piątek, 31 grudnia 2021

Od Antaresa cd. Serafina

Antares nie czekał. Przywiązał Favellusa, pogłaskał miękkie chrapy, koń parsknął mu we wnętrze dłoni. Ludzie czekali na to, by ktoś im pomógł, ktoś ich uratował. Antares nie zamierzał stać z założonymi rękami - przecież to on był dokładnie tym, który miał ruszać przed siebie, nie patrząc na niebezpieczeństwo, i wyciągać ludzi z tarapatów, jakie te tarapaty by nie były.
— Ej, dokąd to, chłystku! — krzyknął ktoś, Antares zaś wyminął go tak sprawnie, jakby mężczyzna był ledwie przydrożnym słupkiem.
„Wyczuwasz kogokolwiek? Tam, poniżej?"
„A co mnie to obchodzi? Jak się tam załadowali, to ich problem, że im skały na te durne łby poleciały."
Rycerz nie zamierzał długo przekonywać maga do współpracy i pogrążać się w rozmowie, gdy liczyła się każda sekunda. Poza tym - poznał już ten niezawodny sposób, jak zmusić tego drugiego do zachowywania się w bardziej logiczny, sensowny sposób.
„Jak mi nie pomożesz, ci ludzie umrą. I co wtedy opowiemy Lei?"
Antares poczuł ten charakterystyczny ucisk gdzieś z tyłu czaszki, gdy mag spiął się w sobie, sięgnął po ich wspólne zasoby magii.
„Jeden już się przekręcił, dwóch gości jest z lewej, dosyć nisko, trzeba będzie odwalić sporo skał. Jednego pajaca wyłowisz od razu, ma tylko zmiażdżoną nogę, ale to będziesz musiał uważać, żeby nie rozpierdolić gruzowiska, bo jak jebnie, to się wszyscy poskładają."
„Mów mi, od których skał zacząć."
„No raczej. Co ty byś beze mnie zrobił, kmiocie?"
Antares złapał pierwszy kawał skały, nie czekał na to, aż ktoś przyprowadzi woły, przyniesie liny, ustawi drewnianego żurawia, by podnieść olbrzymie kamienie. Wpił palce w szorstki, brudny kawał, sięgnął pokładów magii.
Skała oderwała się od ziemi, poszybowała kawałek i wylądowała gdzieś dalej zupełnie tak, jakby Antares rzucił wyciągniętym z pola kartoflem. Zaraz potem dołączyła do niej kolejna skała. I jeszcze następna. W końcu wśród zwałów gruzu wychynęła dłoń i twarz - umorusana błotem zmieszanym z krwią z rozciętej głowy. Mężczyzna - sponiewierany, ale ze wszech miar żywy, patrzył oczami wielkimi jak spodki, na dźwigającego kolejną skałę Antaresa.
— Ayrenn! — zawołał rycerz, odwrócił się.
Elfka zostawiła swego łosia, biegła już w stronę osuwiska.
— Co jest? — zawołał jakiś kolejny, uprzejmy jegomość.
Antares nie wyczuł, że powietrze wokół dwójki gildyjczyków gęstnieje, że ich pomoc wcale nie jest aż tak mile widziana, jak by się mogło wydawać. Ktoś gdzieś mruknął, że to chyba te dziwolągi z Gildii, ktoś inny dodał, że przecież Cervan to znany łowca artefaktów, ktoś inny uściślił, że po prostu zwykły złodziej. Zdrowie i życie kompanów to było jedno, ale przegrało widać z perspektywą bycia okradzionym z bogactw i artefaktów drzemiących na dnie krasnoludzkich skarbców.
Mattia jednym uchem słuchał słów Małgorzaty, kiwał głową, marszczył brwi. Jego wzrok przesuwał się po rozciągającym się przed nim pobojowisku, po kręcących się wszędzie ludziach. Astrolog zacisnął usta. Trudności piętrzyły się od pierwszego dnia, właściwie od pierwszej minuty. Och, nie będzie się tu nudził. Właściwie to całe to zadanie, choć w głównej mierze miało składać się z wyprawy w głąb niebezpiecznych ruin, zaś wsparcie dyplomatyczne miało być - cóż - tylko wsparciem, zaczynało przeradzać się w zadanie, które wymagało więcej niż jednego dyplomaty.
— To zaraz się źle skończy — mruknął Mattia, widząc zbliżających się do Antaresa i Ayrenn ludzi. — Za pozwoleniem - spróbuję opanować tam sytuację. Potem będziemy myśleć nad tym, jak zapewnić sobie dostęp do ruin.
To mówiąc, Mattia oddalił się szybkim krokiem, przelotnie podziękował tylko gestem, gdy Małgorzata rzuciła za nim niewesołe, pozbawione przekonania „Powodzenia!". Doszedł do wniosku, że przydałby się Isidoro. Wtedy miałby przynajmniej pewność, że książę będzie spokojny i może nawet da się skłonić do zrobienia tego czy tamtego. Teraz zaś nie miał wyboru - musiał zostawić Serafina z Małgorzatą licząc na to, że w trakcie jego krótkiej nieobecności nic nie wyleci tam w powietrze.
Jakiś mężczyzna, szef felernej wyprawy, która tak niefrasobliwie zagłębiła się w krasnoludzkie ruiny, ostrym krokiem szedł w kierunku Antaresa i Ayrenn. I o ile chyba bał się nieco niewyględnego „chłystka" miotającego skałami, o tyle elfka bez ręki wydawała mu się dobrym celem.
— Co to ma… — zaczął, nim Mattia zdołał złapać go za ramię.
Mężczyzna odwrócił się, zmarszczywszy brwi. Na wstępie Mattia oślepił go olśniewającym uśmiechem, oczarował gładkim słowem, nie pozwalając, by mężczyzna wziął się za przeszkadzanie Ayrenn.
Tymczasem zaś Antares odwalił ostatni kamień, złapał przysypanego mężczyznę pod ramiona, zaczął wyciągać z gruzowiska. Wziął go na ręce, jakby rosły robotnik był ledwie kruchą i delikatną niewiastą, i ułożył kawałek dalej. Ayrenn przyklękła, spojrzała na poszarpany strzęp, jaki został z nogi mężczyzny. Minę miała nietęgą.
— Tam są jeszcze inni — powiedział Antares. — Muszę ich wydobyć. Poradzisz sobie?
— A mam wybór? — mruknęła elfka, podciągając rękaw.

Od Antaresa cd. Lei

Kolejne zdania przepływały, Antares stał zaś w milczeniu, pozwalając, by ci bardziej obdarzeni gładkimi słowy próbowali opanować sytuację. Rycerz wychodził z założenia, że prawda w końcu zwycięży i że ten, kto naprawdę jest niewinny i ma rację, w końcu odniesie zwycięstwo.
„A ile razy coś takiego się faktycznie wydarzyło, co? Nie pytam o te debilne bajusie, co czytasz sobie do poduszki."
Rycerz nie odpowiedział, zacisnął tylko usta. Rozmowa (a raczej przepychanka słowna) płynęła dalej, jednak w pewnym momencie przekroczyła punkt krytyczny. Punkt krytyczny dla rycerza.
Kiedy Lea zaczęła go bronić.
Mag nie musiał zwracać uwagi Antaresowi - mężczyzna poczuł, jak krew zagotowała mu się w żyłach, jak jego własna magia zawrzała gniewem. Oczy zabłysły złotem - tylko przez moment, jednak na dnie tego blasku było coś groźnego, niebezpiecznego, co nigdy wcześniej się tam nie pojawiało.
— To nie będzie konieczne — powiedział, w jego głosie dźwięczały jakieś twarde, nieustępliwe nuty.
— Chce się pan przyznać.
— Chcę skorzystać z iudicium pugnae — Antares popatrzył kapitanowi straży prosto w oczy, mężczyzna mimowolnie cofnął się pół kroku. — Nie dbam o to, z kim będę krzyżował ostrze. Jeśli ci, którzy nie potrafią zgodzić się z prawdą nie zamierzają stanąć ze mną na ubitej ziemi, niechaj miasto wystawi tego, kto w takich przypadkach użycza swego miecza.
Po słowach Antaresa zapadła chwila ciszy.
— Czy to będzie jakiś problem? — naciskał rycerz.
Znów cisza. Kapitan się odezwał.
— Nie, to nie będzie problem.
— Cieszę się.
Atmosfera stała się nagle o wiele bardziej napięta, niż jeszcze moment temu - choć trudno było sobie wyobrazić, by było to możliwe. Fioravanti pobladł nieco, ale jego spojrzenie pozostało twarde, nieugięte. Jeszcze nie tak dawno temu żartowali o tym, że Antares będzie się pojedynkował - perspektywa takiego obrotu zdarzeń wydawała się odległa, nierealna. Teraz - stała się rzeczywistością. Bez ostrzeżenia, bez przygotowania, bez jakiejkolwiek zapowiedzi. Ale nikt też nie spodziewał się, by komukolwiek przyszło do głowy zamierzyć się na sprzęt ekipy badawczej. Zdawało się, że były pewne granice stosowności w kwestii tego, jak bardzo można komuś utrudniać życie, jak bardzo można mu nabruździć i przeszkadzać. Widać jednak, że granice te były dużo dalej, niż normalny człowiek mógłby się spodziewać.
— Czy w takim razie pojedynek odbędzie się również jutro rano? — zapytał Antares tym samym chłodnym, nieustępliwym tonem.
— Hm, musiałbym… — zaczął kapitan.
— Podobno to nie miał być żaden problem. Czy coś się zmieniło? — znów zapytał rycerz, podszedł pół kroku do kapitana.
„No i tak trzeba żyć! Ciśnij gnojka!"
Pięciu mężczyzn, do tej pory tak pewnych swego i chętnych do zakrzyczenia wszystkich wokół, teraz nagle podejrzanie zamilkło, zostawiając cały ciężar rozmowy na barkach kapitana Hughesa.
— Nic się nie zmieniło — mruknął mężczyzna, zerknął na jednego ze swych podwładnych.
Trudno było powiedzieć, jakie myśli przebiegły przez głowy obu mężczyzn i jakie słowa wymienili w milczeniu, jedynie spojrzeniami komunikując coś, co było im obojgu wiadome. Czy wcześniej to ustalali? Czy może po prostu tak długo służyli już razem w jednym oddziale, że słowa nie były im potrzebne? Antares nie zamierzał w to wnikać. Jego jedynym celem było teraz stanąć na ubitej ziemi i udowodnić, że prawda leżała po jego stronie.
W końcu strażnicy się zebrali, zebrali się też i mężczyźni, którym tak niewiele brakowało, by zniszczyć starania całej wyprawy. Karczmarz z żoną burczeli przez pewien czas, narzekając na to, że nigdy wcześniej w ich przybytku nie zdarzyło się coś takiego, Antares jednak niespecjalnie tego słuchał.
Gdy wszyscy się rozeszli i pozostała tylko grupa naukowców wraz z Leą i Antaresem, ciśnienie i przykra atmosfera zdawały się rozpływać, odchodzić w zapomnienie. Wszyscy wrócili w końcu do wnętrza karczmy, jakoś naturalnie wyszło, że niewielka narada odbyła się w pokoju Fioravantiego.
Pascal irytował się, że cała ta kabała musi się w ogóle odbyć, Marco wydawał się przerażony sytuacją, Abelarda mierzyła tylko wszystkich spokojnym, stalowym spojrzeniem, Verena zaciskała pięści, nie potrafiąc w końcu wpłynąć na wydarzenia, zaś Insteia wydawała się dziwnie obojętna i zdystansowana, jakby cała ta sytuacja do niej po prostu nie docierała, jakby absurd tego wszystkiego wymykał się opisowi w jakimkolwiek ze znanych jej języków.
— Przyznam, że nie spodziewałem się, że Antares faktycznie będzie musiał stawać do pojedynku — mruknął Fioravanti, przecierając zmęczoną twarz dłonią. — Byłem pewien, że jakiekolwiek siłowe rozwiązania trzeba będzie stosować dopiero na miejscu, w ruinach.
— To było nie do przewidzenia — Verena pokręciła głową, przeniosła wzrok na Antaresa. — Dobrze, że udało ci się ich powstrzymać. Gdybyś nie był akurat wtedy w stajni…
— Nie byłem w stajni — odparł Antares. — Usłyszałem, że coś się tam dzieje… Może bardziej poczułem — wyjaśnił, ściągając na siebie zaskoczone spojrzenia.
Choć wszyscy byli roztrzęsieni, wytrąceni z równowagi, naukowe zaciekawienie wygrało, rozmowa na moment przepłynęła w stronę daru Antaresa i tego, jak to możliwe, że udało mu się wyczuć, że niebezpieczeństwo grozi ich sprzętowi. Rycerz unikał nieco odpowiedzi, starannie omijając fakt, że to wcale nie on wyczuł niebezpieczeństwo, ale że to mag ostrzegł go przed napaścią.
— Och, nie, nie pobiegłem przez karczmę. Po prostu wyskoczyłem oknem - tak było szybciej — wyjaśnił, na co Pascal parsknął w końcu śmiechem.
Rozmowa pozwoliła ukoić nieco nerwów. Antares nie był pewien, jak będzie ze spokojnym snem reszty drużyny, on jednak czuł w sercu jakiś niewytłumaczalny spokój. Nie martwił się pojedynkiem, który miał odbyć następnego dnia. Z jakiejś przyczyny był pewny swej siły i umiejętności, choć nawet nie widział przeciwnika na oczy.
Pora zrobiła się późna, wszyscy zaczęli rozchodzić się do swych pokojów.
— Antares?
Rycerz odwrócił się na dźwięk głosu, który wychwyciłby bezbłędnie wśród setek innych.
— Tak?
Lea splotła i rozplotła dłonie, na moment uciekła wzrokiem gdzieś w podłogę.
— Widziałam, że podarli ci trochę koszulę. Jeśli byś chciał, mogłabym ją zaszyć.
I tak, jak Antares pozostał niewzruszony w obliczu przeciwników w stajni, oraz perspektywy pojedynku następnego dnia, tak propozycja Lei sprawiła, że się zająknął, zaczerwienił.
— Jeśli to nie byłby problem, to będzie mi bardzo miło — powiedział, nim zdążył pozbierać myśli na tyle, by odmówić. Przecież umiał szyć. Mógł to zrobić sam.
„Ale jak ci Lea uszyje, to nie będzie to samo, nie?"
„No nie będzie."
Rycerz cofnął się do swego pokoju, w okamgnieniu zdjął rozdartą koszulę, narzucił na siebie inną. Poskładał podarty materiał w zgrabną kostkę.
„Lea cię tam wcześniej obczajała. Wiesz, jak łyskałeś żebrami."
Antares kierował się już do drzwi, nie trafił dłonią w klamkę.
„U mnie nie ma nic do obczajania. Martwiła się, chciała sprawdzić, czy nie jestem ranny. Wiesz, że ma dobre serce."
„Ma, to prawda. I powiem ci jeszcze - jak się kogoś lubi, to nawet jak jest brzydki, to jest ładny. Jest dla ciebie szansa, chłopie."
Antares trafił w końcu w klamkę. Za trzecim podejściem.

Od Weroniki CD. Serafina

tw // animal death (mentioned)

Mogłoby się wydawać, że Tirie nie nawiedził kolejny członek gildii, a dziki, bezpański bies.
Powysysane z krwi ciałka martwych kotów, porozstawiane po wszystkich kątach, okrytego śniegiem, ogrodu – na całe szczęście nie tych cervanowych, nie tych gildyjnych, ale wiejskich dachowców – zbierająca się na strychu góra czerstwych, mysich truposzy i nieustanne, mało dyskretne podchody pod drzwiami kuchni; zaglądanie przez wszelakie w nich dziurska oraz szparki, kiedy Irina, po odebraniu z rąk Lei świeżego mięsiwa, zajmowała się skrupulatnym obrabianiem dzikiej zwierzyny.
Wszystko to od kilku dni zwiastowało jedynie kolejne dziwactwa w codzienności gildyjczyków – dziwactwa, które mało komu przypadły do gustu. Białowłose dziewczę, zupełnie jednak ludzkich zachowań nieznające, z trudnością zwykłość większości nawyków pojmując, krzywym spojrzeniom i westchnieniom bezsilności, dawać się nie miało. A czy to z powodów swej nieugiętej natury, czy mało domyślnej świadomości, tego nikt wiedzieć nie mógł.
I nie znając żadnych granic, podstawowych zasad savoir-vivre, bądź choćby definicji określenia przestrzeń osobista, w swej dzikiej potrzebie rozeznania się z nowym terenem, pozwalała sobie zajrzeć we wszystkie kąty gildyjnej siedziby, wejrzeć do każdego z pokoi swych współmieszkańców, obwąchać wszystkie półki w lecznicy, jak i zostawić po sobie niemały bałagan w postaci porozrzucanych po bibliotece książek. Wizja jakichkolwiek konsekwencji ni razu do dziewczęcej główki nie zerknęła. Nie, kiedy ostatnie czterysta lat spędziła w słodkiej ekstazie wampirzej rozpusty.
Nic więc dziwnego, że nie wyłapując zza drzwi ciężkiego podźwięku ludzkiego oddechu, szybkości płynącej, pompowanej nieustannie przez serce, krwi żywej istoty, nacisnęła chyżo na klamkę, wsunęła się do środka. Szkarłat spragnionego spojrzenia rozbłysnął w ciemnościach wieczoru, odbił w sobie światła, tlących się w ostatku, świec. Profuzja zapachów szczypnęła bladziutkie nozdrza, połaskotała czubek zadartego nosa, na co Weronika kichnęła cichutko, w rękaw, co by swej obecności nie zdradzać.
Dopiero wtedy, w całej tej złożoności, mozaice i przepychu, błądząc przez moment w rozmaitości aromatów, znalazła, złapała ten jedyny, najbardziej znajomy, przesiąknięty chłodem, orzeźwieniem. Uskoczyła w bok, zbliżając się do biurka, łapiąc za kielich, ładnie zdobiony, lecz niczym dziecko, zbyt przejęte prezentem, by docenić misterne upakowanie, zwyczajnie, ruchem prostym i niemalże ignoranckim, przysunęła metal do sinych ustek, prędko wypijając całą jego, krwistą zawartość.
Westchnęła cichutko, ukontentowana, pragnienie gasząc choć na krótką chwilę.
Coś zgrzytnęło w kościach, chrupnęło przy stawach. Weronika zakołysała się leciutko, promyk zaskoczenia dostał się do czerwieni wampirzych oczu, w ostrzeżeniu, przygotowując na nieznajome, aż wreszcie, kierowana niewidzialną siłą ręka, odskoczyła w tył, krzywiąc się nienaturalnie, wydobywając z kobiecej gardzieli dziki okrzyk bólu. Kościska wypadły z przegubów, mięśnie naciągnęły niebezpiecznie, wyginając trupie ciałko, miażdżąc martwe tkanki. Zrobiła ostrożny krok w tył, w agonii, zbywając wszelakie protesty swych kończyn i spróbowała złapać za krawędź starej komody, sunąc powoli w stronę wyjścia. Jedna z szafek runęła w dół, ciągnąc za sobą te kolejne, pociągnięta za wampirzycę szuflada wydostała się z nawiasów, upadając wraz z kobietą. Gardłowy warkot wydostał się spomiędzy bladych ustek, szybko zastąpiony kolejnym, donośnym sykiem.
I nim dotarła do drzwi, nim zdołała się wydostać, w pokoju znalazł się ktoś jeszcze. Ktoś, kogo Weronika w zupełności spotykać nie chciała.
Czerwone ślepka wylądowały na tych czarnych, pustych, ziejących swą nicością, niby w niemej prośbie o pomoc, która nigdy nie nadeszła. Kolejny skowyt przeciął suchość powietrza, gdy nieznane Weronice zaklęcie zawładnęło jej ciałem, ciągnąc ku ziemi, posyłając na plecy, blokując wszystkie dziewczęcia ruchy. Ściągnęła siwe brewki, warknęła niczym rozwścieczone psisko, w panice próbując wyrwać się z niewidzialnych okowów, uchronić przed dłonią nieznajomego. Zadrżała, czując na swym wargach zimno metalu.
Jego dotyk wydał się obrzydliwy.
— Puść — wycharczała przez zęby, nie myśląc dłużej o roznoszącym się po cielsku bólu. Choćby miało boleć bardziej, choćby doszło do nieszczęścia, zmuszała nieustannie mięśnie do walki z niebywałą mocą zaklęcia. — Puść, puść, puść, puść!
Spróbowała kiwnąć głową, nieskutecznie, lecz w zgodzie, choć jedynym, czego wampirzy umysł oczekiwał, była słodka zemsta, szybki, niespodziewany atak i intensywny posmak krwi na, wbitych w szyjne żyły, kłach.
Elfką? Nie miała pojęcia, co oznaczało to słowo.
— Puść, puść! — powtórzyła, w niecierpliwości oczekując zwolnienia zaklęcia. — Boli, boli. Boli, boli, boli!
SERAFIIIIIIN

czwartek, 30 grudnia 2021

Od Mattii cd. Kukume

Posiadłość Merriweatherów powitała ich spokojnymi barwami i oszczędnym detalem - była czymś pomiędzy nieco archaicznym, zakurzonym stylem posiadłości państwa Newmontów, a wyśrubowaną do granic możliwości ekstrawagancją rezydencji Fredericka Rochestera. Dom wiele mówił o właścicielu. I choć posiadłości szlachty stanowiły amalgamat wszystkich zmian i zakupów dokonywanych przez kolejne pokolenia, to jednak ich najnowszy wygląd i styl najczęściej odpowiadały w pewien sposób charakterowi obecnych właścicieli.
Kukume i Mattia zostali powitani przez gospodarza, pana Arlingtona Merriweathera. Mężczyzna o nieco przerzedzonych, szpakowatych włosach, wciąż miał w swej postaci jakiś rodzaj surowości i siły, właściwy ludziom starej daty, dla których dawne czasy zdawały się jakieś lepsze i bardziej godne. A obecnie - wszędzie było tylko moralne zepsucie i ludzie zbytnio sobie folgowali.
W nieco surowo urządzonym salonie powitała ich Clarice - dziewczyna dygnęła uprzejmie, jej wzrok przebiegał między Mattią i Kukume. Panienka Merriweather - młoda, o szczerym i otwartym obliczu, starała się nie zawstydzać gości nadmiernym wpatrywaniem się w nich. Jednak rzecz ta nie do końca jej wychodziła - wzrok dziewczyny podążał za kolczykami i strojem Kukume, zbyt często zbiegał w stronę uśmiechu Mattii.
— Proszę, usiądźmy do stołu. — Pan Merriweather zaprosił gestem.
Kukume i Mattia podziękowali, zajęli miejsca.
Nim podano jakiekolwiek potrawy, nim służba przyniosła chociaż sztućce, Mattia zaczął niezobowiązującą konwersację o tym i tamtym. Wiadomo, rozmowy ze szlachtą miały swoje zasady, rządziły się pewnymi prawami, zaś hrabia D'Arienzo potrafił sprawnie manewrować między nimi, by osiągnąć zamierzony efekt. Teraz zaś jego zamierzonym efektem było wzbudzenie zaufania u głowy rodu Merriweather, to zaś najszybciej udałoby się, gdyby Mattia stał się na ten czas uprzejmym, dobrze ułożonym szlachcicem, pamiętającym również i o nieco bardziej staroświeckich zasadach savoir vivre'u. Astrolog nie miał z tym problemu.
Przyniesiono wazę z zupą, Clarice na moment zawahała się, Mattia uprzejmie wskazał talerz Kukume, wyręczając dziewczynę z konieczności podejmowania decyzji. Pozornie nic nieznaczący element - komu najpierw nalać zupy - na szlacheckich salonach urastał do rangi ważkiej decyzji.
Mattia chwalił miasto, sypał przeróżnymi frazami zasłyszanymi poprzedniego wieczoru na salonach Fredericka, dodając do nich jednak jakiś drobny, nie do końca prawdziwy element. Że tamta fontanna na placu została wyremontowana, prawda, ale czy nie brakowało kilku rzeźb? Wydawało się, że prócz kariatyd był tam przecież jeszcze delfin… Pan Merriweather chętnie wspominał, że delfina co prawda tam nie było, jednak artysta wcześniej zaprojektował grupę plujących wodą sumów, ta zaś została zmieniona na jakieś inne morskie żyjątka, jednak nie pamiętał, jakie. I wtedy mogła włączyć się Clarice mówiąc, że chodziło o koniki morskie, na co Mattia odpowiadał, że faktycznie, że musiał coś pomylić i dziękuje za naprostowanie. Czas płynął, Merriweatherowie zdawali się bardziej rozluźnieni.
Początkowo astrolog sterował konwersacją tak, by dać Kukume nieco odpocząć i nie zmuszać jej do angażowania się w wymianę niewiele znaczących komentarzy. Jednak krok po kroku rozmowa musiała spłynąć w jej stronę - Clarice musiała jakoś zainteresować się kobietą, wymienić z nią nieco słów, zaklasyfikować jako osobę, z którą chciałaby pomówić. I może porozmawiać też o nieco bardziej prywatnych rzeczach.
To prawda, że o tym, na co Mattia najbardziej liczył, rozmawiało się zazwyczaj z bliskimi przyjaciółmi. Jednak intuicja astrologa mówiła mu, że Clarice, będąc pod opieką nieco zbyt zajętego tym, „co ludzie powiedzą" ojca najpewniej nie miała zbyt wielu osób, z którymi mogłaby pomówić o sprawach serca, a także łączącymi się z nimi w tym przypadku - amuletach pana Trinketa. Tak przynajmniej Mattia przewidywał.
— Miałem niedawno okazję rozmawiać z wieloma osobami - narzekają mocno na to, że pogorszyło się bezpieczeństwo w mieście. Pan jest człowiekiem poinformowanym w wielu sprawach - czy nie było ostatnio jakichś roszad związanych ze stanowiskami w straży miejskiej? — zapytał Mattia, jak zwykle podchodząc temat z nieco innej strony.
— Hm, jeśli chodzi o roszady stanowisk w straży miejskiej to nic mi o tym nie wiadomo — powiedział starszy Merriweather, krojąc sobie kawałek ziemniaka. — Na jakiej podstawie ludzie twierdzą, że pogorszyło się bezpieczeństwo w mieście?
Nóż pana Merrriweathera zaskrzypiał o talerz. Nie umknęło to astrologowi.
— Och, opinie są różne. Co prawda nie wydarzyło się to, czego najbardziej się obawiałem — Mattia zrobił niewielką pauzę — to znaczy, nikt nie narzekał na to, że na ulicach zrobiło się niebezpiecznie. Jednak zdaje się, że w mieście działa jakaś szajka…
— Działa, nie działa, my się na pewno nie damy okraść żadnym złodziejaszkom — prychnął Merriweather, przerywając astrologowi, choć ten nie powiedział w sumie, że chodziło o jakichkolwiek złodziei.
— Słyszałem, że w związku z tym jest większy popyt na pewne ponoć magiczne artefakty, które można nabyć od niejakiego pana Trinketa — dopowiedział Mattia, w końcu zbiegając z rozmową do właściwego punktu.

Od Jamesa, CD. Małgorzaty

James z całego serca zaczynał nienawidzić kobiet w gildii. Chociaż nie, użył zdecydowanie zbyt negatywnego i permanentnego określenia, ale trudno było mu znaleźć inne, gdy kolejna z nich obracała go sobie wokół palca. Z niejaką ulgą pozwolił sobie jednak przyznać, że lepiej znajdować się pod czymś pantoflem niż spódnicą. Z niechęci do pierwszego mógł się jeszcze wytłumaczyć czymś więcej niż tylko manieryzmem czy dżentelmeńskimi zapędami. Użyte w ramach tarczy obronnej przy drugim omawianym przypadku, jeszcze za czasów studenckich, nie zapewniły mu solidnego spokoju ducha, a co najwyżej kilka niezbyt przyjemnych tygodni wśród grona pociesznych kolegów, niezwykle uradowanych ze znalezienia sobie nowego kozła ofiarnego.
― O jeżu? ― Skinął głową, licząc, że lekka referencja muzyczna odwróci uwagę Małgorzaty od jakże wrażliwego tematu, którego nie przystoi podejmować w towarzystwie kogokolwiek, a już tym bardziej, cóż, wdowy, ale nadal, damy. Tylko ten złowieszczy uśmiech, przez który miejscami przypominała mu Calithę, oznaczający satysfakcję z wyłapania jakiegoś małego szczególiku, mogącego przysłużyć się bacznej intrygantce do wbijania swojemu rozmówcy awanturniczej szpili.
Już się bał. A mrugnięcie w tym nie pomogło.
― Lubię śpiewać, choć na solowy występ, czy w duecie, nigdy bym się nie odważyła. No, chyba, że po pijaku. Ale za to grupowe śpiewy na jarmarkach to już mój żywioł. Jeśli kiedyś będziesz w Taewen podczas corocznych festiwali, czy innych ciekawych atrakcji, to zaręczam, wieczorem będę drzeć się najgłośniej ze wszystkich śpiewających i aż wstyd będzie ci się przyznać, że pracujemy dla tego samego człowieka.
Miał już się odezwać z prostym uśmiechem, zaręczając, że owszem, bardzo chętnie kiedyś przyjedzie, choćby po to, żeby zobaczyć rozbudzony alkoholem zmysł artystyczny Małgorzaty, ale ta już przyprawiła go o kolejny zawał. Przesiadła się znienacka, wciskając się mimo wąskiej gardzieli między ścianą a mężczyzną, w dodatku jak na złość uczyniła to ze swoją standardową gracją, mimo wybijającego na nierównościach powozu. Gdyby trzymałby nieco mniej nerwów na wodzy, prawdopodobnie by wtedy przeklął. A tam mógł tylko zagryźć z zakłopotaniem dolną wargę. Nie tyle zgorszony zachowaniem kobiety, co przeświadczony, że na tym etapie powinien zacząć spisywać testament, bo i tak nie dojedzie żywy na miejsce.
― Piosenka o jeżu... O ile pamięć mnie nie myli, tekst jest o tym, że każdego przelecieć się da, jedynie nie jeża. Ale powiem ci, w sekrecie oczywiście, bo tylko sekrety winno się wyjawiać podczas uroczej podróży sam na sam, że po dołączeniu do Gildii w oko wpadło mi paru takich, przy których ten jeż to sobie może… No, wiadomo co sobie może.
Ponownie, gdyby sytuacja zatrzymała się na komentarzu, James byłby człowiekiem żywym. A tak jego szanse przetrwania drastycznie malały w zastraszającym tempie, gdy jednocześnie czuł zarówno ciepłotę ciała kobiety, wynikającą z jej ewidentnego naruszenia przestrzeni osobistej historyka, które tylko zostało dodatkowo przypieczętowanie molestowaniem.
Pisnął. Liczył, że zamaskowało to jednoczesne szczeknięcie, któregoś z gosiowych pięknych bestii, a jak nie, to przynajmniej ten nagły wyskok powozu, gdy najechał na kolejną nierówność źle przygotowanej do podróży ścieżki. Ciężki zapach frezji i gruszek unosił się w powietrzu, wraz z tą absurdalną wonią, która na myśl przywodziła Jamesowi jedynie czyste szaleństwo.
― Hrabię D’Arienzo kojarzysz zapewne. Ale nie Isidoro, o Mattię się rozchodzi. Na bogów, w życiu z nikim mi się lepiej nie tańczyło, a już na pewno nie w takiej pipidówie jak Tirie. Chłop wie co robi i jak robi. Poza tym, te kolczyki. Daję mu drugie miejsce na mojej prywatnej liście.
Oddychał głęboko, mając ogromne nadzieje, że tym krótkim opisem De Verley zaspokoiła wszystkie swoje żądze i plany, ale wydawała się zdeterminowana, żeby dotrwać do końca swojego małego teatrzyku. Nigdy nie był aż tak zdekoncentrowany żadnym seansem, nawet gdy słynna w środowisku artystycznym Ghoneia na żywo malowała akt jakiegoś wypatrzonego w tłumie modela w trakcie corocznych DUMowaliów.
― A właśnie, mamy jeszcze pana marudę, Cahira w sensie. Miły z niego chłopak, w tańcu – kiedy miał okazję – prowadził ładnie, choć nieco sztywno. Ale za to ma cudownie wyrobione ramiona, zdołałam obadać to i owo podczas tego krótkiego pobytu na polance. Mimo to miejsca na liście mu nie dam, to nie materiał na podrywy. Nie chciałabym być jednym z jego smutków. Bo widziałeś te jego oczy, prawda? Zielone, podobne do moich, ale tam na dnie czai się jakiś smutek, przygnębienie. Cokolwiek przeszedł, nie zasługuje na więcej kopów w dupę od życia. Lepiej byłoby się zaprzyjaźnić.
― James? Żyjesz jeszcze? ― Pokręcił zrozpaczony głową, ale wydawało się wystarczająco pozytywną odpowiedzią dla Gosi, żeby kontynuowała swoje wyliczanie wdzięków wśród męskich członków gildii. Najwyraźniej nie zniechęciło jej ani jego zaczerwienienie, ani krótkie, urwane oddechy czy nawet błąkające się po powozie oczy, które próbowały patrzeć gdziekolwiek, tylko na ściskane małą, ładną dłonią kolano.
― Och… mamy jeszcze przecież pana czarodzieja. Aherina w sensie, na pewno go spotkałeś, na pewno widziałeś, tej persony od tak nie da się przeoczyć. ― Zapowietrzył się. ― Późno, późno w nocy dopadłam go w ogrodzie. Jeszcze gwiazdy spadały po niebie, jeszcze towarzystwo nie było tak strasznie zalane, jak Cala by sobie tego życzyła. Przetańczyliśmy kawałek czasu i wiesz co, James? Jemu to bym dała. Dałabym mu na kamieniu, na sofie, albo nawet na tym pierdolonym jeżu, przysięgam.
Wypuścił powietrze, mało nie plując, odchylając przy tym głowę na tyle mocno i szybko, że zarył z głuchym łuskotem o ściankę powozu. Mruknął coś pod nosem niezrozumiałego, choć dla wyćwiczonych uszu mogło wpadać to w frazę podobną do „zdradliwe... wredne... diabelskie... kobiety, po co to komu...”.
Gosia była niewzruszona. Słusznie, w swojej karierze widziała pewnie dużo więcej, a przy tym dużo bardziej spektakularnych załamań, ale James zamrugał kilkukrotnie, uznając, że w takim wypadku przyjemności się skończyły.
― Małgorzato De Verley, jesteś równie okropna, co Cala ― złajał ją naprędce, nawet nie próbując zakryć kwitnącego wzdłuż kołnierzyka koszuli i płaszcza rumieńca. ― Powód, dla którego czerpiecie taką satysfakcję ze znęcania się, jest dla mnie czystą zagadką, ale skoroś tak zaproponowała taką grę, to proszę. Masz absolutnie okropny gust do mężczyzn. Nie przerywaj mi proszę ― napomknął, widząc, jak w ładnych, zielonych oczach błyskają ogniki, zwiastujący nadchodzący komentarz.
―Jeżeli już analizujesz dowolnego z braci D’Arienzo, zwłaszcza pod kątem tańca, to powinnaś wiedzieć, że dziewięćdziesiąt procent tego talentu do ruchu to dobre biodra. A te i tak nie należą w gildii do najlepszych, widziałaś kiedyś Nikolaia, gdy przechadza się korytarzem w tych swoich obcisłych wynalazkach? ― spytał z absolutnym zaangażowaniem, choć musiał przy tym rozpiąć guzik u koszuli. ― Przyznałabyś, chociaż sama przed sobą, och, nie przerywaj mi, Gosiu, że Mattia ma po prostu niezaprzeczalną charyzmę. I to jest jedyny powód, dla którego byłabyś w stanie wybaczyć mu fakt, że nie mogłabyś założyć do niego swoich ulubionych obcasów. I zapewniam, widziałem cię w szpilkach, gdy wracałaś, skądinąd zresztą kiedy, z takiej formuły zrezygnować, byłoby to grzechem, nawet dla starszego D’Arienzo.
Wyliczył w myślach, kogo kolejnego wymieniła w trakcie swojej ewidentnej popisówki.
― Ach, no tak, pan O'Harrow ― przypomniał sobie w końcu. ― Na tym etapie jestem już przekonany, że to kwestia ich wieku. Jesteś pewna, Gosiu, że cię ichnia młodość zwyczajnie nie pocią... ― miał już dokończyć rozpoczętą myśl, zanim zorientował się, że to już nieco przekracza granice małej, pośledniej gierki. Pewnych rzeczy nie wypada w żadnej sytuacji, nawet w ramach koleżeńskich przekomarzań, a wytykanie kobiecie jej wieku leżało w sferze tematów, które podjąć należało w terminie nigdy. I na wieki wieków.
― W każdym razie, twoja znajomość czyjegoś życia na podstawie samych oczu jest iście przerażająca. Młodzieniec przystojnej aparycji, ale żeby zaraz takie wnioski wyciągać? Chociaż, te ramiona... ― Zastanowił się przez chwilę na głos, mrucząc coś pod nosem, zanim pokręcił głową. Tym razem uważając, żeby nie zaryć nią o ściankę.
― Nie, zdecydowanie nie. Fakt, że na liście wymieniłaś pana O'Harrow, a nawet nie wspomniałaś o Xavierze i, Gosiu, nawet nie patrz się tak na mnie ― złajał ją, widząc, jak źrenice kobiety rozszerzają się, a usta wyginają w dosadnym rozbawieniu ― spędziłem przynajmniej dwa, nie! Trzy! Trzy wieczory wsłuchując się w narzekania Cali na temat jego rozpiętych koszul. A poza tym ramiona? Pan Akamai czy pan Mefistofeles wydają się mieć dużo lepiej wyrobione ramiona, chociaż mogliby w końcu zacząć ubierać się tak, żeby dało się to zobaczyć.
― A Aherin... ― zaczął ze wzburzeniem, zanim przerwał, ucichł i zastanowił się na chwilę, zanim zdał sobie sprawę z popełnionej gafy, gdy zarzucił imieniem zamiast prawidłowym formalizmem. ― Cóż, to pan Asparsa ― poprawił się szybko. ― Kształtna rzyć, to prawda. Obawiam się jednak, że patrząc na jego popularność w gildii, musiałabyś walczyć o miejsce w kolejce. ― Skrzywił się delikatnie. Tylko kącikiem ust. Bo mimo niebywale przystojnej twarzy czy czarującej otoczki, jaką wokół siebie roztaczał mężczyzna, James nadal nie był w stanie zrozumieć, jakim cudem Aherinowi tak łatwo przychodziło obracanie się w towarzystwie.
― I w zasadzie podejrzewam, że pierwszy w kolejce i tak byłby nasz książę. ― Zamrugał, zdając sobie sprawę z własnego palnięcia, ale w gruncie rzeczy przeszło mu to przez myśl, więc tylko machnął dłonią.
― Poza tym jak na tak dziarskie opowieści jestem zdziwiony, że pominęłaś swój numer jeden w tej wyliczance. Wicehrabia De Sauvignon byłby niepocieszony, gdyby usłyszał, że wstydzisz się do niego przyznać. Nawet w ramach wymiany sekretów podczas uroczej jazdy sam na sam.
Uśmiechnął się. Nie ciepło jak zazwyczaj, a z lekką nutką zniecierpliwienia i zirytowania, że dał się w takie przekomarzanki wciągnąć, nawet jeżeli odnalazł w nich odrobinkę frajdy. Odrobinkę. Może oczy błysnęły mu też jakoś inaczej, może wyprostował się bardziej, unikając zwyczajnej sobie, skulonej i zgarbionej postawy. Na tyle, że gdyby ręka Gosi sama w sobie nie zamarła, to pewnie zrobiłby to za nią. A tak tylko wyciągnął wolną dłoń, poprawił rękawiczkę i poklepał nieporadnie Małgorzatę po ramieniu. Tym, którym się akurat o niego nie opierała.
― Po prostu przyznaj, Gosiu, że brakowało ci babskich plotek. Wystarczyło poprosić. ― I mrugnął.

środa, 29 grudnia 2021

Od Serafina do Weroniki

Zima na dobre zagościła w okolicy, śnieg rozpustnie brał w objęcia ogród, zalegał leniwie na parapetach, budował zaspy i falami zsuwał się z dachu. Było zimno, blade słońce operowało lichymi promieniami, nieśmiało zachęcając do tego by wyjść na dwór, by odetchnąć mroźnym powietrzem, by poczuć kłujący w dłonie i policzki mróz.
Niektórzy korzystali z pogody, niektórzy w tym zimnie znajdowali nawet przyjemność. Serafin, większość życia spędziwszy wśród piasków pustyni i koszmarnie wysokich temperatur, uważał, że obecna aura w Tirie jest – delikatnie rzecz ujmując - nie do życia. Nie wyściubiał nosa poza budynek, chyba, że był do tego absolutnie zmuszony. Większość czasu spędzał w bibliotece, albo we własnej kwaterze, sprawiając wrażenie kogoś bardzo zajętego.
Czasem odwiedzał obserwatorium, kierowany jakimś ludzkim odruchem, emocją. Nie zostawał tam jednak długo i zawsze miał dobrą wymówkę w zapasie, gdyby ktoś go na tych wycieczkach spotkał.
Tego wieczoru odwiedził obserwatorium. Teoretycznie, dla wszystkich mijanych i niewtajemniczonych, musiał coś koniecznie sprawdzić na mapie nieba. Praktycznie, przyznając się do tego tylko przed sobą samym – a i tu przecież nie do końca – brakowało mu towarzystwa Isidoro. Wizyta była krótka, echa wspomnień minionych dni nie przyniosły stosownego ukojenia, nie poprawiły mu humoru, a wręcz przeciwnie, wpędziły w jakiś melancholijny nastrój przepełniony nietypowymi dla niego rozważaniami typu co by było gdyby.
Z rozważań tych wytrącił go rumor. Głośny trzask spadających ksiąg i bibelotów, kruchy dźwięk tłuczonego szkła. Serafin ściągnął brwi w grymasie, fuknął pod nosem sallandirską klątwę, przyśpieszył kroku. Dźwięki, które chwilę temu rozbrzmiały tak żywo, teraz nagle przycichły, zastąpione odgłosem miarowego szurania.
Serafin, całkiem odruchowo, jako wieloletni właściciel krokodyla, zastanowił się, czy to właśnie aby nie Magister był przyczyną tego hałasu. Być może w końcu artefakt tkwiący w jego ciele postanowił się uaktywnić i rzucić krokodylim cielskiem to na lewo, to na prawo? A może lewitował sobie leniwie pod sufitem? Było to całkiem prawdopodobne, zwłaszcza, że podczas jego pobytu w Gildii dochodziło już przecież do o wiele dziwniejszych incydentów.
Niedbałym ruchem dłoni otworzył drzwi, z pokoju tchnęło trupem, błotem i magią. Czarodziej przekroczył próg kwatery i westchnął. Głęboko i z rozczarowaniem.
No tak. Dziwka Fortuna.
Po podłodze, ciut nienaturalnie wykrzywiona, czołgała się nieznana mu kobieta odziana w białą sukienkę. Włosy, równie białe, barwiły pasma zeschniętej krwi, bose stopy miała uwalone błotem. Syczała pod nosem, wzdychała z irytacją, ale niestrudzenie parła naprzód, zostawiając za sobą małe pobojowisko w postawi powywracanych szafek, rozwalonych artefaktów, przetrzepanych szuflad. Serafin z obojętną miną potoczył spojrzeniem po pomieszczeniu, wzrokiem ułowił jedyną rzecz, która go w istocie interesowała. Kielich. Wysoki, smukły, ładnie zdobiony, stanowiący dobre naczynie dla wytwarzających wiązanie składników magicznych. Ten sam kielich, który zwrócił uwagę szanownego pana Asparsy. Książę wciąż pamiętał, jak czarodziej wychylił zawartość naczynia na raz, kompletnie bez refleksji. Co najlepsze, Asparsie dopisało wtedy szczęście, nic złego się nie stało.
Serafin uśmiechnął się. Paskudnie, okropnie.
Jego wieczorny gość szczęścia nie miał. Stąd nieco wykręcone ciało, stąd trudność w poruszaniu się. A kto wie, czy to wszystko, czy jeszcze jakiś efekt uboczny nie rozwijał się wewnątrz martwego ciała.
Machnął dłonią, szpony błysnęły oszczędnie w świetle tej jednej, ocalałej świecy. Zaklęcie przewróciło wampirzycę na plecy, związało ją w miejscu. Czarodziej podszedł, ciemna szata zaszeleściła miękko. Przykucnął tuż obok, przyjrzał się jej wnikliwie.
― Oj, nie masz ty dzisiaj szczęścia, robaczku ― cmoknął z rozczarowaniem, przeciągnął spojrzeniem po jej twarzy. Zatrzymał się na chwilę na ślepiach, czerwonych, intensywnych, budzących w duszy niepokój. Wyciągnął dłoń, dotknął bladej twarzyczki, podwinął górną wargę wampirzycy, z zainteresowaniem obejrzał kły. Spoglądał na nią jak na obiekt do badań, jak na przydatną rzecz.
Gestem niemalże troskliwym starł krew z kobiecych warg.
― Wypiłaś składniki klątwy i nawet ja nie wiem co się teraz z tobą stanie. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło ― stwierdził tonem sugerującym pocieszenie ― przynajmniej nie będę się nudził.
Znów na nią spojrzał, wprawnym gestem odwrócił kobiecą głowę w bok, odgarnął białe pasma. Uszy normalne, nie szpiczaste.
― Przynajmniej nie jesteś elfką, jak ten straceniec, Massarion ― urwał, zamyślił się. Nie był pewien, czy tak brzmiało jego imię, ale w sumie, nie ważne. ― Puszczę cię, zwolnię czar. Ale bądź grzecznym robaczkiem, nie zmuszaj mnie do zrobienia ci krzywdy. Bo za to pobojowisko tutaj… ― Serafin objął pomieszczenie wzrokiem. ― Powinienem zrobić ci krzywdę. I to całkiem sporą.


WEEEERAAAA

Od Isidoro cd. Serafiny

Isidoro nie odezwał się od razu. Westchnął głęboko, wbił na pewien czas spojrzenie w splecione na podołku dłonie.
Los jasnowidza był ciężki, a jego droga - samotna. I to był właśnie ten moment, gdy wypowiedzenie na głos wszystkiego tego, co wiedział, sprawiłoby, że przeznaczenie wykrzywiłoby się, że jego ścieżka skręciłaby, omijając ten najlepszy możliwy wariant zdarzeń. Najlepszy możliwy wariant zdarzeń nie równał się nigdy temu najmniej bolesnemu, toteż zawsze wtedy, gdy wydarzenia już przebiegły i gdy wszelkie bolesne rzeczy już się wydarzyły, zawsze rodziło się pytanie - czy wiedziałeś? Dlaczego więc nie powiedziałeś? Czy nie dało się tego uniknąć? Gdybym wiedział, postąpiłbym inaczej...
Isidoro przerabiał już podobną ścieżkę z Mattią, pokłócili się wtedy tak, jak jeszcze nigdy w życiu, a panujące między nimi milczenie trwało kilka dni. A przecież Mattia był astrologiem, wiedział dobrze, jaka odpowiedzialność wiąże się z widzeniem przyszłości i poznaniem biegu zdarzeń. Skoro dla niego emocje z tym związane okazały się silniejsze, niż wiedza i zdrowy rozsądek, to jakiej reakcji mógł spodziewać się po wszystkim od Serafiny i Jayadevy?
Mimo to Isidoro postanowił chociaż częściowo przybliżyć obu kobietom oraz towarzyszącemu im magowi, jak działał jego dar i dlaczego czasem musiał milczeć. Dla dobra ich wszystkich.
— Przeznaczenie ukazuje mi wiele ścieżek — zaczął ostrożnie, splatając dłonie, chowając je częściowo w rękawach szaty. — Te, które teraz wydają się dobre i łatwe, potrafią prowadzić do rozwiązań, których będziemy potem żałowali. Te, które wydają się bolesne i trudne, potrafią prowadzić tam, gdzie wszystkie nasze plany się powiodą. Nic z przyszłych wydarzeń nie jest wyryte w skale, jest tylko bardziej lub mniej prawdopodobne, zaś drobne decyzje podjęte teraz mogą pchnąć wydarzenia na ścieżki, z których nie będziemy w stanie zawrócić.
Zapadła krótka cisza, na pozostałych twarzach odmalowało się coś pomiędzy niepokojem, zaskoczeniem i napięciem.
— Czasem… wyjawienie przyszłych wydarzeń sprawia, że zaczynają się one zmieniać tak, jak byśmy tego nie chcieli — dodał w końcu, zacisnął na moment usta. — Dlatego jestem zmuszony zachować moją wiedzę dla siebie.
Milczący do tej pory Niranjan zmarszczył brwi, jego wzrok oderwał się od astrologa, przemknął w kierunku maharani.
— Z całym szacunkiem — zaczął, już w pierwszych słowach słychać było wątpliwości. — Nie wiem, jak zatajanie jakiejkolwiek wiedzy miałoby sprawić, że cokolwiek pójdzie bardziej po naszej myśli. Jeżeli zapoznamy się ze wszelkimi możliwymi wypadkami, które mogą nadejść, będziemy mogli podjąć odpowiednie decyzje w odpowiednim momencie. Nie trzeba będzie pozostawiać niczego w rękach ślepego losu.
Jayadeva skinęła głową, przyjmując do wiadomości słowa swego poddanego, jednak nie odezwała się. Przeniosła za to spojrzenie na astrologa, dając mu szansę na to, by wytłumaczył powody swej decyzji.
Isidoro spiął się w sobie, poprawił na siedzisku. Nie był wojownikiem. Nie chodziło tylko o kompletny brak umiejętności dzierżenia oręża lub miotania czarami. Isidoro czuł głęboki dyskomfort za każdym razem, gdy musiał się z kimś nie zgodzić lub bronić swoich racji. W dyskusjach też mu nie szło - za każdym razem, gdy ktoś poddawał w wątpliwość jego umiejętności i prawdziwość przepowiedni, u jego boku był Mattia, który gładkim słowem chronił brata przed koniecznością tłumaczenia rzeczy i odpierania argumentów. Teraz jednak Mattii tam nie było.
Była za to Serafina.
— Isidoro nie mówiłby czegoś takiego bez przyczyny — powiedziała, składając dłonie w pełnym dostojeństwa, nieco władczym geście. — Wiele razy udowodnił już, że jego słowa się sprawdzają, a jego wzrok sięga daleko w przyszłość.
Niranjan nie wydawał się do końca przekonany, jego twarz wciąż miała nieco zacięty wyraz.
— Staram się nie poddawać w wątpliwość umiejętności szanownego Isidoro, jednak mój niepokój o dobrostan maharani jest głęboki i trudno jest mi — urwał na moment, szukając odpowiednich słów — pogodzić się z tym, że tak witalna wiedza decydująca o powodzeniu całego przedsięwzięcia pozostaje zamknięta tylko w jednej głowie.
Uważne spojrzenie Jayadevy błądziło między Niranjanem i Serafiną, od czasu do czasu zahaczając o wciąż milczącego Isidoro.
— Nie neguję tych obaw, są całkowicie naturalne — odpowiedziała Serafina. — Jednak Mistrz Cervan nie bez przyczyny wybrał do tej misji Isidoro i mnie. Jak do tej pory nie słyszałam jeszcze przypadku, w którym przewidywania Isidoro by się nie sprawdziły, zaś jeśli mówi, że z jakiejś przyczyny nie może podzielić się całą dostępną sobie wiedzą, to wierzę, że jest to ważna przyczyna.
— Dołożę wszelkich starań, by wydarzenia potoczyły się najlepszym możliwym torem — wtrącił w końcu astrolog.
Niranjan nie wydawał się do końca przekonany, jednak postanowił nie kontynuować tematu, widząc, że maharani nieznacznie skinęła głową, zgadzając się ze słowami Serafiny.
— Dziękuję — mruknął niemal niesłyszalnie Isidoro, zwracając nieco głowę w stronę Serafiny.

Od Sophie cd. Lei

Relacja Sophie z ozdobnymi sukienkami była dość skomplikowana. Z jednej strony kobieta wiedziała, że jak cię widzą, tak cię piszą, że książkę ocenia się po okładce, a dobre pierwsze wrażenie potrafi zdziałać cuda. Z drugiej strony starała się wyznawać zasadę, że dobry materiał broni się sam, że wartościowe rzeczy nie potrzebują ładnych opakowań, i że liczy się wnętrze. W jej przypadku - wnętrze czaszki, rzecz jasna.
Gdzieś tam w środku istniała w niej ta typowo kobieca potrzeba wyglądania po prostu ładnie, ściągania na siebie męskich spojrzeń i wywoływania ochów i achów w towarzystwie. Wywoływanie ochów i achów wymagało jednak pracy i przygotowania, mało osób wyglądało reprezentacyjnie zaraz po wstaniu z łóżka, będąc odzianymi w pierwsze z brzegu ubrania. Nie było brzydkich ludzi, byli po prostu ci, którzy mieli za mało funduszy i wolnego czasu, by o siebie zadbać.
Będąc osobą pragmatyczną, Sophie czuła ukłucie wyrzutów sumienia gdzieś w głębi serca, gdy tylko jej czas przepływał na coś innego, niż zajmowanie się alchemią. Stąd też jej fundusze na konferencyjną prezencję zawsze były w nadmiarze i w strategicznym punkcie, gdy grant trzeba było kończyć i rozliczać, przepływały na szkło laboratoryjne, które przecież zawsze się przyda, i na odczynniki, które w laboratorium schodziły jak woda.
Ten jeden raz miało być inaczej - Sophie stała przed wysokim lustrem, zaś krawcowa spinała szpilkami te kilka miejsc, gdzie suknię trzeba było jeszcze nieco poprawić, by dobrze pasowała. Kawałek dalej Lea dyskutowała jeszcze jakieś szczegóły z drugą z krawcowych, zaś ekspedientka kręciła się pomiędzy obiema kobietami, doradzając, dopytując, chwaląc wybór, sugerując jakieś dodatki.
— Właśnie - dodatki — mruknęła Sophie, ostrożnie schodząc z niskiego stołka i pozwalając, by krawcowa zdjęła z niej suknię, nie naruszając żadnej szpilki.
— Chcesz jeszcze coś kupić? — spytała Lea, unosząc brwi, zakładając na powrót swoje ubrania.
— Bez tego się nie obejdzie. Ten bal brzmi dość poważnie, a i zaproszenie sugeruje, że mamy małe szanse na to, by przesadzić z przygotowaniami — odparła alchemiczka.
Ekspedientka wychwyciła rozmowę, usłyszała lekkie obawy w tonie głosu Sophie.
— Przepraszam, że tak podsłuchuję, ale jeżeli mogłabym doradzić jakieś dodatki, które będą się dobrze komponować z naszymi sukniami… — zawiesiła sugestywnie głos.
Sophie i Lea popatrzyły po sobie, bez słów wymieniły się uwagami, doszły do tych samych wniosków.
— Będziemy zobowiązane — odpowiedziała Sophie, wywołując na twarzy kobiety szeroki uśmiech.


Cały dzień zszedł kobietom na chodzeniu po tej dzielnicy miasta, po której Sophie rzadko kiedy spacerowała zbyt długo. Pełna wystawnych sklepów, oferowała rzeczy, których alchemiczka nie potrzebowała na co dzień - ale ten jeden raz był wyjątkiem. Lea i Sophie odwiedziły miejsca, które poleciła im ekspedientka, w ich torbach znalazły się te fantazyjne drobiazgi, które sprawiały, że strój na przyjęcie był kompletny, odpowiedni na wystawny bal.
— Wciąż się zastanawiam, dlaczego właściwie nas zaproszono — podjęła Lea, zerkając na Sophie.
Obie były już wyszykowane, teraz pozostało tylko czekać, aż uprzednio zamówiona dorożka przybędzie pod drzwi karczmy i zawiezie kobiety na miejsce. Oczywiście - suknie i fryzury były już idealne pół godziny przed czasem, więc teraz można było strawić ją na podszyte niepokojem oczekiwanie, na doszukiwanie się drobnych niedociągnięć w stroju i roztrząsanie problemów, na które nadal nie potrafiły znaleźć odpowiedzi.
Sophie musiała sama przed sobą przyznać, że teraz, gdy czas balu tak bardzo się przybliżył, jej samej udzielało się to lekkie podenerwowanie. Bywała tu i tam, jednak wszelkie „wystawne przyjęcia" w jej wykonaniu to były jednak nadal przedłużenia konferencji naukowych. Goście, choć ładnie ustrojeni, nadal byli naukowcami, zaś tematy ich rozmów bardzo szybko spływały w kierunku dobrze znanych dziedzin, toteż alchemiczka czuła się tam zupełnie wygodnie i naturalnie. Teraz miało być inaczej, Sophie gdzieś w głębi serca poczuła, że żałuje, że nie ma z nimi jeszcze kogoś bardziej obytego w towarzystwie. Przydałby się Mattia.
— Dowiemy się niedługo — Sophie postanowiła jakoś ją uspokoić. — Zresztą - rozważałyśmy to już.
— I w końcu doszłyśmy do wniosku, że cokolwiek by to nie było, jakoś sobie poradzimy — dodała Lea, uśmiechając się lekko.
— Właśnie. I tego się trzymajmy. — Sophie urwała na moment, splotła dłonie, wyraz jej twarzy zrobił się nagle poważny. — Chciałam cię o coś prosić, Lea.
Dziewczyna spięła się w sobie, popatrzyła uważniej na alchemiczkę.
— Coś się stało?
— Tak. To ważne i trochę trudno mi o tym mówić…
Lea podeszła bliżej, uspokajającym gestem dotknęła ramienia Sophie.
— Nie martw się. Cokolwiek to jest, na pewno nie… Na pewno nie zareaguję źle. Masz moje słowo.
Sophie spuściła na moment wzrok, potarła o siebie dłońmi.
— Obiecaj, że nie będziesz się śmiała z mojego tańca. Antares to przy mnie mistrz parkietu.
Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza.
A potem Sophie wybuchnęła śmiechem. Zaraz dołączyła do niej Lea.
— Nastraszyłaś mnie - myślałam, że chodzi o coś naprawdę poważnego!
— Nie tym razem — odparła alchemiczka, starając się opanować śmiech. — Ale przynajmniej dzięki temu pojedziemy na ten bal uśmiechnięte, a nie spięte i zestresowane.
W tym momencie rozległo się długo wyczekiwane pukanie do drzwi - dorożka przyjechała.

Od Jamesa, CD. Kukume

Kukume wydawała się zastanawiać przez chwilę, czy na pewno wpuścić go no środka. Nie spodziewał się niczego innego, doskonale wiedząc, że takie nawiedzanie spokojnie żyjącej sobie kobiety zupełnie nie wpasowywało się w kodeks standardowego dżentelmena. Tym bardziej, że wieczora pora nie sprzyjała odwiedzinom osób w gruncie rzeczy obcych, a James z kobietą miał tyle wspólnego, ile minęli się kilkukrotnie w gildii na korytarzu czy w trakcie spożywania posiłku. Zbyt dobrze orientował się w zasadach obowiązujące etykiety, żeby wiedzieć, że stanowczo nadwyręża gościnność swojej kompanki. Nie miał jednak wielkie wyboru, weryfikując w tym momencie resztki własnej śmiałości i przede wszystkim tchórzliwości, która czaiła się jak barman za szynkwasem, gotowy polać kolejny kieliszek duchowej niezgody.
Odetchnął. Raz i drugi, mocniej zacisnął palce na trzymanej książce, utrzymując na twarzy przyjazny uśmiech, choć szczególnie poharatany magią fragment dłoni odkleił się od materiału rękawiczek, zostawiając na niej resztki czegoś, co kiedyś mogło w dobrych czasach uchodzić za skórę. Nie miał wątpliwości, że „choroba”, jak nazywał to ładnie w swoim myślach, postępowała zdecydowanie zbyt szybko, żeby był w stanie poradzić sobie z tym samodzielnie.
― Witam. ― Och, to delikatne westchnięcie powiedziało mu wszystko. ― Proszę, nie będziemy przecież rozmawiać na korytarzu.
Wszedł do środka mniej niż pewnie, gdyby miał mniej wyćwiczony chód pewnie zatoczyłby się w progu, prawie wywijając fikołka. Serce stopniowo pobudzone adrenaliną zaczęło bić ze zdwojoną siłą i w tym momencie James uświadomił sobie, że gdyby chodziło tylko o niego sczezłby na czarny, paskudny niby węgiel, który stopniowo przeistoczyłby się w zdradliwy pyłek. Niesiony wiatrem wpadłby w zakamarki płuc, do których nigdy nie powinien dotrzeć, dokładnie tak, jak resztki skóry Oblivian zakaziły Omena. Miałby w nosie całą burżuazyjną otoczkę pięknej magii, którą w tak misterny sposób czystą finezją zaklęto w wiązanie, tak otwarcie praktykowane przez ludy tradycjonalistycznych sekt.
― Proszę się częstować. Jeden warunek ― uniosła palec ― żadna pani. Kukume naprawdę wystarczy. ― Skinął ze zrozumieniem głową, nie chcąc jeszcze bardziej nadwyrężać cierpliwości Kukume, choć nie potrafił zrozumieć, skąd pośród ludzi w gildii ta nieustanna maniera dążenia do unicestwienia formalizmów. Według Jamesa istniały one przecież w określonym celu i nic tak nie ułatwiało kontaktów międzyludzkich jak ustalone przed laty zasady, niewiele zresztą od ichniejszej społeczności wymagające.
― Zatem w czym mogę pomóc, jeśli mogę spytać?
Usiadł na drugim wolnym krześle, odetchnął raz jeszcze, dla pewności, spokoju własnego ducha i wiary we własne siły.
― W trakcie próby doszukania się czegoś w pewnych… analizach, jeżeli mogę to tak ująć, natrafiłem na książkę, która opisywała bodajże pani plemię. ― Podał kobiecie tomik z zaznaczoną stroną, na której najważniejsze fragmenty zakreślił ołówkiem.
Było to co prawda ledwie kilka zdań, które w dużej mierze nie obiecywały niczego konkretnego, ale samo sformułowanie użyte przez autora dawało odrobinkę nadziei, że opisywany przez niego przypadek był związany z problemem Jamesa.
― Podobno natrafiono u was kiedyś na przypadek dziwnej choroby, biorącej się znikąd. Czarniejące kończyny, które po amputacji obracały się w proch, ropna wysypka, stopniowy paraliż, ale był to rzekomo jednostkowy problem. ― Odchrząknął, choć mniej z powodu suchości w gardle, a bardziej w ramach pozwolenia sobie na dodatkowy oddech i uspokojenie skołatanych myśli.
― Nie mam jednak pewności czy założenia dr. Johnsona były słuszne, ani nawet, czy to faktycznie było realne wydarzenie. Już nie wspominając, czy aby na pewno były to pani okolice. Czy jest pani coś może wiadome na ten temat, jakiekolwiek informacje? Może jakaś dawno zasłyszana historia za młodości albo plotki między plemionami? ― Ostatnie dwa zdania mimo próby utrzymania jednolitego tonu, wypowiedział z wyraźną nadzieją, ale w gąszczu upartego dążenia do celu pozwolił sobie machnąć na to ręką.

wtorek, 28 grudnia 2021

Ja też zasypiam, idę boso przez śnieg

Łaskawa
pani, opiekunko nasza miła, matko nocy oddana, matko zamkowych murów chroniąca, niech twe córy, wysłanniczki i pośredniczki, z twej krwi poczęte, w twej krwi zaklęte, mają nas wszystkich w
opiece
Siwa Grań, 1431
W
Weronika
keeper of the key
Trumna. Jedna, druga.
Mierzy wzrokiem drewniane powierzchnie, przeżarte przez drewnojady, trzymane w podłużnym czworokącie przez pojedyncze, rdzewiejące już śruby. Liczy je w mroku.
Jedna, druga. Jeszcze kolejna.
I nowa, następna, kiedy złoto okrywa swą ciepłą pierzyną wydekoltowany nieboskłon. Nie przestaje. Smukły palec wędruje w powietrzu, przecina zimny wiatr i podskakuje co raz, w rytm znanej sobie jedynie melodii.
Trumna. Jedna, druga. Tak wiele trumien.
Setki odebranych żyć, setki poderżniętych gardeł, setki pozbawionych posoki naczyń, setki tych przeklętych, drewnianych pudeł. Tak czarnych, tak zimnych w środku. Nigdy tam nie wróci. Nie tam, gdzie wynędzniały umysł wyczekiwał swego końca, gdzie istnienia zapominano, gdzie serca pękały z rozgoryczenia.
Trumna. Jedna, druga. Jeszcze kolejna.
Ale nie jej. I ona nią nie jest. Bo i w tym wszystkim jej własne ciało dawniej funkcje trupiego naczynia pełniło. Gdy już przepadła, a wraz z nią przepadło nowe życie. Weronika umarła. A jednak każdego wieczora otwiera oczy.
Odwraca spojrzenie, gruby pęk kluczy śpiewa u kobiecego pasa.
Trumna. Jedna, dru-
Woła ją. Donośny krzyk roznosi się po mroku korytarzy, wsiąka w zamkowe kamienie, pozwalając sobie płynąć, płynąć wartkim nurtem ku, zakrytemu siwym włosem, ucha. Skupienie rezygnuje z obserwacji wiecznie nieruchomych pudeł, niedawne myśli i wątpliwości ulatują z dziewczęcego umysłu, ponownie ustępując ślepemu posłuszeństwu, zwierzęcym, dzikim potrzebom.
Rusza więc przed siebie, z chłodem niezrozumianej nigdy miłości. Matula podarowała im nowe życie. Matula nadała ich istnieniom sens. Matula pozwala na żer. Matula tak bardzo je kocha.
Trumna. Jedna, druga.
Czekają na kolejnych. Na żywy, choć niedługo, inwentarz. Na czerstwe ciałka, zwiotczałe mięśnie, pokruszone kości i przesłonięte mgłą oczyska.
Nigdy się nie zastanawiała, dlaczego ich chowają.
bruxa ∙ 19.01.1389 ∙ pomocnica medyka ∙ Białe Turnie, Tiedal

Od Inanny CD. Isidoro

Złote ślepka wylądowały na powierzchni równie złotego trunku, wwierciły się w grubą warstwę piany, kontemplując, rozważając, czyżby czas na nowości był odpowiedni, nigdy niepoznane, alkoholowe reakcje także. Inanna mruknęła coś pod nosem, stuknęła czubkiem śniadego paluszka w skroń. W końcu młody umysł nigdy przedtem alkoholowej ekstazy nie doświadczył, żołądek ciężkości piwa nie odczuł, gdy wraz z całą resztą biegających po mieście, bezdomnych dzieciaków, na wszelakie procenty kręciła brzydko nosem; nie dlatego, że jego gorzkość niezwykle młodziutkie przełyki paliła, a bo alkohole domeną były bogatych – bogatych, którymi maluczka bardka, wraz z całą bandą swych, niezwykle przez miejscowych strażników znienawidzonych, przyjaciół, niewątpliwie gardziła.
I choć moment temu takowych przyjemności szybciutko by odmówiła, co się stało, odstać się nie mogło, czas na wszelakie protesty kończąc zdecydowanym bez dyskusji. Zerknęła na Kapitan Rosario, ukradkiem, z niepoznaką. Odmawiać w tak dobrym, a być może nie do końca wciąż – pomimo zapewnień Isidoro – pewnym, towarzystwie, nie wypadało.
Pełną michę warzyw dokończyła jednak we względnym spokoju, o owym trunku zapominając całkowicie. Dopiero gdy naczynie stanęło puste przy krawędzi stołu, tak, by młodej karczmarce nieco sprzątanie ułatwić, szorstkie paluszki bardki złapały niepewnie za zimne, stalowe ucho, potężny kufel zbliżając do czekoladowych, roztrzęsionych usteczek. Zamoczyła wargi w gęstej warstwie piany, pierwszy łyk piwska runął przełykiem w dół, a kiedy język wychwycił wszelakie piwa smaki, wysoki pisk wyrwał się z dziewczęcej gardzieli, ciemne brewki podskoczyły ku linii jasnego włosa. Podobno miało smakować o wiele gorzej.
Jasnowłosa prychnęła.
— Kto wie? Takie cwaniaki, cyrkowcy, kuglarze to zawsze jakiś sposób znajdą. Więc co to im tam, złapanie pantery. Jak krokodyle u mnie w kraju łapią, to i panterę skubańce dopadną — odparła z wyraźnym w głosie zdenerwowaniem. Złote ślepka błysnęły niebezpiecznie, smukła rączka zacisnęła się mocniej na drewnie kufla. Takiego świństwa, nawet zawsze pogodna i zawsze łaskawa Inanna, wybaczyć nie mogła. — Takich to ja dopiero nie lubię. Walczą z siłą wyższą, bo co, bo że my ludzie to jakiś nadgatunek? Wielcy mądralińscy, najdrapieżniejsi z drapieżników? Gdzie tam! Zabierzcie takiemu kołkowi siatki, kije i sznury, a raz, dwa i już leży w pantery żołądku. Z naturą się nie walczy, po prostu. A traktowanie zwierząt jak jakieś kukły na wystawę to świństwo ostatnie!
Bardka wzięła głęboki wdech, próbując uspokoić rozjuszony umysł.
— Tak, tak, musimy z tym koleżką pogadać. Znaleźć go i pogadać. Pogadać bardzo szczerze. A jak nie będzie chętny do gadania to — odwróciła wzrok, zatrzymując spojrzenie na gryfie, spoczywającej na jej plecach, lutni — posłucha sobie prawdziwego strun szarpania.
Wysoki chichot wyrwał się spomiędzy opalonych ustek.
— Brzydko grać też umiem. Jak jestem do tego zmuszona? Oczywiście.
Pusty kufel wylądował z hukiem na powierzchni stołu. Inanna zadrżała, pokręciła głową, pozwalając cichemu westchnieniu ulecieć z zesztywniałego ciałka. Rosario uniosła w zdziwieniu brwi, słysząc kolejne bardki słowa.
— Jeszcze.
— Jesteś pewna? — Piratka sięgnęła po dziewczęcy kufel. — Wydaje mi się, że już sta-
— Jeszcze!
— W porządku, w porządku. — Rączka Rivanni wystrzeliła w górę, a donośny, pełen głębi, kobiecy głos, raz jeszcze rozniósł się po całej długości zapełnionej karczmy. — Kolejna rundka do tego stołu, prosimy pięknie.

Od Tassariona CD. Marty

Czerwone ślepka zalśniły z lekkim zdenerwowaniem, nikłym pierwiastkiem zaskoczenia, gdy pochwyciły nagły Marty wypadek, wypatrzyły plączące się pod dziewuszką stopy, obolałe, wampirze rączki zmuszając do reakcji ekspresowej, z zamiarem rudogłowej uratowania. Już miał za dziewczęce bioderka pochwycić, już musnął paluszkami jasny, koszuli nocnej, materiał, kiedy Marciuszka, zupełnie się swym niezgrabnym aktem nie przejmując, wyprostowała pospiesznie plecki, kierując ciepło swego dotyku do grubych, metalowych sprzączek naramiennika.
Wymęczone wampira ciałko zesztywniało mimowolnie, resztki swych sił kierując do napiętych z nagła mięśni. W końcu wiotkością poranionych rączek, pracy utrudniać jej nie chciał. Nie, kiedy nie Marty zadaniem było poskładanie biednego, wyczerpanego Tassariona, a mimo to, bez żadnych elfa próśb czy wołań o pomoc, bez zbędnych, złudnych nadziei i ulatujących przeświadczeń, przy jego boku pozostała.
Uniósł posłusznie rączki, zauważywszy dziewczęce dłonie, tańczące teraz przy materiale zabrudzonej koszuli, której – we wspólnych staraniach – szybciutko się pozbyli, odkrywając męską, bladą pierś, spuszczone, wycieńczone ramionka, twardość żeber naciskających na, pozbawioną jakiejkolwiek warstewki tłuszczu, skórę. I tę nieszczęsną dziurę, po stokroć przeklętą, ziejącą jedynie czarną, spierzchniętą pustką, resztki wampirzej krwi pozostawiającą na białej popelinie; przypominającą mężczyźnie o niedawnym wciąż pojedynku z rozwścieczonym, obcym z pojęciem łaski, mulem.
Ciche westchnięcie wymsknęło się spomiędzy fioletowych, trupich ustek, a myśli, zupełnie od aktualnych, martusiowych starań oderwane, raz jeszcze odskoczyły w tył, raz jeszcze cofnęły się odrobinkę, do tych kilku minutek sprzed tassarionowych ran opatrywania. Bo choć wampirza elfa tożsamość dłużej sekretem nie była, bo choć Marta, wbrew jego własnym przypuszczeniom, krzywo na Tassariona nie spojrzała, nie uciekła w przerażeniu, w obrzydzeniu, w czystym rozczarowaniu, czy cokolwiek ta beznadziejna, skromna nowość, w cieniu podążającej za nim przeszłości, zmieniała? Być może on sam, dłużej dla Gildii niebezpieczeństwa nie stanowił, lecz białowłosego problemy? A i owszem.
Prędzej czy później, będą musieli porozmawiać. Prędzej czy później, Marciuszka wszystkiego dowiedzieć się miała. W tym jednak momencie, w tej krótkiej, ulotnej chwili nagłej odwagi, po wieczorze pełnym niespodzianek, niezbyt jednak przyjemnych, i wciąż niezwykle się ciągnącym, wampirzy umysł stwierdził, iż zwlekanie, nikomu w tym przypadku, nie pomoże. A on sam, póki mógł i póki chciał, był w stanie biednej, niczego nieświadomej dziewuszce, o wszystkim opowiedzieć.
Poprawił się leciutko w miejscu, syknął, prostując plecy, gdy rudogłowa raz jeszcze z łóżeczka się zerwała, z zamiarem – przynajmniej według Tassariona – znalezienia czegokolwiek, czym palące dziursko dałoby się oczyścić, zszyć, choćby starannie obandażować. Białe paluszki zacisnęły się mocniej na krawędzi materaca, brwi ściągnęły ku nasadzie spiczastego noska.
W takowym stanie, mówienie stanowiło pewną trudność. Odparcie tych kilku słów okazało się jednak jeszcze trudniejsze.
— Chcesz- — wymamrotał cichutko, wciąż swego pytania niepewny. — Chcesz o tym porozmawiać? O… wiesz, wszystkim. — I zgarbił się raz jeszcze, ramionka upadły w bezsilności, wraz ze sobą zabierając pewność szkarłatnego spojrzenia. Kiwnął głową. — W porządku, mogę o tym mówić. Naprawdę, mogę. Z tobą tak.
To jedno Tassarion wiedział doskonale. Nawet znając wszelakie jego słabości, Marta nigdy nie zdecydowałaby się go skrzywdzić.
— Tobie ufam, Marto.

Od Talluli CD. Calithy

Gorąco wdmuchiwanego powietrza parzyło rozgrzane ścianki płuc, mróz miejskich kamieni przedostał się przez materiał jasnej koszuli, wprost na skórę pleców, teraz przyozdobioną leciutkim dreszczykiem, a powieki opadły na powierzchnię modrego spojrzenia, jakby zbyt obawiającego się ataku ze strony nieznajomego napastnika. Czarownica zacisnęła zęby, zacisnęła i dłonie, płytki paznokci wżynając w ich wnętrze. I choć powiek w zupełności otwierać nie chciała, tak szorstkie przydźwięki znajomego głosu wszelakich się jej obaw wyzbyły, pozwalając Talluli zerknąć wreszcie na twarz stojącej naprzeciw, i wyraźnie niezbyt całą tą sytuacją zadowolonej, kobiety. Cichutkie westchnięcie wydostało się spomiędzy pełnych, koralowych warg. Bądź co bądź, wolała już użerać się z pretensjami fałszerki, niżeli kolejnymi matołami w tych swych dudniących, lśniących zbrojach.
Tym bardziej że matoły w dudniących, lśniących zbrojach niezwykle lubili zwracać na siebie uwagę tych, których teraz rudogłowa powinna omijać, nie szerokim łukiem, a najlepiej prostą równoległą.
Wyraz kobiecej twarzy wcale jednak nie zelżał, uśmiech ulgi na suche usteczka nie wstąpił. Nie, kiedy wypowiadane przez brunetkę słowa zupełnie się Talluli nie podobały, a jej uścisk, ten na rękawie koszuli, ten krztynę za silny, wszelakie czarownicy granice już dawno przekroczył. Smukłe paluszki zwinnie oplotły się wokół nadgarstka drugiej kobiety, jednym, żwawym ruchem odciągając go od ramienia czarownicy i przyciągając do klatki piersiowej fałszerki. Ściągnęła rude brewki.
— Ale tak rozmawiać nie będziemy — odparła stanowczo, z wyraźnym w szorstkim głosie brakiem jakiejkolwiek cierpliwości. Zrobiła krok w przód i skręciła w lewo, w głąb ciemnej, ciasnej uliczki. Poprawiać brunetki nie miała zamiaru. Ba, Tallulah była szczerze w stanie stwierdzić, iż nadawane jej przezwiska należały do tych z kategorii dość zabawnych i być może, w swój pewien, pokrętny sposób, krztynę choćby uroczych. Karmić ego drugiej kobiety jednak nie planowała; to i tak wydawało się już wystarczająco duże.
Prychnęła z niezadowoleniem, odwróciła spojrzenie w stronę fałszerki.
— Nikt ciebie do mojego burdelu nie zapraszał — syknęła, na moment zwalniając kroku. Tallulah całym tym obrotem spraw też w końcu zachwycona nie była. — Nigdzie się ze mną pokazywać nie musisz, do niczego zmuszana nie jesteś. A ja już sobie ze swoim burdelem poradzę. Sama, jeśli nie będzie innego wyjścia. — Blade paluszki sięgnęły do kaptura ciemnej peleryny, szybciutko wsuwając go na czubek głowy, a rudogłowa westchnęła, choć na chwilę próbując opanować targający nią gniew. — Wracajmy do pokoju, tam ci wszystko opowiem. Tylko najpierw — zbliżyła rękaw koszuli do twarzy, szybko wyczuwając w materiale smród rynsztoku — muszę się wykąpać.
Butny uśmieszek wstąpił na lico czarodziejki. Nigdy nie sądziła, iż faktycznie przyjdzie jej przed kimkolwiek uciekać, o wyborze drogi ucieczki nie wspominając. Przeklęte ściekowisko. Choć nie natknęła się na jakiego, o kolejne zmartwienia ją przyprawiającego, utopca.
— Strzał w dziesiątkę — odpowiedziała półszeptem, raz jeszcze przyspieszając nieco kroku.

Od Tassariona CD. Serafina

Księżyc błysnął w odbiciu serafinowych, złotych szponów, błysnął wprost w wampira spojrzenie, na krótki moment go oślepiając, zmuszając do odwrócenia głowy. Widoczny niepokój, przestrach i groza, krążyły nieskończenie za skrywanym w męskich mięśniach, ich napięciu i twardości, zdenerwowaniem, podkładając sobie wzajemnie nogi, łapiąc za ręce, tańcząc w histerii i łącząc we wspólną całość; całość, wciąż uciskającą Tassariona żołądek. Wystająca zza pleców czarnoksiężnika karczma pełna truposzy, odór świeżej juchy, prowadzącej się wewnątrz śmierci i nawracające wspomnienia ze swym zadaniem, by nękać, doprowadzały do czystego szaleństwa.
Spomiędzy trupich ustek uleciało ciche westchnięcie.
— Oczywiście, teraz to wszystko moja wina. — Pokręcił głową, odwracając wzrok. Dyskusja ta wydawała się zupełnie zbędną, jednak nawet owa świadomość nie była w stanie powstrzymać białowłosego przed kontynuowaniem. Zrobił kolejny krok w przód, zbliżając się do Serafina. Biały, smukły paluszek wwiercił się w książęcą pierś. — Widzisz, to nas właśnie różni. Ja wiem, kiedy przestać. Ty nie.
I być może ten jeden, zbyt odważny jak na ów sytuację, gest, być może te słowa, przez wściekłość i czyste rozgorączkowanie, nie do końca przemyślane, przekroczyły zwyczajnie granicę serafinowej cierpliwości. Być może, bo przecież pewności mieć nie mógł, ale jakie miało to teraz znaczenie, skoro brakło czasu na jakikolwiek unik, jakąkolwiek obronę. Zwierzęcy warkot wyrwał się z wampirzej gardzieli, zatańczył wokół kłów, gotowych w każdej chwili wbić się w opaloną czarnoksiężnika skórę, gdy ręce zesztywniały niespodziewanie, odmawiając Tassarionowi posłuszeństwa. Plecki wyprostowały się nienaturalnie wbrew elfich zakazom, stopy scaliły z jesiennym błockiem. Zupełnie unieruchomiony, bez możliwości kiwnięcia choćby palcem, obserwował jedynie kolejne, książęce poczynania. Przerażenie raz jeszcze zagościło w szkarłatnej tęczówce, posyłając Serafinowi uśmiech dozgonnej wdzięczności.
Zbyt wiele już razy doświadczał tego samego. Roli szmacianej, bezwładnej kukiełki, której umysł tak łatwo dało się uwięzić, odbierając jej tym samym kontrolę nad jakimikolwiek, następnymi jej krokami.
Nie to jednak pozwoliło, by przeraźliwy dreszcz przebiegł wzdłuż wystających kosteczek wampirzego kręgosłupa. Białe brewki podskoczyły ku linii włosów, do utkwionego w spojrzeniu strachu przyłączył się pierwiastek zaskoczenia. W samej chęci ucieczki pozostając, bo przecież ruchy miał ograniczone.
Skąd Serafin to wszystko wiedział?
Gdzie on sam popełnił błąd, gdzie niewystarczająco się pilnował, pozwalając swemu towarzyszowi dojść do ów wniosków – wniosków zdecydowanie trafnych, zdecydowanie bezbłędnych, zdecydowanie wampira martwiących. Serafin wiedział. A wiedząc, doskonale również zdawał sobie sprawę ze wszystkich Tassariona słabości.
Elf spróbował wyrwać się z niewidzialnych okowów, bezskutecznie.
— Nie, jasne — wymamrotał ledwie, czując, jak serafinowa magia naciska na jego krtań. — Nie, by ukoić głód, ale dla pierdolonej zabawy.
I dopiero wtedy, po tej krótkiej, aczkolwiek wyraźnie dla Serafina mało zabawiającej, odpowiedzi, zaklęcie puściło, oddając Tassarionowi władzę nad kończynami, czucie, w rozłożonych po całym cielsku, nerwach. Zachwiał się nieznacznie, gdy mięśnie puściły, gdy stawy raz jeszcze zadziałały, uginając się leciutko pod ciężarem jego piersi, by następnie odwrócić zwyczajnie wzrok, skrzyżować ręce niczym oburzone szczenię.
Pokręcił głową, słysząc słowa czarnoksiężnika, blask księżyca ułożył się wygodnie na wymęczonych, tassarionowych ramionach. Obaj jesteśmy obłąkani.
Ruszył w stronę Idalii, błogo nieświadomej minionego koszmaru, po którym pozostały jedynie resztki storturowanych ciał.

Od Talluli CD. Ayrenn

— Będę potrzebować więcej bandaży.
— Tyle że wszystkie nam się pokończyły, prze pani.
— Pokończyły?
— Ano, nikt z dostawą nie przyjechał. Niby kto jakie tam listy do Sorii słał i pytał, o co chodzi, ale wiadomo, teraz to nikt się do Kagen nie chce zbliżać. Rząd też wielce mądry, kary przejeżdżającym obok nalicza, ale jak trzeba ludzi ratować to brak pieniędzy, brak surowców, mimo iż lekarzy i czarowników stąd jeszcze nie odsyła.
Cichutkie westchnięcie uleciało spomiędzy koralowych ustek. Tallulah związała resztki bandażu wokół dopiero co oczyszczonej, lecz wciąż pełnej pęcherzy, dłoni, posłała umierającemu mężczyźnie skromny, współczujący uśmiech, czego i tak nikt nie był w stanie dostrzec przez zakrywającą jej twarz, skórzaną maskę. Odwróciła spojrzenie w stronę pielęgniarki. Młodej, nieco zbyt gadatliwej, zapewne wysłanej tutaj przez komitet jednej z defroskich akademii. Choć przydzielanie umierającym etykietki chomików doświadczalnych wydawało się zwyczajną bezczelnością, sama doskonale zdawała sobie sprawę, iż bez dotarcia do źródła zarazy, nic nie będą w stanie wskórać.
Podniosła się na nogi, omiotła spojrzeniem wnętrze lecznicy. Ta nie była w stanie pomieścić w sobie choćby ćwiartki wszystkich, teraz zdychających w bezradności na ulicach, chorych. Wyciągnęła z torebeczki u pasa drobne zawiniątko.
— A więc wyślijcie władzy to — poleciła, bez krzty zawahania w głosie, a skrawek poskładanego papierka wylądował w dłoni młodej dziewuszki. Pytający pomruk połaskotał uszka wiedźmy. — Jak najszybciej. Bez ich pomocy daję temu miastu najwyżej tydzień.
Dziewczyna kiwnęła stanowczo głową i zrobiła krok w tył, schodząc z drogi czarodziejki.
Tallulah ruszyła w stronę schodów.
Minęły dwa tygodnie, odkąd opuściły granice Tirie, by następnie, po kilku dniach podróży i narastających ciągle obaw, dotrzeć do bram Kagen, zderzyć się z trawiącą ów miasto rzeczywistością. Rzeczywistością, do reszty przesiąkniętą odorem śmierci, wypraną z kolorów i mrąco egzystującą w swych podłych szarościach, gdzie jedynym widokiem był widok chorych, czołgających się po miejskiej, brudnej od gówna i szczyn, kostce. Pierwsze dni okazały się najtrudniejsze. Niewzruszony zazwyczaj, hardo stąpający po ziemi sposób bycia czarownicy, nie wystarczył, by rozłożysty krajobraz plagi nie wtopił swych szponów głęboko w kobiece serce. Teraz jednak, wystarczająco do obecności śmierci przyzwyczajona, posłusznie wykonywała kolejne swe obowiązki, bez zbędnej tutaj empatii, wykańczającego umysł ciepła.
Nie była w stanie pomóc im wszystkim. Nie, kiedy wpierw sama musiała zadbać o swoje zdrowie.
Na całe szczęście, choć tak oddalone od Tirie, wciąż mogły liczyć na pomóc gildyjczyków. Gdyby nie pismo od Tezeusza, zapewne nigdy nie doczekaliby się dostaw, niezbędnych do walki z zarazą, narzędzi.
Oplotła paluszki wokół zimna metalowej klamki, nacisnęła, po czym szybciutko przekroczyła próg pomieszczenia, wprost do niewielkiego korytarzyka, oddzielającego lecznicę od kwater niektórych z opiekunów. Zdjęła brudne rękawiczki, zdjęła fartuch, jak i osłaniającą głowę chustę, wszystko wrzucając do drewnianej michy z brudnymi ubraniami. Na samym końcu pozbyła się maski, zaraz potem biorąc głęboki wdech. Przeklęte śmierdziały mokrym kundlem.
I dopiero wtedy, po upewnieniu się, iż pozbyła się wszelakich zarazków, resztek trawiącej to miasto choroby, wkroczyła do pozostałej części piętra, bez chwili namysłu kierując się w stronę przydzielonego im pokoju.
Ayrenn siedziała przy biurku, z otwartym dziennikiem, skrzętnie opisując wszystkie, nowe objawy, które udało im się dostrzec w ostatnich dniach u kolejnych zarażonych. Tallulah westchnęła, usiadła na skraju łóżka. Wokół chabrowych ocząt doskonale dało się dostrzec głębokie, fioletowe cienie.
— Zmęczona — rzuciła cichutko, oplatając rączki wokół sosnowego zagłówka. — Jestem tak bardzo zmęczona.

Od Tezeusza CD. Małgorzaty

— Cóż za gest. Mam możliwość odmowy? Nie, żebym zamierzała z niej skorzystać, pytam dla formalności.
— Nemo iudex in propria causa. Czy życzyłaby sobie magister mieć taką możliwość? — uniósł rękę na wysokość głowy małgosinej, wysunął ciemną szpilkę z włosów, jednym pociągnięciem burząc elegancką fryzurę. Złote loki falami opadły na smukłe plecy, miękko musnęły odkrytą kość obojczykową, nadały blasku obleczonym w czerń ramiona. Tezeusz odchylił głowę w oparciu fotela, uśmiechnął się kątem warg, ledwo widocznie, odrobinę podejrzanie.
Wiem, wiem – mówiło spojrzenie, kiedy tak z zainteresowaniem przyglądał się kobiecej twarzy; szarość ciekawa, szarość spokojna i podszyta powagą, na której, domyślał się, niekoniecznie zależało Małgorzacie, bo atmosferę próbowała umilić, a nie uczynić ją bardziej grobową. Nigdy tego nie robię. Nigdy nie daję ci wyboru. Wiedz, że tym razem jest inaczej. W ramach rekompensaty.
— Hmm… to nie miałoby racji bytu. — odrzekła ciepło, zaczepnie. Nie pozostała mu dłużna, uwolniła brązowe włosy z upięcia, odgarnęła opadające na twarz kosmyki za ucho. — Obydwoje wiemy, że i tak bym została. Zaproszona lub nie.
— I niech na tym zostanie. — zadecydował. Uśmiechnął się miękko, łagodnie, znacznie pogodniej.
Małgorzata nieczęsto widywała go przygnębionym, nieczęsto zresztą on sam pozwalał emocjom wpływać na siebie. Nie była w posiadaniu żadnego remedium, nie znała schematu na poprawienie jego humoru; musiała zdać się na na własne przeczucie, improwizację. A poradziła sobie bezbłędnie. Raz pierwszy, wtedy w gabinecie i raz drugi, tutaj. Doceniał to.
— Zgodnie z wolą sędziego. — podsumowała pogodnie, pochyliła się nad stołem, płynnym ruchem podała wicehrabiemu kubek o zawartości grzańca, którego skosztować do tej pory nie miał jeszcze okazji, następnie sięgnęła po swoją herbatę. Objęła kubek dłońmi, wygodnie usadowiła się w fotelu, na jego kolanach, oparła głowę o męskie ramię.
Podjęła spore ryzyko. Tezeusz miał uparty zwyczaj stawiać twardą granicę między przyjemnościami a obowiązkami – wiedziała o tym, musiała wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny na świecie, bo uszanowała jego decyzję i od dawna nie próbowała tego zmieniać. Aż do teraz. Ale on nie zgłosił sprzeciwu, nie tym razem. Ciepło otoczyło wicehrabiego z każdej strony, tak było dobrze, tak było przyjemnie.
Może to odpowiednia pora, żeby zaangażować się w tę relację realnie, oficjalnie, przestać ukrywać ją w zaciszach ciemnych pokojów i gabinetów, w tajemnicy przed resztą świata?, pomyślał, przez moment oddając się tej myśli, że podobało mu się tak, jak było. Ostatnimi czasy zdarzało mu się to coraz częściej. Nie zaprosiłby Małgorzaty na bal jako partnerkę bez powodu, tylko żeby narobić jej nadziei, gdyby sam nie brał tego pod uwagę.
Nie teraz. Później. Pierwotne założenie spotkania, które co prawda wyszło dosyć spontanicznie, było inne.
— Mercuzio, Sutré, Casteze, Aliron, Pellon. Pięć nazwisk, które nas interesują. Lista nie jest długa, jednak w pojedynkę ciężko byłoby wyciągnąć wszystko, co potrzebne od każdego z osobna, dlatego podzielicie się z Dymitrem; on zajmie się Mercuziem i Sutré, ty Casteze, Alironem i Pellonem. — zebrał myśli, spoważniał, przeszedł do konkretów. Małgorzata pokiwała głową ze zrozumieniem, zamieniła się w słuch.
— Nikt tej nocy nie ucierpi; przede wszystkim zależy nam na dowodach. Zbieracie wszystkie informacje, jakie zdołacie od nich wyciągnąć, składać całość będziemy je dopiero po fakcie. Gdyby powiązanych faktycznie było więcej, a tego nie wykluczam, zależy nam na znalezieniu wszystkich. — bez trudu wpadł w swój trans, trans intrygi, trans planowania. — Nie jest wielką tajemnicą, że utrzymywałem z Aureliano przyjacielskie stosunki, dlatego mnie nie sposób się mieszać. Będę w pobliżu. Dopatrywał gości, pilnował, żeby nic nie wymknęło się spod kontroli. — zapewnił, skrzywił się sugestywnie. Chętnie wziąłby udział w zabawie osobiście.
— Czyli bez pośpiechu. — włączyła się Małgorzata. — Takie działanie wymaga pewności, że podejrzany nie ucieknie w trakcie postępowania śledczego. Czy mamy takową?
— Trafne pytanie, pani magister. — odrzekł, chętnie śpiesząc do odpowiedzi: — Skoro my wiemy o wykryciu zatrucia cantarellą, to tym bardziej wiedzieć powinien potencjalny morderca. Ucieczka byłaby wybitnie nierozsądna, z głupcami zaś do czynienia nie mamy, a gdybym jednak kogoś przecenił, to na dniach o potencjalnych planach powinienem się dowiedzieć, więc będziemy na bieżąco.
— Wykorzystamy ich przezorność na naszą korzyść. Sprytnie. — podsumowała, uniosła kubek z herbatą w geście na zdrowie, wyszczerzyła białe ząbki w chytrym uśmiechu. — Za powodzenie, Tezeuszu.
Uśmiechnął się, chytrością dorównując. Odwzajemnił gest, ten był już nieco oszczędniejszy niż poprzedni, w wykonaniu Małgorzaty.
— Za powodzenie, Małgosiu.

a co gdyby tak zostać w sielance na zawsze?