czwartek, 22 grudnia 2022

Od Hotaru cd. Vilre

— Właściwie… dlaczego to robią?
Hotaru sama przez długi czas nie wiedziała, jak to się działo, że po latach użytkowania przedmioty zaczynały żyć własnym życiem, zyskiwały świadomość i potrafiły być pomocą albo utrapieniem dla swych właścicieli. Legendy i podania mówiły, że jeśli dany przedmiot był w posiadaniu jednej rodziny przez sto lat, i przez cały ten czas ludzie o niego dbali, w sercu przedmiotu rodziła się dusza pomniejszego yōkai, który stawał się opiekunem domu i wszystkich jego mieszkańców. Jednak jeśli ludzie zaniedbywali taki świadomy przedmiot, ten czuł się urażony złym traktowaniem i stawał się gniewnym duchem, uprzykrzającym właścicielom życie. Najczęściej historie o tsukumogami, bo tak nazywały się owe przedmioty, były przedmiotem zabawnych baśni, kiedy poirytowany parasol zamykał się komuś na głowie, a gniewna miotła rozganiała starannie zamiecione liście.
Im dłużej żyło takie tsukumogami, tym potężniejsze się stawało – wiele ze starodawnych, szlacheckich rodów Yamato, miało w swym posiadaniu niezwykłe, obdarzone świadomością artefakty. Ponoć niektóre miały w sobie nie duszę yōkai, ale człowieka – legendarnego przodka rodu, którego mądrość mogła prowadzić potomność ku oświeceniu nawet po tym, gdy jego materialna powłoka już dawno się rozpadła. Legendarne miecze, ozdobne zbroje, bezcenna biżuteria – wszystko to mogło mieć w sobie duszę i świadomość.
I były jeszcze przedmioty takie, jak jej Hikaru – obudzone do życia przez istotę spoza czasu, która nie ukazywała swego oblicza nawet dla cesarza. Hotaru mimowolnie dotknęła dłonią pasa.
— W Yamato magia nie jest tak głęboko skryta jak tu, w Iferii. W mojej ojczyźnie przenika ona ziemię, płynie z wodą, tańczy z wiatrem i płonie blaskiem ognia. Jest na tyle blisko, że nawet ci, których bogowie nie błogosławili żadną specjalną mocą, mogą do niej sięgnąć. Życzenia i modlitwy, powtarzane wytrwale każdego dnia, pokolenie za pokoleniem, potrafią sprawić, że magia w końcu na nie odpowie. Tak, jak krzew, o który dba się i przycina go regularnie, wyrasta w odpowiedni kształt, tak i magia rodzi duszę, odpowiadając na troskę i szacunek okazane jej przez ludzi.
Brwi Vilre ściągnęły się, kobieta przechyliła głowę.
— Skoro te przedmioty ożywają dlatego, że ktoś o nie dba, to dlaczego tyle jest historii o tym, jak uprzykrzają ludziom życie?
— Z tej samej przyczyny, dla której tyle jest historii o tych, którzy dopuszczają się przestępstw, a tak niewiele o tych, którzy dzień w dzień wykonują swoją zwykłą pracę. — Hotaru uśmiechnęła się przelotnie, splotła smukłe dłonie wokół kufla. — Miotła, która starannie zamiata wszystkie liście nie jest tak ciekawa jak ta, która obiła komuś grzbiet.
— Jest w tym trochę racji.
Coś huknęło na zapleczu, krzyki wydobyły się z tamtej części karczmy, chyba świsnęła szmata. Trójka mężczyzn dzielnie pracowała, ale widać wypadki zdarzają się najlepszym.
— Ale magia Yamato i ożywające przedmioty nie rozwiązują nam problemu, jaki pojawił się z „Maćkiem” — podjęła tancerka, w zamyśleniu bębniąc palcami po kamionce.
— Niestety.
Vilre zamilkła, przez pewien czas między kobietami panowała względna cisza. W końcu historyczka przerwała milczenie, spojrzała na Hotaru.
— Zastanawiałam się, czy nasz „Maćko” nie udaje czasem tej utraty pamięci, ale zmienił się już w kilka osób, a jego charakter pozostał mniej więcej taki sam. To nie jest normalne dla doppelgängerów, ich charakter powinien zmieniać się wraz z przyjętą formą. I przyszła mi do głowy taka myśl… — Spuściła przelotnie wzrok, zamilkła na moment, nim postanowiła mówić dalej. — Co by się stało, gdyby doppelgänger postanowił zmienić się w kogoś, kto stracił pamięć?
Hotaru zamarła, uniosła brwi. Taka możliwość nie przyszła jej do głowy, w żaden sposób jej nie rozważała. Ale z tego, co Vilre mówiła o doppelgängerach, skoro potrafiły całkowicie skopiować czyjś umysł i charakter – do tego stopnia, by wręcz nie być w stanie zachowywać się przeciwnie do tego, jak dana prawdziwa osoba by postępowała – to co mogłoby się stać, gdyby przejęły odcisk duszy i umysłu kogoś, kto w jednym i drugim miał braki?
— Myślisz, że coś takiego mogłoby uszkodzić sam dar doppelgängera do kopiowania czyjegoś umysłu?
Vilre wzruszyła ramionami, westchnęła.
— Nie wiem, to na razie tylko hipoteza. Ale doppelgängery… one są trochę jak woskowe tabliczki. Wszystko da się na nich zapisać, bardzo łatwo zrobić kopię tekstu. A gdy kopia nie jest już potrzebna, wystarczy nieco ciepła by stopić wosk i mieć znów gładką powierzchnię, gotową by znów po niej pisać. Ona się nie zużywa, nie jest taka, jak papier. Z papieru można coś zdrapać, ale tylko raz, a i tak potem zostaje ślad.
— To ciekawa analogia, tylko… jak w takim razie wyjaśnić, że tej amnezji nie da się stopić i znów po niej pisać?
— Bo amnezja to nie coś, co zapisano w wosku. To całkowity brak wosku. I teraz nasz doppelgänger nie jest w stanie nic napisać, bo zostało mu w tym miejscu tylko suche drewno.
Znów zapadła cisza, Hotaru z wolna pokiwała głową. Tak, to faktycznie brzmiało jak dobre wytłumaczenie, ale było też dowodem na to, że doppelgänger, zmieniwszy się w człowieka który stracił pamięć, na dobrą sprawę sam się okaleczył. Tancerka nie miała pojęcia, czy to mogło być trwałe czy też nie, i jak w takim razie miał dalej funkcjonować w społeczeństwie. Albo – czy dało się mu jakoś pomóc.
Hotaru miała bardzo ograniczoną wiedzę jeśli chodzi o magię i nadnaturalne istoty, które nie pochodziły z Yamato. Wciąż wiele stworzeń zamieszkujących Iferię było dla niej nowych, dziwnych i egzotycznych, i w kwestii ich rozróżnienia wolała polegać na wiedzy tutejszych osób. Oczywiście, widziała pewne zależności między stworzeniami pojawiającymi się tutaj i w jej ojczyźnie, ale nie wszystko dało się przecież przenieść co do litery.
— Myślisz, że dałoby się to jakoś naprawić? Wrócić mu tę część, która zniknęła?
Vilre przechyliła głowę, znów westchnęła.
— Nawet nie wiem, czy to dobra hipoteza. Może przyczyna leży zupełnie gdzie indziej. Ale możemy spróbować się go spytać o to, jakie rzeczy wie i pamięta o osobach, których wygląd przyjmował. Pomyślałam… Jeśli nie będzie pamiętał analogicznych fragmentów bez względu na przyjętą postać, to może faktycznie chodzi o amnezję kogoś, w kogo kiedyś się zmienił.
Hotaru pokiwała głową.
— Wiesz… woskowe tabliczki to przedmioty, ich wosk się nie zregeneruje, jeśli ktoś im go nie doda. Ale doppelgänger jest żywą istotą – myślisz, że jego stan ma szansę sam się poprawić?
— Nie mam pojęcia — odparła historyczka i pociągnęła łyk z kufla.

poniedziałek, 12 grudnia 2022

Od Lei – If I know what love is, it is because of you

Od misji w Taewen – pierwszej w której uczestniczyłam jako członkini gildii – zdążył już upłynąć ponad rok.
Nie żałowałam ani jednego momentu spędzonego tutaj. Nawet jeśli wciąż codziennie tęskniłam za Brittlebury, równocześnie cieszyłam się z przyjazdu tutaj. Ukochane osoby, rodzinę i przyjaciół, wciąż miałam w sercu i utrzymywałam z nimi regularny kontakt, a przy tym, dzięki przyjazdowi do Tirie, poznałam wiele innych uczuć i osób.
Do wielu z nich wracałam myślami. Zastanawiałam się, co porabia Nick, czy udało mu się znaleźć nowy dom i zajęcie, które sprawia mu radość. Co słychać u pani Harriet i jej synów, czy Spike dobrze wyleczył zranioną rękę. Za żadnym z nich nie utrzymywałam kontaktu, choć miałam nadzieję, że przyjdzie dzień, kiedy nasze ścieżki znowu się skrzyżują. Póki co jednak, mogłam tylko ich wspominać, co jakiś czas przypominać sobie, że dobrze byłoby wysłać choć krótką wiadomość, może odwiedzić przy którejś okazji.
Wyjątkiem była Lily. Kiedy pierwszy raz dostałam od niej list, zmartwiałam: pomyślałam, że stało się coś złego, że być może coś przegapiłam lub postąpiłam niewłaściwie. Okazało się jednak, że chciała tylko podziękować, dodała kilka słów od siebie, zapytała o gildię i Antaresa. Odpisałam, opowiedziałam przy tym, że wszyscy miewamy się dobrze; pisanie wiadomości zbiegło się w czasie z Paradą Bogów, kiedy do Tirie zawitała Michelle, w kilku słowach opowiedziałam zatem o wizycie siostry, by nie słać tylko suchych zdań.

środa, 7 grudnia 2022

Od Vilre — Phlogophora meticulosa

Zimno było w nogi, w ręce, brzuch nawet wydawał się nieosłonięty, jednak tylko od piersi w dół. Zrolował się koc w nocy, pewnie leżeć musiał skołtuniony gdzieś z boku. Spojrzeć chciała w dół, lecz dziwota, nie szyja się ruszyła, lecz wzrok tylko przeskoczył, jak po półkuli się gałka oczna przemieściła. I nie koc się zmartwieniem już stał, lecz robak szkaradny, biała poczwara w łóżku leżała, wymachiwała nóżkami ohydnymi, cienkimi, włochatymi. Wstała, w przestrachu łóżko opuściła, a potwora za nią po ziemi się poturlała. Skrzydła, jedyna ucieczka! Nigdy orłem latania wróżka by nie została, lecz teraz dziwnie potężna się poczuła, zamachnęła jeden drugi raz, i już pod sufitem była, a zmora – tuż za nią poszybowała, przykleiła się do ściany, odpaść nie chciała. Obijało się cielsko o ściany, tak marnie, tak bezsilnie.
Darł się głos znajomy, rechotał. Stała na środku, krew zielone kosmyki zlepiała, w ręku – lampa, żar palił w oczy, przyciągał. Jak mam uciec, jak uratować? Na nic jednak to się zdało, gdyż zaskwierczał w końcu płomyk, spalił ćmowe skrzydełka, spopielił.

Woda w misie delikatnie falowała przy każdym jej kolejnym, nierównym wydechu.

Gregor Samsa?

Od Vilre cd. Hotaru

Zadrapanie szczypało. Musiała zahaczyć o coś w stajni dłonią, o podniszczoną deskę czy inny gwóźdź, nawet nie zwróciła na to uwagi, dopóki nie zasiadła przy stole. Uporczywie pocierała jednym kciukiem o drugi, wywołując ciągłe szczypanie w okolicy cienkiej czerwonej kreski. Pomagało jej to pozostać myślami przy reszcie, nie podsłuchiwać rozmów kilka stolików dalej. Sprawa z doppelgängerem zaczynała ją nieco frustrować, jednak dla prędkiego jej rozwiązania starała się zebrać znane im fakty i coś z nich pożytecznego wyciągnąć.
Nie pamiętał swojego imienia ani ostatniego miejsca zamieszkania, nie miał pojęcia, jak wygląda jego oryginalna twarz, wręcz nie rozumiał, dlaczego się go o cokolwiek pyta, skoro odpowiedź była dla niego taka oczywista, prosta. Doppelgängery nie były głupimi stworzeniami, wprost przeciwnie, ich inteligencja i umiejętność przywłaszczenia sobie charakteru i manieryzmu innej osoby pozwalały im sprawnie manipulować, igrać z ludzkimi emocjami, mieszać w relacjach oraz umowach. Byli genialnymi obserwatorami, potrafili rozpoznać najmniejsze grymasy, odgadnąć czyjeś skryte intencje. Mogli być równie dobrze teraz zabawką w rękach istoty, która sprytnie udawała amnezję w celu jedynie dla siebie wiadomym. I byłaby nawet ćma gotowa rozpracować dalej tej scenariusz, gdyby nie jeden mankament – doppelgängery zawsze pozostawały wierne przyjętemu charakterowi. Podejmowane przez nich decyzje w ramach aktu nie wkraczały poza to, czego oryginał nie byłby w stanie zrobić, a nawet jeśli, to nie czynili tego w takim stopniu, a bynajmniej nie z tak trywialnego powodu, co Maćko. Uwalniając krowy w imieniu Radka, doppelgänger jedynie potwierdził, jak niewiele uwagi przykłada do swoich zdolności, jak bawi się nimi; nie widział w nich niczego specjalnego. Zatem co się stało, że z dumnego sobowtóra, Maćko zmienił się w melancholijnego, wiejskiego odludka?
— Nie no ja z nim nie wytrzymam — jęknął Krystek w odpowiedzi na ostatnie słowa doppelgängera, zakrzyknął przez ramię w stronę szynkwasu. — Pani Makowska, będzie jeszcze dzisiaj ten bimber?
— A spróbuj mi raz jeszcze mordę przez całą karczmę drzeć, to ci tak skórę wałkiem złoję, że położyć się przez bite trzy miechy nie będziesz umiał! — donośny głos rozległ się po całej sali.
Krystek zgarbił się, praktycznie schował głowę w ramionach, podrapał po karku. Posłał piorunujące spojrzenie wstrzymującemu śmiech Radkowi, nawet uśmiechniętemu Maćkowi się oberwało.
— Nie pamięta pan nawet okolic? — ciągnęła Hotaru nie zwracając większej uwagi na zaistniałą sytuację.
Maćko wzruszył ramionami, znowu gdzieś się zapatrzył.
— Dużo tego było.
Vilre westchnęła najciszej, jak mogła, zmarszczyła brwi. Zamyśliła się, dochodząc do wniosku, że zadają chyba niewłaściwie pytania. Wszelkie próby odnalezienia w pamięci dodatkowych informacji o doppelgängerach okazały się daremne i zwykle sprowadzały do strzępek, jakie pozostały jej w głowie po czytaniu o klanie Ronchedieu, a to także było dawno. Uniosła wzrok na Maćka, jakby chcąc wyczytać wytłumaczenie jego dziwnego zachowania prosto z chłopskich rysów twarzy, z tej wyraźnej zmarszczki na czole, pobrużdżonych pracą na roli dłoniach; może coś nie było maćkowe, może jakaś część jego pierwotnej osoby przedzierała się przez idealną podróbkę. Ten chyba wyczuł jej spojrzenie, bo odwrócił na wróżkę własne, przyjrzał się lepiej zmierzwionym zielonym włosom, pierzastym czułkom kołyszącym się lekko w powietrzu, łapiących słabo przeróżne bodźce. Kaptur zdjęła zaraz po wejściu do karczmy, jedynie Radko się nietypowym wyglądem zdziwił, już chciał o coś zapytać, gdy zarobił mocnego kuksańca od Krystka. Kazał koledze głupich pytań nie zadawać i na tym temat się skończył. Sobowtór nie skomentowała, lecz obserwował, wydawał się mierzyć jak trudna przemiana w ciemke by była. Zadrżała.
— A nie ma pan może… jakichś kolegów? Znajomych, takich samych jak pan? — Hotaru ponownie zwróciła na siebie uwagę doppelgängera, zerknęła przy okazji na ćmę. Echo rezygnacji w jej pytaniu zdradzało, że nie spodziewa się już uzyskania przydatnej odpowiedzi.
— Nie. Może kiedyś. Nie wiem — podrapał się po brodzie. — Nawet jakbym kogoś spotkał, to bym nie wiedział, nie?
— Czy ty cokolwiek pod tym pustym łbem trzymasz, tępoto? — burknął Radko, obejrzał się po sali, żeby się upewnić, czy przypadkiem ich jedzenia i picia nigdzie nie ma. Maćko zamrugał powoli, tak jak wtedy, na drodze, kącik ust poszedł mu do góry.
— Umiem chomąto naprawić.
Krystek ryknął śmiechem, prawie spadł z ławy, nawet wściekły głos przyjaciela nie zdołał go prędko uspokoić. Vilre skrzywiła się nieznacznie na ich wrzaski, myślała, jak zgrabnie wywinąć się na jakiś czas z towarzystwa, porozmawiać na osobności z tancerką. I kiedy już po chwili przygotowywania w głowie planu, zdecydowana wcielić go w życie, poprosić Hotaru o pójście z nią do koni, gdyż „musi się upewnić, czy u Myszowora wszystko dobrze”, za szynkwasu wychynęła karczmarka z szerokim uśmiechem. Zaserwowała obu kobietom potrawkę, podkreśliła, że Gildia to zawsze mile widziana u niej jest, bo „na tych kozich dupach ze stolicy nie można polegać”, doniosła im jeszcze po kuflu grzańca. Wrzawa zaraz się podniosła po przeciwnej stronie stołu, że co z ich zamówieniem, nie będą przecież o suchym pysku siedzieć. Makowska spojrzała na nich spod łba, szmata złowrogo zwisała przez ramię.
— Skończta biadolić i zapierdalać na zaplecze, skrzynki mi poprzestawiać trzeba. Chłop mi chory leży, leki od medyka jeszcze działać nie zaczęły, a samemu to ja się z tym upierdolę. A mówiłam mu, weź czapkę od teściowej, taką ładną ci wydziergała, to nie-e, pana na włościach przecież wiatr nie tyka — jej historia nie za dużo chyba dała, bo Krystek tylko coś przebąkną pod nosem, więc zamaszystym ruchem ściągnęła swój oręż z barku. — No już, bo tego bimbru nie będzie!
Na tę groźbę wszyscy się poderwali, w Maćku zaś jawna różnica zaszła od pojawienia się pani Makowskiej. Ze spokojnego, nawet nieco nieobecnego, zmienił się w rozbawionego pyszałka, okazując najwyraźniej właściwy charakter pierwowzoru. Radko i Krystek tylko spojrzeli się po sobie, nie dodali nic więcej, po prostu udali się na zaplecze. Radko w międzyczasie, wyciągając na wierzch swój ukryty talent aktorski, starał się przekonać karczmarkę, że naprawdę już otrzeźwiał, a w ogóle wcześniej to nic prawie nie wypił. Vilre i Hotaru odprowadziły ich wzrokiem, aż nie zniknęli z pola widzenia.
— Nie rozumiem go — westchnęła tancerka, zastukała palcami w stół.
— Już liżące parasole mają więcej sensu — mruknęła ciemka, pociągnęła łyk z kufla, grzaniec przyjemnie rozgrzewał od środka. Hotaru zaśmiała się cicho, również sięgnęła po picie.
— Nie słyszałaś jeszcze o żywym lampionie.
Vilre odwróciła powoli głowę w stronę towarzyszki. Ja zacznę zaraz własnego pióra się bać, jak tak dalej pójdzie.
— Jak wiele rzeczy ożywa w twojej ojczyźnie?
— Sporo — uśmiechnęła się Hotaru.

niedziela, 4 grudnia 2022

Podsumowanie #58

Witamy Was Miśki w ostatnim podsumowaniu miesiąca w tym roku!
Punktacja:
Madeleine – 0 słów  – ZB Leonardo – 0 słów – NB
Yuuki – 0 słów – NB Narcissa – 0 słów – NB
Cahir – 6959 słów – NB Adonis – 169 słów – NB
Tadeusz – 200 słów – NBJaviera – 0 słów – ZGR
Syriusz – 196 słów – NB Nova – 0 słów – NB
Nikolai – 0 słów – NB Marta – 0 słów – NB
Isidoro – 0 słów – ZB Mattia –  718 słów
Antares – 12444 słów William – 686 słów – OA
Lea –  0 słów – ZGR Pan Sokolnik – 0 słów – NB
Echo – 1699 słów – NB Sophie – 1419 słów
Apolonia – 0 słów  – NB Hotaru – 1067 słów
Odetta – 0 słów  – NB Aherin – 0 słów – NB
Kukume –  1671 słów Serafin – 0 słów – NB
Ayrenn – 0 słów – NB Dina – 0 słów – ZB
James – 0 słów – NB Małgorzata – 0 słów – NB
Michelle – 3552 słów Calitha –  0 słów – NB
Asa – 349 słów Mefistofeles – 0 słów  – NB
Billy – 0 słów – NB Salomea – 0 słów – NB
Hugo – 910 słów Nalanis – 599 słów – NB
Reginald – 952 słowa Victarion – 0 słów – NB
Rashid – 0 słów – NB Alyia – 366 słów
Kaneshya – 3016 słowa  – NB Vilre – 1180 słów

Ignatius – 0 słów – NB Xavier – 0 słów
Nicolas – 0 słów – NB Balthazar – 200 słów
Akamai – 0 słów – NB Nikita – 449 słów

Legenda: OA - Ograniczona aktywność | NB - Nieobecność | ZGR - Zagrożenie | ZB - Zablokowany wątek | D2 - Niedawno odblokowany wątek, dodatkowe 2 tygodnie

Tym samym postacią miesiąca zostaje Antares! Gratulujemy!


Dokładną liczbę napisanych przez was słów znajdziecie

Inne sprawy:
- Tak jak rok temu, w tym roku również chciałybyśmy zaproponować Wam pisanie życzeń oraz postanowień noworocznych! Forma tego wydarzenia jest taka sama jak rok temu. W ankiecie, do której link znajdziecie poniżej oraz na discordzie, możecie przez cały miesiąc pisać życzenia i postanowienia noworoczne, które 1 stycznia 2023 zostaną opublikowane na blogu :3 Zachęcamy do brania udziału w zabawie! 


Do zobaczenia na kolejnym podsumowaniu!
Administracja

sobota, 3 grudnia 2022

Od Reginalda – O tym, jak Lorna Amis postanowiła przestać o nim pamiętać (III)

    — "List otrzymałem około godziny dziewiątej. Otworzyłem go dopiero po śniadaniu. Na śniadanie jadłem grzanki i jajko sadzone, nie chciałem niszczyć tej chwili. Wypiłem resztkę kawy i zacząłem czytać: Z przykrością informujemy, że pański ojciec zmarł. Po szczegóły proszę zgłosić się na podany adres, adres jedynie przeleciałem wzrokiem. W ten sposób dowiedziałem się, że mój ojciec umarł. Kiedy? Nie wiem. Nie napisali. Ale przynajmniej wiedziałem, że umarł. Podejrzewałem to, ale nie byłem pewny."
    — Skończ, proszę.
    — Masz rację.
    Pani Amis odłożyła książkę na podłogę, tuż obok kilku innych, które czekały na sesję wspólnego czytania.
    — Myślisz, że dostaniemy kiedyś taki list?
    — Dlaczego mielibyśmy?
    — Nie rozumiem.
    — Kto by nas poinformował, skoro sam nigdy do nas nie napisał?
    — Napisze jeszcze kiedyś?
    — Raczej nie.
    — Masz mu to za złe?
    — Nie. Chłopak obrał własną ścieżkę, tak zdecydował. Pozwólmy mu na to.
    — Więc myślisz, że żyje?
    — Nie wiem.
    — Lorna ma rację?
    — Nie wiem. Może ma.
    — A jeśli nie ma?
    — To i tak się tego nie dowiemy.
    — Lorna go uśmierciła. Nie chcę go uśmiercać.
    — Nie musimy, ale dajmy Lornie samej zdecydować.
    — Ale to jej brat, tak nie można.
    — Nie wtrącamy się w to. Tak żyje jej się lepiej.
    — Wygląda na szczęśliwszą…
    — Właśnie. Kochanie?
    — Tak?
    — Wybierzmy dzisiaj jakąś inną książkę.

Od Reginalda – O tym, jak Lorna Amis postanowiła przestać o nim pamiętać (II)

    Była to pierwsza wspólna kolacja – rodzice Lorny, ona sama, jej narzeczony i jego rodzice. Przy stole było dość ciasno, ale mimo wszystko panowała bardzo przyjazna, ciepła atmosfera, idealnie pasująca do tej kameralnej okazji.
    Miło im się gawędziło, ale nad ich głowami cały czas krążyło widmo jednego pytania: dlaczego dostawiono dodatkowe krzesło, skoro nie było potrzebne? Po co było to dodatkowe nakrycie, skoro nikogo więcej się nie spodziewano?
    Amisowie widzieli, jak ich goście z zaintrygowaniem spoglądali na nadprogramowe miejsce. Nie podejmowali się wyjaśnień, dopóki ojciec narzeczonego nie odważył się o to zapytać po trzecim kieliszku nalewki wiśniowej:
    — A czy… brakuje nam tu jeszcze kogoś?
    Chwila milczenia i dyskretna wymiana spojrzeń między rodzicami Lorny. Nie wiedzieli, jak na to odpowiedzieć – chcieli być subtelni i uprzejmi, a przy tym zaznaczyć, że choć pytanie było bardzo niestosowne, nie mają mu tego za złe. Nie zdążyli jednak nic powiedzieć.
    — Nie, to pomyłka.
    — To nie pomyłka — oznajmił pan Amis cicho, lecz bardzo stanowczo. — Zawsze nakrywamy dla naszego syna.
    — Nie wiedzieliśmy, że…
    — Lorna? Nigdy nie mówiłaś, że masz brata!
    — Bo nie mam.
    — Ale…
    — Umarł.
    — Przykro mi, proszę przyjąć nasze…
    — Wcale nie umarł! On po prostu…
    — Po prostu wyszedł. I jeszcze nie wrócił.
    — Dawno?
    — Zbyt dawno.

Od Reginalda – O tym, jak Lorna Amis postanowiła przestać o nim pamiętać (I)

    Porządkowanie komód, w których mieściły się setki papierów, szpargałów, mniej lub bardziej ważnych przedmiotów i całej masy innych rozmaitości, nie należało do najłatwiejszych zadań. Nic więc dziwnego, że nikt się do tego nie kwapił przez wiele lat. Lorna postanowiła podjąć się tego wyzwania krótko po tym, jak kolejny raz nie mogła czegoś znaleźć.
    Po kilku godzinach dołączyła do niej mama, która miała akurat wolny wieczór.
    — Ojej…
    — Co tam znalazłaś?
    Kobieta zajrzała mamie przez ramię. Zobaczyła kolorowy obrazek wykonany kredkami. Liczył sobie co najmniej dziesięć, jeśli nie nawet piętnaście lat, i był autorstwa właśnie Lotny.
    — Ciekawe, co u niego…? — westchnęła cicho pani Amis, wpatrując się w jedną z czterech postaci przedstawionych na obrazku.
    — Kogo?
    — Doskonale wiesz kogo.
    — Może i wiem — odparła, a potem wróciła do wrzucania do drewnianego pudełeczka guzików, które latami leżały w komodzie. — Ale co to za różnica? Nie ma go tu.
    — Lorno, proszę…
    — Nie odzywa się od lat, więc albo nas porzucił, albo umarł. Dlaczego mamy się zastanawiać, co u niego?
    To nie był dobry moment na tę rozmowę, więc obie zamilkły. Nie kontynuowały tego tematu, a każda miała ku temu inny powód.

czwartek, 1 grudnia 2022

Od Michelle – Śliwa

Była z nim, kiedy pierwszy raz odkrył swoje zdolności.
Latawiec Brygidki, jego młodszej siostry, utknął w koronie drzew, zbyt wysoko, by dało się tam wspiąć. Matka już od zeszłej wiosny prosiła, żeby przyciąć rozłożyste gałęzie, które rzucały głębokie cienie na obejście i szumiały złowieszczo, gdy nadchodziła burza, ale Hektor wciąż i wciąż to odkładał, oględnie tłumaczył, że to przecież mocna, zdrowa śliwa, będą z niej dobre owoce, najlepszy dżem w Brittlebury, ba, w całej Ethiji.
Rzecz w tym, że on zdecydowanie wolał ten malinowy. Michelle bardzo dobrze pamiętała, jak zaświeciły mu się oczy, kiedy ostatnio go u nich jadł, a skrzywił się (choć możliwie dyskretnie), gdy upiekła ciasto ze śliwką (zapomniała o cukrze, ale śliwka też mogła być winna). Nie, powodów należało szukać gdzie indziej.

poniedziałek, 28 listopada 2022

Od Antaresa cd. Lei

„Do usranej śmierci się będą jajczyć z tymi drzwiami.”
Antares patrzył na poczynania naukowców i niestety musiał zgodzić się z magiem – wszystko wskazywało na to, że dostanie się do archiwum zajmie im dużo czasu.
„Chyba jednak będę musiał wyważać te drzwi.”
„Żyłka ci pójdzie, kmiocie.”
Rycerz nie odpowiedział – przysłuchiwał się rozmowie jednocześnie oglądając drzwi i okolice, rozważając w myślach, jak najlepiej się za nie zabrać, gdzie znaleźć punkt podparcia, która część wrót powinna być najsłabsza…
„To cholerstwo jest magiczne.”
Antares zmarszczył brwi.
„Jest niebezpieczne?”
„I poduszka potrafi być mordercza, jak się jej odpowiednio użyje” zarechotał mag, ale zaraz kontynuował, nie dając dojść rycerzowi do głosu. „Zamek jest zajebany zaklęciem, trzeba tam trochę pogmerać i powinno puścić.”
„Dałbyś radę sobie z tym poradzić?”
„No ba! Co, ja jakiegoś starego rzęcha nie rozpierdolę? Ty pilnuj lepiej, żeby Lea miała dobry widok.”
„Lea byłaby szczęśliwsza, gdybyś nie próbował wysadzić tych drzwi w powietrze…”
„Oj, szczegóły!” burknął mag, westchnął. „Ale niech ci będzie. Otworzę drzwi i będzie bez wybuchów i rozpierdolu. Zadowolony?”
„Tak, dziękuję.”
Krótka wymiana zdań, Antares podszedł, położył dłoń na drzwiach i pieczęci. Rycerz poczuł to charakterystyczne, trudne do opisania wrażenie, gdy jego druga świadomość poruszyła się, naprężyła, sięgnęła magią poza granice ich wspólnego ciała. Mag zaburczał coś pod nosem, coś pyknęło we wnętrzu zamka, coś się przesunęło. Ale choć rycerz czuł, że coś się wydarzyło, drzwi nie drgnęły, pozostawszy tak samo zamkniętymi i niewzruszonymi, jak na początku.
„Zamek jest za skomplikowany?”
„Zamknij się i mi nie przeszkadzaj!”
Frustracja zabrzmiała w głosie tego drugiego, Antares zaś wrócił myślami do tego, jak można by było otworzyć nieszczęsne drzwi za pomocą siły.
„No żeby to wzięło i w pizdu rozjebało!”
„Na pewno dasz radę z tymi drzwiami?”
„Tak, do chuja pana! Przestań mi przeszkadzać, bo tobie też zaraz wpierdolę!”
Antares postanowił się nie odzywać, niemniej jednak zaczął tracić nadzieję, że mag da radę otworzyć drzwi archiwum.
„No i czego to chujstwo nie chce działać?”
Sprawa wydawała się przesądzona. Antares westchnął, cofnął dłoń od drzwi.
— Przepraszam — powiedział, nie wiedząc do końca, jak wyjaśnić niepowodzenie swojej magii.
I gdy już miał brać się za wyważenie drzwi siłą, te rozjarzyły się nierzeczywistym blaskiem, antyczny kamień ustąpił, odsłaniając przed nimi przemożną ciemność zapomnianych archiwów.
„Ha! Mówiłem, że otworzę! Zawias się spierdolił, to dlatego ten szajs się zaklinował!”
„Dobrze, że się udało.”
„Jak ja mówię, że będzie zrobione, to będzie.” Mag prychnął z dumą, Antares niemalże zobaczył ten zadarty pod niebiosa nos. „A teraz chcę ciasto.”
„Z tym może być pewien problem…”
Kwestia ciasta utonęła w ferworze kolejnych wypadków. Wśród naukowców zawrzało – nawet, jeśli historia per se nie była ich główną dziedziną, każdy chciał wejść zaraz do archiwów i choć spojrzeć na to, co było wewnątrz. Profesor Fioravanti bezrefleksyjnie złapał Marco za ramię, potrząsnął wątłym doktorantem, mówiąc o przełomie, o szansie i niespotykanym szczęściu. Pascal gwizdnął przez zęby, na widok niemożebnie ciężkiego kamienia jadącego po niewidzialnych prowadnicach tak lekko, jakby był po prostu górą pierza. Verena klasnęła w dłonie, okrzyk radości wyrwał się z piersi biolożki, a na twarzy Abelardy, kamiennej i niewzruszonej, pojawił się przelotny uśmiech. Insteia zatarła ręce, postąpiła krok w stronę otwartych drzwi, ale zdrowy rozsądek wygrał z emocjami – kobieta zerknęła w stronę Antaresa, czekając aż ten utoruje im drogę w nieznane.
Tymczasem zaś rycerz mimowolnie podążył wzrokiem w kierunku Lei. Patrzyła. Antares uśmiechnął się nieznacznie. To było miłe uczucie, gdy jej spojrzenie za nim podążało – nie wiedzieć kiedy rycerz pozbył się lekkiego skrępowania, które wcześniej mu przy tym towarzyszyło, teraz pozostało już tylko to przyjemne ciepło gdzieś wewnątrz piersi.
Naukowcy rozbiegli się po terenie wykopalisk, próbowano skompletować wszystkie rzeczy, które mogłyby być potrzebne tam, na dole, wśród gór dokumentów, jakie znajdą. Szukano pochodni, szukano arkuszy papieru i rysików, Fioravanti zażartował, że powinni wziąć z sobą jakiegoś rysownika, by udokumentował lepiej ich znaleziska. Antares zaś czekał przy wejściu, zerkając w stronę ciemności i próbując sięgnąć wzrokiem tego, co pozostawało ukryte w mroku.
Lea podeszła do niego bezszelestnie; rycerz bardziej poczuł niż usłyszał, że się zbliża. Odwrócił się, spojrzał w te zielone oczy.
— Myślisz, że konstrukcja jest bezpieczna? — spytała, uciekając wzrokiem w stronę czającej się we wnętrzu budynku ciemności. Powiało chłodem i tym charakterystycznym zapachem starego kamienia i piwnicy.
— Mam nadzieję, że tak. Pozostali wspominali, że archiwa budowano tak, by oparły się upływowi czasu. — Rycerz wzruszył ramionami. — Powinny przetrzymać małe odwiedziny…
„A jak nie, to Lea na plecy i spierdalamy, proste.”
— … a jeśli będą jakieś problemy, będę sobie z nimi radził w miarę tego, jak się pojawią.
— Ale nie sam.
Antares odwrócił się do Lei, znów spojrzał w jej oczy, a myśli nieco mu się rozbiegły. Nie wiedział, jak przekazać dziewczynie, że zaszycie koszuli i opatrzenie obtartych pleców to była większa pomoc, niż mogłoby się wydawać, i dokładnie taka, jakiej potrzebował, choć sam sobie tego do końca nie uświadamiał. Że jej spojrzenie, pewne i niezachwiane, pozbawione wątpliwości w jego siłę i to, że sobie poradzi, którym obdarzyła go wtedy, gdy stawał na ubitej ziemi naprzeciw czempionowi miasta, powracało do niego w momentach, gdy naprawdę potrzebował owej siły. Ona jedna w niego nie wątpiła. Nigdy. Od tamtego dnia, gdy niemal wpadli na siebie w gildyjnym ogrodzie, przez całą wspólną misję w Taewen, przez turniej, wyprawę na yeti z Edmundem, aż do teraz, do momentu dotarcia do tego zapomnianego miasta, w oczach Lei nigdy nie było wątpliwości. Zaś Antares, przywykły do tego, że jego wzrost i postura zawsze są podstawą do tego, by go lekceważyć, nie potrafił znaleźć słów by wyrazić to, jak wiele znaczy dla niego zaufanie, jakim go obdarza.
— Nie sam — powtórzył za nią, przywołując na twarz uśmiech i jak zwykle nie wiedząc, jak przekazać to, co miał w swym sercu.
Sytuacja znów nie dała im dość czasu, by dłużej pomówić, bo oto profesor Fioravanti odnalazł wystarczającą liczbę pochodni, skądś wydobyto też nieco kartek i rysików, grupa naukowców była gotowa, by zejść w głąb archiwów.
Antares poszedł pierwszy. Magia w jego oczach rozganiała dla niego mrok, wydobywając z ciemności wąskie, nieco zbyt wysokie schody. Mężczyzna szedł ostrożnie, ale stopnie zdawały się solidne i bezpieczne, nawet nie były pokruszone czy spękane. Wytarte niezliczonymi podeszwami, ale nie zniszczone upływem czasu, krok za krokiem prowadziły całą grupę głębiej i głębiej, coraz bliżej głównego pomieszczenia.
„Jakby coś miało się wydarzyć… ” zaczął rycerz.
„… to dam znać, tak” burknął mag. „Zero odpoczynku, tylko »zrób to, zrób tamto«, nawet ciasta nie dostałem!”
„Pomyślę o jakimś, jak wrócimy do Crullfeld.”
„Nie wypłacisz się z odsetek. Będę ci je naliczał za opieszałość.”
Antares nie miał problemów z tym, by po tym, jak cała ta historia się już skończy, zafundować magowi taką ilość słodkości, jakiej ten tylko będzie sobie życzył. Mag był pomocny, zaś rycerz miał nadzieję, że owo podejście uda się utrzymać, choćby miał przekupywać swą drugą osobowość całymi blachami ciasta z kremem.
Tymczasem zaś wąska klatka schodowa skończyła się krótkim, równie wąskim korytarzem. A następnie wpadła do głównej sali archiwum.
Światło podążającej za nim pochodni profesora Fioravantiego padło na strzeliste łuki i wąskie nisze niezliczonych półek pełnych zwojów. Powietrze pachniało drewnem i papierem, pachniało kamieniem i spalonym woskiem, a także roztartym z wodą tuszem, metalem wyrobionych rylców i wąskimi trzcinami, których jasna barwa dawno utonęła już w kolejnych warstwach atramentu. Koniec sali niknął w perspektywie, półki ciągnęły się i ciągnęły, pełne wiedzy i zapisków, pozostawionych przez niemal zapomnianą już cywilizację.
Profesor Fioravanti stał bez ruchu na tyle długo, że Verena po prostu przesunęła go, by móc wejść do pomieszczenia. Starszy mężczyzna nie zareagował, chyba nawet nie zauważył, że ktokolwiek go dotykał.
— Przejdę dalej — poinformował go Antares wątpiąc, by cokolwiek dotarło do naukowca.
Rycerz ruszył w głąb sali, uważnie studiując każdy róg i załom, starając się dostrzec cokolwiek, co mogłoby zagrozić reszcie zespołu. I im dłużej patrzył, tym bardziej niczego podejrzanego nie dostrzegał. Więcej nawet – całość zdawała się kompletnie nienaruszona, nietknięta upływem czasu. Żadna z półek nie była ukruszona czy pęknięta, zaś leżące na nich zwoje, choć pokryte cienką warstewką kurzu, wcale nie zdawały się kruche w dotyku. Tu i tam stały kamienne blaty, a tuż przy nich kamienne siedziska, na których wciąż tkwiły wytarte, haftowane geometrycznymi wzorami poduszki. Przy jednym z pulpitów – nadal rozwinięty zwój, gotowy do przepisania, zaraz obok ozdobny flakon z atramentem i leżąca w rynience trzcina. Wszystko wyglądało tak, jakby ci, którzy pracowali tu wieki temu, mieli w każdej chwili wrócić, podjąć swoje obowiązki. Starannie zapieczętowane magią drzwi zadziałały niczym portal do innego świata, na zawsze zamykając ten jeden moment historii – trwały i nienaruszony.
Antares wrócił do pozostałych.
— Jest bezpiecznie — powiedział, choć chyba nikt nie usłyszał do końca jego słów.
Łzy spływały po policzkach profesora, gdy patrzył na nieprzebrane bogactwo wiedzy rozciągające się przed nim. Rycerz pomyślał, że może lepiej poczekać nieco z informacją, że tam dalej znajdują się kolejne drzwi, zaś archiwa najwyraźniej składają się z kilku połączonych ze sobą pomieszczeń. Mag mógł mieć rację – nadmiar radości nadwyrężyłby serce profesora, a do tego rycerz nie zamierzał dopuścić.


Archiwum w całości zdominowało pracę grupy naukowców. Nie miało znaczenia, że chociażby Pascal zajmował się na co dzień czymś innym, albo że Verena specjalizowała się bardziej w egzotycznych roślinach, nie zaś antycznych zwojach. Każdy z nich znalazł coś dla siebie, nawet rycerz nie narzekał na nudę.
„Mówiłem, żeby gnojka nie ratować.”
Antares pobiegł wzrokiem w stronę jednego z pulpitów, gdzie Marco zajmował się właśnie przepisywaniem jakichś fragmentów ze zwoju. Lea zaglądała mu przez ramię, zaciekawionym spojrzeniem błądziła po barwnych ilustracjach, uśmiech błąkał się po jej twarzy. Widok uśmiechniętej Lei sprawiał, że i Antares się uśmiechał, a w sercu znów wezbrało to przyjemne, ciepłe uczucie. Mag miał oczywiście inne zdanie.
„Jak ty mu nie wpierdolisz, to ja to zrobię. Idź tam, tego pajaca trzeba ustawić do pionu.”
„Doprawdy, dałbyś już spokój…”
„Idź! Bo to się zaraz źle skończy…”
Coś w tonie maga sprawiło, że rycerz jednak posłuchał. Niezobowiązującym krokiem podszedł bliżej, też zerknął na zwój.
— … i wtedy król węży… — Marco urwał, popatrzył na Antaresa. — Och, właśnie opowiadałem Lei jedną z legend ludu Idra — wyjaśnił.
„Żebym ja mu zaraz…”
— Jest bardzo ciekawa – opowiada o tym, dlaczego lud Idra żył w przyjaźni z wężami — wtrąciła Lea, odwracając się od zwoju i odgarniając kosmyk włosów za ucho. Rycerz podążył spojrzeniem za tym gestem, na tyle krótko i przelotnie, że może nikt się nie zorientował.
— Chętnie bym posłuchał. — Przywołał na twarz uśmiech. — Jeśli to nie problem i nie zdążyłeś opowiedzieć już dużo fabuły.
— Nie, skądże. — Marco pokręcił głową, odłożył rysik, przegarnął włosy dłonią, przygotowując się do wygłoszenia „wykładu” – gest ten do złudzenia przypominał gest profesora Fioravantiego. — Historia rozpoczyna się, gdy pewien myśliwy wybrał się na polowanie, tam zaś spotkał wielkiego węża. Nie namyślając się wiele i sądząc, że gad jest niebezpieczny, strzelił do niego z łuku i zabił na miejscu. Okazało się jednak, że wcale nie zabił zwykłego drapieżnika – ale żonę króla węży.
— Jak to rozpoznał?
— Cóż – król węży znalazł go i postanowił dochodzić sprawiedliwości — odparł doktorant. — Powiedział, że skoro on sam stracił żonę, to niech myśliwy zazna tej samej straty i zażądał, by mężczyzna wydał swą żonę na śmierć.
Antares uniósł brwi.
— To bardzo dziwne pojęcie sprawiedliwości.
„Takie jakby chujowe, nie?”
— Hm, węże widać myślą nieco inaczej, niż ludzie.
— I myśliwy na to przystał?
— Na szczęście nie — odparł Marco i wrócił wzrokiem do tekstu. Wskazał palcem jeden z obrazków – przedstawiał olbrzymiego, barwnego węża i klęczącego przed nim mężczyznę. — Myśliwy powiedział, że żona króla była niewinną ofiarą i nie godzi się, by zmazać jego winę krwią kolejnej niewinnej ofiary. I że lepiej będzie, jeśli karę poniesie ten, kto dokonał czynu – poprosił więc króla węży, by raczej zabił jego, sprawcę śmierci żony, niż zamierzał się na życie kogoś, kto niczego złego mu nie zrobił.
— I co na to król? Dał się przekonać?
— Tak. Właściwie to nawet więcej – ujął go honor mężczyzny, bo ten nie próbował wykupić się życiem kogoś innego, ale ofiarował swoje własne. Więc w zamian obdarzył jego potomków czymś, co tłumaczymy jako pieśń węży.
— Brzmi jak coś, co zainteresowałoby Michelle — wtrąciła Lea. — Co to właściwie jest?
— Dobre pytanie, źródła nie są jednoznaczne. — Marco znów zajął się zwojem, rozwinął go kawałek dalej, ukazując kolejną barwną ilustrację. Szereg ludzi ze wzniesionymi dłońmi, chyba tańczyli jakiś taniec. Pomiędzy nimi – kolorowe szarfy z ciemnymi oczami i charakterystycznymi, rozwidlonymi językami. — Są spekulacje, że król węży uczynił lud Idra odpornym na trucizny. W innych tekstach można przeczytać, że nauczył ich zaklinać węże, tak samo, jak czynią to saperowie z Aishwaryi. Gdzieś czytałem, że Idra ponoć byli w stanie rozmawiać z wężami, sycząc tak jak one, a jeszcze gdzie indziej, że węże ich nie atakowały, nie widząc w nich zagrożenia, i żyły z nimi w pokoju.
— Którakolwiek wersja jest prawdziwa, musiała być bardzo przydatna, skoro okolica roi się od mokasynów — zauważył Antares i zastanowił się przelotnie, czy taka umiejętność rozmowy z wężami przekładałaby się też na komunikację z innymi łuskowatymi stworzeniami. Takimi chociażby smokami.
— To na pewno, ale w sumie trudno powiedzieć, czy właśnie ten gatunek był tutaj tak częsty całe stulecia temu. — Marco potarł podbródek, zamyślił się. — Wśród legend jest wiele opisów węży, ale najczęstszy jest chyba ten dotyczący Pierzastego Węża.
— Marqdare — podjęła Lea.
I jakby na zawołanie, wraz z tym, jak rozmowa zbiegła na temat węży, zza rogu wychynął nie kto inny, a Verena. Biolożka przeciągnęła się, roztarła zesztywniały kark, zerknęła na rozwinięty przez Marco zwój.
— Legenda o królu węży i myśliwym? — spytała, a Marco skinął głową. — Profesor mi o niej opowiadał.
Lea zwróciła się do kobiety.
— Jak ci idzie?
Verena uśmiechnęła się.
— Dobrze. Ale musiałam zrobić sobie przerwę – nie wiem, czy to kwestia tego, że przez ostatnie tygodnie tyle czasu spędziliśmy na świeżym powietrzu, czy może te siedziska są za twarde, ale chyba straciłam tą właściwą naukowcom zdolność do siedzenia nad książkami po parę godzin ciurkiem.
— Udało się coś znaleźć? — wtrącił Antares.
— Tak, i to całkiem sporo.
Verena postanowiła przejrzeć bezmiar świątynnych archiwów pod kątem tego, co najbardziej zajmowało ich w chwili obecnej i co mogło im pomóc teraz. Liniejące na potęgę mokasyny co prawda nie zagroziły jeszcze nikomu z ekipy badaczy, jednak Antares czuł, że kwestią czasu pozostawało, nim w końcu zamiast wylinki ktoś zobaczy prawdziwego węża. Albo co gorsze – najpierw zobaczy ślad po ugryzieniu na swym ciele, bo wąż zbyt dobrze udawał jakąś gałąź. Verena już od dłuższego czasu zastanawiała się, co takiego sprawiało, że na tych bagnach mokasyny zdawały się rozpleniać niczym szarańcza – według biolożki to zachowanie nie było normalne i nie była w stanie nadać mu żadnego sensownego wytłumaczenia – szczególnie, że mieszkańcy Crullfeld i okolic wcale nie wspominali, by ten gatunek węża był wcześniej szczególnie częsty i powodował jakieś problemy.
— Pascal przejrzał kalendarze, gdzie kapłani spisywali codziennie temperaturę i ilość opadów, zapisywali też położenie gwiazd i słońca. Tak, jak się spodziewaliśmy, klimat wokół miasta znacząco różnił się od tego, co mamy teraz.
— Jak się to ma do węży?
„Tobie to zawsze wszystko trzeba dużymi literkami, nie?”
— Cóż, mówi nam to, że dawniej miasto było otoczone głęboką puszczą, a środowisko było kompletnie inne za czasów świetności ludu Idra.
Brwi Antaresa ściągnęły się w rozczarowaniu. Gdy Verena powiedziała, że znalazła całkiem sporo, rycerz miał nadzieję, że chodzi o jakiś cudowny sposób na mokasyny, albo chociaż wyjaśnienie tego, skąd się brały takie ich ilości. Nie wziął poprawki na to, że Verena była przecież naukowcem i dla niej każde znalezienie informacji z jej dziedziny to było „całkiem sporo”. A że nie rozwiązywało to na dobrą sprawę tych kwestii, które miało, to już była zupełnie inna opcja.
— I ta głęboka puszcza obfitowała w przeróżne gatunki węży — kontynuowała Verena. — Nie jestem pewna, które konkretnie – większość moich pomysłów to zgadywanki i domysły na podstawie dosłownego tłumaczenia nazw i tego, co omawiałyśmy razem z Insteią, ale na pewno węże były częste w tych lasach, i częste w ludzkich domach.
— W domach? — powtórzyła Lea z niepokojem w głosie.
— Idra je hodowali — uspokoiła ją Verena. — Nie, węże nie zakradały się ludziom do domów, szukając tam schronienia. Po prostu były popularnymi zwierzątkami, a z ich jadu próbowano tworzyć kosmetyki i lekarstwa.
— Jak jad węża może być lekarstwem?
„Tak samo, jak czarna magia może uzdrawiać” wtrącił nagle mag. „Że tobie się to w pale nie mieści, nie znaczy, że to niemożliwe.”
— Farmacja nie jest moją mocną stroną, ale z ksiąg rachunkowych widać, że świątynia kupowała od handlarzy węże w celach medycznych, więc widać im się to udało.
— I wszystko to było opisane w świątynnych archiwach?
Uśmiech Vereny się poszerzył, nabrał jakiejś innej barwy.
— Na dobrą sprawę to nic z tego nie było opisane w świątynnych archiwach. A przynajmniej nie wprost. Usiedliśmy z Pascalem do kalendarium, Insteia pomogła mi z księgami rachunkowymi i listami, a Abelarda przebija się właśnie przez kroniki. Do tego trochę mojej wiedzy biologicznej i takie mamy wnioski. — Verena przeniosła wzrok na Marco. — Chciałam poprosić ciebie, żebyś pomógł mi trochę z mitami i legendami.
— Ja? — Doktorant uniósł brwi.
— Profesor odleciał w stronę najdawniejszych podań i poematów, ale nim zniknął wśród obłoków, zdążył polecić ciebie jako eksperta.
Marco uśmiechnął się, wyprostował na swoim siedzisku, jego ramiona zaczęły się nagle wydawać szersze i jakby silniejsze.
— Jeśli tylko będę mógł pomóc, z pewnością to zrobię.
— Mam w takim razie pytanie — Verena podeszła bliżej, zaś Marco ostrożnie zwinął przepisywany zwój. — Czy istnieją jakieś podania o tym, by bogowie zesłali na lud Idra plagę węży jako karę za coś?
Dłonie Marco znieruchomiały, doktorant się zafrasował. Lea spojrzała na biolożkę, a w jej oczach odbiła się troska.
— Sądzisz, że uraziliśmy czymś bogów Idra i próbują nas ukarać?
Verena potrząsnęła głową.
— Nie, szczerze w to wątpię. Właściwie to nawet nie brałam pod uwagę takiej możliwości. Ale mity i legendy nie biorą się z niczego – może kiedyś w historii tego ludu wydarzył się czas, gdy węże były dla nich plagą? Może wśród tych wszystkich historii uda się znaleźć ziarnko prawdy, które naprowadzi nas na to, co się dzieje z mokasynami…
Tymczasem Marco poruszył się nagle, pstryknął palcami.
— Jest coś podobnego, teraz sobie przypominam!
— Plaga węży?
— Nie do końca. Bogowie obiecali, że jeśli lud Idra straci swego ducha, naśle na nich strażnika z głębin.
— Wielkiego węża?
— Właśnie… to tak nie do końca miał być wąż…

Od Hugona cd. Antaresa

Zapewne gdyby pomyślał choć przez chwilę trzeźwo, miałby szansę przewidzieć, że to się nie skończy dobrze. Gliophorus viridis nie rosną sobie beztrosko w zupełnie nieodpowiadającym im, zbyt zimnym klimacie, mykolodzy z Toirie byliby w stanie oddać całe swoje jesienne zbiory i wszystkich studentów, byleby móc otrzymać próbkę. Na tej samej zasadzie nie znajduje się tysiąca koron na trakcie. Nie wierzy się, kiedy aishwaryjska księżniczka wysyła list, w którym zapewnia o swojej dozgonnej miłości i pragnie uczynić cię księciem, ale potrzebuje pieniędzy na podróż. Albo że odkryto zupełnie nowatorski sposób pozyskiwania bimbru z muchomora. Nie, kiedy szczęście w zbyt dużym stężeniu i zdaje się na wyciągnięcie ręki, należy być ostrożnym, bo to zapewne wierutna bzdura.
Gdyby pomyślał trzeźwo i logicznie, wiele rzeczy mogłoby pójść inaczej.
Ale Gliophorus viridi był dosłownie na wyciągnięcie ręki. Nie mógł go tak minąć. Zielony to kolor nadziei, nowego początku. Wystarczyło zaledwie kilka sekund, by mykolog ułożył już sobie plan najbliższych miesięcy: szczegółowe opisanie gatunku (ostatnio natknął się na bardzo nowatorskie podejście do tegoż, chętnie by je wypróbował), próba dotarcia do innych stanowisk (bo przecież się nie teleportowały, chyba że miał do czynienia z jakimś dowcipnym magiem-przyrodnikiem), badania, badania i jeszcze raz badania, może odezwałby się do kilku starych przyjaciół, a nuż nie dla wszystkich jest martwy. Wszystko zwieńczone wyprawą do ojczyzny Gliophorus viridis. Ha, plany rozrosły się już nawet nie tyle do miesięcy, ile do lat. 
Ale najpierw – próbki. Ulotna chwila, choć jakże decydująca. Nie miał w planach ukończenia doktoratu, ale kto wie? Antares z jakiegoś powodu zdawał się nie podzielać jego entuzjazmu, jednak chwilowo mykolog nie przykładał do tego wagi. Potem mu wszystko wyjaśni.
Minuta absolutnego szczęścia, nie wiadomo kiedy, skończyła się. Jeszcze bardziej niespodziewanie, niż się zaczęła. Krzew ożył.
Hugo cofnął się, kozik zatoczył szeroki łuk, ześlizgnął się tylko po gąbczastej powierzchni, nie czyniąc jej żadnej krzywdy.
Krzywdę zamierzały jednak wyrządzić gildyjczykom grzyby, którym to ośmielili się zakłócić ich spokój. Gałązki zwinęły się, ulokowany na nich Gliophorus viridi wystrzelił jak z procy, jeden z kapeluszy nich smagnął mykologa po ramieniu. Nie rozpędził się, jak należy, ale uderzenie dziwnie stwardniałym obuchem zabolało.
— Co do... —
Odruchowo machnął dłonią, by odegnać napastnika, palce jednak skurczyły się, dusza biologa szarpnęła rozpaczliwie, wzdrygnęła się przed uszkodzeniem cennych okazów. Tylko na ułamek sekundy, bo zdroworozsądkowo pewnie by sobie uświadomił, że zaraz nie będzie ich miał kto zbierać. Jakby wystraszone gwałtownym ruchem grzyby cofnęły się, zwinęły na moment. Wystarczający, by umknąć poza zasięg krótkiego ostrza. Przystąpiły do kontrataku.
Grzybnie synchronicznie plunęły zarodnikami, zielony pył zatańczył na wietrze. Drobinki uniosły się, by sięgnąć twarzy mężczyzn.
Oczy gwałtownie zapiekły, świat stał się nagle rozmazany, niewyraźny, las zniknął gdzieś między szarym a brunatnym kleksem. Zielarz kaszlnął raz, potem drugi, próbując wyrzucić z organizmu toksyczną substancję. Plamy nagle przyspieszyły, znalazły się tuż przed załzawionymi oczami. Gdy poczuł, jak coś zaciska się na gardle i odbiera mu dech, myślał, że to już koniec. Coś nim szarpnęło, grawitacja przestała na moment istnieć. Tracił przytomność? Miał halucynacje?
Zabity przez grzyby. To nie brzmiało nawet tak źle, może to będzie nawet materiał na wcale porządną balladę. Dzikie bestie się przejadły, pora na mroczne opowieści o kapeluszowych potworkach.
Nagle poczuł, że jest lepiej. Po omacku wyciągnął ręką przed siebie, rękawem osłonił twarz, nawet jeśli wiedział, że teraz może to już nie być zbyt pomocne. Może grzyby już i tak wiedziały, że go mają, więc dały mu spokój, może trucizna nie zabija od razu. Ale wciąż...
— Antaresie — gardło było suche jak wiór, spieczone i dziwnie ciepłe. Nie był nawet pewien, czy cokolwiek z jego bełkotu można zrozumieć. Nie wiedział, gdzie jest rycerz, musiał zamknąć oczy, ale wciąż przecież nie był tu sam — te zarodniki... z dala od oczu. Nie oddychaj.
— Wiem.
Głos rozległ się przed nim. Ale jeszcze przed chwilą jego właściciel był przecież za nim; Hugo wziął głęboki wdech, śluzówki miały się już nieco lepiej, powoli spróbował podnieść powieki. Siedział nagle dalej od krzewu, jego miejsce zajął Antares. Zbyt pochłonięty walką, by dalej odpowiadać.
Miecz błyskał hardo, oddzielał kapelusze od trzonków. Śmignął raz drugi, gałęzie krzewu z trzaskiem opadły, wturlały się między zbutwiałe liście i stopy ich pogromcy.
Musiał zostać rzucony przez rycerza, to właśnie był moment dziwnego ucisku na gardle. Hugo przetarł szybkim ruchem twarz, gdy zorientował się, że jest już poza zasięgiem ataku. Nogi nieco się plątały, gardło było cholernie suche, piekła go cała skóra, ale zdołał wstać, kaszlnął jeszcze kilka razy. Ballady z tego nie będzie, ale chujnia już jak najbardziej.
Kapelusze złowieszczo nachyliły się, wycelowały. Trzonki wiły się, dziwnie wydłużały, byleby tylko sięgnąć rycerza, zranić go; skoro same zarodniki nie wystarczyły, by go ogłuszyć, sięgnęły najwyraźniej po mocniejsze środki.
Mykolog był tak zszokowany, że przez chwilę zapomniał, że powinien interweniować. Kozik zgubił się gdzieś w rozmiękłej glebie, nieco zbyt zamaszystym ruchem, w którym brakowało precyzji, zgarnął w końcu ostrze, wstrzymał oddech i doskoczył do napastnika zajętego w tym momencie Antaresem, spróbował odciąć któryś z bocznych osobników. Zraniony okaz znieruchomiał na moment, fragment kapelusza zniknął gdzieś w gęstwinie. Zielarz ruchem nadgarstka wycelował już w dwa kolejne, zaraz jednak przekonał się, że najwyraźniej nie były obdarzone wspólną świadomością; wybrane odwróciły się przeciwko kolejnemu zagrożeniu.
Zarodniki znów buchnęły zielonym pyłem. Boleśnie zapiekło, ale skoro tym razem cofnął się i zamknął oczy, mógł działać.
Albo raczej – zobaczyć, jak Antares doskakuje i zadaje decydujący cios mieczem. Błysnął szkarłat na ramieniu, rana nie zawadziła jednak śmiertelnej skuteczności: ostrze oddzieliło zdecydowanym ruchem kapelusze od trzonków, połączenie zostało trwale naruszone. Organizm został pozbawiony broni, resztki zarodników prychnęły tylko, jakby z pretensją.
Grzyby – znieruchomiały.

czwartek, 24 listopada 2022

Od Hotaru cd. Vilre

Yamato pełne było yōkai. Pojawiały się na drogach i w lasach, straszyły ludzi w domach, czaiły się w górach, kryły wśród strumieni. Spora część – groźna i mordercza. Jedno nieprzemyślane słowo, jeden zły wybór i pyk – człowieka nie ma. Ale nie wszystkie yōkai takie były: całkiem sporo było takich, które po prostu uprzykrzały życie. Irytowały domowników, skrobiąc paznokciami po ścianach, chowając im codzienne przedmioty na najwyższe półki w szafach, albo wyjadając cały ryż i marynowane śliwki ze spiżarni. Drobne złośliwostki, podobne do tych, jakie czasem robiły dzieci, gdy rodzice zbyt wiele razy zbywali ich pytania albo mówili „idź sam się pobaw, teraz nie mam czasu”. Im dłużej Hotaru rozważała powody, dla których yōkai zachowywały się tak albo inaczej, tym jaśniejsze się dla niej stawały. Wydawały się jej takie bardziej… zrozumiałe, jakby ludzkie. Tancerka zmrużyła oczy, przechyliła głowę, spojrzała na nieznaną sobie twarz.
— Właściwie… jak pan się nazywa?
Oblicze mężczyzny zafalowało, znów stał się kolegą Krystka.
— Radko — odpowiedział bez mrugnięcia okiem.
— Jak się możesz nazywać Radko, jak ja jestem Radko! — zaprotestował prawdziwy Radko, a Krystek wtrącił rzeczowe „No właśnie!”. Hotaru kontynuowała.
— Chodzi o pana prawdziwe imię. To, którym się pan posługuje, jak pan nie jest „Radkiem”.
Yōkai popatrzył na nią z niezrozumieniem, zamrugał powoli.
— Jak nie jestem Radkiem, to jestem kimś innym i wtedy imię tej osoby to moje imię — odpowiedział.
— Co za durnota — burknął Krystek, potrząsnął ramieniem mężczyzny. — Pani Hotaru się ciebie pyta, jak się kmiocie nazywasz.
— Radko.
— Nie nazywasz się Radko, bo to Radko nazywa się Radko, a nie ty. Ty masz teraz tylko jego gębę.
— Twarz, nie gębę — wtrącił prawdziwy Radko, ale Krystek uciszył go niecierpliwym gestem, znów potrząsnął „Radkiem”.
— Jak się nazywasz, jak masz własną gębę? Tą, co jej nikt inny nie ma, tylko ty, hę? Jak cię matka nazwała?
I zapadła cisza.
Hotaru zamyśliła się – miała nadzieję, że pytając o imię istoty uda się jakoś dalej pociągnąć rozmowę, nawiązać jakąś nić porozumienia i sprawić, by mężczyzna, czymkolwiek był, stał się bardziej skłonny do współpracy, zgodził się na odpracowanie poczynionych szkód. Ale już na etapie imienia były problemy. Tancerka odwróciła się do towarzyszki i korzystając z okazji, że mężczyźni znów zaczęli się kłócić, odezwała się cicho.
— Wiesz, co to za stworzenie?
— Doppelgänger — odparła historyczka. — Potrafią przyjąć czyjś wygląd, przejmują też po części jego wiedzę, emocje, charakter… Bardzo trudno je odróżnić od oryginału.
— Emocje i charakter też?
Vilre skinęła głową.
— Była taka historia, czytałam o niej – cała rodzina szlachecka okazała się po prostu klanem doppelgängerów i nikt się nie zorientował przez bardzo długi czas.
— Ale… one mają własne imiona i kształt, prawda?
— Mają. — Vilre odbiegła wzrokiem w stronę trójki mężczyzn. — Nie jestem pewna, dlaczego ten wydaje się tego nie pamiętać.
— Udaje?
— Możliwe. Albo… — Urwała, zmarszczyła brwi. — Albo jest ku temu jakiś inny powód.
Hotaru przebiegła w myślach yōkai z jej rodzinnych stron, starając się znaleźć jakąś analogię, jednak nic konkretnego nie przychodziło jej do głowy. Było wiele istot zdolnych zmienić się w człowieka – przybrać ludzki wygląd, maskujący ich nadnaturalną proweniencję – ale tancerka nigdy nie słyszała o takim, który byłby w stanie oddać też charakter danej osoby, przywłaszczyć sobie jej serce. Poza tym tamte yōkai przybierały ludzką formę na krótko, okrywały się płaszczem iluzji, który mógł rozpaść się pod dotykiem przenikliwego onmyōji. Zaś ten… doppelgänger… wydawał się całkowicie zmieniać w człowieka, był nie do odróżnienia. Zaczęła się zastanawiać, czy Krystek byłby w stanie rozpoznać swojego kolegę, gdyby nie spotkali się we trójkę, zaś serce podpowiedziało, że zapewne nie. Bo już wcześniej się widzieli i rozmawiali, zaś Krystek widać nie poczuł, że coś jest nie tak.
Dyskusja mężczyzn zeszła znów na wojenną ścieżkę, bo oto Krystek podnosił pięść, zamierzając się na nowy, nie zakrwawiony i nie złamany nos. Hotaru w ostatniej chwili interweniowała, słowem powstrzymała mężczyznę.
— A bo to już naprawdę… — burknął Krystek, ale grzecznie opuścił rękę. Prawdziwy Radko też odetchnął z ulgą. — Nie dość, że się przedstawić nie chce, to jeszcze jak go pytam, czego mi krowy z obory wypuścił, to wie panie, co mówi?
— Nudziłem się — odpowiedział za niego doppelgänger.
— No i ot! Nudził się, to bajzel zrobił i zadowolony!
Hotaru zmarszczyła brwi. Coś jej się tu nie zgadzało – skoro Vilre opowiedziała jej, że cały klan doppelgängerów podszył się pod rodzinę szlachecką tak skutecznie, że przez lata nikt nie odkrył jej tajemnicy, to chyba te istoty wiedziały, jak się zachowywać, by nikt niczego się nie domyślił. Poza tym, skoro były w stanie przejąć również emocje i charakter danej osoby, to skąd w nowym „Radko” pojawił się pomysł, by uprzykrzyć życie przyjaciela? Szczególnie, że oryginalny Radko naprawdę nie wyglądał na człowieka, który uciekałby się do takich wygłupów – gdyby Krystek go czymś zirytował, najpewniej powiedziałby mu wprost. W najgorszym wypadku panowie ręcznie przedyskutowaliby najtrudniejsze aspekty konfliktu, jednak na koniec dnia zapewne piliby razem w karczmie, nie pamiętając już nawet, o co dokładnie im poszło.
— Mam jeszcze trochę pytań do pana — powiedziała Hotaru, patrząc na „Radka”. — Ale może lepiej byłoby, żebyśmy nie rozwiązywali tego tu, na drodze. Czy mógłby pan zmienić się w kogoś innego? Poszlibyśmy wszyscy i usiedli w karczmie…
Obie z Vilre były już zmęczone, to samo można było powiedzieć o ich wierzchowcach. Co prawda nie oddaliły się jeszcze za bardzo od siedziby Gildii, niemniej jednak cały dzień w siodle robił swoje, szczególnie że ostatnimi czasy Hotaru więcej dni spędzała w Tirie, a nie na podróżowaniu. Posiedzenie w karczmie dobrze by jej zrobiło.
— O, no i to jest dobry pomysł — odezwał się Krystek, w końcu puszczając doppelgängera. — Panie z Gildii pewnie zmęczone, a ten cymbał ucieka i ganiać go trzeba.
— Bo wiedziałem, że mi dolejesz!
— Było krów nie puszczać!
— Porozmawiajmy w cywilizowany sposób. — Nalegała Hotaru. — Bardzo panów proszę.
Mężczyźni trochę burczeli, ale w końcu się zgodzili – cała trójka posłusznie udała się do karczmy, zaś doppelgänger przyjął twarz jakiegoś Maćka. Wierzchowce wreszcie znalazły się w stajni; Myszowór i Idalia, po całym dniu podróży, bez przeszkód mogli zająć się obrokiem.
Cała piątka zasiadła wokół jakiegoś stołu. Radko na wstępie zarobił od karczmarki szmatą po głowie, a Maćko po plecach. Krystek zarechotał, też oberwał „żeby było sprawiedliwie, bo on też jest łobuz i pijacka gęba”, a potem kobieta spytała, co by wszyscy chcieli zjeść. Dostała odpowiedź, skinęła głową, zniknęła na zapleczu. I wrócono do rozmowy.
— Właściwie to gdzie pan wcześniej mieszkał? Bo nie wydaje mi się, by całe życie spędził pan tu, w tej wiosce.
— Ano nie — Maćko zakołysał głową. — Mieszkałem tu i tam, też w takich wioskach.
— Jakich konkretnie?
Doppelgänger znowu umilkł, zapatrzył się gdzieś w kąt.
— Nie pamiętam.

wtorek, 22 listopada 2022

Od Asy cd. Marty

Jego oczy zaświeciły się jaśniej niż zapalone świeczki. Asa był bezpieczny. Nie musiał wracać do Tiedal, nie musiał wracać na ulicę. Chłopak wyciągnął rękę do klamki, a następnie przepuścił swoją wybawicielkę w drzwiach. Podłogowe deski zaskrzypiały pod jego nogami, a on sam zabrał się już za odpinanie guzików płaszcza. Zaczął oddalać się od Marty, chcąc udać się do swojego pokoju, może położyć się do łóżka, a może po prostu spróbować ogrzać się pod kocem i wczytać się w jakąś książkę. Plany ciemnowłosego runęły jednak w gruzach, gdy na ramieniu poczuł mocny uścisk dłoni. Z ust Marty padła propozycja wspólnego wypicia herbaty. Asa chciał odmówić, ale czuł, że ma dług wobec dziewczyny. Zgodził się. Przecież od jedzenia precla może zaschnąć w gardle, więc wypicie czegoś nie mogło być złym pomysłem. Rudowłosa zaczęła prowadzić do Sali Wspólnej, chłopak był zaraz za nią. Gdy dotarli do celu w sali było parę osób. Młodzian okrążył pomieszczenie wzrokiem i skinął głową w geście przywitania. Marta usadowiła nastolatka przy najbliższej wolnej ławie, a sama poszła przygotować herbatę. W czasie, gdy jej nie było Asa zdążył rozebrać się z płaszcza i szala, który miał na sobie i położył je obok siebie, na siedzeniu. Nie musiał czekać długo na dziewczynę, gdyż już po chwili dziewczyna wróciła z dwoma herbatami. Przysiadła się ona do chłopaka i rozpoczęli rozmawiać. A raczej rudowłosa rozmawiała, a nastolatek od czasu do czasu krótko odpowiadał, przytakiwał, ewentualnie pomrukiwał. Taka rozmowa nie przeszkadzała mu w żadnym stopniu. Asa nie był z natury zbyt gadatliwy, w Tirie rzadko zdarzało mu się z kimkolwiek rozmawiać. Słuchanie jednak wychodziło mu całkiem dobrze. Lubił poznawać czyjeś historie, a jeśli były one ciekawe to dodatkowo cieszyło to czarnowłosego, a Marta nie należała do nudnych osób. W pewnym sensie imponowała Asie swoimi pokładami energii i ekstrawertyzmem. Jak jednak każdy wie, istnieją plusy dodatnie, jak i plusy ujemne, a wszystko co dobre w końcu się kończy. Tak było i tym razem, gdy podczas opowiadania jednej ze swoich historii, dziewczyna strąciła ręką kubek z gorącą herbatą. Porcelanowe naczynie spadało ze stołu, rozlewając swoją zawartość, jakby mało było tej dwójce problemów tego dnia.

niedziela, 20 listopada 2022

Od Kaneshyi — Dracolich

tw: śmierć, przemoc

Nie uważał się za potężnego czarodzieja. Ale potrafił tworzyć iluzje i je na siebie nakładać.
Kaneshya zjawił się u Gavena Farella, burmistrza miasteczka Hafran, pod postacią młodzieńca o niebieskich oczach, czarnych, podwijających się włosach, spiczastych uszach. Siedział wyprostowany, z lekko uniesioną brodą, nie uśmiechał się, pozował na elfa. Wiedział, że zleceniodawcy obchodzili się z nimi lepiej niż z przedstawicielami innych magicznych ras. Elfy miały w sobie coś, co budziło szacunek i zaufanie, Kaneshya lubił to wykorzystywać. Dla sprawy byłoby najlepiej, gdyby za pomocą czarów upodobnił się do człowieka, potrafiłby uzyskać odpowiedni efekt, ale nie mógł ryzykować, że ktoś wyczuje jego aurę i go zdemaskuje. 
— Wybaczcie nieobecność, panie Natharin. — Farell opierał się o stół biodrem i jedną ręką, patrzył w okno, obserwował spływające po szybie krople. — Nagły wyjazd, paląca sprawa, niecierpiąca zwłoki, książę Clancy nie zwykł czekać, nie przyjmuje tłumaczeń. Słyszałem, że, czekając na mnie, nie próżnowaliście. Rozejrzeliście się po okolicy, rozmawialiście z ludźmi, byliście nawet w lesie.
— Zbadałem sprawę trolla.
— Czego się dowiedzieliście?
— Wielu rzeczy. Może nawet zbyt wielu. Mieszkańcy okazali się aż nazbyt pomocni — odparł Kaneshya po krótkiej pauzie, by przetaczający się w oddali grom nie zagłuszył jego słów. — Dostałem sprzeczne informacje, nie wiadomo, które są wiarygodne i na ile.
Burmistrz odwrócił wzrok od okna, popatrzył na Kaneshyę. 
— Co powiedzieli wam wieśniacy?

sobota, 19 listopada 2022

Od Nikity cd. Mefistofelesa

Posłuchał mrok, zaraz przed nim pokazawszy się w eleganckich osobach. Mężczyzna, nie cień, nie zmora; całkiem ludzki, o ile ktoś ma śmiałość określać tak kogoś z cmentarnych ciemnic, stanął przed nim i z ładną manierą powołał się na zażyłości — ładną, o ile łatwo zapomnieć o okolicznościach. Pod karczemną strzechą, a owszem, z uśmiechem do tak nastawionego obcego, ale tkwiąc całą cholewką w mogilnym mule, z trudem mu szło zebrać się na równe serdeczności; chociaż w duchu śmiał się do siebie, dobrze wiedząc, że i o nim wówczas można było tworzyć upiorne scenariusze.
Stał więc prosto z dłonią na trzonku narzędzia. Zerkał na mężczyznę spod kapelusza, dwoma palcami podnosząc rondo; akurat tak, że mógł ugiąć nakrycie w dół od razu, kiedy ten skończył mówić. Za wspomnieniem Fiony zeszło zbędne napięcie, bo chociaż Nikita w gildii nie zdołał się rozeznać ponad zapamiętanie kilku imion, to wystarczyło, że starszy mężczyzna odwołała się do konkretnego zdarzenia, żeby od razu zrezygnował z dalszego powątpiewania. Rozluźnił się zaraz, machną dłonią do parsknięcia, nawet nie chcąc ukrywać, na ile oceniał skruchę elfki; może gest w drobnym, niewielkim stopniu doceniał, ale z natury wszystkie te za złe z większą uporczywością utrzymywał w pamięci.
— Och, skądże! — odezwał się na żachnięcie z równym poruszeniem; dłoń niemal uniósł do piersi, ale powstrzymał gest tuż przed ubrudzeniem ubrania w glinie. — Widzi pan, to...
Chciał to wypowiedzieć z manierą lekką, tylko coś w tym całym rozbawieniu siadło mu na gardle suchą plwociną, która na moment wstrzymała go, zmusiła do zastanowieniu się nad następnym słowem. Normalnie taka okoliczność prosiła się o kłamstwo i z początku na kłamstwie miał budować resztę dialogu, ale rozsądek w ostatnim momencie uświadomił mu, że nie ma to większego sensu; nie tkwiąc w glinie, nie z narzędziem w ręku, nie będąc tak przyłapanym w akcie. 
— To tak w sumie z ciekawości. — odpowiedział w końcu, wzruszył w odruchu ramionami. — Jechałem drogą i nagle widzę, mogiła. Jedna, druga, wszystkie nad zielskiem, stare, zaniedbane, opuszczone i ta samotnie tak nad mokrą ziemią. Myślę sobie, że ocho! Coś tu zagrzebano. 
Podważył szpadel, wzruszył wilgotną na kilka warstw ziemię, a następnie machnął nad nią ręką ruchem zamaszystym, pozowanym na rzeczoznawcę wykopanych dołów.
— Bo to nie robota dzików. Na borsuka i innego lisa też nie wygląda. Teren również za bardzo zaniedbany, nikt z wioski nie ma do niego sentymentu, więc nikt z normalnego powodu nie dokładałby się do towarzystwa. No i widać, że to dość wiekowe, co się dało, to rozkradli, resztę zżarło robactwo.
Na ostatnie westchną ciężko; kto wie, czy ze smutku, czy z uczucia bliskiego do rozczarowania.
— Ktoś tu musiał więc kopać z innego powodu. A rozumie pan, takie coś, aż mierzwi w oko, ciekawość sama pcha do sprawdzenia, co tu może być.

Od Adonisa — doktor

Nie potrafił zlokalizować źródła dźwięku; ohydnej melodii, która utknęła gdzieś pomiędzy przeraźliwym sykiem, a łaskoczącym uszy skwierczeniem. Czy rzeczywiście był to tylko głuchy pisk, który rozbijał mu się o czaszkę, nie mając nigdy dosięgnąć innych, nienawiść, która wrzała mu pod skórą, a może jednak ta obrzydliwa istota, właściwie rozkładająca się na jego oczach.
Umierał, i tak umierał, słyszał rozmowę, więc czemu nie miał sprawdzić, ile może znieść zmutowane, dawniej zielonkawe, teraz już prawie szare ciało? Nie było tu nikogo, okazjonalnie zaglądała tu ruda, czasem rogaty, a jeszcze rzadziej, ten dziwak, którego imienia nie pamiętał.
Błądził oczami po suchych wypustkach, szczerzył zęby, widząc i słysząc efekty swojej pracy, doglądając równie opętanymi obłędem, czarnymi dyskami ubezwłasnowolnioną bestię, obrzydliwego stwora, który przez ostatnie dni, tygodnie, zatracał resztki człowieczeństwa.
Zerknął w wyłupiaste, dzikie ślepia. Bliźniaczo podobne do jego.
W końcu zgasił świeczki, które ustawił zbyt blisko płaziej skóry i nawilżył ją skrupulatnie, tak, jak poprosiła go o to Marta i z zafascynowaniem doglądał, jak cielsko ponownie zaczyna poruszać się w charakterystyczny sposób. 
Oddycha.

Od Vilre cd. Hotaru

Grube świece paliły się w oknie, tańczące na knotach płomyki rozprowadzały po szkle pomarańczową łunę, ocieplały wieczorny krajobraz. Dało się dostrzec czwórkę ludzi, z kuflami parującego napoju, żywo gestykulujących, rozmawiających. Jeden za mocno postawił własne naczynie na stole, wylało się z niego, ochlapało kolegę. Skrzywił się paskudnie i zaczął potrząsać oparzoną ręką w powietrzu. W tle panowała krzątanina, ktoś jadło roznosił, kto inny brudne naczynia zbierał. Ćmę dreszcz przeszedł, bowiem zawiało mocno chłodem, pchając wręcz ją do środka. Wyobraźnią czuła potrawkę, piwo z przyprawami, czuła pod plecami siennik, stojący w zaciszu niewielkiego pokoiku. Wzięłaby tak naprawdę cokolwiek, co karczma tego dnia oferowała, jeśli znaczyło to rychłe opuszczenie podwórkowego towarzystwa.
W momencie pojawienia się sobowtóra przed budynkiem konie wstrzymano, chłopów zaś wryło w ziemię. Kobiety wymieniły znów porozumiewawczo spojrzenia, jedna nie mniej zmieszana od drugiej, próbując rozplątać sytuację we własnej głowie. Myszowór wcale tego nie ułatwiał, gdyż momentalnie się zniecierpliwił nagłym zatrzymaniem na drodze, zaczął grzebać przednią nogą, kręcić się. Prawie by na dwójkę mężczyzn wpadł, gdyby oboje nie ruszyli nagle biegiem.
— Bier go, Radko, kurna! — zakrzyknął Krystek, ocknął się ze swojego marazmu, pociągnął kolegę za poły ubrania, by mieć pewność, że za nim pogna. Czy może bardziej chodziło o to, żeby właściwy Radko zrozumiał?
Kiedy do sobowtóra dotarło, co się dzieje, zaczął równie szybko uciekać, co nacierający na niego chłopi. Cudem wyratował się przed upadkiem, widać było, że alkohol swoje zrobił, nawet jeśli nie był w pełni pijany. Rozrzucił trochę liści rękoma, puścił się sprintem wzdłuż drogi.
— Mówiłem przeto, że ja tej stodoły nie ruszałem! — rzucił Radko, zaczął zostawać w tyle za Krystkiem. Ten nie odpowiedział mu, skupił się na złapaniu delikwenta, ukryty talent rolników do gonienia złodziejów i bydła w polu objawił się w tempie, jakie narzucił. Skrócił dystans między sobą a doppelgängerem, capnął go za kołnierz i pociągnął z całej siły do tyłu, aż jegomość runął głucho na ziemię, jęknął, wykręcił plecy. Stojący nad nim mężczyzna uniósł pięść, uderzył nią prosto w znajomy-nieznajomy nos, chrupnęło paskudnie, jeden przeciągły jęk i seria przekleństw wydostała się z radkowego gardła. Właściwy Radko dotarł pokrótce do nich, stanął zdyszany. Krystek przeniósł spojrzenie na niego, to na sobowtóra, to znowu na chłopa.
— Ja, wiesz, tobie to w życiu bym tak o nie zrobił, nie.
— Aha. A jakbym to jednak ja był?
— Ty nigdy nie wychodzisz o własnych nogach z karczmy.
Wróżka przyglądała im się chwilę, wierzchowce także zainteresowały się pościgiem, postawiły uszy. Wpierw pobłażliwie potraktowała całą opowiastkę, nawet skłaniała się ku możliwości, że Radko rzeczywiście wypuścił krasule, przypadkiem i niechcący, albo myślał, że zabawnego psikusa ziomkowi sprawi, a teraz zwyczajnie nie miał odwagi się przyznać. Przy głębokim piątym kuflu piwa w końcu by się poddał, opowiedział o całym zamieszaniu, nawet skruchę wyraził. Wraz z pojawieniem się sobowtóra wyszło na to, że Radko zaiste przyczynił się pośrednio do otwarcia stodoły, z nie własnej woli użyczając swojej twarzy i postury.
Westchnęła, poprawiła się w siodle. Spojrzała w stronę karczmy, tam, gdzie wypatrzyła rozochoconą czwórkę, gdzie paliły się świecie. Pozwoliła wierzchowcowi postąpić kilka kroków do przodu.
— Wjeżdżamy do stajni? — zapytała ciemka Hotaru, wykręciła niewielkie pół kółko Myszoworem.
Tancerka w zamyśleniu przyglądała się rozgrywającej niedaleko szarpaninie.
— Nie chciałabym chyba ich tak zostawiać.
Vilre przestudiowała przez krótką chwilę ciemnobrązowe oczy, odwróciła pospiesznie wzrok na drogę. Nie podzielała tego zdania. Pragnęła już jedynie oporządzić konia, sprawdzić juki, po czym zapomnieć o całym zajściu przy posiłku, zapomnieć na tyle, byle analiza każdej swojej reakcji z tego dnia nie zatruwała myśli przed snem. Mogli wrzucić sobowtóra do rzeki ze związanymi kończynami, złamać mu każdy nos, który na nowo sformuje, przywiązać do słupa przy oborniku na tydzień. Trochę jej to nie obchodziło, trochę wizja zaangażowania się w konflikt stresowała. Nie sądziła w dodatku, że cokolwiek powie, nawet jako przedstawicielka Gildii, będzie miało jakieś znaczenie dla mężczyzn. Hotaru wydawała się mieć jednakowoż inne zdanie, wprost przeciwne do ćmowego.
Gdy tancerka nie dostała żadnej odpowiedzi, ciągnęła dalej.
— Nie sądzisz, że mogłybyśmy z nimi porozmawiać? Na spokojnie, oczywiście, bo oni zdecydowanie dają się ponieść. Przecież on tylko krowy wypuścił.
Wzięła głęboki wdech, zaczęła pocierać kciukami nerwowo wodze. Nie zamierzała wyrazić sprzeciwu.
— Nie wiem wszystkiego, co mógł spsocić. Ale porozmawiać możemy.
Hotaru uśmiechnęła się lekko i skinęła głową, ukontentowana chyba poparciem. Idalia ruszyła ponownie, wiklinowy koszyk się zakołysał. Myszatek poszedł za nią, głaskany długimi pociągnięciami dłoni po szyi, które koiły zdaje się bardziej jeźdźca niż konia.
Rozmowa chłopów z daleka była uciążliwa, im jednak bliżej się znajdowały, tym robiło się coraz gorzej. Pod zajadem mogła jeszcze próbować ich ignorować, teraz była bezpośrednio wystawiona na wszelkie pokrzykiwania, tarmoszenie i marudzenie.
— No może wypuściłem te krowy, ale chomąto to już naprawdę nie ja!
— Jakie „może wypuściłem”?!
— A chomąto może jeszcze samo z wieszaka spadło i się samo pękło?
Gdy znalazły się zaledwie kilka kroków stępa przed nimi, Hotaru zsiadła ostrożnie z konia, musiała mieć przecież wzgląd na Miu. Trzymała prawie cały czas rękę w koszyku, muskając delikatnie jarzębinowe piórka. Przełożyła wodze przez końską głowę, wzięła je do drugiej ręki. Ciemka poszła w jej ślady, nie chcąc dziwnie samemu się czuć na grzbiecie wierzchowca, jak wszyscy inni stali na ziemi. Trzymała się krok za towarzyszką. Radko pierwszy je dostrzegł, pacnął Krystka w ramię, ten przestał na moment szarpać się z sobowtórem, konsternacja ponownie odmalowała się na jego twarzy. Nawet doppelgänger, leżący między nogami Krystka, uniósł na nie wzrok. Nie wyglądał już jak Radko, przybrał formę jakiegoś chłopa, po złamanym nosie nie było śladu.
— Czy my… w czymś jeszcze możemy pomóc paniom? — zaczął Krystek, błądząc oczyma po ich twarzach, na wróżkowej zatrzymując się chwile dłużej, wcześniej mógł jedynie ją za kaptura oglądać.
— Owszem, zaprzestając tej agresji na przykład — odezwała się spokojnie Hotaru, wszystkie chłopskie spojrzenia wbiły się w nią, ona zaś przekręciła głowę w prawo, zerknęła na Vilre. Ćma, nie za bardzo wiedząc, co ma zrobić, kiwnęła jej potakująco.
— Agresji? Ale my jedynie tak dla przekomarzania, żeby nastraszać o, tego tutaj — zaśmiał się Krystek, po czym zbliżył twarz do sobowtóra — Prawda? Tylko wyjaśnić, co nie?
— W rzyć sobie wsadź takie gadanie — mruknął doppelgänger, czknął, splunął.
— Nie było spierdzielać!
— Nie było mnie gonić!
Za głośno. Zdecydowanie za głośno krzyczeli.
— Panowie — Hotaru przemówiła znowu, nie podnosząc samemu głosu, popatrując raz jeszcze na historyczkę, ścisnęła trzymane wodze — rozumiem, że Krystkowi i Radko pewna krzywda się stała, jednak bijatyka tego nie rozwiąże.
— Jakoś ten pajac musi zapłacić! — fuknął Radko, kopnął w sobowtóra — Przyznał się do tej przeklętej stodoły, tydzień temu to też on Celi marchewki prosto z grządki wyjadł.
— Mógłby odpracować — przedstawiła pomysł ściszonym głosem Vilre, do wszystkich mężczyzn jednak dotarło, bo łypnęli na nią zdziwieni, czy to jej propozycją, czy jej zdolnością mówienia. Tancerka uśmiechnęła się ciepło, z wdzięcznością. Ciemka źle się poczuła z tym, że chciała zostawić Hotaru samą w tej dyskusji, finalnie przystała przecież na rozmowę z chłopami. Przygarbiła się nieco.
— Słucham? — odkaszlnął doppelgänger.
— Odpracować — podchwyciła towarzyszka, kurka zagdakała w międzyczasie — wszelkie szkody zostaną odpracowane w waszych gospodarstwach i u innych ludzi, którzy ucierpieli.
Wymieniał spojrzenia z Vilre, trochę chcąc się upewnić, że dobrze zrozumiała jej intencję. Wróżka posłała jej nieznaczny uśmiech, ciesząc się w duchu, że została wyręczona w uzupełnianiu swojej wypowiedzi. Hotaru zrobiła to i tak lepiej, subtelniej.

piątek, 18 listopada 2022

Od Williama cd. Kaneshyi

     Biblioteka. Dotychczas było to takie swego rodzaju bezpieczne miejsce dla niego. Zawsze mógł zaznać tam trochę ciszy i spokoju. Zazwyczaj nikt nie przeszkadzał mu, jak czytał czy pisał. Oczywiście pracując jako bibliotekarz, musiał czasem pomóc komuś, ale nie przeszkadzało mu to. Lubił to robić. Do tego dzięki tej pracy miał prawo przebywać w bibliotece, kiedy tylko miał na to ochotę. Dlatego też spotkanie tam huraganu energii w postaci rudowłosej dziewczyny, nie było czymś, czego się spodziewał.
— A ty znowu się tu kisisz? — głos Alyii doszedł do jego uszu.
— Jakby na to nie patrzeć jestem bibliotekarzem. To moje miejsce pracy. Do tego całkiem lubię tu przebywać — uśmiechnął się życzliwie.
— Jest taki piękny dzień! Słońce świeci, nie pada, ptaki śpiewają. Powinieneś wyjść na spacer czy coś! A nie tylko ciągle tu siedzieć — drążyła dalej.
— Naprawdę nie masz się czym martwić. Dobrze mi tak jak jest. Siedzenie w bibliotece jest naprawdę przyjemne — zamknął książkę, którą wcześniej czytał, widząc, że ta rozmowa tak szybko się nie skończy i nie powróci do lektury.
— A pomógłbyś mi znaleźć książkę? Mam na kartce zapisaną nazwę — nagła zmiana tematu była dość niespodziewana i podejrzewał, że mogło być w tym coś więcej, ale na razie postanowił nic nie mówić o tym.
— Nie ma problemu. Tylko prosiłbym o tę nazwę — od razu w jego rękach znalazła się zmięta karteczka.
Wstał i ruszył na poszukiwania. I to był błąd. Zaraz poczuł, jak zostaje wypchnięty za drzwi biblioteki, a następnie za pomocą mocnego uścisku na nadgarstku, zaciągnięty do drzwi wyjściowych. Kiedy znalazł się za ich progiem, w jego ręce została wepchnięta książka, którą wcześniej czytał. Nawet nie zauważył, kiedy dziewczyna ją zgarnęła.
— Masz tu swoją książkę i papa. Masz iść na spacer. Nacieszyć się pogodą, pooddychać świeżym powietrzem. Nie ma kiszenia się wiecznie w zamkniętych pomieszczeniach. Nie na mojej warcie. Miłego spaceru, do później! — dziewczyna trzasnęła drzwiami z uśmiechem.
Przez chwilę stał tak, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nadal był w szoku przez to, co przed chwilą się wydarzyło. W życiu nie spodziewał się, że zostanie dzisiaj wyrzucony za drzwi. Ale chyba wolał nie ryzykować prób powrotu do środka. Coś miał przeczucie, że Alyia szybko by to odkryła i uzyskałby tylko powtórkę z rozrywki.
— A tu masz coś, abyś nie przeziębił się — nawet nie zdążył zobaczyć rudowłosej, ponieważ w tym samym momencie dostał w twarz płaszczem… jego płaszczem. Nawet nie pytał jakim cudem znalazł się on w rękach dziewczyny. Zresztą i tak, by nie zdążył, bo zaraz znowu usłyszał trzask drzwi.
Westchnął i po prostu włożył na siebie płaszcz. W sumie po początkowym szoku musiał przyznać, że zaczął odczuwać lekkie zimno. Był wdzięczny, że mimo wyrzucenia go na dwór, Alyia, chociaż pomyślała o tym, że mimo słońca nie było aż tak ciepło.
— Czyli dzisiaj czas na spacer. Niech będzie. Chociaż książkę mam — wymamrotał do siebie.
Powolnym krokiem ruszył przed siebie. Sam nawet nie wiedział, gdzie dokładnie szedł. Postanowił po prostu zdać się na los. Otworzył książkę na stronie, na której skończył i zagłębił się w lekturze. Jedynie co jakiś czas zerkał przed siebie, aby przypadkiem nie wpaść na coś albo – co gorsza – na kogoś. Z czasem coraz bardziej pogrążał się w historii, zapominając o wszystkim wokół. Nawet nie wiedział, kiedy znalazł się w lesie na polanie, dopóki do jego uszu nie doszedł czyiś głos:
— Jeśli książka, którą czytasz, jest dobra, daruję ci tę łanię — za nic w świecie nie spodziewałby się mężczyzny wychodzącego z krzewów. — Jeżeli nie... będziesz musiał za nią pobiec.
— Ja… Przepraszam — momentalnie zrobiło mu się głupio. Nie chciał nikomu przeszkadzać, a przez to, że nie zwracał uwagi na otoczenie, właśnie udaremnił polowanie. Zamknął książkę i przycisnął ją do piersi. — A co do książki… to kwestia sporna. Nie powinienem wypowiadać się na temat tego, czy jest dobra, czy nie. Została ona napisana przez mojego tatę — speszył się lekko i krzywo uśmiechnął. — Chwila… Kojarzę cię… — próbował przypomnieć sobie, skąd znał twarz mężczyzny. — Kaneshya. Też jesteś z gildii. Erishio, tym bardziej bardzo przepraszam — spuścił głowę. — Jeżeli trzeba, to mogę pomóc! Co nieco umiem w kwestii strzelania z łuku, co prawda nie jest to nic specjalnego i dawno nie trenowałem, ale i tak chciałbym ci to jakoś wynagrodzić.

Kaneshya?

czwartek, 17 listopada 2022

Od Reginalda, cd. Nalanisa

    Wyglądało to w mniej więcej tak: Reginald siedział na brzegu jakiegoś jeziora po środku niczego, chłonąc świeże powietrze i odrobinę spokoju, lekko zgarbiony, jak zwykle duchowo nieobecny. Jego spojrzenie błądziło gdzieś między taflą jeziora a delikatnie bujającymi się trawami, w palcach obracał papierosa, którego usilnie starał się nie zapalić, choć korciło go okrutnie. Nie robił tego tylko ze względu na wspomnienie o mamie, o której w tamtym momencie bardzo intensywnie myślał. Pamiętał jej niezadowolenie – te zmarszczone brwi, skrzyżowane ramiona, ostre jak brzytwa spojrzenie – kiedy wydało się, że zaczął popalać.
    A zaczął o niej myśleć tylko dlatego, bo bardzo lubiła spacerować i "chłonąć przyrodę", jak to mówiła nieco poetycko. Podobno było to jakieś zagraniczne powiedzonko, które sobie przyjęła na własny użytek. Nikt inny tak nie mówił, a w jego odczuciu brzmiało dość niezręcznie, choć matka uparcie twierdziła, że to taki zamysł.
    Niedaleko Ghatan było miejsce podobne do tego, w którym aktualnie przebywał Reginald. Woda, trawy, zapachy otaczającej natury. Często chodzili tam na spacery, jego mama szczególnie ukochała sobie to miejsce. Odwiedzała je o każdej porze – rano, wieczorem, o północy, w południe, w środku dnia czy nocy, to nie miało żadnego znaczenia, bo w tym wszystkim chodziło o pewne “doświadczenie”.
    W tamtym momencie, już samotnie, mężczyzna też czegoś doświadczał. Nie potrafił jednak ów doświadczenia sprecyzować i nazwać, ale nie mógł oprzeć się silnemu przeświadczeniu, że to, gdzie aktualnie przebywał, również by się matce spodobało. Nie potrafił odsunąć od siebie wspomnienia jej głosu, uśmiechu, spojrzenia, gestów, tej wstążki zawiązanej przy kołnierzyku koszuli.
    Z zamyślenia wyrwał go dopiero męski głos.
    Reginald odwrócił głowę i zaczął wpatrywać się w swojego nowego towarzysza niedoli, próbując rozszyfrować, co takiego do niego powiedział. Trochę nie rozumiał – zbyt nagle musiał wrócić do rzeczywistości, by w lot wszystko pojąć – więc po prostu milczał.
    Kiedy oczekiwanie na odpowiedź zaczęło się zdecydowanie przeciągać, co sprawiło, że cisza między nimi stawała się coraz bardziej niezręczna, młody Amis wyjął z kieszeni spodni papierosy, po czym wysunął dłoń w stronę blondyna.
    — Proszę — mruknął, a jego lekko zachrypnięty głos ginął gdzieś między otaczającą ich roślinnością. — Kwiatów nie trzeba.
    Reginald nie do końca wiedział, jak powinien się zachować. Tym bardziej, że nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie już widział tę szlachetną twarz i jasne włosy ozdobione wiankiem.