawą odnogę. W oczach Isidoro wyglądała dokładnie tak, jak dwie pozostałe, jednak krok Serafina był na tyle pewny, że Isidoro po prostu mu zaufał. Na wszelki wypadek jednak oglądał się co jakiś czas za siebie, starając się zapamiętać wygląd korytarza i to, w którą odnogę skręcili.
Kolejne rozwidlenie. Serafin stał chwilę, kontemplował, następnie wybrał lewą odnogę. Isidoro znów podreptał za nim, zapamiętał zakręt. I znów - rozwidlenie, krótki postój na zastanowienie, tym razem to środkowa ścieżka okazała się poprawna. Isidoro - zapamiętał.
Coś za prosto im to szło.
Kolejne rozwidlenie, Serafin znów przystanął, tym razem dłużej się namyślał. Dużo dłużej.
— Co myślisz? — spytał, wskazał gestem w stronę przejść.
Isidoro popatrzył to na przejścia, to na Serafina.
— Nie wiem.
Książę westchnął, podszedł do wilgotnej ściany, dotknął szponem skały.
— Najważniejszy fragment. I nie ma — Stuknął złotym szponem, odwrócił się do Isidoro. — Widzisz?
— Nie.
I zapadła cisza.

Od Kukume cd. Jamesa

To był spokojny dzień, wzorcowy wręcz - wypełniony nieszkodliwą rutyną, codziennymi obowiązkami, głównie polegającymi na rozniesieniu paru mniej znaczących wiadomości po okolicy, z czym spokojnie zdążyła sobie poradzić do wczesnego popołudnia. Nic nie stało też na przeszkodzie - może oprócz wizji spotkania demona - by pójść do biblioteki, wypożyczyć książkę i zaszyć się w swoim pokoju, zwłaszcza że jesienne niebo nie zachęcało do zbyt długiego wałęsania się po rozmokłych drogach. Na szafce ułożyła nawet wciąż ciepłe pączki z nowym nadzieniem różanym, które to obiecała sobie zanieść do Sophie, gdy wybije kawowa godzina, póki co nie chciała jednak przeszkadzać alchemiczce w jej pracy.
Innymi słowy, Kukume paskudnie się nudziła.
Dlatego gdy rozległo się pukanie do jej drzwi, zjawisko wcale nie tak częste, nie żal jej było odłożyć ledwo co napoczętą książkę. Możliwe, że nawet nie włożyła między kartki zakładki, bo i fabuła niespecjalnie ją zainteresowała, nawet jeśli lubiła dzielnie przedzierać się przez choćby najgęstsze chaszcze nieudolnych zdań, by spróbować odnaleźć tam cenną myśl, a może po prostu to coś, co zapamiętać należało, skoro autor uznał za konieczne spisanie tego i wydanie.
Otworzyła drzwi, nim jednak zdążyła niespodziewanego gościa powitać, zachęcić do przekroczenia skromnych progów lub zwyczajnie mu się przyjrzeć, mężczyzna otworzył usta, niemal na jednym wdechu przedstawiając całą sprawę.
Działalność archiwistyczna gildii. Nie umiała wymyślić żadną miarą, co z nieszczęsnym archiwum jej osoba może mieć wspólnego, tym bardziej skoro problem najwyraźniej był na tyle naglący, że wymagał osobistej wizyty historyka. Ale doświadczenie podpowiadało jej, że za pozornie skomplikowanymi pytaniami i niejasnymi pojęciami kryć się mogły sprawy zupełnie proste, których z jakiegoś powodu ktoś nie chciał wyłuszczyć na samym początku. Całość jednak skomentowała tylko leciutkim uniesieniem brwi, skoro James i tak wydawał się być wystarczająco speszony. Znała go póki co tylko z widzenia, ale zdążyła go w jakiś przedziwny sposób polubić - miał spokojną aurę kontrastującą ze słusznym wzrostem, trochę jak pewien znany jej staruszek.
Czy ma pani chwilę? Słysząc tą formułkę, wargi odruchowo powędrowały w górę, zwrot bowiem nieodmiennie kojarzył się Kukume z wędrownymi sprzedawcami, którym konkurencja na targu do gustu nie przypadła i woleli wędrować od drzwi do drzwi, by przedstawić gospodarzowi swoje towary. Od czasu do czasu mogła nawet podziwiać, jak szybko potrafili biegać, gdy właściciel, przywiązany do swojej prywatności i przestrzeni, postanowił poszczuć delikwenta psami. Niemniej, słowa same w sobie były miłe, nawet bardzo, kobieta nie miała żadnego powodu, by historyka postraszyć groźnymi kłami pupili, i to nawet nie głównie dlatego, że takowych nie posiadała.
― Witam ― westchnęła krótko, usunęła się z przejścia i oszczędnym gestem wskazała, by wszedł. ― Proszę, nie będziemy przecież rozmawiać na korytarzu.
Przymknęła za nimi drzwi, rozejrzała się, co może zaproponować na urozmaicenie wizyty, niemniej przygotowana nie była żadną miarą - dopóki jej wzrok nie padł na pączki. Na pewno miała też dzbanek wody, przy odrobinie szczęścia może i drugą szklankę.
― Proszę się częstować. Jeden warunek ― uniosła palec ― żadna pani. Kukume naprawdę wystarczy.
Jej wzrok ześlizgnął się na chwilę, spoczął na trzymanej przez Jamesa książce. Skrawki okładki wyglądające spomiędzy długich palców zbyt wiele jej nie mówiły, być może zresztą przedmiot z celem wizyty niewiele miał wspólnego, a nawet jeśli, prędzej czy później się o tym dowie. 
Sama zajęła zatem miejsce na krześle, splotła palce na udach i nawet przez sekundę czy dwie utrzymała kontakt wzrokowy.
― Zatem w czym mogę pomóc, jeśli mogę spytać? ― zachęciła.

Od Hotaru cd. Lei

I tak obie kobiety wzięły się za ozdabianie swych latawców. Hotaru przez pewien czas mierzyła wzrokiem płótno, potem zaś wybrała najjaśniejszy, niebieskawy kolor z tych, które udało im się wspólnie przygotować, i zaczęła pewnymi pociągnięciami pędzla pokrywać cały latawiec jednolitą barwą. Chciała, by zakrył on niezbyt ładny kolor materiału, a także jakieś stare, niedoprane plamy, którymi był usiany. Co prawda już na etapie zszywania materiału Hotaru starała się sprawić, by jak najmniej ich było widać, ale na niektóre rzeczy po prostu nie dało się nic poradzić i z lewej strony nadal widać było jakąś brzydką, ciemną plamę.
Farba, chociaż jasna, szybko wsiąkała w materiał i zmieniała ten nieokreślony kolor tkaniny w przyjemny dla oka, miękki błękit. Wczesnojesienny wiatr wiał łagodnie, słońce wciąż wyglądało zza chmur, farba schła na cienkim płótnie w okamgnieniu. Hotaru cieszyła się z tego - co prawda w Yamato jej pani próbowała nauczyć ją malować, również i na jedwabiu. Akihime miała widać nadzieję, że jeśli Hotaru ten rodzaj sztuki się spodoba, będzie mogła w przyszłości liczyć na malowane kimona, których ceny, jeśli wyszły spod ręki prawdziwego artysty, potrafiły osiągać niebotyczne kwoty i przy tym być prawdziwymi dziełami sztuki. Niestety, pędzel nie był dla Hotaru ulubionym medium i kobieta nie wyszła zbyt daleko poza przeciętność, zaś szybko schnący materiał sprawiał, że farba chociaż się nie rozpływała. Tak, istniały techniki, które z owej rozpływającej się farby potrafiły zrobić niesamowicie efektowny użytek, jednak tancerka nigdy ich nie opanowała.
Kobieta zerknęła obok, jak radzi sobie ze swoim dziełem Lea. Dziewczyna przesuwała pędzlem po materiale, zostawiając tam trudne do interpretacji kształty, jednak tancerka była przekonana, że cokolwiek Lea sobie zamierzyła, na pewno uda jej się to osiągnąć. A nawet, jeśli nie, to chociaż będzie w końcu zadowolona z rezultatu.
Hotaru przesunęła opuszkiem po materiale latawca, starając się wyobrazić sobie skomplikowane zwoje olbrzymiego cielska smoka. Przypominała sobie wszystkie obrazy i zwoje, na których przedstawiano smoki. Były to olbrzymie, niebiańskie istoty, które zstępowały z wysokości przestworzy w towarzystwie ognia i błyskawic, wiatru który wydzierał drzewa z korzeniami i trzęsienia ziemi. Hotaru wiedziała, że jej umiejętności nie są wystarczające, by przedstawić istotę aż tak groźną, więc skupiła się na opowieści, która wpadła jej do głowy. O rybie, która zmieniła się w smoka, by chronić swoich pobratymców.
Jej palec zakreślił oszczędny, spokojny kształt na płachcie, Hotaru stwierdziła, że z czymś takim powinna sobie poradzić. Wyciągnęła kawałek węgielka, którym wcześniej zaznaczała z Leą, gdzie przyciąć wszystkie drewienka, z których budowały latawce, i zaczęła krótkimi, delikatnymi pociągnięciami szkicować zarys wygiętego grzbietu. Kolejne kreski stanowiły krótkie łapy, a na końcu Hotaru ostrożnie zaznaczyła obrys smoczej głowy. Gdy szkic już był gotowy, kobieta wzięła pędzel, zamoczyła go w czerwonej farbie i zaczęła starannie nanosić ją na płótno.
Farba wybarwiła najpierw niebieski latawiec na fioletowo, zaś Hotaru, nieco zaskoczona, cofnęła pędzel, zacisnęła usta.
— Coś nie tak? — spytała Lea, poznając po jej minie, że chyba plany na smoka były inne.
— Chciałam, żeby był czerwony — wyjaśniła tancerka.
— Fioletowy też będzie ładny. A jeśli nie będzie ci się podobał, może jak pomalujesz drugi raz to czerwony będzie wyraźniejszy?
— Możliwe. Dobry pomysł, spróbuję to jakoś uratować…
— Nie mów, że „uratować" - przecież jest ładnie. Naprawdę. — Lea posłała jej uśmiech.
Hotaru zaś wróciła do swego malowania. Smok, częściowo czerwony, częściowo fioletowy, prężył grzbiet i łuski na tle błękitu, cienkie wąsy rozwiewał mu wiatr. Hotaru próbowała dodać mu złocistą grzywę, jednak żółty w połączeniu z niebieskim dał coś bliższego zieleni. Mityczna istota przypominała bardziej żywą tęczę, niż cokolwiek innego, ale po bliższym przyjrzeniu się Hotaru doszła do wniosku, że właściwie to wcale nie jest źle.
— Jak ci idzie — spytała, pochylając się z powrotem do Lei i spoglądając na jej dzieło. Wyglądało na to, że chyba niedługo ich latawce będą gotowe, by wznieść się w powietrze.

Od Michelle cd. Javiery

Ledwo zdążyła zawiązać znajomość i poznać imię koleżanki po fachu, ta już wyznaczyła jej zadanie, pozostawiając właśnie rozgadującej się Michelle kilka nie do końca sprecyzowanych wskazówek - czyli takich, które lubiła najbardziej, z werwą zabrała się zatem do pracy.
— Duże zwierzęta, dużo problemów — nawet nie zorientowała się, kiedy powtórzyła formułkę Josha. Dalej nie do końca mogła się przyzwyczaić do tego, że nie słyszy już przy uchu ględzenia tego starego marudy, i ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że czasem jej tego nawet brakuje. Z końmi pracowała często, w jej wsi niemal każdy trzymał w swojej stajni przynajmniej jedną szkapę, a już na pewno każdy miał z rzeczonym gatunkiem jakiś problem. Złe podkucie było jednym z punktów tej długiej listy, figurował na niej jednak dość wysoko. I wystarczyło tylko spojrzeć na Javierę, by zrozumieć, jak ważnym dla niej było, by się tego kłopotu pozbyć, a Michelle zamierzała jej w tym pomóc.
Określiła siebie mianem "stara weterynarz" - na wskroś ironicznym, biorąc pod uwagę jej stosunkowo młode rysy twarzy i gładkie lico, nawet jeśli tyczyć się to mogło zwyczajnie jej doświadczenia i stażu w gildii. Tak wyrażał się Josh, kiedy znowu strzyknęło mu coś w kościach i narzekał pod nosem, że reumatyzm, artretyzm i co tylko mu akurat ślina na język przyniosła, bo chorób znał przecież dość sporo, więc i mógł sobie poużywać. A Michelle wątpiła, by miała właśnie do czynienia z długowieczną istotą magiczną - bo przecież kto, mając dostęp do tak wielkiej potęgi, decyduje się na zawód polegający na papraniu się na przemian we krwi i w urynie?
— Ktoś oprócz Eilis się tym zajmuje? — Michelle zmarszczyła brwi, kucnęła przy gniadoszu. 
Zdążyła poznać już niektórych członków, szczególną uwagę poświęciła, rzecz jasna, osobom na stanowiskach powiązanych w jakiś sposób z jej fachem, a kowal z weterynarzem współpracowali bardzo dużo. I o ile zdążyła się zorientować, Eilis miała ogromną wiedzę w swojej dziedzinie, kobiecie trudno było zarzucić, by mogła zrobić coś nie tak z podkuciem. Michelle prędzej by uwierzyła, że któremuś właścicielowi nie chciało przejść się do kuźni i postanowił wykorzystać wiedzę zgromadzoną na zasadzie "a bo kiedyś widziałem", a skutki tego prezentowały się tuż przed jej oczami. A może szkolił się tu jakiś młodociany kowal, który nie odróżniał jeszcze imadła od szczypiec.
Bo i u gniadosza dało się od razu zauważyć podkucie wołające o pomstę do nieba, mogła to stwierdzić nawet bez patrzenia, jak koń chodzi. Podkowy nie leżały w jednej linii z kopytem, jeśli jakaś oś istniała, to zdecydowanie nie była wyśrodkowana. Z drugiej strony, Javiera zadziałała szybko i zarządziła oględziny, nim istniało zagrożenie poważnego uszkodzenia stawu.
— I pójdę z tobą, jasne — ścisnęła jeden z mięśni, sprawdzając reakcję konia. Była prawidłowa, chwilę jeszcze pokręciła się przy zwierzęciu, nim przeszła do następnego. — Trzeba wyjaśnić sprawę jak najszybciej.
Do kolejnego podkucia nie mogła mieć już zastrzeżeń - w dodatku również wykonane zostało niedawno. Pozwoliła sobie chwilę podziwiać wprawną rękę kowala, który bez dwóch zdań wykonał pierwszorzędną robotę. Koń również wydawał się być zadowolony, bez protestów pozwalał weterynarz się dotykać, gdy upewniała się, że jego stan zdrowia nie budzi żadnych obaw.
— Ty to chyba Helios jesteś, co? — poklepała muskularną szyję, w odpowiedzi usłyszała rżenie, które uznała za odpowiedź twierdzącą. Lea zdążyła jej już odpowiedzieć o gildyjnym wałachu, którego najczęściej pożyczała na czas misji. — Grzeczny chłopiec.
Zerknęła ponownie w stronę Javiery. Pracowała w skupieniu, nie omijała ani jednego szczegółu, powoli jednak zdawało się, że kończy i swoje oględziny.

Od Michelle cd. Mattii

Są dziwy w niebie i na ziemi, o których ani śniło się waszym filozofom.
Dziadek Michelle lubił powtarzać to zdanie, zaczerpnięte chyba z jakiejś wcale znanej książki, której tytuł Lea na pewno mogłaby siostrze podpowiedzieć, gdyby tylko tu była. Do kompletu może by nawet przewróciła oczami, ale takimi drobiazgami weterynarz bardzo rzadko zawracała sobie przecież głowę - i tak po tę pozycję nie sięgnie, nawet jeśli istnienie tak fantastycznego stworzenia istotnie nigdy nie przeszło jej przez myśl.
Niemniej, istota nie mogła być bardziej realna, podobnie jak paskudna rana na jej brzuchu. A kto w takiej sytuacji przejmowałby się tytułami choćby i należącymi do kanonu światowego, niechże to będzie i dzieło uznane za największe spośród tego zacnego grona. Nawet portal, zjawisko w normalnych okolicznościach zdolne dotrzeć do najgłębszych pokładów ciekawości Michelle, ledwo zostało przez nią zauważone. Leżało tu przed nimi stworzenie potrzebujące od zaraz medycznej pomocy, a to w jej oczach dyskredytowało wszelkie inne sprawy, na wyżyny wynosząc priorytet dobra życia, które było zagrożone. Chrzanić sztukę, kij z magią.
— Cii, przecież nic ci nie zrobię. Nikt już cię nie skrzywdzi — mruczała uspokajająco. Głos kobiety, zazwyczaj głośny i dobitny, teraz ścichł, złagodniał, można było odnieść wrażenie, że to dwie zupełnie różne Michelle.
Nienazwana istota z uporem godnym osła pani Cowney dalej zasłaniała swoją ranę, syczała, ilekroć uznała, że palce człowieka znalazły się zbyt blisko. Wysunęła pazury i obnażyła kły, ogon naprężył się, oczy zwęziły - całe ciało dawało jasno do zrozumienia, co myśli o takim naruszaniu przestrzeni. Problem w tym, że kobieta ani myślała podobnymi komunikatami się przejmować.
— Przecież jesteś dobrym... czymś — szeptała, wciąż w kuckach. Poruszała się w sposób tak ograniczony, jak mogła, tylko ręka stopniowo sunęła przed siebie, w tempie tak wolnym, że oko go niemal nie dostrzegało. — Zobaczę szybko, co tam się niedobrego zadziało, i dam spokój. Melada pilnuje wszystkich moich przyrządów, żadnego szycia nie będzie. Mattia też tego nie zrobi, a się martwi o ciebie, jak to tak. Duży zwierzak z ciebie, moja kotka się tak nigdy nie boi, a jest rozmiaru twojej łapy, śmiałaby się z ciebie.
Mówiła i mówiła, właściwie nawet nie wiedziała, co konkretnie. Ale przecież to nie znaczenie słów było najważniejsze, istota i tak nie mogła ich (przynajmniej tak założyła) zrozumieć, a astrolog zachował kamienną twarz i nie zgłaszał żadnych sprzeciwów. Skupiała się tu przede wszystkich na samym głosie, na utrzymaniu jednostajnego tempa, zejściu na nieco niższe tony niż normalnie. Musiała przekonać istotę, że nie stanowią żadnego zagrożenia, żeby jej pomóc. Ważkim argumentem były także pazury gotowe do ataku - ranna czy nie, bez większego problemu zapewne mogłaby ich poważnie zranić, może nawet zabić, a to w planach Michelle nie mieściło się żadną miarą.
Nie potrafiła powiedzieć, ile czasu minęło - w gardle już jej zaschło, ale kontynuowała, chyba już nawet nieco zapominając, że jej działania mają odnieść skutek.
— Michelle — do rzeczywistości przywrócił ją szept astrologa.
Uniosła głowę, wprawne oko oceniło sytuację. Spotkało się ze ślepiami, które nie patrzyły już tak podejrzliwie; źrenice rozszerzyły się, mięśnie całego ciała też jakby się rozluźniły, skrzydło jednak wciąż opadało na ciało.
Ale z gardzieli nie wydobył się też żaden skrzek, pazur nie zahaczył o śniadą skórę, gdy ręka w końcu sięgnęła po pióra i odchyliła je - ważyły zaskakująco mało jak na swoje rozmiary.
— Uch — westchnęła. Sytuacja nie rysowała się najlepiej: rana była poważna, rozległa i głęboka. Z poszarpanych krańców nie sączyła się już, co prawda, krew, mogła jednak dostrzec gule ropy, a także spory obrzęk. Skrawki sierści i kłaczki kurzu oblepiały całość, jakby i tak nie wyglądała wystarczająco nieciekawie. — No powiem ci, kolego... przepraszam, koleżanko... że ktoś cię ładnie załatwił.
Rozejrzała się po jaskini. Zdecydowanie nie była odpowiednim miejscem do udzielania pomocy, nawet nie tyle ze względu na wątpliwą higienę, ile oświetlenie; blada, świetlista poświata z portalu, ledwo pozwalała ocenić sytuację, ale wizja użycia przy niej nici przyprawiała weterynarz o zimny dreszcz.
Opuszek palca zahaczył o obrzęk, to jednak okazało się być dla istoty czymś nie do zniesienia. Skrzydło gwałtownie opadło, pomieszczenie wypełniło zawodzenie, a Michelle w ostatniej chwili zdążyła się cofnąć, nim śmignął pazur. Stworzenie wyciągnęło szyję, zagulgotało gniewnie, jasno dając do zrozumienia gildyjczykom, co myśli o ich przedłużającej się wizycie.
— Cholera jasna — zaklęła wciąż nieco zachrypniętym głosem. Zaraz jednak wzięła głęboki wdech, cofnęła się na bezpieczną odległość, skinęła głową Mattii, który też zdążył już ocenić sytuację i znaleźć się przy wyjściu. — Dajmy jej ochłonąć. Bez narzędzi i tak nic nie zrobię. 
— Niedługo tu wrócimy — potaknął astrolog, gdy przemieszczali się już korytarzem.
— Oczywiście — nie brała pod uwagę innej możliwości. — Nie mogę doczekać się rozmowy z panem tu-nie-ma-żadnego-portalu.
Emocje powoli już z niej opadały, ręce wciąż jednak bezwiednie na przemian zaciskały się w pięść i rozluźniały. Ale przynajmniej wiedzieli, co należy zrobić.

poniedziałek, 29 listopada 2021

Od Kukume cd. Mattii

Frederick Rochester. Smakowała to miano, raz za razem przywołując je w myślach, byleby tylko w którejś z potencjalnych rozmów nie popełnić gafy jeszcze bardziej potencjalnej, pomylenie nazwiska gospodarza byłoby bowiem już wstydem zupełnie realnym. Poza tym, podobało jej się to brzmienie - twarda zbitka, złożona w zdecydowanej większości ze spółgłosek, szeleszcząca i już trącająca wyższym urodzeniem.
— Będzie tam na pewno więcej osób — zawiesiła na chwilę głos, niechętnie wstała z miękkiego fotela, którego nie zdążyła nawet zagrzać. Odkształcony materiał szybko wrócił na swoje miejsce, sprężyny cicho zaskrzypiały, jakby z pretensją. — Zastanawiam się tylko, czy będą chcieli o tym rozmawiać, jeśli są do tego tak sceptycznie nastawieni. Mogą to uznać za nudne.
— To nowinka, wzbudza ciekawość, emocje. Poza tym, jeśli da im to okazję do narzekania, nie tylko ci starsi często chętnie skorzystają z okazji — stwierdził. — Nie musimy też wypytywać dokładnie jednej osoby lub dwóch. Więcej może dać zgromadzenie nawet po jednym zdaniu, ale od większej grupy.
— Ziarnko do ziarnka — pokiwała głową, uznając logikę astrologa. 
Nawet z odległości była w stanie wyczuć słodki, balsamiczny zapach perfumowanego papieru, tak pożądany przez kupców. Kucnęła wreszcie przy swoich bagażach, chwilę grzebała w ich wnętrzach - dużo bardziej przywykła do takiego stanu rzeczy niż do rozwieszania wszystkich ubrań po szafach, skoro i tak często podróżowała. Rzeczy ułożone były w pozornym chaosie, trudnym do odcyfrowania przez przypadkowego człowieka, gdyby jakimś cudem uznał konieczność przejrzenia jej juków. W końcu jednak wyjęła to, czego szukała: chustę uszytą z porządnego, ciepłego materiału.
— Robi się chłodniej — wyjaśniła Mattii, równie dobrze słowa mogły ulecieć przecież w eter, mając tak mało wspólnego z potrzebną informacją. Bo i ta główna przyczyna nie została na głos wypowiedziana: Kukume aż nazbyt dobrze zdawała sobie sprawę z zainteresowania, które może wzbudzić, chciała je ograniczyć zatem do minimum. Tkanina miała szansę zakryć jej ramiona, o ile nie będzie poruszać się zbyt gwałtownie, oddzielić jej ciało fizyczną barierą, trochę tylko falującą, od zbyt ciekawskich spojrzeń. Nawet jeśli nie raz i nie dwa opowiadała już o sobie, zdecydowanie wolała słuchać, skierować blask lampy na swojego rozmówcę.
— Zapewne nie zostaniemy do końca, ale będzie późno, kiedy odpowiednim będzie wyjść — odpowiedział jej jednak mężczyzna. — To dobry pomysł, żeby zabrać ze sobą coś cieplejszego.
— Często bywasz na przyjęciach?
Nie potrzebował nawet chwili, by się namyślić.
— Tak — przyznał, a Kukume nie mogła powstrzymać uśmiechu, słysząc tak szczerą deklarację. — Odkąd dołączyłem do gildii, ich liczba się ograniczyła, ale kiedy prowadziliśmy w Ovenore praktykę astrologiczną z bratem, to było na porządku dziennym — kącik jego warg uniósł się. — Dosłownie. Można powiedzieć, że czasami było mi trudno pogodzić astrologię ze spotkaniami.
— Sprawia ci to przyjemność? — uniosła brwi, złożyła wreszcie chustę w zgrabną kostkę i odłożyła ją na wolne krzesło.
— Wiele. Myślę, że to bardzo miła forma spędzania czasu, można odpocząć, ale też wiele się nauczyć. Jest czas, by potańczyć, poznać nowych ludzi. Choć — zastrzegł — nie przeczę, że czasem lubię spotkać się też w mniejszym gronie. Można wtedy pozwolić sobie na więcej, skupić się na konkretnej osobie, zacząć bardziej poważne tematy. Kiedy zbiera się grupa, zwykle przewijają się dość trywialne sprawy.
Nie miała problemu, by wyobrazić sobie Mattię na salonach - nawet jeśli nigdy nie miała okazji, by uczestniczyć w przyjęciu o charakterze oficjalnym (chyba że do takich można zaliczyć wiejskie zabawy), postać astrologa zwyczajnie tam... pasowała. Dlatego umilkła na chwilę, nim skomentowała:
— Cóż, spędźmy zatem trochę tego miłego czasu.

Kukume przystanęła na chwilę, by przyjrzeć się rezydencji - jak można się było spodziewać, okazałej, urządzonej zarówno ze smakiem, jak i z rozmachem. Drogę do niej rozświetlały gęsto rozstawione lampy, na brukowanej ścieżce dało się dostrzegła parę, która właśnie dotarła do drzwi, oraz mniejszą grupę, dyskutującą żywo pod olszą. Już dzięki temu kobieta mogła się przekonać, jak odmienny charakter będzie miało najbliższych kilka godzin od czasu, który spędzili u państwa Newmontów.
Nie odczuwała zmęczenia fizycznego, drażniło ją raczej ciągłe napięcie - po raz kolejny znalazła się w środowisku niemal zupełnie dla siebie nowym, musiała zatem podwoić lub nawet potroić swoją ostrożność, byleby tylko nie przepuścić żadnej potencjalnie cennej informacji, ale też nie rzec zbyt wiele. W jakiś sposób nie mogła się też jednak doczekać, dlatego teraz przekrzywiła lekko głowę, skierowała pytające spojrzenie na astrologa.

Od Hotaru cd. Serafina

Kobieta starannie odnotowała w pamięci preferencje księcia, jej uważny wzrok prześlizgnął się po dłoniach tak chętnie ujmujących czarkę z herbatą i po zaciekawionym spojrzeniu, jakimi mag obdarzył słodycze.
Pan Tsuru był dokładnie tym, co Hotaru sobie wyobrażała, gdyby ktoś kazał jej pomyśleć, jak wygląda idealny dworzanin z jej rodzinnych stron. Bogato ubrany, nienagannie uczesany, poruszał się z gracją i dostojeństwem człowieka stworzonego do wskazywania końcem wachlarza tego, czego akurat sobie życzył. Brakło jednak w nim tej przytłaczającej, groźnej aury, którą emanował Serafin. Nie była to jedynie kwestia różnicy wzrostu - pan Tsuru, obdarzony zupełnie zwyczajnym i przeciętnym wzrostem mieszkańca Yamato, Serafinowi sięgał ledwie do ramienia. Nie, mężczyzna miał w sobie pewien specyficzny rodzaj łagodności, ale Hotaru nie dawała się na to nabrać. Zbyt długo miała już do czynienia ze szlachtą i potrafiłą rozpoznać, gdy owa łagodność była jedynie maską, którą dworzanin postanowił zakryć swe oblicze. Nawet, jeśli owa maska niemalże na stałe zespojona była z twarzą.
Cała trójka usiadła, Tadamichi splótł dłonie na podołku.
— Jest mi niezwykle miło móc gościć w moim zamku tak szacowne osoby. Nazywam się Tsuru Tadamichi i jestem głową rodu Tsuru. — Urwał na chwilę, czekał.
Ten moment Serafin wybrał sobie, by pociągnąć łyk herbaty z czarki. Przełknął, odstawił naczynie.
— Serafin.
Tsuru skinął głową, przeniósł wzrok na towarzyszącą czarnoksiężnikowi tancerkę.
— Hotaru.
Mężczyzna przechylił nieco głowę. Był powód, dla którego Hotaru wymyśliła, by Serafin podał się za jej nauczyciela, zaś ona była uczennicą. Duo mistrza i ucznia w pewien sposób stało nieco obok ogólnie przyjętej hierarchii, czego dowodem było przyjęcie nowego miana przez ucznia. Porzucając ród i nazwisko na czas nauki, uczeń udowadniał swoje poświęcenie dla studiów i zgłębianej dyscypliny, co stanowiło idealną przykrywkę dla Hotaru. Unikała wtedy konieczności wymyślania sobie całkiem nowej tożsamości, co dla naturalnie szczerej i wycofanej kobiety mogło szybko skończyć się kompletną katastrofą.
Tsuru zdawał się w okamgnieniu pojąć tę relację, nie wypowiedział słowa, ale jego dalsze zachowanie wskazywało na to, że Serafina traktuje jako mistrza, Hotaru zaś - jego uczennicę.
— Gdy mój wasal, którego życie tak heroicznie udało się ocalić, opowiedział mi historię o tym, jak to z twej ręki, szlachetny Serafinie, padł groźny oni, który terroryzował me ziemie od wielu tygodni, aż trudno było mi uwierzyć, że oto Fortuny postanowiły obdarzyć mnie swym uśmiechem i w twej osobie zesłały wybawienie i ratunek.
Hotaru z niepokojem zerknęła na reakcję Serafina, gdy pan Tsuru poturlał w jego kierunku najkrąglejsze zdanie. Dworzanin kontynuował.
— Oczywiście, tak jak mój wasal pan Uguisu zapewnił, mój zamek stoi przed wami otworem i zapewniam swą gościnę tak długo, jak tylko tego zapragniecie. Mam nadzieję, że ów skromny poczęstunek przypadł wam do gustu.
— To interesujące ciastka. I dobra herbata — pochwalił oszczędnie Serafin.
Błysk w oczach pana Tsuru uświadomił Hotaru, że dowolne słowo wypowiedziane w obecności tego człowieka prędzej czy później obróci się przeciwko nim. Namagashi wymagały czasu i umiejętności, by przygotować je w tak fantazyjny sposób, siłą rzeczy więc pojawiały się jedynie na stołach wyżej urodzonych, którzy mogli sobie pozwolić na służących. Nazywanie namagashi interesującymi ciastkami w pewien sposób było wskazówką, że Serafina nigdy nie goszczono na szlacheckim dworze. Co podkopywało nieco alibi z byciem nauczycielem poezji, bo nią zajmowała się jednak szlachta.
— Moje serce nie posiada się z radości, słysząc te uprzejme słowa — odparł gładko Tsuru. — Muszę przyznać - zastanawia mnie, jaki to powód i fortunne zrządzenie losu sprawiło, że na me ziemie zawitał tak potężny onmyouji oraz jego uczennica.
Serafin siedział przez moment w milczeniu, zaś Hotaru pożałowała, że nie mieli nawet jednej dłuższej chwili na jakąś sensowną naradę - wiele by to dało, gdyby mogła wytłumaczyć Serafinowi nieco więcej z pokomplikowanych niuansów Yamato.
Czarnoksiężnik sięgnął po ciastko w kształcie rozkwitłej, czerwonej piwonii.
— Nie nazwałbym siebie onmyouji — podjął po chwili. — Jestem wędrownym nauczycielem poezji. To moje główne zajęcie.
Brwi pana Tsuru uniosły się lekko, na wiecznie skrytej za uprzejmym uśmiechem twarzy pojawiło się idealnie skrojone miłe zaskoczenie.
— Ludzie sztuki zawsze byli serdecznie witani przez mój ród. Widzę, że los nie przestaje się dziś do mnie uśmiechać, szczególnie, że i sam jako główne swoje powołanie wybrałem służbę pięknu poezji.
Serafin napił się już herbaty i skończył ciastko. Mógł w końcu zainteresować się rozmową.
— W takim razie na pewno nieobce będą ci liczne trudności i zmagania, które na swej drodze napotyka każdy poeta, starając się podążać trudną ścieżką tej szlachetnej sztuki.
Tsuru siedział niewzruszony, wciąż z tym enigmatycznym uśmiechem wyginającym usta.
— Oczywiście, że nieobce jest mi to uczucie, gdy jakoby sama rzeczywistość sprzysięgła się, by nie pozwolić pisać - myśli uciekają, żaden temat nie wydaje się ciekawy, albo wydaje się już wyeksploatowany, trzeba czegoś nowego, tudzież istnieją bardziej prozaiczne przyczyny - gdy dzień obfituje w zbyt wiele zajęć, a pędzel jedynie kurzy się, leżąc na pulpicie.
— Ostatnimi czasy zainteresował mnie temat magii, jednakże - jak to raczyłeś zauważyć - był on już poruszany na tak wiele sposobów przez tak wielu poetów, że zdaje się niczym wyschnięte źródło niezdolne zrodzić niczego nowego. — Serafin wyciągnął dłoń po cudownie napełnioną czarkę z herbatą. — Szukam więc miejsca magii - jednak nie zwykłego. — Urwał efektownie. — Jak na razie zdawałem się na los wierząc, że… łaskawa Fortuna… zaprowadzi me kroki ku odpowiedniemu miejscu, jak na razie jednak czas płynie, zaś mej inspiracji nie widać na horyzoncie.

Od Serafina cd. Isidoro

Serafin spojrzał na sopel z dezaprobatą tak osobliwą, że na widok książęcej miny wszystkie okoliczne koty posłusznie same udałyby się do misek i własnoręcznie wykąpały, krowy wydoiłyby się same, a misja wykonałaby się również sama. Sugestię zawartą w onyksowych oczach sopel zdawał się ignorować, stąpając przy tym – o ironio – po wyjątkowo cienkim lodzie. Cierpliwość księcia skończyła się dobre dwa dni temu, a każda niespodziewana kłoda rzucona mu pod nogi przez dziwkę Fortunę tylko przybliżała moment, w którym okolicznym mieszkańcom, lasom i górskim stokom nie pomoże nawet obecność Isidoro, który był już chyba jedynym, ostatecznym czynnikiem, który trzymał Serafina w ryzach.
― Mamy tyle czasu? ― spytał, obserwując jak astrolog ustawia poniektóre skrawki metalu w odpowiedniej pozycji, w tylko sobie znanym schemacie konstrukcji. Serafin domyślił się, że Isidoro planuje stopić sopel naturalnie, siecią odbitych promieni, ale osobiście wątpił, czy mają tyle czasu. Choć dzień przecież dopiero się zaczął, książę miał bliżej nieokreślone wrażenie, że nie mogą zabawić w jednym miejscu zbyt długo.
Zmarszczył brwi, niezadowolony z przeczuć i irracjonalnego niepokoju, w głębi ducha kazał dziwce Fortunie się pierdolić. Nie był pewien, czy posłuchała.
― Jeśli będzie dużo kawałków, tak ― odpowiedział mu Isidoro, możliwie najprościej jak się tylko dało. ― Pomóż mi ― dodał po chwili, kiedy okazało się, że niektóre, wiszące w powietrzu odłamki, są poza jego zasięgiem. Serafin spełnił prośbę, sięgnął dłonią tam, gdzie astrolog mu kazał, ustawił odłamki w wymyślnym schemacie. Raz, czy dwa, dostał po oczach przypadkowo odbitym promieniem, kiedy konstrukcja samoistnie traciła stabilność. Mamrotał wtedy pod nosem straszne, sallandirskie klątwy i przekleństwa pod adresem niejakiego Cervana, a także tego, który u diabła wywołał coś takiego jak antymagia. Do pakietu dołączył także losowo wybrane bóstwa, które akurat przeszły mu przez myśl i Magistra – bo tak.
― Magią szybciej ― burknął po czasie, kiedy udało im się ustawić kolejny kawałek tak, by odbił promień w stronę sopla. ― Nawet teraz.
Serafin nie mógł się pogodzić z dwoma faktami. Pierwszym rzecz jasna, była jego niemożność tkania magii ognia, która rozwiązałaby znaczną większość ich górskich problemów w przeciągu sekund. Chociażby sytuacja tutaj; wystarczyłoby użyć niewielkiej ilości magii, by dostać się do klucza i utorować sobie drogę ku wolności, czy też w tym przypadku, drogę do kolejnego zadania. Drugim faktem, była antymagia, na którą nie miał zbytnio wpływu, ale która irytowała go niemniej niż klątwa. Jako doświadczony czarodziej, wiedział jak postępować z czarami w polu niekorzystnej siły i jak przy okazji się nie zabić, ale co mu po tej wiedzy, kiedy najkrótsza droga do sukcesu i tak była zamknięta.
Oczywiście, mieli jeszcze zapałki. Ich płomień byłby zbyt słaby na sopel, ale wzmocniony magią… Z niewiadomych przyczyn, astrolog odmówił pójścia najprostszą ścieżką. Odmowa ta stanowiła samotną wysepkę niepokoju na morzu irytacji i ogólnego wkurwienia.
Serafin rozmasował palcami skroń, z powątpieniem spojrzał na sopel i na powoli ściekającą z niego wodę.
― To zajmie wieki ― westchnął, przysiadając na jednym z głazów.
― Nie będzie tak źle ― Isidoro wciąż zachowywał niezrozumiałe dla księcia pokłady optymizmu. Uśmiechnął się do tego wszystkiego, Serafin pokręcił głową.
― Szkoda, że wszystko zostało w… ― zawahał się na moment, szukając odpowiedniego słowa. Astrolog przysiadł się obok, spojrzał na topniejący sopel.
― W chacie? ― domyślił się.
― W chacie.
― To nie zajmie długo. Przed wieczorem będziemy wolni.
― Wróżba, czy nadzieja? ― książę spojrzał na niego kątem oka, wietrząc próbę podniesienia go na duchu.
Isidoro uśmiechnął się, zachował tę tajemnicę dla siebie. Kawałek sopla odłamał się i runął z trzaskiem na ziemię.

Od Sophie do Tezeusza

Pokój tonął w przyjemnym cieple kominka, tańczące w jego wnętrzu złociste płomienie oświetlały pomieszczenie miłym dla oka, kojącym ciepłem. Rozstawione tu i tam lampy rozpraszały resztki czającego się po kątach mroku, zupełnie przeganiając pamięć o tym, że za oknem była już przecież jesień, zaś słońce chowało się za horyzont o coraz bardziej abstrakcyjnie wczesnych porach. Deszcz siąpił melancholijnie, wybijał na parapecie ustawiczny, nudny rytm. Wygrywaną bez przekonania melodię ledwo było słychać zza grubej, zielonej zasłony.
Alchemiczka poprawiła się w wysokim fotelu, w zamyśleniu skrzyżowała kostki, wyciągając stopy nieco bliżej kominka. Wzrok kobiety nieco leniwie prześlizgiwał się po drobnym tekście gazety, jednak Sophie jakoś nie mogła zbyt mocno zainteresować się tematem - brak wiadomości na tematy naukowe trochę ją tu drażnił.
Gazety nadal stanowiły rzadkość, a cena sprawiała, że na regularny zakup mogły pozwolić sobie tylko osoby z wyższych sfer. Tezeusz nie miał najmniejszych problemów z tym, by kupić gazetę - dla wicehrabiego był to pewnie tylko nic nieznaczący wydatek, a mógł dzięki niemu dostać ogląd tego, co w trawie piszczało. Na razie jednak mężczyzna nie zamierzał korzystać z tych „dóbr luksusowych" - zajęty był kończeniem raportu dla Cervana.
Sophie podniosła wzrok znad gazety, uniosła się nieco, starając się w miarę oszacować, na jakim etapie swoich prac był Tezeusz. Sędzia siedział przy wygodnym biurku, w który zaopatrzono salon niewielkiego apartamentu, który wynajęli na czas misji w Phale - składał się on właśnie z przytulnego salonu oraz dwóch sypialni. Wyposażony we wszystko, co mogło być potrzebne ludziom nauki do pracy i niezbędnego wypoczynku, pozbawiony był niepotrzebnych ozdób i bibelotów, które potrafiły podbić cenę lokum do zbyt wysokich stawek. Kartka, po której zapamiętale mknęło pióro Tezeusza, była już w większej mierze pokryta równymi linijkami tekstu. Mężczyzna oderwał pióro, przebiegł wzrokiem treść, następnie złożył zamaszysty podpis i odłożył pióro do stojaka.
— Wyślę rano — powiedział, wstając i kierując się w stronę drugiego fotela przy kominku.
Sophie nie zarejestrowała momentu, w którym w dłoni sędziego znalazł się kieliszek z winem. Mężczyzna usiadł, na stoliku stała już butelka. Odezwał się:
— Coś ciekawego?
Sophie wzruszyła ramionami, przerzuciła stronę.
— W dzielnicy rzemieślniczej znaleziono kolczyk dawno zmarłej Cassandry Milbourne - była to jej ulubiona para, z którą się nie rozstawała i z którą została pochowana. Zarządzono odpieczętowanie katakumby, niestety nikt nie pomyślał, że kolczyk mogła w tym miejscu zgubić sama Milbourne, a nie hiena cmentarna. Całość na szczęście dobrze się skończyła, bo operację zaplanowano na samo południe, więc jak tylko nieumarła szlachcianka wyskoczyła z grobowca, słońce spopieliło ją zaraz za progiem.
— Hm, ciekawe, czy komuś przyjdzie do głowy przyjrzeć się tej sprawie bliżej — Tezeusz odstawił na moment kieliszek, złożył dłonie w kontemplacyjnym geście. — Milbourne'owie to wpływowi ludzie, każdy skandal, który zszarga ich imię, nie może być przypadkiem.
— Coś mi mówi, że próżne nadzieje.
— Jak zwykle. — Sędzia westchnął, przymknął oczy. — Coś jeszcze?
— Seria włamań do szlacheckich posiadłości. Chociaż ciężko to nazwać włamaniami - śladów brak, złodziej za każdym razem wchodzi jak po swoje, nawet psy na niego nie szczekają. Wszystko dokonuje się w nocy, nie ma praktycznie żadnych śladów, znikają pojedyncze, niewielkie dzieła sztuki bądź biżuteria. Interesującym jest, że kimkolwiek jest złodziej, lub cała szajka, zawsze wybiera za swój cel pokoje położone na wyższych piętrach.
— Straż nie ma żadnych poszlak. — Tezeusz bardziej stwierdził, niż zapytał.
Sophie przebiegła wzrokiem tekst, znalazła odpowiedni fragment.
Służby zapewniają, że dni złodzieja na wolności są już policzone - każdy, kto zajmuje się tak niecnym procederem powinien czuć już na swym karku oddech nadciągającego wymiaru sprawiedliwości.
— Bardzo poetycko. Zatrudnili w tej gazecie jakiegoś zdesperowanego pisarza?
Sophie zerknęła na nazwisko autora, ale nic jej nie mówiło. Czyli w sumie nie było to takie nieprawdopodobne. Z pisarstwa nie szło przecież wyżyć - Sophie miała w kręgach akademickich sporo znajomych i choć przytłaczającą większość stanowiły jednak umysły ścisłe, znalazło się tam też parę humanistycznych rodzynków. Niejeden miał ambicje zostać poczytnym pisarzem, jednak rynek wydawniczy rządził się własnymi prawami, dobra literatura nie zawsze była w cenie, a przebicie się do szerszego grona czytelników graniczyło z cudem, jeśli nie miało się na starcie jakiegoś wpływowego patrona. Nie było niczym dziwnym, by w obliczu takich faktów chwytać się też innych zajęć, chociażby pisania w gazecie.
— Nie zdziwiłabym się.
— Jeszcze coś interesującego?
— Hm, spójrzmy… Reprezentant Izby Niższej, Zachary Richmond, stara się przepchnąć ustawę regulującą płace polityków, uzależniającą je od średnich zarobków mieszkańca Phale. — Sophie westchnęła ciężko. — Jesteśmy o trzysta lat za wcześnie na takie reformy.
— A Richmond albo niedługo stanie się głównym uczestnikiem jakiegoś głośnego skandalu towarzyskiego, albo zniknie, i jego ciało wyłowią po paru dniach z rzeki. — Tezeusz ponownie sięgnął po kieliszek, zakołysał szkłem, złoty odblask zaigrał w głębi szkarłatu.
Mężczyzna nie zdążył jednak wypić chociaż łyka, bo oto rozległo się pukanie do drzwi - głośne, natarczywe, nieco niecierpliwe. Sędzia uniósł brew, wbił wzrok w drewno.
— O tej porze?

Od Lei cd. Antaresa

Przebierałam palcami, wciąż czując między opuszkami dotyk pióra, którym spisałam swoje zeznania - historię, w którą zapewne bym nie uwierzyła, gdybym nie była jej bezpośrednim uczestnikiem i obserwatorem. Jeszcze bardziej abstrakcyjnym pomysłem był dla mnie fakt, że całość należało spisać w zdaniach możliwie beznamiętnych, oddających tylko twarde fakty, jakby choć ułamek tej historii można było oddać w suchych, urzędniczych zdaniach, nastawionych na ciąg chronologiczny. Ręka Antaresa, dużo bardziej doświadczonego w tych procedurach, sprawnie kreśliła kolejne zdania, sunąc wzdłuż kartki. Sama też oddałam swój podpis, nawet jeśli na złożone zdania spojrzałam na koniec krytycznie, nie do końca przekonana co do słuszności takiego postępowania. Przy tym nie chciałam też dokładać burmistrzowi ani grama zmartwień więcej, gdybym odmówiła, sprawa z pewnością musiałaby przejść przez jego ręce.
Zastanawiałam się, czy przed Lily, Jesperem i Adamem postawiono podobne zadanie - acz miałam nadzieję, że zostało im to oszczędzone, przynajmniej póki co. Doprawdy trudno było mi sobie wyobrazić, że para, która po miesiącu rozłąki wreszcie się odnalazła, znów została rozdzielona, w dodatku z powodów potrzebnych tylko z punktu widzenia prawa.
— Nie był sobą, na pewno wezmą to pod uwagę — argumentował burmistrz.
Jak zapewnił, była to tylko formalność. formalność. Nawet nie chciałam próbować wyobrażać sobie, jak zareagowałaby Miśka, gdyby tu była.
Niemniej, tęskniłam już za gildią. Sprawa została rozwiązana, z czysto praktycznego punktu widzenia mogliśmy wyruszać skoro świt, wciąż jednak zostały rzeczy, które zrobić musieliśmy już nie po prostu jako gildyjczycy, ale Antares i Lea. Nie mogliśmy tak po prostu odjechać bez słowa, w to nie wątpiłam, podobnie jak w to, że rycerz czuje podobnie.

Kolejny dzień nadszedł szybko - choć poprzedni obfitował w mnóstwo emocji i wyzwań, jak każdy inny poddał się naturalnemu cyklowi, i księżyc bez żadnych trudności wpłynął na nieboskłon, zastępując słońce. Z okna pokoju w karczmie długo obserwowałam jego mleczną tarczę, leniwą wędrówkę wzdłuż swojego toru. Analizowałam kolejne sceny sprzed raptem kilku godzin, ramiona ściśle oplatały kolana, polik coraz ściślej przylegał do wierzchu dłoni, nim zdecydowałam się wreszcie wrócić do łóżka. Ale nawet gdy zniknęłam pod warstwą grubej pierzyny, sen nie chciał przyjść od razu, nie ukoił zmęczonego ciała. W końcu jednak zlitował się i gdy otworzyłam znów oczy, pokój zdążył skąpać się w blasku już niekoniecznie pierwszych promieni. Pora była wciąż wczesna, niemniej gdy zeszłam do kuchni, Antares już tam był, zajmując miejsce przy jednej z ław. Wślizgnęłam się cicho na tę naprzeciwko, pozwoliłam sobie jeszcze na ostatnie krótkie ziewnięcie, razem z którym wypuściłam z organizmu ostatnie ślady niedospania.
— Dzień dobry — skinęłam głową, rozejrzałam się po stosunkowo pustym pomieszczeniu. Większość miejsc była wolna, ale pierwsi goście zaczynali już się schodzić, zwabieni nęcącym zapachem boczku dobiegającym zza uchylonych drzwi kuchennych. — Długo już tu jesteś?
— Dopiero przyszedłem.
Chwila ciszy. Ciemnowłosa dziewczyna przyszła zapytać, na co mamy ochotę - polecała szczególnie jajecznicę z bekonem, dla Antaresa obiecała przynieść także talerz kanapek. Krótko później jadalnię wypełnił szczęk sztućców, gwar rozmów ludzi szykujących się na nowy dzień. Życie w Taewen musiało przecież biec swoim ustalonym rytmem, niemniej nie mogłam powstrzymać się od zastanawiania, czy ktoś spośród tu obecnych zdaje sobie sprawę, co takiego miało wczoraj miejsce. I, co za tym idzie, myślami odbiegłam w stronę tamtej trójki - jak im minęła noc?
— Pójdziemy do nich od razu — mężczyzna spojrzał na mnie zza talerza, któremu jeszcze krótką chwilę temu przysługiwało określenie "kopiasty", teraz poniewierała się po nim ostatnia pajda.
— Pozwolą nam? — zmarszczyłam brwi, niemrawo obróciłam kubek kompotu. Adama i Jespera odprowadzono do aresztu, a Lily oczywiście nie chciała odstąpić narzeczonego nawet na krok. Nie byłam przekonana, czy mieliśmy tam wstęp.
— Myślę, że nie będzie żadnego problemu. Zwłaszcza z Lily — zapewnił.
Odetchnęłam z ulgą, z lekkim sercem mogłam dokończyć śniadanie. Przecież nie miałam żadnego powodu, by nie wierzyć jego słowom.

Jak można było się spodziewać, Lily została z Jesperem, Adam przeniesiony został gdzie indziej - ciążyły na nim dużo poważniejsze zarzuty, w całym areszcie dało się wyczuć napiętą atmosferę. Taewen nie było przecież dużym miastem, pracowali tam w większości ludzie, którzy znali całą trójkę przynajmniej z widzenia, skoro więc cała sprawa wyszła na światło dzienne, do sprawcy podchodzili nie tylko w sposób urzędowy, ale osobisty.
— Jesper, miło mi — podał nam rękę, gdy tylko zostaliśmy do nich odprowadzeni. — Cieszę się, że wreszcie możemy się sobie przedstawić, jak należy. Dziękuję ze wszystko.
Czuł się lepiej - umyty i ogolony, dostał też świeże ubranie, wciąż miał jednak poszarzałą skórę i zapadnięte oczy. Niewiele mówił, oddech miał miarowy, ale ciężki, siedział na pryczy, ściskając dłoń Lily. Kobieta też wyglądała na zmęczoną, ale szczęśliwą - choć nie odrywała oczu od ukochanego, gdy tylko weszliśmy do tymczasowego miejsca pobytu Jespera, wstała i kolejno nas uściskała.
— Jeszcze dzisiaj będzie mógł wyjść — opowiadała. — Pan John mówi, że wyjaśnienie całej sprawy może zająć jeszcze wiele tygodni, ale nie powinniśmy się martwić.
— Teraz najważniejsze, żeby Jesper odpoczął i nabrał sił.
— Czuję się już lepiej — z głębi pokoju popłynął nieco chrapliwy, acz przyjemny dla ucha głos. — Zjadłem.
Uśmiechnęłam się, to samo zrobiła Lily, nie dało się jednak nie zauważyć, że grymas ten podszyty był pewnym smutkiem, zmartwieniem - fakt, że odzyskał ludzką postać, nie kończył jeszcze całej sprawy, zapewne miną miesiące lub lata, nim będzie można ją odłożyć do katalogu wspomnień. Burmistrz zapewnił jednak, że szczerze wątpi, by postawiono Jesperowi zarzuty, martwił się bardziej o Adama. Bo gdy patrzyło się na tę dwójkę, obojętnie jak zmęczoną, dało się od razu stwierdzić, że razem poradzą sobie ze wszystkim.
— Rozmawiałam z Adamem — zaczęła kobieta. Zacisnęła nieco mocniej palce na dłoni narzeczonego. — Przeprosiliśmy się. Chyba... chyba mu wybaczyłam. Najważniejsze, że Jesper żyje.
— Z nim od zawsze był taki problem, że za dużo w sobie dusił. Siedział potem cały dzień z nosem w książkach, jakby miały go oderwać od całego bożego świata.
Aż w końcu okazało się, że od pewnych rzeczy nie ma ucieczki.
— Prosił, bym przeprosiła gildyjczyków, że jednak nie pomógł z bandażami — skinęła w naszą stronę, zamrugała gwałtownie powiekami. Wyglądało na to, że odbyli naprawdę długą rozmowę. — Nie wiem, co byśmy bez was zrobili.
— Cieszę się, że mogliśmy pomóc — stwierdziłam.
— To nasz obowiązek — dodał rycerz. — Jeśli możemy coś dla was zrobić, powiedzcie.
— Nie, nie. Wyruszacie jeszcze dzisiaj?
— Wszystko na to wskazuje.
— Odwiedźcie nas jeszcze kiedyś. Tylko może w nieco spokojniejszym okresie, naprawdę nie zawsze tyle krzyczę — powieki na chwilę opadły, przysłoniły błękitne tęczówki Lily.
— Różnie bywa — kąciki warg Jespera zadrgały. — Ale dziękuję. Nie zapomnimy tego.

Od Lei cd. Hotaru

Hotaru miała duszę artystki - nawet jeśli zajmowała się przede wszystkim tańcem, byłam zdania, że wszystkie gałęzie sztuki łączą się ze sobą w czasem może skomplikowanych, ale pięknych wzorach. Nie chodziło przecież tu o same kwestie techniczne, na ile ktoś został wyszkolony w posługiwaniu się pędzlem - chodziło o samą myśl, o tę wyjątkową aurę, dostęp do pewnego wycinka rzeczywistości niedostępnego zmysłom. Nie mogłam się już doczekać, by zobaczyć smoka, który wyjdzie spod jej rąk, absolutnie przekonana, że podbije niebiosa Tirie.
Palce wybijały sobie tylko wiadomy takt na udzie, podczas gdy farby wciąż leżały rozstawione na stole, cierpliwie oczekując na wykorzystanie. Cała gama barw oferowała niemal nieskończone możliwości ich łączenia, ale jak na złość, żadna konkretna nie chciała przyjść mi na myśl.
— Sama nigdy za dobrze nie malowałam — przyznałam, pozwoliłam na chwilę opaść niesfornemu kosmykowi na czoło i zakryć twarz, nim zgarnęłam go ponownie za ucho. Gdy wywinął się ponownie, zostawiłam już go w spokoju, uznając to łaskoczące zrządzenie losu lub grawitacji. — To zawsze była raczej działka Miśki. U mnie wychodziły zwykle jakieś esy i floresy, przeróżne linie albo plamy. Czasem chodziłam z nimi do dziadka i zgadywał, co takiego miałam na myśli — parsknęłam śmiechem. Był jedną z tych osób w rodzinie, zaraz po wujku, z którymi rozmawiałam najwięcej, i często, nawet gdy sama nie umiałam dobrze zdefiniować frapującego mnie problemu, był w stanie mnie zrozumieć. — ale sztuka abstrakcyjna to chyba też nie to, w czym mogłabym zaistnieć. Zazwyczaj nie trafiał
— Mówi się, że artystów jest trudno pojąć. A esy i floresy brzmią obiecująco, będą niepowtarzalne — zapewniła mnie tancerka. — Takie trochę... kolorowe smugi, jakby rozmył je wiatr. Na pewno będą ładnie wyglądać w czasie lotu.
— Smok podobnie — uśmiechnęłam się szeroko, spojrzałam na nasze wysłużone, sponiewierane życiem płótna, na których oczami wyobraźni już odmalowałam barwne wzory. — Może nawet zainspiruje któregoś malucha, bo to bardzo przyjemna zabawa, a rzadko widuję, by je tu puszczano.
— W Brittlebury często to robiliście?
— Pod koniec lata — przyznałam, na chwilę urywając. — Co prawda, nie każdego roku, ale jak już, to mieliśmy z tym masę frajdy, nawet jeśli nie wszystko się udawało. Dziadek miał ze mną sporą przeprawę, kiedy pierwszy mi kompletnie nie wyszedł...
— Trening czyni mistrza.
Zaśmiałam się, ale nie mogłam nie przyznać kobiecie racji - nie było lepszego sposobu nauki niż po prostu ćwiczyć. A potem ćwiczyć, ćwiczyć, i raz jeszcze ćwiczyć, wszystko to tylko po to, żeby móc jeszcze więcej... cóż, ćwiczyć. W ten sposób nauczyłam się strzelać z łuku; tylko gdy na własnych opuszkach doświadczałam cięciwy, niemal wszystkich warunków pogodowych i byłam w stanie nawet we śnie wyobrazić sobie tor lotu strzały, robiłam postępy. Przeszkolenie teoretyczne poczynione przez wujka trwało w porównaniu do tego mrugnięcie okiem, zapamiętałam z niego głównie "To jest łuk, a tu masz strzały. Ma się wbić tą ostrą częścią". Dlatego gdy tylko wyobraziłam sobie, jak barwna płachta wzbija się w przestworza i łapie kolejne podmuchy wiatru, staje się coraz mniejszym i mniejszych punktem na tle nieba, byłam absolutnie pewna, że sprawa jest tego warta.
— Właściwie to opowiadanie o tym nasunęło mi pewną myśl — zaczęłam ostrożnie. Pomysł raczej nie był zbyt twórczy, ale gdy Hotaru zachęciła mnie delikatnym skinieniem głowy, bez większych oporów go objaśniłam. — Chodziliśmy puszczać latawce na jakieś łąki, gdzie było miejsce, żeby się dobrze rozpędzić. Pamiętam, że mama często potem narzekała, że mamy całe ubrania pokryte niełupkami. Że są gorsze od rzep, bo tamte są chociaż większe i łatwiej je usunąć — parsknęłam śmiechem. — Ale rosło ich tam naprawdę mnóstwo, i to był niesamowity widok: jedna osoba biegnie, unosi się za nią latawiec, a dookoła fruwa tysiące białych puszków. Och, chociaż białe nie będą zbyt dobrze widoczne...
— Możesz zrobić różnokolorowe — zaproponowała Hotaru. — Łatwo poznać po kształcie, a całość od razu będzie weselsza.
Zapaliłam się od razu do pomysłu, wszelkie obawy rozpierzchły się jak... cóż, dmuchawce - myśl szczerze przypadła mi do gustu, miałam ochotę już chwytać za pędzel. Nie musiałyśmy oddawać rzeczywistości co do joty, nie musiałyśmy zupełnie nic. Przecież na tym właśnie polega sztuka.
— Zatem postanowione!

niedziela, 28 listopada 2021

Od Isidoro cd. Serafina

Ściany zdawały się napierać ze wszystkich stron, tchnąć lodowym, wilgotnym oddechem. Ciemność przytłaczała, myliła kroki, Isidoro potknął się, trafił dłonią na kawałek skały. Obtarłby skórę, gdyby nie rękawiczki.
I choć nie szli długo, wędrówka wydawała się ciągnąć bez końca, jak w koszmarze, gdy próbuje się uciec przed potworem, lecz choć człowiek wciąż prze naprzód, w jakiś sposób dalej stoi w miejscu.
Nie od razu Isidoro zaczął zastanawiać się, dlaczego w ogóle dalej coś widzą. Akolici za nimi zapieczętowali wejście całkowicie, korytarz zakręcał, jednak nadal było w nim wystarczająco dużo światła, by było co nieco widać. Astrolog zerknął w górę. Co jakiś czas sufit był przebity - w skale ział niewielki otwór, przez który przeciskały się nieliczne, chłodne snopy światła.
I tak nagle, jak akolici zapieczętowali za nimi przejście, tak nagle astrolog i czarnoksiężnik znaleźli się w jakiejś pieczarze.
Isidoro zamrugał, tutaj było nieco więcej światła, w panującym półmroku niemal sięgał wzrokiem przeciwległej ściany. Ostrożnie postąpił krok, Serafin złapał go za ramię, znów powstrzymał. Książę minął Isidoro, skinął mu, by szedł tuż za nim. Wzrok mężczyzny uważnie obejmował komnatę, starając się dojrzeć niebezpieczeństwo, nim to postanowi się zmaterializować.
Jednak im dłużej Serafin oglądał komnatę, tym bardziej żaden groźny stwór się nie pojawiał. Wśród oblodzonych ścian wisiały tylko jakieś dziwne, dekoracyjne odłamki czegoś błyszczącego. Złote szpony wyciągały się w ich kierunku, odpowiadała im jednak kompletna cisza.
— Hm… są zwykłe — mruknął czarnoksiężnik, wciąż z podejrzliwością patrząc na odłamki szkła i metalu.
Zaraz jednak książę skupił uwagę na tym, co było po przeciwnej stronie komnaty. Na drzwiach - grubych, masywnych, niemożliwych do przebycia. Krok za krokiem, Serafin i Isidoro przecięli komnatę, podeszli do drzwi. Książę przez moment się wahał, a potem sięgnął klamki. Tak, jak się spodziewał - nic to nie dało, olbrzymie wrota pozostały zamknięte, ale za to opatrzone pojedynczą, sugestywnie pustą dziurką od klucza.
— Trzeba znaleźć — Serafin stuknął zamek, a gdy Isidoro skinął głową, kontynuował. — Pomysły?
— Coś z tym — rzucił astrolog, wskazując na wiszące tu i tam kawałki szkła.
Serafin burknął coś pod nosem, podszedł do pierwszego z brzegu wiszącego odłamka. Ten, pokryty częściowo metalem, stanowił dziwnie wklęsłe lustro. Czarnoksiężnik wpatrzył się w nie uważnie, oglądał z każdej strony, szukając ukrytej wiadomości, jakiegoś szyfru czy wskazówki. Isidoro zaś przeszedł się na środek komnaty, objął wzrokiem rozwieszone szkiełka i kawałki luster, starając się znaleźć jakiś porządek w tym chaosie.
Niestety - chaos wciąż pozostawał chaosem, perspektywa nie miała tu większego znaczenia. Nieruchome powietrze sprawiało, że całość wyglądała niczym jakaś abstrakcyjna, statyczna rzeźba. I nic Isidoro nie mówiła. Czy jakiekolwiek wskazówki pojawiały się w jego wróżbach? Astrolog zamyślił się, wracając wspomnieniami znów do Tirie, ale im dłużej obracał w pamięci wróżbę, którą wtedy dały mu kamienie, tym bardziej czuł, że nie tędy droga, że przeznaczenie milczało na ten temat. Czy w polu antymagii zboczył z kursu? Czy po prostu los doszedł do wniosku, że z tą przeszkodą poradzi sobie sam, bez podpowiedzi?
Wąska szpara u samego sufitu komnaty wpuściła zabłąkany powiew wiatru. Ten zakołysał najbliższym lustrem, metal złowił promień słońca, strzelił nim po twarzy astrologa. Isidoro zmrużył oczy, osłonił dłonią twarz. Na moment światło go oślepiło, ale gdy znów spojrzał, instynktownie spojrzał w górę, w stronę owej szpary.
— Serafinie — zaczął, czarnoksiężnik odwrócił się do niego, przestał sarkać nad kolejnym szkiełkiem. — Tam. — Wskazał okrytą rękawiczką dłonią.
Pod samym sufitem tkwił wielki sopel lodu. Przejrzysty, nieco błękitnawy, nie wyróżniałby się niczym, gdyby nie jedna rzecz - w jego wnętrzu zatopiony był solidny kawał metalu uformowany w kształt prostego klucza.
Serafin podniósł dłoń, przyzwyczajony do pewnego sięgania po to, czego akurat chciał, w ostatniej chwili cofnął ją jednak. Antymagia. Mężczyzna sięgnął dłonią twarzy, chcąc podkręcić wąsa, ale znów ją cofnął. Rękawiczka. Serafin zaklął.
— Sophie? — rzucił czarnoksiężnik.
Isidoro sięgnął po zapałki, ale zawahał się, tym razem to on cofnął dłoń. Korzystanie z magii wyczerpywało Serafina, a Isidoro miał przecież o niego dbać, tylko to się liczyło. Astrolog potrząsnął w końcu głową.
— Jest inna droga.
I zmierzył wzrokiem wiszące odłamki.

Od Antaresa cd. Lei

I tak oto padło magiczne słowo.
Gdy Antares był ledwie pacholęciem, sir Roderyk uczył go czytać i pisać, za kanwę biorąc sobie baśnie - mały Antares z trudem, sylaba po sylabie, przebijał się przez prosty tekst opowiastek dla dzieci, gdzie dobro zawsze zwyciężało, a czyste serce wygrywało z silnym ramieniem i bystrym umysłem. Tam trzy słowa miały największą magiczną moc - „proszę", „dziękuję", „przepraszam". I to ostatnie właśnie padło.
Szczere, wypowiedziane z głębi złamanego serca, niosło z sobą moc zdolną skruszyć to, czego nie dokonałby żaden miecz lub inna magia. I choć Antares nigdy nie starał się nabyć żadnych umiejętności właściwych dla czarodzieja, on również poczuł, jak coś w powietrzu pęka, zmienia się i puszcza.
Jesper westchnął, zamknął oczy. A następnie zaczęła otaczać go dziwna, przejrzysta mgła. Mieniła się nienazwanym kolorem, skrzyła w blasku słońca, zasłaniała masywną sylwetkę niedźwiedzia. Adam cofnął się pół kroku, zaskoczony, nie odrywał wzroku od mgły. Krótkie „Jesper!" wyrwało się z piersi Lily, ale kobieta nie podbiegła. Instynktownie czuła, że cokolwiek się działo, było dobre i powinno zadziać się do końca.
Tymczasem zaś mgła się kotłowała, blade pasma zwijały, tańczyły, drżały. Coraz niżej, coraz ciaśniej, splatały się wokół rozmytej w tajemniczym oparze sylwetki. Ta już nie przypominała niedźwiedzia, olbrzymi cień zmalał, skurczył się i opadł. Antares zerknął w bok, Lea westchnęła cicho, nie odrywając wzroku od widoku przed sobą.
I tak, jak nagle wszystko się zaczęło, tak nagle się skończyło. Wśród pogniecionych mocarnymi łapami paproci siedział człowiek - brudny, zarośnięty, w poszarpanym odzieniu, z zapadniętą twarzą, zapuszczonymi włosami i podartymi butami.
— Jesper!
Teraz nic nie mogło już powstrzymać Lily. Przypadła do ukochanego, na oślep objęła jego ramiona, głowę. I rozpłakała się - wraz ze łzami popłynęły żal, rozpacz, strach i ulga. Bo oto Jesper w końcu był przed nią w swojej ludzkiej postaci i nie miało znaczenia, że ręce miał całe w błocie, a mydło widział ostatnio ponad miesiąc temu. Jesper zaś objął mocno Lily, zacisnął swoje zupełnie ludzkie dłonie na fałdach jej koszuli. Przez moment milczał, a potem również się rozpłakał, wylewając z serca powódź wypełniających je emocji.
— Chodź, dajmy im chwilę — powiedział Antares, wskazawszy głową w kierunku lasu.
Lea skinęła, oboje przeszli kawałek, dając całej trójce nieco prywatności. Burmistrz został w połowie drogi między gildyjczykami, a miejscem, gdzie siedział ledwie co zmieniony z powrotem w człowieka niedźwiedź.
— Aż nie mogę uwierzyć, że to naprawdę się udało — powiedziała Lea, instynktownie mnąc w dłoni połę płaszcza. — To znaczy, nie wątpiłam w twoje słowa, tylko po prostu… — Wskazała dłonią w stronę, z której przyszli, pokręciła głową.
„Jak my się za coś bierzemy, to zawsze się udaje." Mag prychnął, pewny siebie. „Najwyżej ty zbierasz lekki wpierdol, ale na koniec dnia - jest ogarnięte."
— Wydaje się nierealne, kiedy wszystko ma nagle swoje zakończenie — odpowiedział Antares, po chwili westchnął, skrzyżował ramiona na piersi. — Przynajmniej dla nas to już właściwie koniec.
Lea zacisnęła usta, na moment przez jej twarz przebiegł wyraz niepokoju.
— Jak myślisz, co czeka Adama?
Rycerz milczał przez chwilę, zastanawiał się.
— Trudno powiedzieć. Jego wina jest… naprawdę wielka.
„Są solidne bęcki już za samą czarną magię bez licencji. A że jeszcze w międzyczasie zginęli ludzie, to już w ogóle…"
— Sądzę jednak, że kara, jakkolwiek surowa, nie będzie w jego oczach niesprawiedliwa — zakończył, nie będąc pewnym, czy sens jego słów dotarł do Lei. Niepotrzebnie się tym martwił, dziewczyna bez problemu go zrozumiała, skinęła głową.
— Martwię się też o Jespera.
Przecież miał na rękach krew innych ludzi. Jednak żadne z nich nie wypowiedziało tych słów na głos.
— Pozostaje nam mieć nadzieję, że cokolwiek się stanie, każde z nich odnajdzie w końcu spokój ducha.


Wspomnienie powrotu z lasu rozmyło się w pamięci Antaresa - mężczyzna miał wrażenie, że od momentu, gdy Jesper odzyskał swoją formę, do czasu, kiedy całą grupą wrócili z powrotem do Taewen, minęło coś pomiędzy minutą a całym miesiącem. Wydawało się nierealne, że słońce co prawda minęło już zenit, ale był to wciąż ten sam dzień, który rozpoczęli od wkroczenia do pracowni Adama.
Tak, jak Antares się spodziewał - obaj mężczyźni zostali odprowadzeni do aresztu. Lily próbowała dyskutować, bronić swego narzeczonego, zaś burmistrz uspokajał ją, starał się wytłumaczyć, że tak trzeba. Sam Jesper zdawał się z pokorą akceptować swój los, a jego głos - zachrypnięty od tak długiego nieużywania - był jedynym, co trafiało do rozżalonej Lily.
To, co miało miejsce w lesie, zdawało się niczym wyjęte z baśni. Zaś gdy tylko przyszło postawić stopę w Taewen, rzeczywistość natychmiast zaatakowała. Rozdzielili się - Adam, Jesper oraz Lily zniknęli w trzewiach aresztu, zaś burmistrz poprosił Leę i Antaresa by spisali swe zeznania.
— Zeznania? — Po głosie było słychać, że dla Lei całość wydawała się wręcz abstrakcyjna.
Podobnie czuł i Antares, a konieczność przywołania wydarzeń, które miały miejsce ledwie poprzedniego dnia, wydawała się wysiłkiem ponad miarę. To nie był pierwszy raz, gdy rycerz musiał pisemnie poświadczyć coś swym słowem, ale w tym jednym momencie konieczność urzędowego spisania historii Jespera, Lily i Adama wydawała się tak bardzo nie na miejscu.
Ja, niżej podpisany sir Antares, mocą rycerskiego słowa poświadczam, że według mej najlepszej wiedzy, spisałem wydarzenia według tego, jak miały miejsce, zaś w słowach mych nie ma nieprawdy."
Zakończył podpisem, wycisnął swoją pieczęć - dumnego, zastygłego w heraldycznej pozie gryfa - i oddał długi zwój urzędnikowi. Lea postąpiła podobnie. I gdy opuszczali mury aresztu - słońce chyliło się już ku zachodowi.


Do karczmy wracali w milczeniu, wciąż trawiąc wydarzenia tego dnia i obracając w myślach to, co miało nadejść.
— Moglibyśmy już jutro ruszać — zaczął rycerz, zerkając na Leę, jednak w jego głosie brzmiało ni to pytanie, ni to zawahanie.
Lea zerknęła na niego, w jej spojrzeniu błysnęło zrozumienie.
— Jak tylko się jeszcze z nimi pożegnamy.

Od Serafina cd. Isidoro

Następnego dnia o świcie zostali zbudzeni przez łysego akolitę opatulonego skórami. Nie powiedział w zasadzie ani słowa, a jego ślepe oko nie nastrajało Serafina pozytywnie, ale cóż, tym razem wyjątkowo postanowił nie marudzić. Mieli przed sobą próby, dzień zapowiadał się stresująco, w dodatku bolała go głowa i nie znajdował odpowiednich słów, by dostatecznie wyrazić swoje niezadowolenie. Burczał więc tylko sallandirskie przekleństwa, kiedy przedzierali się przez świeżą warstwę śniegu i ignorował rzucane mu od czasu do czasu zmartwione spojrzenia. Gdzieś tam w głębi własnych myśli wiedział, że to przecież nie jest litość, że to nic złego, ale naprawdę nie był w stanie teraz docenić jakiegokolwiek gestu. No, chyba, że nagle ktoś by im powiedział, że oto jest artefakt i mogą wracać. Wtedy nawet by się uśmiechnął.
― Próba pierwsza ― odezwał się łysy mnich, kiedy stanęli nieopodal nieciekawej jamy, w towarzystwie tuzina innych, łudząco podobnych mnichów. Serafin prychnął, nieprzychylnym spojrzeniem ocenił wlot do ciemnej jaskini. No oczywiście, że musiała to być jaskinia, dlaczego on wciąż oczekiwał po ludziach kreatywności? I pewnie w środku był potwór.
― Podejmujecie się zadania, nadal chcecie udowodnić, że jesteście godni wyniesienia? ― spytał Uyarak, zerkając w stronę Isidoro.
― Tak ― odpowiedział z mocą w głosie astrolog. ― Podejmujemy się.
― Zatem tak będzie. Niech bogowie mają was w swojej opiece.
Serafin nie zrozumiał ani słowa, ale po podniosłym tonie i arcyważnej minie uznał, że znowu pierdolą o bogach. Przewrócił oczami, poprawił rękawiczkę, jawnie lekceważąc całe to łyse towarzystwo. Starszy wskazał im wejście do jamy, odprowadził ich na samą krawędź przejścia, dotknął ramienia Isidoro.
― Uważajcie na siebie. Tylko nieliczni zdołali wyjść z tego cało, nim pochłonął ich śnieg i nim chłód wyziębił trzewia. Powodzenia.
― Dziękujemy ― Isidoro skinął głową, obejrzał się na wybitnie niezadowolonego i skwaszonego Serafina. Potem oboje zniknęli w cieniach jaskini, zaś starszy stuknął długą laską o kamień. Zachrzęściły przymocowane do kija czaszki zwierząt, kamień puknął głucho w odpowiedzi. Łysi akolici naparli na głaz obok przejścia, zasunęli go za obcymi, pieczętując jamę.
― Serafinie? ― głos astrologa uleciał w aksamitną, nieprzeniknioną ciemność.
― Jestem ― odezwał się książę tuż za nim. Postąpił ostrożnie krok przed siebie, wsparł się dłonią o lodowata skałę. ― Bardzo ciemno ― dodał po chwili, ozdobił wypowiedź długim, skomplikowanym wywodem po sallandirsku.
― Mam ze sobą zapałki Sophie… ― Isidoro już sięgał do kieszeni płaszcza, Serafin złapał go za nadgarstek. Było zbyt ciemno, by zauważył jak kręci głową.
― Nie teraz. Poradzimy… ― Książę westchnął z irytacją, znów nie mając dobrego słowa. Jeszcze przed chwilą miał je na końcu języka, ale uleciało w eter, zniknęło, wyparowało.
― Tak, rozumiem. ― Isidoro na szczęście sam domyślił się reszty. Nie wiadomo co czekało ich w tej jaskini. Równie dobrze mógł być to jakiś potwór szczególnie interesujący się światłem, rozpalenie ognia, nawet tak małego, mogłoby przykuć jego uwagę i ściągnąć na nich zagładę. Astrolog po krótkiej chwili namysłu również wsparł się dłonią o ścianę. Oboje ostrożnie ruszyli w głąb jamy, polegając jedynie na dochodzących do nich odgłosach i niewzruszonej ścianie.
― Dziwna próba ― orzekł po pewnym czasie Serafin, kiedy tunel zaprowadził ich daleko w głąb jaskini. ― Myślałem, że będzie szybciej. ― Serafin chwilowo porzucił myśli o potworach, uznając, że gdyby to polegało na walce z czymkolwiek, to rzeczone cokolwiek już dawno by się pojawiło. Tymczasem wciąż byli sami i całkiem bezpieczni, w jednym kawałku. Serafin, który na wstępie uznał, że zginą w tej pierdolonej jaskini, uznał, że być może poczynił błąd w obliczeniach.
Na szczęście dla wszystkich, nie znał na tyle języka, by podzielić się tym faktem z szerszym gronem w postaci Isidoro.
― Słyszy? ― odezwał się znów czarnoksiężnik, wyjątkowo rozmowny. ― Kap, kap.
― Słyszę ― Isidoro kiwnął głową, choć nikt nie mógł tego zobaczyć. Wsłuchał się chwilę w otaczającą ich ciszę przerywaną rytmicznym odgłosem spadających kropel wody. ― Chodźmy w stronę echa. Woda musi skądś ściekać, może to tam powinniśmy trafić.

Od Jamesa

Dobra, może jeszcze nie wziął się w garść i nie zmężniał na tyle, żeby pójść po pomoc do Sophie, bo odkładał to w czasie bardziej niż się nawet spodziewał, ale nie było tego złego, bo sięgnął po drugie najlepsze źródło. Znaczy, może nie do końca, bo jeszcze trzymał w zasięgu ramienia potencjalną rozmowę z Serafinem czy chociażby samym Cervanem, które pewnie miałby mu dużo więcej do powiedzenia. No, ale zakładał, że Kukume miała specyficzny typ wiedzy, ten dużo bardziej naturalny, barbarzyński wręcz, przekazywany z pokolenia na pokolenie, o którym większość współczesnych kultur zapomniała czy celowo pominęła przy edukacji młodszych generacji. Właśnie dlatego zdecydował się w końcu odstawić rzeszę kociąt, którymi zajmował się tego wieczora, głaskając pod mordką wspaniałą, wielobarwną Lucię, którą przysiągł sobie, że nikomu nie odda. Udawał, że wcale nie założył już dla kociąt funduszy powierniczych, na wszelki wypadek, bo, jednak, skoro taki pan Tadeusz mógł być jednocześnie i żabą, i rektorem, to jego koty mogły wyrosnąć na dobrych, stabilnych życiowo studentów!
I podreperowany tą myślą na duchu ruszył w końcu do pokoju Kukume, trzymając pod pachę dawną książkę, w której pewien podróżnik spotkał i opisał w kilku prostych zdaniach (tak bardzo dających teraz Jamesowi nadzieję), plemię kobiety, a przynajmniej tak historyk zakładał. Zapukał do drzwi, licząc, że nie zostanie odesłany z kwitkiem przez posłankę, chociaż musiał poprawić nieco kołnierzyk koszuli, żeby złapać lepiej tchu i może nawet odetchnąć też kilkukrotnie miarowo. I policzyć do dziesięciu, ale do tego już się przyznać zbytnio nie chciał.
W końcu drzwi się otworzyły, dlatego od razu zaczął paplać, byle nie stracić jeszcze więcej ze swojego rezonu.
― Witam, panią Kukume, mam do pani kilka spraw związanych bezpośrednio z działalnością archiwistyczną gildii. ― Odchrząknął w końcu, bo pierwsze zdanie wypluł z siebie głosem stanowczo zbyt wysokim, żeby został uznany za naturalny. ― Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, ale czy znalazłaby pani chwilkę dla mnie, żebyśmy mogli porozmawiać na osobności?

Od Jamesa, CD. Serafina

Ach, słodcy bogowie, książę miał w sobie ten nieodparty urok człowieka, który wie do czego może się posunąć. Na swój sposób był to bardzo absorbujący widok, gdy tak mruczał, w dodatku wcale nie pod nosem, tylko gardłowo i przeciągle, jakby smakował językiem samogłoski.
― Nie odważyłbym się zbezcześcić w ten sposób dobrej herbaty, mimo tego, że gustuję w słodszych mieszankach, ale tak jak pan jest okropnym herbaciarzem, tak ze mnie beznadziejny kawosz. W tajemnicy przyznam się, że co prawda pijam czarną i mocną, ale jednocześnie w kubku mam co najmniej połowę cukierniczki.
Skinął ze zrozumieniem głową, przywołując w myślach obraz swojego bliskiego współpracownika. Teziu, jak przezywała z zawziętością historyka Cala, pił napój Szatana, po którym na krótki moment zmartwychwstawał z pełną werwą, gotów do działania. Do następnej popitki winem lub kolejną kawą, niosącą jemu zbawienie, a biednemu Jamesowi serię kichnięć od tak mocnej, nabuzowanej cierpkim aromatem woni.
Tak, wraz z postępującym tokiem rozmowy James mógł stwierdzić, że na ten teoretycznie nieodparty urok składało się około 78% zasługi samego wąsa. Przyjrzał się mężczyźnie uważnie, obserwując jak podkręca go miarowo, żeby zaraz uśmiechnąć się grzecznie.
― Czy ja wyglądam panu na kogoś, kto boi się pierwszych razów, panie Hopecraft? ― Tym razem już chyba rozdrażnił lwa? ― Zapraszam do kuchni, tam na pewno znajdziemy stosowne osprzętowanie do zaparzenia tej cudownej mieszanki. ― Chociaż Serafin przypominał dużo bardziej historykowi geparda albo lamparta, to metafora wydała się całkowicie na miejscu. Zwłaszcza że badany osobnik przeciągnął się, wstał i mrugnął.
No, przecież takiego zaproszenia nawet James nie mógł odrzucić. Nie wypadało. Wobec tego podniósł się ociężale z wygodnego, przyjemnego fotela i podreptał za mężczyzną do kuchni. Po drodze zaszli do pokoju Jamesa, skąd wziął schowany mieszek z ziółkami i malutką fiolkę z kotłującą się w niej czystą oktaryną. Maź wydawała się jednocześnie parować i skraplać, bawić swoją barwą i formę, gdy ewoluowała z jednej postaci do drugiej, tworząc piękne wzory. Znaczyły je pojedyncze linie złota, srebra i migoczącego fioletu, które przeplatały się ze sobą naprzemiennie, żeby zaraz zniknąć i uciec z widoku obserwatora.
Tak przygotowani rozsiedli się wygodnie przy stoliku, z zaparzaczem starego typu, który James nie miał wątpliwości, że musiał należeć do jakiegoś gildyjskiego herbaciarza. Miał nadzieję, że oficjalny właściciel nie obrazi się za użyczenie jego urządzenia bez pytania, w końcu miało to posłużyć do wyższych celów! Jak inaczej można nazwać eksperyment opierający się na próbie zdmuchnięcia tego paskudnego uśmieszku z twarzy księcia?
― Proszę patrzeć, jak się tworzy sztuka ― dodał po chwili ciszy, starając się nie drgać zbytnio z nerwów pod wpływem bacznego spojrzenia Serafina. Nie zdało się to na wiele, jego ręce trzęsły się tak jak zawsze, ale przynajmniej próbował zachować przy tym powagę.
Podgrzał wodę naturalnym sposobem za pomocą zwyczajnego ognika, trochę nie chcąc psuć mieszanki niepotrzebną magią, następnie wrzucił odmierzoną dokładnie miarkę ziół do zaparzacza. Po kilku minutach wymieniania swobodnych uprzejmości z Serafinem dodał kilka kropelek płynnej nektaryny i nalał napar do dwóch czarek.
Podał jedną z nich księciu, następnie oparł łokieć na stole, twarz o dłoń i tym razem to on lustrował mężczyznę z prowokacyjnym uśmieszkiem.
― I jak w smaku? ― mruknął, może nie aż tak gardłowo jak wcześniej Serafin, ale przynajmniej spróbował.

Od Jamesa, CD. Małgorzaty

Na tym etapie rozmowy miał już pewność, że Małgorzata nie zdawała sobie sprawy z magicznego pochodzenia Jamesa. Przyjął to z pewną ulgą, bo przynajmniej nie musiał się tłumaczyć w rezultacie, dlaczego jego średnie umiejętności magiczne zbytnio nie pomogą im w tej sprawie. Zapisał sobie w głowie, żeby dalej w kwestii czarodziejstwa i magii trzymać w miarę neutralną narrację. Stukaniem i miarowym drapaniem palcami miał nadzieję, że nieco zamaskuje ich drżenie, widoczne nawet przez nieopinający materiał rękawiczek.
― Słuszna uwaga. Dobrze byłoby zatem, gdyby nie trzeba było nam żadnej pomocy ze strony magów. Więcej z tego wyjdzie szkody niż pożytku, z jednego problemu zrobią się dwa, albo i trzy, sprzątania będzie co nie miara. ― Skinął ze zrozumieniem głową. Nie wątpił, że skoro pani de Verley została wyznaczona do tego zadania, to dużo lepiej od byle jakiego archiwisty orientowała się w arkanach sztuki realizacji spraw poza gildią. Zakładał, że główną ideą było utrzymanie wszystkiego w ciszy, byle maksymalnie zminimalizować straty i miałby nawet może chwilę w tej ciszy, żeby zastanowić się nad tym głębiej, ale prawie odskoczył przy przypadkowym potrąceniu jego kolana. Tyle dobrego, że starał się trzymać nerwy na wodzy, nawet jeżeli teoretycznie nerwowy uśmiech tkwił dumnie na jego twarzy. Poprawił jedną dłonią kołnierzyk koszuli, dając sobie szansę złapać odrobinkę więcej powietrza.
― Może tu nie o dzieci chodzi, a o coś więcej. I dzieci, jakkolwiek brutalnie by to nie zabrzmiało, są tylko zasłoną dymną. Elementem generującym dodatkowy zarobek, lub też składową konieczną do zrealizowania planu. ― Ach, agresywne podejście do zbrodni. Nietrudno było się zastanowić, jak łatwo potencjalnie te dzieci wykorzystać.
― Na litość boską, przejdźmy już na mniej oficjalne tereny, bo jeśli jeszcze raz ktoś zatytułuje mnie dzisiaj panią, to nie ręczę za siebie.
― Pani Małgorzato… ― próbował powiedzieć w trakcie, ale pojedyncze, rugające go prowokacyjnie spojrzenie załatwiło sprawę w ułamek sekundy.
― Dzieci nie żyją, James. Tego jednego jestem prawie pewna. Płaczące i skamlące berbecie to element, który eliminuje się możliwie najszybciej, tuż po utracie przydatności.
I zapadła cisza. Niekoniecznie smutna, ale po prostu ciężka, która zalega człowiekowi na duszy i przy tym jeszcze przeczołga go przez stado niepotrzebnych wspomnień, wrażeń i snów, które w przyszłości będą się powtarzać. Na to nikt nie znalazłby żadnego rozwiązania, bo zwyczajnie i James, i najwyraźniej sama Małgorzata zwyczajnie przeżyli zbyt wiele, żeby teraz być w stanie to wszystko sobie pominąć.
― Czy istnieją jakieś czary w których trzeba ludzkich organów? Chociaż nie, nie odpowiadaj, bo na pewno takowe istnieją. Pytanie tylko jak bardzo są popularne i czy można je powiązać z tymi zjawami.
― Są, są i niestety są całkiem popularne ― przyznał z odrobiną goryczy w głosie, bo zwykle starał się unikać tego tematu. ― Jeden mag jest w stanie zdziałać naprawdę niewiele, dlatego zwykle organizują się w grupy, a tam, gdzie jest grupa, jest potrzeba większej mocy. I większość czarów tego typu bazuje właśnie na dzieciach.
James znał łącznie cztery typu wiązań potencjału magicznego: z narodzenia, niewinności, małżeństwa i śmierci, a niestety dzieci były naprawdę dobrą pożywką dla drugiego typu tej maskarady dobrych intencji
― Być może sprawców, potencjalnie magicznych, dałoby się zastraszyć, lub chociaż wyprowadzić z równowagi, wtedy być może popełniliby błąd. Moglibyśmy cię przebrać za maga, takiego z prawdziwego zdarzenia i zmiękłaby im… no, przestraszyliby się. Znasz chyba piosenkę „Laska maga ma na czubku gałkę”?
Och, słodki boże, miał wrażenie, że gildyjczycy uwielbiali wprowadzać go w stan zawałowy. Małgorzata w przeciwieństwie do takiej pani Apolonii nie bała się sięgać od razu po środki wielkości armaty, gdy próbowała otworzyć dziurkę od klucza.
― Pozwól, że zacytuję: „Laska maga może czynić cuda, bo wszystko nią chyba uczynić się uda. Czasem nawet magii nie trzeba, bo sześć stóp solidnego dębu to jest coś”. Co prawda zawsze mogą nas zdemaskować, ale cóż, jest to pewien pomysł na dobry początek.
― Gosiu ― zaczął z rozżaleniem, które miałoby dużo większe znaczenie, gdyby w tym momencie nie palił go piekielny rumieniec. I jakby w płucach miał wystarczająco dużo powietrza. ― Serce oddałem piosence o jeżu, ale przysięgam, że wydawało mi się, że są to przyśpiewki rozpijaczonych studentów ― wymamrotał niemrawo, zanim odetchnął z desperacją, stwierdzając, że nie ma co się bawić w półśrodki, bo i tak go tutaj wykończą.
― Ale takiego repertuaru nie spodziewałem się z twojej strony. Przysiągłbym, że z takim głosem mogłabyś na spokojnie występować razem z panią Apolonią. ― A ponieważ był bardzo pamiętliwym osobnikiem, nacisk wyraźnie położył na słowa „pani Apolonia”. I mrugnął, bo jak już mieli się nim wszyscy bawić, to mógłby chociaż spróbować na te zagrywki odpowiedzieć w ich języku.
― Już sobie wyobrażam, ciebie w roli głównego sopranu i trzy psie głosy w ramach chórku. Nawet Cervan byłby z was zadowolony ― zastanowił się przez chwilę na głos, zanim parsknął śmiechem.

Od Jamesa, CD. Isidoro

Im dalej w las, tym więcej drzew, wobec tego wraz z rosnącymi postępami Isidoro napotykał coraz więcej przeszkód na swojej drodze. James powoli przestawał się tym przejmować, bo jak do tej pory, mimo wolnego tempa, za każdym razem młody geniusz przekraczał jego oczekiwania. Co prawda, wielokrotnie wypadało to niekoniecznie w dobrych i adekwatnych terminach zgodnych z jego założeniami, ale nawet już zbliżająca się konferencja nie przerażała zbytnio historyka. Gorąco wierzył, że Isidoro poradzi sobie wyśmienicie. A przynajmniej na tyle, żeby ze swojego wystąpienia wynieść nieco więcej niż tylko przedłużającą się, dozgonną traumę spowodowaną zgorszeniem swojego publiczności.
Nie poradziliby sobie, gdyby nie pomoc Sophie i Antaresa, którzy wzięli sobie za punkt honoru uczestnictwo w tym dziwnym, naukowym przedstawieniu. Do tej pory spotkali się kilkukrotnie, od czasu do czasu teatralnie przedstawiając problematyczne sytuacje z życia typowego prezentera. Tu ktoś wchodził i do tego trzaskał drzwiami. Tam ktoś chrząkał, rozmawiał, skrobał po krześle.
— Doskonale. — Klasnął w końcu w dłonie, wciąż zaabsorbowany. To nie było jeszcze idealne wystąpienie. Nie było jeszcze wspaniałym wystąpieniem. Miało kilka potknięć w kolejnych miejscach, które wydawały się ze sobą niezwiązane, ale łączyły się z problematycznym słownictwem, zbyt dużym natłokiem informacji potrzebnych do zrozumienia słów kluczowych i w sumie z nieśmiałością, która wyraźnie nadal trzymała astrologa.
Nie miało to jednak znaczenia, bo porównaniu do pierwszego razu, gdy Isidoro przyszedł prosić Jamesa o pomoc, było o niebo lepiej.
— Panie D'Arienzo, myślę, że na tym etapie może być pan bardzo z siebie dumny — poinformował chłopaka z uśmiechem, następnie wstał z krzesła, podszedł do Isidoro i poklepał go po ramieniu. — Jeszcze tylko kilka drobnych potknięć i myślę, że może pan naprawdę oczarować swoją pracą publiczność. — Mężczyzna nie wydawał się być zbytnio tymi słowami pocieszony, ale na tym etapie historyk wiedział, że astrolog zdecydowanie zbyt mocno przejmuje się niektórymi kwestiami.
Przećwiczyli tego dnia jeszcze kilka potencjalnych scenariuszy. Brak dostępu do tablicy, zgubienie notatek, zapomnienie części tekstu, a nawet mniej lub bardziej drastyczne scenki związane z pytaniami ze strony publiczności. Z różnej strony, oczywiście, od idiotów, którzy nie byli w stanie poprawnie przeliterować własnego imienia, to nawet do przemądrzałych profesorów stałej daty, którym wydawało się, że są cudowni w swojej dziedzinie na tyle, żeby zakładać, że nic więcej nie można w niej odkryć. Albo jeszcze inaczej, że jeżeli dana teoria nie wyszła spod ich ręki, pióra czy pracowni, to oczywiście była z założenie błędna, bo to oni powinni na nią wpaść.
— Zastanawiam się, czy na tym etapie są jeszcze jakieś rzeczy, którymi chciałbyś się dokładniej zająć? — spytał, rozglądając się na boki.
Po jednej jego stronie siedziała Sophie, która tym razem wydawała się zachować wszystkie swoje komórki mózgowe w niezmienionej formie, a po drugiej Antares, który co prawda średnio łapał się w temacie prezentacji, ale za to z werwą i wdzięcznością przyjmował powierzone mu zadania.

Od Serafiny CD. Serafina

— Spałeś coś w ogóle, braciszku?
— Przecież wiesz, że nie.
Spojrzała na Serafina ukosa – z niespodziewanym oburzeniem wręcz. Założyła ramiona na piersi, wydęła śniade ustka w wyraźnym i bardzo sugestywnym akcie niezadowolenia uzyskaną odpowiedzią.
— Serah-a-dinie. To było pytanie r e t o r y c z n e. — fuknęłą głosem co najmniej ganiącym, w jedynie czarnoksiężnikowi znanym akcencie, bo w przypływie tego rozczarowania zdecydowała się sięgnąć jego prawdziwego, sallandirskiego imienia. Spodziewać się odrobiny wdzięczności po bracie, to tak jakby zacząć oczekiwać od koguta, że zacznie jaja składać. — Przecież wiem, że nie. — powtórzyła słowo w słowo za bratem; bo bardzo za nim powtarzać lubiła, bo przez te dwadzieścia cztery już jej takie powtarzanie w nawyk weszło. Przecież wcale nie bez powodu nazywał ją swoim cieniem – faktycznie nim była. I co więcej, właśnie przypomniała sobie, że zawsze bardzo lubiła nim być. — Skoro tak szybko zasnąłem poprzedniej nocy, no i pewnie spałeś jakoś do południa, to znaczy, że… — zamyśliła się na moment — ...następnym razem uda ci się za jakieś dwa i pół dnia, może na siedząco w trakcie czytania. Ale nie przejmuj się, braciszku, bo ja się wtedy zatroszczę, żebyś ty się bezpiecznie w swoim nowym, wygodnym i na własność łóżku znalazł! — skwitowała radośnie, uśmiechając się uroczo, jak to już na nią przystało. Pomimo zwad i różnic ich dzielących, pomimo wszelakich problemów im przez Dziwkę Fortunę rzucanych, nie potrafiła długo pozostawać przygnębioną w obecności Serafina.
Bywały momenty, takie właśnie jak ten, kiedy to całe anty-gadulstwo Serafina bardzo jej pasowało, bo przynajmniej w spokoju i bez obaw mogła uzewnętrznić wszystko to, co na dnie jej poczciwego serduszka leżało. Ale to tylko momenty. Wyjęte z ogólnej reguły głoszącej, że na co dzień tę samą małomówność uważała za skrajnie nudną. Bo ileż można wytrzymać, kiedy to się ciągnie i ciągnie przez pięć lat z rzędu? Pogawędki z Kuskusem i ba!, Hummusem nawet, nigdy nie były w stanie zastąpić prawdziwej, porządnej rozmowy ze starszym bratem, wzorem do naśladowania i autorytetem, które ku nieszczęściu samej księżniczki, stosunkowo rzadko się odbywały.
— Nie, nikt mi się nie naprzykrzał. Zdziwiłbym się, gdyby ktokolwiek się odważył, krokodyl był w pobliżu.
— To wspa… och, krokodyl. — zmarszczyła ciemne brewki, nagle wyraźnie zmarkotniała. — Serafinie, a co jeśli on gildyjne zwierzątka wszystkie pozżera? Przecież oni mogliby nas wtedy z gildii wyrzucić, a ja bym bardzo nie chcia... — przerwała w połowie zdania, bo oto przejęta poważnym (i uzasadnionym zresztą) zmartwieniem potknęła się o gałąź, która bardzo niefortunnie pod nóżkę się nawinęła. Negatywne skutki chodzenia tyłem. Zawahała się, w ostatnim momencie odzyskała równowagę, dumnie uniosła podbródek naprzeciw sceptycznemu spojrzeniu Serafina. — Ale znaleźć to ty go musisz. I wbić do tego małego, krokodylego móżdżka, że zwierzątka w gildii nie są do zabijania. — spoważniała, obdarzyła braciszka spojrzeniem niemal błagającym, bardzo miękkim i bardzo perswazyjnym. Nie, żeby wciąż naiwnie wierzyła, był podatny na wszelkie prośby i namowy, ale próbować zawsze było warto. — Proszę. To dla mnie bardzo ważne.
— Powiedz mi, czego się dowiedziałaś o tej organizacji i jej członkach. Pewnie dużo tego nie ma, ale jakieś pierwsze wrażenia, poza ciepłym przyjęciem, zapewne masz.
Nie umknęła księżniczce nieprzystępnie uniesiona przez czarnoksiężnika brew. Odwróciła się na pięcie, zrównała kroku z bratem, objęła spojrzeniem niewyraźne mury budynku, nieśmiało rozjaśnione przez światło księżyca; byli już blisko, wkroczyli na teren błoni. Uśmiechnęła się leciutko, czającą się na dnie onyksu dumą, z czającym się na dnie onyksu zadowoleniem. Mogło się mu nie podobać, mógł wyrażać swoje zniechęcenie i dezaprobatę, ale był tutaj z nią i to było najważniejsze. Zamilkła, zamyśliła się, dokonując wstępnej selekcji informacji, które Serafina mogłyby zainteresować i które niekoniecznie. W końcu zawsze tak było; ona była od zbierania danych i przeszpiegów, on od podejmowania decyzji i wydawania rozkazów, które posłusznie wdrażała w życie.
— Masz rację. Dużo tego nie ma, ale... — znów powtórzyła słowo w słowo, tym razem jednak całkiem nieświadomie — z tego co zdążyłam zauważyć, są ugrupowaniem dosyć osobliwym. To znaczy, każdy wydaje się być tam inny – jakby ze swojego własnego świata wyrwany. A jednak w jakiś przedziwny sposób, kiedy popatrzy się na nich z samego rana, podczas wspólnego śniadania… sprawiają wrażenie jedności. Rodziny. — przerwała, zawahała się jakby, a później ni stąd ni zowąd otrzeźwiała. Nie chciała znów poruszać tego tematu, nie po ostatniej kłótni. — Dysponują całkiem pokaźną biblioteką oraz salę alchemiczną, a każdemu jest przydzielany osobny pokój. — ograniczyła się do informacji wybiórczych, za bezsensowne uznając dzielenie się z Serafinem nowiną o sali wspólnej, gdzie razem z pozostałymi gildyjczykami można było spędzać czas. Znała go dobrze i wątpiła, że będzie to robił. — Do członków wracając: Mistrz gildii, Cervan, sprawia wrażenie nieco nieogarniętego, ale za to charyzmą nadrabia. Jest tam dwóch astrologów, choć ich nie udało poznać mi się jeszcze osobiście, są bardowie i krawiec, zielarka, skrytobójcy, uczeni… ostrzegano mnie nawet przed żabą, ale nie mam pojęcia o co chodzi. — zmarszczyła brewki. — I magowie. Jest tam również kilku magów. Alice, Tadeusz, Tallulah, Aherin i Naga. — wymieniła, zerkając na brata. W końcu zawsze tak było; podczas badaniu terenu głównie interesowało ją to, co najbardziej mogłoby interesować Serafina. Nawet tym razem, kiedy nie mogła mieć pewności, że on jeszcze kiedykolwiek do niej dołączy.
— Ja zgłosiłam się do straży nocnej. — dodała po krótkim namyśle. Nie sądziła, że ta wiadomość mogła także Serafina ciekawić. Ale bardzo ucieszyłaby się, gdyby jednak tak było. — W zasadzie, za niedługo zaczyna się moja pierwsza zmiana. A skoro wiemy już, że nie będziesz spał tej nocy, to może chciałbyś mi potowa... — przerwała, zatrzymała się w połowie kroku, ostrzegawczo uniosła dłoń do góry, zaalarmowany Serafin również kroku zaprzestał.
Coś w krzakach nieopodal zaszeleściło, niebezpiecznie i podejrzanie. Może zwykła zwierzyna nocna – może niekoniecznie. Księżniczka nigdy takich znaków nie ignorowała.
— Jesteś pewien, że nikt cię nie śledził? — zaalarmowana niepokojącym szmerem ściszyła głos, zerknęła na brata, następnie w kierunku pobliskich krzaczorów. Znów zaszeleściło, onyksowa tęczówka rozszerzyła się znacznie. — Bariera, Serafinie. Teraz!
Metalowy grot bełtu zabłyszczał złowieszczo w świetle księżyca, przecinając powietrze, wycelowany w kierunku rodzeństwa. Zaraz kolejny. I kolejny.