poniedziałek, 31 stycznia 2022

Od Echa – Kshan

Szkło stuknęło o szkło, pozostawiając po sobie wspomnienie o pustym dźwięku, wrażenie, że o czymś zapomnieli i myśl o tych niewartych jakiegokolwiek namysłu smutkach, co na zawsze za pomocą tego prostego stuknięcia pogrzebali w zakamarkach umysłu. W rozpalonym przez nich kominku, z którym użerali się przez dobre piętnaście minut, ale przecież nigdy by się do tego nie przyznali, trzasnęło polano, zaskwierczało drewno. Iskra wyskoczyła zza wyznaczonej jej przestrzeni, Aaron stojący tuż obok przydeptał ją prędko butem. W jednej dłoni ściskał raczej nieśmiało i nieporadnie kieliszek, w drugiej metalowy pręt do przewracania polan, czego nie musiał już robić, bo rozpaliło się porządnie i wcale nie dogasało – dźganie drewna sprawiało mu najwidoczniej jednak wyjątkową przyjemność, a towarzysząca mu w urodzinowej niedoli dwójka nie miała serca, by odciągać jubilata od czynności, która aktualnie tak bardzo go bawiła.
— Ale żebyśmy tak w szkle? My? — zapytał w końcu, zaprzestawszy nękania polan. 
Zerknął przez ramię na siedzących towarzyszy przy szynkwasie. Xavier zakołysał się nonszalancko na swym stołku, machnął dłonią, palcem, wcale nie przypadkiem, wprawił złoty kolczyk w ruch. Wygiął się odrobinę, uniósł jedno ramię, opuścił więc drugie. Postukał palcami o kolano nogi przewieszonej przez tę drugą. Mruknął, zastanawiając się nad odpowiednią odpowiedzią. Echo uciekł swym spojrzeniem we wcale nie tak widowiskowe, trochę powycierane drewno jednej z naściennych szafek. W zadumie, a może próbie ukrycia jakiejkolwiek emocji, zakrył kieliszkiem wargi.
— Gdy specjalna okazja — podjął w końcu bard — pierwszy trunek warto wypić w szkle, tak dla zachowania chwili. Później…
— Później któryś z nas wyląduje pod stołem, na parapecie lub w wychodku, a wtedy szkło by tylko nam spożycie utrudniało. — Łucznik uśmiechnął się lekko zza łuku kieliszka, zakołysał nim lekko pomiędzy palcami, by chwilę później odstawić ów na szynkwas. Nóżka oparła się o drewno, całkiem smaczna ciecz poruszyła się niespokojnie, będąc przerażoną tą nagłą samotnością. Brakiem ciepłej dłoni, brakiem przybrudzonych już czerwienią warg.
— Czy mógłbyś mi łaskawie nie przerywać? — syknął bard, jak zwykle strosząc się niezwykle. Szkoda, że smukłe barki nie nadawały się do ewentualnego zaszczucia swojego, obiektywnie rzecz ujmując, lepiej zbudowanego oponenta.
Echo nie podjął jednak rękawicy, nie warknął i nie szczeknął. Zamiast tego ponownie gładko chwycił za nóżkę kieliszka, ciesz zafalowała jeszcze gwałtowniej niż przed chwilą. Szkło stuknęło o szkło trzymane pomiędzy smuklejszymi, nieprzyzwyczajonymi do bitew czy potyczek palcami. Łucznik uśmiechnął się.
— Dzyń. Rozejm.
Xavier pokręcił głową i choć na twarzy zatańczył cień uśmiechu, prędko schował się za kieliszkiem. Ten impulsem przyłożono do ust, odwrócono do góry nogami, po czym wino całkiem zgrabnie wychłeptano. Na raz, bo w końcu miało się w tym doświadczenie.
— To co, panowie — Aaron przerwał niezręczną ciszę, uśmiechnął się ciepło i klepnął potężną dłonią w wątły Xavierowy bark. Echo miał wrażenie, że biedny bard się zaraz złamie, spadnie ze swojego stołka lub, co gorsza, wyzionie ducha. — karty?

Karty pozbawiły łucznika godności. Pozbawiły go także prawie wszystkich ubrań – nie rozstał się tylko z jedną skarpetką oraz bielizną. Od Xaviera udało mu się wyciągnąć jedynie pierścionek mniejszej wagi, od niezwyciężonego, niedającego się nawet machlojkom iluzjonisty, Aarona sznurówkę od buta, którą zgrabnie przewiązał sobie wokół nadgarstka.
Nigdy nie uważał siebie za dobrego karciarza. Nie przypuszczał jednak, że był po prostu tak bardzo chujowy.
Jęknął głośno, chowając twarz w jednej z dłoni. Drugą rzucił karty na stół, a gdy te trzasnęły o drewno, czym prędzej sięgnął po butelkę czule ściskaną przez Delaneya, wyrywając ją z jego objęć. Pili już z gwinta, szkło zostawili kilka kolejek wcześniej na szynkwasie.
— To co, Echo? — Aaron pochylił się nad stołem, już i tak wcześniej górując nad całym towarzystwem.
Stuknął palcami w drewno. Przyjrzał się kartom łucznika, parsknął, nie wiadomo czy z resztkami współczucia, czy może jednak w kompletnym rozbawieniu tym niezwykle pechowym dla strzelca rozdaniem.
— Skarpetka czy bokserki?
— Ja proponowałbym skarpetkę. Wybacz, Echo, ale… — Xavier zlustrował łucznika oceniającym spojrzeniem, podniósł brew kpiąco. Rękaw koszuli Echa, którą obwiązał wokół swej głowy na wzór egzotycznego turbanu, opadł wzdłuż polika barda, wymykając się ze skrzętnego supełka.
— A może chcesz odzyskać sznurówkę? — Echo zerknął na mężczyzn przez palce błagalnie, uniósł dłoń z butelką nad stołem. Sznurki zafalowały.
I nagle to cały chłopak zakołysał się niebezpiecznie, tracąc równowagę.
Xavier parsknął za głośnym jak na siebie śmiechem. Odchylając się na krześle w spotęgowanym wypitym alkoholem rozbawieniu, wyciągnął szyję i głowę. Koszula łucznika rozwiązała się na dobre, rękaw opadł na odsłonięty obojczyk, reszta materiału z powodzeniem zakryła twarz. Bard, spłoszony utratą wzroku, fiknął niby ryba wyciągnięta z wody w rybackiej sieci.
Krzesło trzasnęło o podłogę, Xavier trzasnął chwilę później. Zajęczał głośno, w odpowiedzi jednak nie uzyskał jakiegokolwiek miłosierdzia – panowie wydarli się donośnym śmiechem. Aaron zgiął się w pół. Echo nie zauważył nawet, zajętym będąc łapaniem oddechu w swe płuca, gdy chytra dłoń wylegującego się na podłodze chyłkiem pochwyciła za nogę krzesła. I pociągnęła.
— Ty chuj…
I Echo również trzasnął o podłogę.
— Panowie! — kobiecy ryk przerwał hulankę i swawolę, zatrzymał również już w połowie ruchu rzucających się do swych gardeł panów na podłodze. Nadal siedzący przy stole Aaron zmrużył oczy, w ciemnościach starając się dostrzec stojącego w progu intruza. — No za przeproszeniem, ale chyba was pogrzało. Żeby tak się w środku nowy wydzierać, to wy się chyba nigdy nie wydzieraliście. Ja rozumiem, święto, impreza, urodziny, pijaństwo, ale w budynku tym mieszkają również ludzie pracy. I ludzie pracy chcieliby się wyspać, ale ludziom pracy nie dają się wyspać, bo trójka bałamutów zebrała się na wspólne picie i zdecydowała, że tej nocy będzie wydzierać się wniebogłosy. Echo, na miłość boską, ubieraj się! — Kochana Irinka ściągała kapcia ze swojej stopy.
Koszula tym razem zasłoniła już twarz swojego właściciela, w ratunku rzuconą mu będąc przez Xaviera hamującego w trzewiach swój śmiech.

— Ale Irina w piżamie to będzie mi się śnić jeszcze w grobie — ktoś mruknął w przestrzeni, ktoś odpowiedział mu równym mruknięciu mruknięciem. — Dawno tak szybko nie wytrzeźwiałem.
Ogień w kominku zaczął dogasać. Kanapa skrzypnęła w akompaniamencie nagle obciążonych desek, Aaron westchnął ciężko i podszedł do paleniska, sięgając po metalowy pręt oparty o ścianę. Zaskwierczało, trzasnęło, zapiszczało.
— Kurwa, więcej koców zabrać dla siebie nie mogłeś?
— Nie — kolejne mruknięcie, kolejne skrzypnięcie kanapy i jęknięcie obciążonych desek. — Ej! Oddawaj!
Aaron parsknął pod nosem śmiechem, oglądając się przez ramię.
Gdzieś uciekła kolejna sekunda. Gdzieś minęła kolejna minuta.
 
[ bo npc też zasługują na opka urodzinowe ]

Od Hotaru - Event

Wieczór po kolacji był dobrą porą na drobne wypieki. Nikt już nie kręcił się po kuchni, pani Irina ścierała właśnie ostatnie stoły, zaś Hotaru myszkowała wśród zapasów, szukając odpowiedniej ilości mąki. Na kuchennym stole pojawiła się duża misa, pojawiła się też stolnica i wałek, tancerka sprawnie szykowała wszystkie potrzebne rzeczy.
— Nie siedź długo, dziecko, bo ty to zawsze wcześnie wstajesz i się nie wyśpisz — przykazała jej pani Irina na odchodnym, zaś Hotaru obiecała nie siedzieć długo.
Kucharka zniknęła w trzewiach fortu i w kuchni zapadła cisza. Hotaru zakasała rękawy, w misce wylądowało masło, mąka, jajko…
— Pieczesz ciasto?
Hotaru podniosła wzrok, spojrzała na stojącą w progu Leę. Jej rude włosy ładnie komponowały się z tą charakterystyczną, żółtą kulką, która tak często ostatnio siedziała na jej ramieniu. Dziewczyna weszła, zamknęła za sobą drzwi i popatrzyła na rozłożone na stole rzeczy.

niedziela, 30 stycznia 2022

Od Michelle cd. Mattii

Świetlisty dysk nie wyglądał groźnie; ot, błyszczący się, może nieco za duży spodek talerza, który lewitował kilkanaście centymetrów nad ziemią. Nieco bardziej ekstrawaganckie i efektowne drzwi. Z takimi przemyśleniami i z solidnym postanowieniem natarcia nieodpowiedzialnej, zapewne już przemarzniętej głowy, Michelle wkroczyła razem z Mattią w portal.
Atria wyciągnęła tylko szyję, pozostała na swoim miejscu, a weterynarz zdało się, że słyszy zdziwiony skrzek, który wydobył się z gryfiego gardła. Nawet jeśli w dźwięku zawierał się jakiś komunikat, gildyjczycy nie byli w stanie go przełożyć na język ludzki. Kobieta jednak swoim zwyczajem uznała, że Atria nakazała im prędko wrócić z nowymi przysmakami, może dokładała kolejną cegiełkę do (w pełni zasłużonego) obsztorcowania Lukáša.
Starała się mieć cały czas szeroko otarte oczy, by nie uronić ani sekundy fenomenu — ale chyba musiała w którymś momencie mrugnąć, bo nagle krajobraz gwałtownie się zmienił. Dysk nie był już przed nimi, bardziej czuła niż wiedziała, że mają go właśnie za plecami. I całkiem możliwe, że zawsze chętne do ruchu wargi podążyłyby za umysłem równie skorym do dzielenia się opinią, że Mattia dowiedziałby się, jak bardzo kobietę zadziwił prędki czas podróży, brak magicznej liny, która uczepiłaby się takiego, powiedzmy, pępka i poniosła ją hen, przez kolejne wymiary. A może za bramą czekałby jakiś kolega Atrii, rączy i prędki strażnik światów, który przewiózłby ich na grzbiecie przez niezbadane dotąd tunele czasoprzestrzenne?
Te właśnie pytania nigdy nie zostały wyartykułowane; zamiast tego spomiędzy ust wydobył się obłok pary. Ba, Michelle na chwilę zapomniała nawet o bojowym nastroju, o tym stosie skarg, którymi miała dokładnie pokryć całe uszy maga. Zamiast tego patrzyła. Zmrużyła oczy, nieprzywykłe do wszechobecnej, oślepiającej bieli, ku ciągnącym się po horyzont śnieżnym wydmom, a zwłaszcza ku maleńkim ledwo widocznym punktom w oddali, które się poń przemieszczały. Nieznane widoki, które dotąd odmalować się mogły przed nią jedynie na kartach ksiąg, teraz otwierały się tuż przed nią i jej wszystkimi zmysłami. Huk wiatru wdzierał się w uszy, ostry zapach śniegu drażnił nozdrza, zimno kąsało skórę. Lodowa kraina witała ich z pełnym rozmachem.
Problem w tym, że Lukáša nigdzie nie było.
— G-gdzie on polazł? — jęknęła, szczęknęła zębami. Biorąc pod uwagę zdolności mężczyzny, które nie przestawały zaskakiwać wcale nie tak skorej do zaskoczeń Michelle, nie zdziwiłaby się, gdyby nie trafił do wyjścia w portalu. Właściwie uznała to za całkiem prawdopodobną, choć wyjątkowo niefortunną opcję.
— Nie mógł pójść daleko — Mattia, dużo bardziej odporny na mróz niż weterynarz, co prawda splótł ramiona ciasno na piersi, kobiecie naraz zdało się, że jego sylwetka zaskakująco pasuje do śnieżnego krajobrazu. Może to była kwestia tych jasnych włosów?
— W twoich stronach też tak zawiewa? — słowa połykał wiatr, musiała unosić głos, by cokolwiek miało szansę dotrzeć do astrologa.
— Podobnie. Tylko my mieszkaliśmy na większej wysokości.
Zielone tęczówki w końcu zogniskowały się na sylwetce nieszczęsnego maga, który przykucnął przy portalu. Śniade ręce zarzuciły płaszcz na trzęsące się ramiona, i przez moment się zdawało, że to tyle ze strony Michelle. A przynajmniej tak sądził Lukáš, który jednak miał rację dużo rzadziej, niż można by sobie tego życzyć:
— Znalazłem... — zaczął.
— Czyś ty oszalał? — przerwała mu. — Przełazić przez portal i słówkiem nie pisnąć?
— To był moment...
— O, tylko z tego wszystkiego już nam się taki moment nie zrobił — parsknęła weterynarz. — Będzie święto, jak cię żadne zapalenie płuc nie weźmie.
— Sami wcześniej stwierdziliście, że ten... no, coś, może być po drugiej stronie portalu — mag ostatnie słowa niemal wykrzyczał, jakby stanowiły koronny argument w sprawie. — Uznałem, że sprawdzę, chciałem tylko pomóc.
— Byłoby miło, gdybyś następnym razem poinformował nas o takich planach — astrolog uśmiechnął się. — Z pewnością oszczędziłoby nam to wielu zmartwień.
— O ile będzie kolejny raz. Więc właź już z powrotem, bo... — weterynarz urwała, spojrzała na Mattię, który nagle zmarszczył brwi, zapatrzył się wzrokiem gdzieś na ścianę śniegu. — Co jest?
— Coś nas obserwuje — odparł.
— Niedźwiedź?
— Ludzie.
Faktycznie — mieli towarzystwo. Michelle dotąd ich nie zauważyła, jedni skryli się bowiem za licznymi wydmami, drudzy wychynęli się zza jam, w których dotąd byli zagrzebani.
— Strażnicy portalu? — domyślił się Mattia.
— Tutejsi? — szczęknęła znów zębami, ledwo wytrzymywała tu bowiem drugą minutę. Jakaś część naukowczyni w niej zaczęła się zastanawiać nad fenomenem dostosowywania się do wszelakich warunków, nad niezwykłością organizmu i niemal biegła im na spotkania. Druga chciała, na litość boską, zgarnąć maga pod pachę oraz przeleźć wreszcie z powrotem przez portal.

sobota, 29 stycznia 2022

Od Sophie - Event

Antares wprawnie skręcił, zawrócił przy stajni, przejechał przez te niewielkie wertepy bliżej środka placu i gładko wyhamował przed Sophie i braćmi Benes.
— Da się — powiedział z mocą Gunbert.
— Da się — zawtórował mu Walter.
— Jak Antares jedzie, to się da — uściśliła Sophie.
Rycerz zsiadł z bicykla. W końcu wynalazek został pozbawiony trzeciego koła - składał się jedynie z dwóch ustawionych jedno za drugim, połączonych twardą, drewnianą ramą, wyposażonych w kierownicę, pedały i przerzutki według projektu Isidoro. Sophie sceptycznie podchodziła do tego, jak zachować równowagę na chwiejącym się pojeździe, jednak Antares, jak już pozbierał się po pierwszym upadku, stwierdził, że całość niewiele różni się od galopu na grzbiecie rumaka, i że trzeba balansować podobnie, jak wtedy, gdy stoi się w strzemionach.

piątek, 28 stycznia 2022

Od Asy cd. Marty

Rządza mordu wzrastała w Asie coraz bardziej z każdym kolejnym słowem Marty, które słyszał przez wyjątkowo nieszczelne drzwi. A może to jej głos był tak donośny? Chłopak zerwał się na nogi i owinąwszy się szczelnie kołdrą, wychylił się z pokoju. Zauważyła go. Nie było już odwrotu. Wpierw dostał nakaz wyprawy po kartofle, później ruda zmora ochrzaniła go za spanie do dziesiątej. Czarnowłosy przewrócił oczami i wydukał jedynie:
- Uważaj... Gdzieś tu się kręci jakaś głośna wiedźma... - niestety zrozumiał, że popełnił błąd dopiero po wypowiedzeniu tych słów.
Szybki strzał w łepetynę popędził go do działania, a on wystrzelił jak z procy, by się jakkolwiek ubrać. Chwilę później byli już w drodze. Pogoda była wietrzna i szara, zupełnie jak humor Asy, który nie był zbyt rozmowny tego dnia. Na każde pytanie Rudowłosej odpowiadał jedynie zbywającymi, jak najkrótszymi zdaniami, albo odmrukiwał w taki sposób, żeby kobieta nie mogła go zrozumieć. Przez większą część podróży zastanawiał się, dlaczego w ogóle wychylił nos zza swojej sypialnianej futryny. Może wtedy, dalej mógłby gnić pod pościelą i w ogóle nie myśleć na temat tej całej "afery" z kartoflami, bo o to się w tym wszystkim rozchodziło. Czy Gildia nie mogłaby zasadzić ziemniaków w ogródku? Wtedy Asa nie musiałby iść taki kawał, by później nabawić się bólu pleców, niosąc wór. Doszli do Tirie bez większych problemów, oprócz tego, że do kozaków chłopaka parę razy nasypał się śnieg, a ten wówczas syczał, jak żmija lub zaskroniec. Można by powiedzieć, że nic już nie zmieni jego dnia na lepsze, prawda? Otóż nie. Przechadzając się wśród różnych stoisk z najróżniejszymi produktami, szukając tego, na którym ziemniaki będą największe i najpiękniej się prezentujące, bystry wzrok ciemnowłosego Asy wyłapał coś, co jego wewnętrzne dziecko uznało za majstersztyk wszechobecnego piekarnictwa. Potężny, błyszczący pod miodową glazurą precel, obsypany sezamem precel, aż błagał o zakup, a później skonsumowanie go. Musiał go mieć.
- Kupisz mi to? - zagaił do Marty, wskazując palcem na precla. - No wiesz... Nie dałaś mi nawet zjeść rano śniadania.
- Hmmm... Myślę, że nie starczy nam pieniędzy, jak wrócimy zjesz coś w stołówce - odparła, zaskoczona nagłą chęcią do rozmowy.
- Ale jak wrócimy to już chyba umrę z głodu! Pamiętam, jak ostatnio mówiłaś, że za mało jem! - chłopak nie dawał za wygraną.
Przekomarzali się krótką chwilę, gdy Asa wpadł na pewien pomysł. Jeszcze, gdy młodzieniec zamieszkiwał skomplikowane uliczki Overnore, stosował pewną skuteczną metodę jeśli ktokolwiek mu odmówił - kradzież. Był mały, zwinny, a jego szybkie palce skutecznie zdobywały to co chciał. Podjął decyzję - sam wykombinuje sobie precla. Niezauważalnie i cicho oddalił się od Marty, która i tak zajęta była doglądaniem ziemniaków od różnych sprzedawców. Przybliżył się do tragarza sprzedającego wytwory piekarnictwa i cukiernictwa, a następnie wyciągnął rękę po swój cel.

Od Lei cd. Antaresa

Wszystko potoczyło się zbyt szybko.
W jednym momencie grupa, z profesorem na czele, zachwycała się stanem zachowania całej budowli. W drugiej Marco wszedł na niby-mostek, ale nawet jeśli nie spadł z na tyle dużej wysokości, by coś sobie uszkodzić (choć dziadek zwykł powtarzać, że choćby i najmniejsze potknięcie może się skończyć tragicznie), nawet jeśli zdawało się, że jedyną konsekwencją zbyt brawurowego marszu będzie wytaplanie się w cuchnącej brei, finał okazał się być dużo poważniejszy. I to właśnie zadziało się w trzeciej chwili, w której to zbyt wiele wydarzyło się naraz: odpadł kawałek dachu, Antares doskoczył do Marco, przechwytując kamienny fragment. Przechwytując na swoje plecy, ściślej rzecz ujmując.
— Uciekaj — doktorant, dalej w szoku, wciąż leżał w kałuży, okrągłymi ze strachu oczami wpatrywał się w górującą nad nim sylwetkę, niezdolny, by wypełnić polecenie. 
Doskoczyłam do niego, podchwyciłam za łokieć i zmusiłam do wstania; nie był dużo wyższy ani cięższy ode mnie, pchane adrenaliną mięśnie zrobiły swoje, pomagając dźwignąć się z powrotem na nogi mężczyźnie. Nieprzyjemny chlupot towarzyszył przy wyjściu z powrotem na (póki co) stabilną posadzkę, zupełnie inaczej sprawa miała się jednak z Antaresem. Bezlitosna siła grawitacji, najwyraźniej wygrywająca tu z boginią Kunwaktoką, zdążyła już po kolana zepchnąć rycerza w czeluści bagien, i najwyraźniej nie zamierzała na tym poprzestać.
Pascal doskoczył do Antaresa, spróbował pochwycić potężny kawałek skały w ramiona, ale aż jęknął, gdy odczuł ułamek tego ciężaru. Dołączył również profesor, wymienił porozumiewawcze spojrzenia z mężczyzną:
— Na trzy — zakomenderował. — Raz, dwa...
— Trzy — geolog spiął wszystkie mięśnie, niemniej ciężki kawałek wreszcie spadł, uderzył głucho w breję, wzbijając przy tym cuchnącą fontannę.
— Nie ruszaj się — biolożka szybko podeszła do Antaresa, zupełnie nie przejęła się bagienną kałużą. — Jeśli uszkodziłeś sobie kręgosłup, nie powinieneś zmieniać pozycji.
— Wszystko w porządku — rycerz wyprostował się. Powoli, wciąż tkwił w bagnie do połowy ud, teraz jednak nie zapadał się już tak szybko, gdy został oddzielony od ciężkiego bloku.
Verena wciągnęła tylko ze świstem powietrze.
— Zaraz cię wyciągniemy — profesor z pewnym wysiłkiem wyjął stopę z gęstej brei, niemniej ujęli z geologiem rycerza pod pachy i zgodnie wyciągnęli go na posadzkę. — Możesz chodzić?
— Bez problemu.
 Marco, odzyskawszy wreszcie władze w kończynach, spojrzał na Antaresa. Wciąż trzymał nisko pochyloną głowę, targany najwyraźniej wyrzutami sumienia. Splatał i wykręcał palce, odchrząkiwał nerwowo:
— Dziękuję — nie zogniskował wzroku bezpośrednio na Antaresie, błądził gdzieś po niedookreślonych punktach.
— Cieszę się, że nic ci nie jest.

Udało nam się wyjść na zewnątrz - ostrożnie stąpaliśmy po posadzce, omijaliśmy wszelkie ślady wilgoci, w końcu jednak udało się wyjść na światło dzienne.
— Pokaż — podeszłam do niego.
— Nie trzeba, naprawdę, niedługo się zagoi.
— Proszę.
Uważnym wzrokiem powiodłam po odsłoniętych plecach rycerza, opuszki palców zatrzymały się o kilka centymetrów nad skaleczeniami. Wodziłam wzrokiem po kolejnych ranach, i bardzo mocno usiłowałam wpoić sobie, że to bezosobowe plecy, którymi po prostu trzeba się zająć. To nie był czas ani miejsce na drżące dłonie, irytujące szczypanie pod powiekami. Bezosobowe plecy, a nie Antares.
— Żadnych złamań — westchnęłam z ulgą.
Nawet jeśli zdołał uniknąć pogruchotania kości, pozostały otarcia - nieregularne, ostre krawędzie skały odcisnęły się w bladej skórze, pozostawiły liczne zadrapania, niektóre powierzchowne, inne głębsze, krwawiące.
— Całe szczęście — historyczka pokręciła głową.
— W magazynie powinny być bandaże i zioła. Trzeba to koniecznie zdezynfekować, bo nawet nie będę wam wymieniać, co się może znajdować na takich skałach — Verena kucnęła obok, zmarszczyła brwi, gdy oglądała rany, zerknęła w moją stronę. — Pomóc ci?
— Dam radę — głęboki wdech. Potem kolejny. Bezosobowe plecy, nieruchome dłonie.
— Absolutnie nie można dopuścić do zakażenia — geolog ustawicznie odwracał wzrok od ran, wyraźnie przejęty całą sytuacją.
— Wrócimy do obozowiska. Opatrzysz Antaresa, a my zabierzemy sprzęt i zaraz pójdziemy znowu do lazaretu — zdecydował Fioravanti. — Trzeba tam wszystko jak najszybciej zabezpieczyć.
Uniosłam raptownie głowę, zaskoczona tą decyzją. Profesor najwyraźniej jednak troszczył się o dobro każdego członka, przy tym jednak pozostawał wciąż naukowcem, który kuł żelazo, póki gorące.
— Może lepiej zaczekać? — zmarszczyłam brwi. — Pójdę z wami, tylko opatrzę Antaresa. Ta konstrukcja jest dość... niepewna.
— To zbyt ryzykowne — poparł mnie rycerz.
— Akurat od ciebie nie chcę słuchać o ryzyku. Ani się obejrzycie, a oboje wrócicie, te ruiny nigdzie nie uciekną — roześmiał się profesor. — Mamy Pascala, tymczasowo sprawdzi się w roli osiłka. Znamy już ten budynek, wszystko powinno być w jak najlepszym porządku.
— Cholera jasna, z tymi bóstwami zawsze się tak kończy — parsknęła Verena. — Poświęcenie i pokuta, torf to chociaż możesz to zbadać i coś przewidzieć.
— Patronuje sprawom skazanym na porażkę — przypomniała historyczka. Wciąż spokojna, wciąż opanowana; ani kosmyk nie wydostał się z ciasno związanego koka, tylko po nieco zaciśniętych wargach, bardziej niż zwykle rozbieganych oczach, dało się zauważyć i nią targające wzburzenie. — Nie powoduje ich, ale towarzyszy tym, którzy przez nie przechodzą.
— Mam nadzieję, że jest wielozadaniowa, bo wychodzi na to, że będzie miała z nami roboty — przewróciła oczami, grupa w końcu jednak wyszła, by prowadzić dalszą część badań.

— Już prawie koniec, jeszcze lewa w górę.
Antares uniósł rękę, przełożyłam bandaż przez bark.
— Nie jest za ciasno? Jak się czujesz?
— Wszystko dobrze. Niedługo nie będzie po nich śladu — zapewnił.
— Ale teraz są — odparłam. Ostrzejszym tonem, niż zamierzałam, niemniej cieszyłam się chociaż, że głos mi się nie załamał.
— Trzeba było działać szybko.
— Wiem. Uratowałeś mu życie — spróbowałam się uśmiechnąć. — Ale mógłbyś być czasem milszy dla swoich ubrań.
Chciałam powiedzieć, by więcej tak nie robił. By obiecał, że więcej się nie narazi, zwłaszcza w tak brawurowy sposób, że będzie się trzymał możliwie z daleka od wszelkich spadających dachów, od choćby najmniejszej kałuży zdradzającej bycie bagnem. Od wszelkiego, co złe i niebezpieczne. Jakaś część mnie zastanawiała się nawet przez ułamek sekundy, ile czasu ciężki miecz tonąłby w tym bagnie.
Ale wiedziałam, że żadna z tych myśli nie zostanie wypowiedziana ani teraz, ani nigdy. Antares był rycerzem — narażał się. W imię słusznej sprawy, swoich przekonań, kodeksu, dobra każdego poza nim samym. W imię idei, które dla większości społeczeństwa były pojęciami zupełnie abstrakcyjnymi i oderwanymi od rzeczywistości — a jednak on w jakiś sobie tylko znany sposób nadawał im realności, wcielał je w życie, gdy tylko mógł, i jak tylko mógł. To była jedna z wielu rzeczy, które mnie w nim ujmowały, prosto i szczerze chwytała za serce. Gdyby w tym momencie oderwał się kolejny fragment dachu czy nawet nieba, nie wątpiłam nawet przez sekundę, że znów by doskoczył, przyjął ten ciężar na swoje barki.
— Do wesela się zagoi — zacytowałam babcię, z uwagą obejrzałam skórę. Obrażenia Antaresa zasklepiały się znacznie szybciej niż u przeciętnego człowieka, co jednak nie znaczy, że był ze stali. Nawet jeśli miały zaraz zniknąć, podejrzewałam, że muszą boleć. — Tylko teraz musisz odpocząć.
Gdy dookoła nie panował zgiełk ekipy, było trudniej. Plecy nagle nie były bezosobowe żadną miarą, i nawet jeśli nie widziałam twarzy Antaresa, zbyt dobrze znałam ten głos. Zbyt dobrze wiedziałam, jaką aurę wokół siebie roztacza, by cokolwiek w nim było bezosobowe.
Łzy popłynęły zupełnie nieproszone.

Od Serafiny CD. Serafina

— Kojarzysz go?
Serafina podeszła bliżej ciała niegroźnego już rabusia, przykucnęła i przyjrzała się mu spod ukosa, za podpórkę obierając sobie patyk, który jeszcze przed momentem w jej rękach pełnił funkcję zabójczego narzędzia.
Nieprzytomne ciało bezwładnie ułożyło się w narzuconej mu przez szturchnięcie Serafina pozycji, ramiona i nogi nienaturalnie powyginały się to na lewo, to na prawo. Od łuku brwiowego, przez skroń w dół ciągnęła się strużka krwi powstała w wyniku bolesnego spotkania z ostrzejszym końcem patyka.
Nie darowała sobie kątem oka zerknąć na klatkę piersiową. Miarowo, w swoim własnym tempie unosiła się i opadała.
Nic mu nie będzie, pomyślała. To dobrze. Trupów na ścieżce prowadzącej do gildii nie potrzebujemy, Cervan nie byłby zadowolony.
— Mieliśmy okazję się spotkać. — odparła rzeczowo, bez wahania. Twarz, wykrzywiona w otępiałym grymasie, choć jak na iferyjskie standardy dosyć pospolita, mało przekonująca, słowem mówiąc – brzydka, wciąż była wystarczająco charakterystyczna, żeby nie sprawić księżniczce większych problemów z rozpoznaniem, czy miała już wcześniej do czynienia z jej właścicielem. Sina pamiątka po okiem na kształt niepozornie drobnej pięści księżniczki w ramach pamiątki po ostatnim pojedynku nie wymagała dodatkowych wyjaśnień. — Z wszystkimi czworo, w zasadzie. Wtedy zaatakowali liczniejszą grupą. — podniosła się z klęczek, przelotnym spojrzeniem potraktowała trójkę pozostałych, równie nieprzytomnych. — Powinniśmy się stąd zbierać, zanim się obudzą.
Nie obawiała się niebezpieczeństwa ze strony zbirów. Naprawdę bardzo zależało jej, żeby uniknąć trupów na ścieżce prowadzącej tuż do gildii.
Serafin prychnął pod nosem, oszczędnie i mało wylewnie, bez słowa ruszył przed siebie. Falafel, prychnąwszy również, podążył w ślad za swoim panem.
— Kręcą się w okolicy już drugi raz. — podjęła, energicznym krokiem dorównując bratu kroku, nie pozwalając zostawić się w tyle tak łatwo. — Uważasz, że powinniśmy powiedzieć Cervanowi?
— Komu?
— Cervanowi. Mistrzowi gildii. Nie wspominałam? Wydawało mi się, że wspo- — przerwała w połowie słowa, zmarszczyła brwi. — A może to ty nie słuchałeś, co?
— Nie słuchałem. — przyznał bezpardonowo.
Prychnęła i Serafina, z lekkim opóźnieniem niż swoi poprzednicy, z większym zaangażowaniem, w rozbawieniu. Przynajmniej przyznał szczerze. Albo w ogóle przyznał. Trzeba było to docenić.
— Jesteś niereformowalny. — podsumowała, wyszczerzyła białe ząbki w szerokim uśmiechu. — To jak? Zostajesz ze mną na straży?
***
Charakterystyczna, uderzająca w nozdrza woń przypraw korzennych zmieszała się z zapachem cynamonu i kawy, którymi przesiąknięte było wnętrze pomieszczenia. Księżniczka lubiła spędzać czas w pokoju Serafina. Tutaj czuła się bliżej domu, tego prawdziwego, oddalonego od Iferii o tysiące kilometrów, ukrytego za horyzontem niekończących się lasów, puszcz i pól zieleni, wysokich, przerażających swoją monumentalnością gór.
Bliżej domu niż we własnym pokoju, który znajdował się drzwi naprzeciwko. Przypuszczała, że to wszystko za sprawą magii. I miała ku temu całkiem uzasadnione – tak wierzyła – podstawy. W pokoju Serafina magia przesiąkała każdy zakamarek, emanowała z poustawianych dookoła artefaktów, wsiąkała w liczną kolekcję książek i zaglądała nawet pod łóżko, gdzie czuwał Magister. Była wszechobecna i namacalna wręcz, dokładnie jak w Sallandirze, na korytarzach pałacu i w wierzy Arcymaga. U niej, cóż. U niej tego nie było.
Czasem tylko zdarzało się jej złapać siebie samą na myśli, że przecież nigdy tak naprawdę aury magii nie poznała. Skąd więc miałaby wiedzieć? Jedyne, co mogła, to się domyślać. I wierzyć, naiwnie wierzyć.
Serafina lubiła spędzać czas w pokoju starszego brata, jeszcze bardziej kiedy spędzać mogli go w trójkę. Do kompletu brakowało jeszcze tylko Akshana.
Wraz z Salomeą wygodnie rozsiadły się na kilku poduszkach i kocach położonych na podłodze. Serafin, rozłożony na łóżku, z wolna popalał wodną fajkę. Czasem wtrącił się ze stosowną uwagą czy innym spostrzeżeniem, ale nie brał aktywnego udziału w rozmowie i księżniczka przypuszczała, że aktywnie nie słuchał również. Jakby był w swoim własnym świecie, jak zawsze zresztą, świecie magii, krokodyli i artefaktów.
Ale dopóki była Salomea, wcale jej to nie przeszkadzało.
— Ciekawa jestem twoich wrażeń z pierwszych tygodni pobytu w Iferii, Salomeo. — podjęła księżniczka, ujmując gorący kubek z herbatą w dłonie. — Klimat, ludzie, zwierzęta, kuchnia, zwyczaje… tyle nowości w tak krótkim czasie. Jak sobie z tym wszystkim radzisz? — w głosie zatańczyła nutka ciekawości, odrobiny troski, chęci upewnienia się, że wszystko w porządku.
— Cóż, na pewno nie byłam przygotowana, że będzie tutaj aż tak zimno. Świadoma, owszem. Ale chyba troszkę się przeliczyłam. — przyznała Salomea po krótkiej chwili zastanowienia.
— Wcale ci się nie dziwię. — uśmiechnęła się leciutko, subtelnie oparła głowę na ramieniu przyjaciółki. — Ale to w końcu minie, a przynajmniej w znacznej części, możesz mi zaufać.
Konieczności przystosowania się do nagłych zmian klimatu doświadczyła osobiście, nie jeden, nie dwa i nie trzy razy. Dobrze pamiętała, że początki nigdy nie były przyjemne. Dopiero wraz z upływem czasu oraz ilością odwiedzanych miejsc dostosowywać się było coraz łatwiej i łatwiej.
— Ufam. — odrzekła ciepło, uśmiechnęła się niezgorsza, oparła policzek na czubku głowy Serafiny. — Co do wrażenia ogólnego, hm… wolałabym powstrzymać się jeszcze z ostateczną oceną, żeby nie wyciągać pochopnych wniosków.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, że rozumie i że poniekąd za decyzję podziwia, bo sama przecież by tak nie potrafiła – ruch. Nieoczekiwany, niespodziewany. Serafin podniósł się do siadu, spojrzenie onyksu wylądowało na biurku; w ślad za nim, jak zahipnotyzowane, podążyło spojrzenie onyksu numer dwa, to młodsze. Na biurku sterta rzeczy, których zastosowania nie do końca rozumiała. I nowość. Pergaminowy rulonik, którego – rękę dałaby sobie uciąć – wcześniej tam nie było.
— List z Sallandiry? — księżniczka odłożyła kubek na podłogę, niecierpliwie podniosła się do klęczek. — Od kogo?
Odpowiedź nie nadeszła, bo zanim nadejść zdążyła – o ile szanowny braciszek raczyłby jej w ogóle udzielić, w co pozwoliła sobie wątpić – Serafina stwierdziła, że dowie się sama.
I pędem. Na łeb na szyję, byle szybko, jak najszybciej, byle do biurka, złapać przed nim, ubiec nawet magię, chwycić pierwszą i przeczytać pierwszą. Z powodzeniem. Oparła się o blat biurka, obróciła rulonik między palcami, uśmiechnęła zwycięsko.
— Nina, oddaj.
— Oddam. — stwierdziła beztrosko, ustawiając się w pozycji obronnej, skłonna o skrawek pergaminu walczyć na groźne spojrzenia, poduszki, gołe pięści i kopniaki. — Jak przeczytam.
— To nie do ciebie. I ciebie nie dotyczy. — burknął książę, wywracając oczami.
— A coś ty taki pewny? — rzuciła mu oskarżycielskie spojrzenie spod długich rzęs, ostrożnie rozwijając rulonik. — To Akshan! — rozchmurzyła się zaraz, pismo poznając od razu. Jak mogłaby inaczej? Przecież sama, wraz z Salomeą, uczyła go pisać.
I tak, o ile jeszcze wcześniej zmusić do posłuszeństwa by się ją dało, tak nadawcę listu rozpoznawszy, żadna współpraca nie wchodziła już w grę. Rozkazy, groźby, prośby – nieważne.
Drogi Serah-a-dinie, — rozpoczęła na głos, wyraźnie, nie darując sobie nutki wyszukanego, teatralnego akcentu. — podczas twojej ostatniej wizyty w Sallandirze wspominałem ci o tajemniczej aurze magicznej, która prowadziła mnie do grobowca należącego do rodziny królewskiej. Za twoją pomocą oraz pozwoleniem, w końcu udało mi się przebić przez wszystkie zabezpieczenia do krypty i to sprawdzić. Piszę do ciebie ten list, ponieważ uważam, że odkrycie, którego tam dokonałem, może cię zainteresować. Okazało się bowiem, że źródłem pochodzenia magii był grobowiec waszej matki. Ciało, choć wraz ze śmiercią nosiciela utraciło swoją właściwą magię, wciąż skrywa w sobie aurę, która nigdy nie była mi z królową kojarzona. Jak wiemy obydwoje, istnieje tylko kilka możliwości, które mogłyby tę anomalię wytłumaczyć. Jedną z nich – i jak podejrzewam, tą, z którą w tym przypadku mamy do czynienia – są silne klątwy otrzymane jeszcze za życia nosiciela. To wyjaśniałoby, dlaczego nigdy wcześniej jej nie wyczułem. Nie była na tyle silna, żeby przebić się przez właściwą aurę królowej. Ale teraz, Saladynie… czuję ją wyraźnie. Jest chłodna, obca, nieprzyjemna. Co więcej – wierzę, że... — Serafina przerwała w połowie zdania, zmarszczyła brwi, kontynuowała znacznie wolniej: — ...bezpośrednio może wiązać się również z twoją siostrą.
Gdzieś w połowie drugiego słowa głos zadrżał niepewnie.
A później, kiedy już skończyła, głos całkowicie utknął w gardle, nie będąc zdolnym do krótkiego: “nie dotyczy mnie, powiadasz?”
Jeśli masz taką możliwość, wolałbym porozmawiać o tym z Tobą osobiście. To nie jest rozmowa na korespondencję listową.
Akshan
PS. Postaraj się ukryć tę wiadomość przed Serafiną, dopóki nie będziemy mieli pewności. To może być dla niej ciężkie.

czwartek, 27 stycznia 2022

Wywiady z Postaciami vol. V

Witajcie kochani!

Ankieta związana z wydarzeniem dobiegła końca, więc nadeszła pora na oficjalną zapowiedź piątej już edycji wywiadów!
Na czym będą polegać wywiady?
To bardzo proste. Na potrzeby wydarzenia powstanie specjalny kanał, na którym będziecie mogli na bieżąco zadawać bądź odpowiadać na pytania związane z postaciami obecnymi na Gildii. Nie ma głupich pytań, będziecie mogli pisać, co tylko zechcecie, oby tylko nie obraziło to innej osoby.
Zasady i termin 
A przeprowadzonej na discordzie ankiecie wygrał ostatni termin (studenci zwyciężyli, trzymamy kciuki za sesję), więc zabawa będzie trwała od 12 do 20 lutego! 21 lutego dostęp do kanału zostanie wyłączony.

Zasady
1. Pytania i odpowiedzi będą mogły być zadawane i udzielane tylko na przeznaczonym do tego kanale.
2. Uprasza się, by wszelkie rozmowy między autorami na temat czyjejś odpowiedzi były prowadzone na kanale @ploteczki, aby nie zgubiły się wśród tego kolejne pytania.
3. Aby wiadomo było, do kogo skierowane jest pytanie, trzeba oznaczyć autora tej postaci i wskazać, o którą chodzi (jeśli posiada ich kilka).
4. Prosimy o odpowiadanie na pytania poprzez zacytowanie ich (można wówczas wyłączyć pingowanie pytającego) oraz oznaczanie reakcją pytań, na które odpowiedzieliście. Pozwoli to zachować porządek i kontrolować, kto dostał już odpowiedź. 
5. Istnieje opcja przesłania pytania anonimowo. Wystarczy przesłać swoje pytanie administracji w prywatnej wiadomości i napisać, do kogo je kierujecie.
6. Pytania można kierować tylko do postaci, których autorzy zgłosili się do wywiadów. W przypiętej wiadomości na kanale znajdować się będzie lista, kto bierze udział w zabawie, powstanie też rola, by takowe osoby wyróżnić.

Dodatkowa zabawa

Tak jak w poprzednich edycjach Wywiadów udostępniony zostanie kanał #za-kulisami, na którym wasze postaci będą mogły komentować odpowiedzi innych!

Lista postaci biorących udział
Adonis Nykvist
Aherin Asparsa
Akamai
Antares
Apolonia
Aries Bravis
Asa
Aurora
Ayrenn
Balthazar
Billy
Cahir O'Harrow
Calitha
Cervan Teroise
Dina Zibrael
Echo
Eugeniusz Drak
Hotaru
Hugo Rosenthal
Ignatius Teroise
Isidoro D'Arienzo
James Hopecraft
Javiera Badwolf
Kukume
Lea Catherine Harwell
Leonardo Montegioni
Madeleine Louise Mae Zabini
Małgorzata de Verley
Marta
Mattia D'Arienzo
Mefistofeles
Michelle Harwell
Narcissa Aigis
Nicolas Cedric Stricklander
Nikolai
Nova
Odetta Faye
Pan Sokolnik
Pelagonija Eternum
Salomea
Serafin
Serafina
Sophie Egberts
Syriusz
Tadeusz Softmantle
Tezeusz de Sauvignon
William Crox
Yuuki Tenebris
Xavier Delaney


Dziękujemy za uwagę!
Administracja  

środa, 26 stycznia 2022

Od Hotaru cd. Lei

— Zastanawiam się też, na ile jest nawykły do pieszych wędrówek — podjęła Hotaru, splatając dłonie na stole. — Jako szlachcic pewnie wszędzie podróżował konno, nie musiał nosić plecaka. A tu czeka go od razu… może nie aż wspinaczka, ale chodzenie pod górkę i po kamieniach.
— Mogę nieść jego plecak — zaoferował się od razu Antares.
Hotaru skinęła głową, Lea obdarzyła mężczyznę uśmiechem.
— To na pewno nam pomoże.
Tak, piesze wędrówki po górach, nawet jeśli same góry nie należały do wymagających, bardzo szybko stawały się sprawdzianem silnej woli. Plecak, niezbyt ciężki, ale gdy trzeba było taszczyć go pod górkę, jakby sam dostawał nadmiarowych kilogramów. Zbyt szybko zaczynało brakować tchu, gdy podejście robiło się bardziej strome, a po całym dniu marszu uda zaczynały boleć, a łydki nieprzyjemnie twardniały. Czy panicz Edmund był na to gotowy? Nie mówiąc już nawet o tym, że wyprawiali się przecież w zimie.
— Jest możliwe, że Edmund postanowi zrezygnować, jak tylko góry natrą mu uszu — podjęła Hotaru dochodząc do wniosku, że taka możliwość w sumie nie jest wykluczona.
— Wydaje mi się, że jest na to zbyt dumny — odezwał się rycerz.
— I zbyt uparty — dodała Lea.
Hotaru uśmiechnęła się przelotnie.
— Można by tego jakoś użyć, żeby uczynić tę wyprawę nieco znośniejszą. Również i dla nas.
— Co masz na myśli? — Lea przechyliła głowę.
Hotaru poprawiła się nieco na ławie.
— Myślę, że Edmund nie podchodzi lekko do swojego pomysłu i że jego ojciec też nie chciał zgodzić się od razu na całą tę wyprawę. Edmund to jego jedyny syn, z tego co Mistrz Cervan wspominał, więc na pewno nie chciał, żeby jego dziedzicowi stała się krzywda i na pewno odwodził go od tego pomysłu.
— Tak, to ma sens.
— Więc Edmund musiał się postarać, żeby go w końcu przekonać. Gdyby nie był zapalony całym sercem do tej wyprawy, to pewnie w końcu by odpuścił i zajął się czymś innym. Ale udało mu się przekonać ojca. Toteż powiedziałabym, że ta jego pasja związana z zoologią i chęć znalezienia nowego gatunku tu, w górach, jest realna i bardzo dla niego ważna.
Gdzieś na zapleczu, w kuchni, ktoś dźwięknął garnkiem o piec, rozległ się hałas, przelotne pokrzykiwania rozdarły rozmowę.
— Może gdyby udało się go skłonić, żeby trochę opowiedział o zoologii, i o tym nowym gatunku, który chce znaleźć i zbadać… — zaczęła Lea.
— Mielibyśmy szansę, że choć trochę się otworzy — dodała Hotaru.
— Mógłby wtedy opuścić nieco gardę. Bo na razie widzimy tylko zamkniętą bramę i mury twierdzy. — Rycerz wzruszył ramionami.
— Mam tylko nadzieję, że nie uzna nas za niewartych dzielenia się swoją wiedzą — Dziewczyna odchyliła się nieco na swoim siedzeniu. — Bo tak też może pomyśleć.
— Dlatego nie spytamy go wprost. Tylko hm… zaczniemy rozmowę. I może sam dołączy. Wtedy będzie myślał, że to jego inicjatywa.
Hotaru posłała im obojgu uśmiech. Miała już pewien pomysł, jak wszystko rozegrać.


Poranek powitał ich mrozem i świeżo spadłym śniegiem skrzypiącym pod butami. Niebo było przejrzyste, słońce oślepiało, odbijając się od jednolicie białej, śnieżnej pokrywy. Powietrze pachniało krystalicznym chłodem, szczypało w nos i policzki, kąsało nieopatrznie wyjęte z rękawiczki dłonie.
Gildyjne wierzchowce zostały w stajni - karczma na końcu świata była ostatnim miejscem, gdzie można było dostać się bezpiecznie wierzchem, dalej pozostawały już tylko nogi i solidna laska. Plecaki wylądowały na plecach, Hotaru mocniej naciągnęła kaptur na głowę, Edmund podparł się o biodro. Wyglądał zupełnie poważnie i bojowo, niczym faktyczny podróżnik i odkrywca z prawdziwego zdarzenia.
— Ruszajmy — zakomenderował.
Toteż ruszyli.
Początkowo w milczeniu - Lea wybierała drogę, jak na razie nie działo się nic nadzwyczajnego. Edmund szedł zaraz za nią, bez narzekania niósł swój plecak. Droga wciąż była dość szeroka, gładka, oprószona niezbyt grubą warstwą śniegu. Taką, po której nadal dało się wygodnie iść, nie trzeba było koniecznie przedzierać się przez zaspy.
Tuż za Edmundem - Hotaru i Antares. Rycerz ogarniał spojrzeniem przestrzeń wokół, wzrokiem nadto często zatrzymywał się na pierwszej z idących postaci. Hotaru przyspieszyła nieco, wyminęła Edmunda, zrównała się z Leą. Przez pewien czas kobiety wymieniały niewiele znaczące słowa i komentarze, rozmowa toczyła się swobodnie, jej strzępki docierały do Edmunda. Mężczyzna, pozornie nie słuchał, nie zwracał uwagi, jednak skoro te wypowiedziane zdania stanowiły jedyny dźwięk, poza szumem wiatru i skrzypieniem śniegu, jego uwaga mimowolnie się na nich koncentrowała.
— Wspominałaś kiedyś, jak jeszcze w Yamato zajmowałaś się tymi magicznymi lisami — powiedziała Lea nieco głośniej. — Miały dwa ogony, prawda?
Hotaru uśmiechnęła się, zaczęła opowiadać historię, którą poprzedniego wieczoru przedstawiła Lei, podbarwiła nieco, i całą trójką uznali, że będzie to dobry zaczątek do rozmowy. Historia płynęła, Edmund nadal szedł w milczeniu, ale jakby skrócił nieco dystans, choć wzrokiem nadal błądził wśród mijanych po drodze drzew.
Potem rozmowa przeszła na Bambiego - uroczy jelonek Ayrenn rozczulał każdego, kto na niego spojrzał, i stanowił temat-rzekę dla każdego, kto lubił zwierzęta.
— I jak oswoiła tego jelenia? — spytał w końcu Edmund, zrównując się krokiem z kobietami.

Od Sophie do Hugona

Sophie pochyliła się i krytycznym spojrzeniem objęła wypełniającą kolbę ciecz. Rozpuszczalnik powoli odparowywał pod wyciągiem, dno naczynia niemrawo zaczynało iskrzyć pojedynczymi kryształkami. Niemal niezauważalne wykwity zbierały się w samym centrum, opadały leniwie, pojawiwszy się gdzieś w środku roztworu. A potem nic już nie opadało, tylko te charakterystyczne, wielofasetkowe kryształy rosły i rosły, w niemożliwie wolnym, trudnym do uchwycenia gołym okiem tempie. Barwa roztworu się zmieniała, uciekała z cieczy, by osiąść łagodnie w dole, dać się zamknąć w kruchej, przejrzystej bryle.
Alchemiczka poczyniła skrupulatne notatki, jej nieodłączny, zmęczony życiem zeszyt z pokorą przyjmował kolejne linijki obserwacji oraz wprawnie przedstawione schematyczne ilustracje. Kobieta przewróciła kilka stron, porównała obserwacje z poprzednim eksperymentem, zmarszczyła brwi, pokiwała głową, odpowiadając na zadane w myślach pytania. Było lepiej, kryształy rosły szybciej, były lepszej jakości. Ale to nadal nie było to, potrzebowała ulepszyć metodę i widać, że zwyczajne odparowanie, nawet z mieszaniny rozpuszczalników, nie było tym, czego szukała.
— A gdyby tak dyfuzja par? — spytała notatnika, stukając rysikiem w róg kartki. — Tylko jak by to sensownie kontrolować, hm…
Pomysł chodził jej po głowie - niepełny, nieskrystalizowany, niewykończony - swędział gdzieś z tyłu karku i czynił siedzenie na stołku niewygodnym.
— Żeby tak prężność par dobrze wybrać — dumała dalej alchemiczka. — Czy ja mam w ogóle tablice z tym?
Nie było jej dane dłużej rozważać tego problemu, bo oto ktoś zapukał do laboratorium, i po krótkim „proszę!" w drzwiach pojawił się Ignatius. Sophie nie potrzebowała wiele wyjaśnień, wiedziała już bardzo dobrze, co zwiastuje pojawienie się sekretarza w jej alchemicznym królestwie.
A więc misja.
Sophie miała nadzieję, że będzie ona należała raczej do tych, które wymagały od niej użycia wszystkiego tego, czego nauczyła się w toku swoich całkiem długich studiów. I że w jakiś sposób pomoże jej też z rozwojem jako naukowca - w końcu profesor von Hohenheim mówił, że Gildia to dobre środowisko dla naukowca i że kobieta na pewno znajdzie tu mnóstwo pomocy i inspiracji na swej naukowej drodze. Cóż, profesura sama się nie zrobi, prawda?
Toteż gdy czas spotkania z Cervanem nadszedł, Sophie dziarskim krokiem udała się w kierunku gabinetu. Zapukała oszczędnie, nacisnęła klamkę, weszła do środka.
W dobrze sobie znanym pomieszczeniu dostrzegła nieznaną twarz - mężczyzna, na oko nieco starszy od niej, ale równie złotowłosy, siedział naprzeciwko Cervana, wychylając się, by zerknąć na rozłożone na biurku papiery. Odwrócił się, słysząc zamykane drzwi. Mistrz zaś powitał Sophie, wskazał gestem mężczyznę, a ten wstał.
— Nie wiem, czy mieliście już okazję się poznać. To Hugo Rosenthal — gest w stronę alchemiczki — Sophie Egberts.
— Miło mi — kobieta wyciągnęła dłoń, obdarzyła Hugo mocnym i konkretnym uściskiem dłoni nawykłej do montowania szklanej aparatury alchemicznej. A potem oboje usiedli.
— Skontaktował się z nami pan Benedetto Di Albrisis.
— Dziekan Wydziału Biologii Uniwersytetu Soriańskiego? — Sophie uniosła brwi. Zadanie już zaczynało wyglądać obiecująco.
— We własnej osobie. Zwrócił się o pomoc w sprawie jednego ze swoich pracowników — Cervan wrócił wzrokiem do kartki. — Profesora Wolfganga Leitnera.
To nazwisko sprawiło, że tym razem to Hugo poruszył się na krześle. Cervan przeniósł na niego spojrzenie.
— To znana postać?
— Ze słyszenia, owszem. — Skinął głową.
— To ułatwi sprawę, choć następne informacje mogą być dość ciężkie. — Cervan wrócił do listu. — Di Albrisis pisze, że profesor postanowił definitywnie zakończyć swoją karierę. Ostatecznie i na zawsze. Zostawił list pożegnalny, ogołocił laboratorium i przepadł, udał się w swoją ostatnią podróż. Według listu, profesor Leitner zniszczył wszystkie swoje wyniki i badania, zabierając je z sobą na tamten świat, jednak Di Albrisis uważa, że to niemożliwe.
— Nie wiem, co musiałoby się stać, by naukowiec podniósł rękę na wyniki własnych badań — powiedziała Sophie, marszcząc brwi, zakładając nogę na nogę.
— Ciekawe, że dziekan użył tego samego sformułowania w liście — odparł Cervan. — W każdym razie - poprosił, by przedstawiciele Gildii przyjrzeli się sprawie i, jeśli to możliwe, spróbowali odszukać wyniki badań profesora. Oraz - cóż - jego szczątki, by móz zwrócić je rodzinie.
— A czy możemy przeczytać ten list? Ten pożegnalny.
— Niestety - dopiero na miejscu. Dziekan go nie przesłał, niewiele też o nim wspominał prócz tego, że jest długi i pełen wspomnień.
Sophie zwróciła się do Hugo.
— Mógłbyś mi przypomnieć, czym zajmował się profesor Leitner?

wtorek, 25 stycznia 2022

And Goodness knows the Wicked's lives are lonely

Hugo Rosenthal

Wyrwana kartkaWiedźmaOportunistkaTyran?
Czarna legenda bywa czymś więcej niż bajką, którą straszy się dzieci. Za większością historii tkwi człowiek, do bólu realny, choć być może martwy od dziesięcioleci lub setek lat. Zdołał przetrwać w zbiorowej pamięci, ta jednak, skoro jest ludzka, a co za tym idzie, wybitnie niedoskonała, ma skłonność do wybiórczego postrzegania rzeczywistości. Zbyt wiele splątanych nici, za dużo rozbitego szkła, w którym próżno doszukać się czegokolwiek poza fragmentaryczną iluzją rzeczywistości.
Moja babka była surowa, ale jeśli zgrzeszyła, to tylko zbyt wielką wiedzą. Macochę kochałem ja, kochał ją mój ojciec, podobnie jak każdy, kto ją poznał. Profesor nie był złym człowiekiem, zgubiła go ambicja. A jednak żadnego z nich dziś już nie ma.
Defros, Rimehold
04.09, 29 lat
Wydział Biologiczny, Defros
Nieukończony doktorat
Mykolog
W Gildii jadownik i zielarz
Syn szlachcica
Miłośnik poezji
Cierpi na bezsenność

poniedziałek, 24 stycznia 2022

Od Serafina cd. Tassariona

― Wiesz kiedy przestać? ― prychnął książę, jawnie powątpiewając w słowa kompana. ― To, że ciągniesz tę rozmowę dowodzi, że jednak nie wiesz ― dodał z przekąsem, już gotów odpuścić tę całą absurdalną sytuację, kiedy wampir odważył się go dotknąć, choć może samo słowo „dotknąć” nie było słowem pasującym do sytuacji. Tassarion ostentacyjnie, bezczelnie, dźgnął go brudnym paluchem w pierś.
I jeszcze do tego miał pretensje.
Wypadki potoczyły się szybko, magią ustawił wampira do pionu, uniemożliwił poruszanie się. Przez tą koszmarnie długą chwilę mógł z nim zrobić co chciał, wystarczyłoby tylko pstryknąć palcami, lub machnąć dłonią. Ogrom możliwości dosłownie na wyciągnięcie ręki. I choć bardzo go kusiło, by nieco wampirem porzucać na lewo i prawo, tak też był świadom tego, że niestety nie jest to najoptymalniejsze wyjście z sytuacji. I tak już dość narozrabiał. Co prawda w pewnym pokrętnym sposobie rozumowania można było to uznać za obronę towarzysza, ale chyba nawet sam Serafin nie był zbyt przychylnie nastawiony do takich wniosków.
Ostatecznie zaklęcie puściło, uwolniło Tassariona nie czyniąc mu większych szkód. Obaj skierowali się do stajni po konie i po prostu opuścili okolicę. Wyjechali na pola, z dala od głównego traktu i drogi, potem zniknęli w kniei, nie chcąc nadziać się na ewentualne straże. Wyjątkowo zgodni co do tego, że nie należy się nadto wychylać, zdołali znaleźć coś, co można byłoby nazwać bardzo kruchym porozumieniem.
― Niebawem wzejdzie słońce ― stwierdził obojętnie Serafin. ― Z racji twojej upierdliwej przypadłości bycia nieśmiertelnym trupem, będziemy musieli znaleźć jakąś kryjówkę na przeczekanie. Poza tym, konie muszą odpocząć.
― Nie widzę tu nic, co nadałoby się na dobrą kryjówkę ― sarknął wampir wiercąc się w siodle. ― Nie możesz czegoś wyczarować?
― Mogę co najwyżej pogrzebać cię żywcem i odkopać wtedy, kiedy będę miał taki kaprys ― oświecił go uprzejmie książę.
Falafel parsknął, stanął w miejscu. Serafin uniósł się nieco w siodle, spojrzał w dół, w stromy spad najeżony pniakami ściętych drzew. Ruchem dłoni przywołał niewielkie światełko, posłał je po zboczu. Ciepłe, pomarańczowe światło wyłowiło z cieni porozrzucane gałęzie i jeden na wpół zgniły konar, dając księciu ogólne pojęcie na temat tego jak bardzo niebezpiecznym było zejście w tym miejscu.
― Mogą sobie połamać nogi ― odezwał się Tassarion, wstrzymując Idalię. Sceptycznie przyjrzał się płynącemu światełku, równie sceptycznie obserwował jak to podzieliło się na dwa ogniki. ― A bez koni będzie kiepsko ― dodał po chwili.
― Koń wie co robi. Wystarczy więcej światła, sam znajdzie dobrą ścieżkę.
― Skoro tak mówisz. ― Wampir uniósł nieznacznie brwi. ― Ale jak któryś się efektownie wypierdoli, to będę powtarzać „a nie mówiłem?”, a ty nie będziesz miał prawa mi nic zrobić.
― Stoi ― Serafin zgodził się bez wahania.
Odpowiedziało mu milczenie pełne zaskoczenia.
― A jak żaden się nie wypierdoli i okaże się, że miałem rację, to upolujesz mi coś, co się nadaje do jedzenia.
― Stoi.
― A potem znajdziemy ci jakąś ładną dziurę w ziemi, żebyś nie zamienił się w kupkę popiołu. Wtedy to dopiero będziesz nieprzydatny.

niedziela, 23 stycznia 2022

Od Małgorzaty cd. Tezeusza

Małgorzata na bal przybyła rzecz jasna stosownie spóźniona. Nie byłaby sobą, gdyby choć raz pojawiła się gdziekolwiek na czas, nie byłaby również sobą, gdyby nie przyprowadziła ze sobą trzech puchatych nowofundlandów. Nie godziło się zostawiać pchełek w hotelu, nie godziło się ignorować potencjału rozproszenia jaki sobą generowały. Małgorzata była pewna ich posłuszeństwa, a umiejętnie wpleciony w rozmowę gest czy słowo mógł uruchomić psi łańcuch reakcji, generujący niemałe zamieszanie w którym najpłynniej i najszybciej odnajdywała się właśnie De Verley. A wiadomo – ludzie skupieni na szalejących psach są o wiele podatniejsi. Czy to na atak, czy na subtelne wyciągnięcie czegoś cennego z kieszeni.
Ciemnoczerwony aksamit miękko zaszeleścił, kiedy Małgorzata zebrała w palce lejący się materiał sukni. Z gracją wspięła się po schodkach, a widząc, że w przedsionku nie ma absolutnie nikogo prócz niej i pchełek, pozwoliła sobie na kontrolę przy jednym z długich luster. Krytycznie obejrzała misterne upięcie włosów, poprawiła bogato zdobioną wstążkę wplecioną pomiędzy pasma. Poprawek wymagał także dekolt; szeroki wykrój odsłaniał ramiona, ale bywało, że przy zbytnim ruchu aksamit brzydko się marszczył, pozostawiając w temacie prezencji wiele do życzenia.
Gnatołam usiadł z boku, spojrzał w lustro, nie rozpoznał własnego odbicia i na nie naszczekał, zapamiętale broniąc swojej pani przed nieznanym mu intruzem. Małgorzata parsknęła, poklepała psa po głowie. Z boku Wisielec drapał się po szyi, przesuwał obrożę.
― O nie, nie, panie psie. ― Jadowniczka porzuciła przeglądanie się w lustrze, pochyliła się i poprawiła obrożę. ― Ja wiem, że ciężko, że niefajnie, ale czasem trzeba się pomęczyć.
Wisielec zwrócił na nią ciemne ślepia, popatrzył. Psia rozpacz ujmowała za serce.
― Mi też jest niemiło i niewygodnie w tym gorsecie, a jednak nie marudzę ― rzekła przekonywująco, jakby sam ton miał zwierzaka nakłonić do tego, by zaprzestał drapania. Wisielec, ni z tego, ni z owego, podał łapę, Małgorzata pochwyciła ją ze śmiechem. ― Czyli co, umowa?
Pies zaburczał, oblizał nos, ale nie zaprotestował.
― Chodźmy ― zarządziła, podnosząc się z kucek. ― Bo zaraz sam wicehrabia w nas zwątpi, a tego przecież nie chcemy, prawda?
Odpowiedziało jej szczeknięcie. Małgorzata, być może nieco zbyt rozbawiona, ruszyła korytarzem, znaną sobie ścieżką. Do przestronnych sal trafiła bez pomocy, można byłoby powiedzieć, że rozkład pomieszczeń znała lepiej niż rodzinny dom. Wchodząc ściągnęła na siebie parę spojrzeń, część gości ciekawa była psów, inni nieprzyjemnym komentarzem podsumowywali spóźnienie. Nie przejęła się tym nadto, świadoma tego, że nie każdemu podoba się styl życia, jaki oficjalnie prowadziła. Beztroska i lekkomyślność doprawiona kokieterią nie pasowała zbytnio wdowie, a przynajmniej tak zdawało się uważać hermetyczne, prawnicze grono, które sprosił na pożegnanie Tezeusz.
Pokonała pierwszą salę pełną cichych rozmów, przekąsek i fajkowego dymu, znalazła się w drugiej, równie przestronnej, choć skupiającej osoby szukające dobrego poczęstunku i pogawędki uderzającej w lżejsze tony. Małgorzata szybkim krokiem minęła paru znajomych, pozdrowiła ich uśmiechem i skierowała się do kolejnego pomieszczenia. To ostatnie, wypełnione zapachem ciężkich perfum, drogimi kwiatami i muzyką, interesowało ją najbardziej. Nie tylko dlatego, że lubiła tańczyć.
Wicehrabia, zgodnie z przewidywaniami, zajmował towarzystwo grą na fortepianie. Podczas bankietów i bali, podczas większych spotkań, dawał się znajomym poznać od tej innej, znacznie przyjemniejszej strony. Wielu ludzi, którzy znali go jedynie w wersji gospodarza i arystokraty, mogłoby mieć trudności z pojęciem jak bardzo Tezeusz potrafił się zmienić, kiedy w grę wchodziła praca. Małgorzata, choć znała go nie od tygodnia i nie od miesiąca, wciąż dziwiła się tą stale zachodzącą przemianą.
― Spóźniona, jak zawsze ― powitał ją mrukliwie Dymitr, stając tuż obok w niezobowiązującej pozie, kołysząc kieliszkiem pełnym wina.
― Mógłbyś się nieco wysilić, mój drogi ― odpowiedziała z przekąsem, mrugnęła zaczepnie. ― Zaczynanie rozmowy od wytykania mi spóźnienia nie jest szczytem kreatywności. Zwłaszcza, że wszyscy wiedzieliśmy, co zrobię.
Przez chwilę stali obok siebie, ramię w ramię. Psy, zgodnie z komendą, wciąż trzymały się blisko, nie dały się zwabić żadnymi cmoknięciami, machnięciem dłoni, czy rozczuloną miną.
― Udało ci się już czegoś dowiedzieć? ― ściszyła głos do szeptu, od niechcenia rozłożyła wachlarz. Dymitr wodził spojrzeniem po gościach, czasem skinął komuś głową, czasem odpowiedział półuśmiechem.
― Nie. Na razie nasze towarzystwo ma inne priorytety. Poza tym, lepiej byłoby poczekać, niż działać od razu.
― Wino ― mruknęła Małgorzata, obdarzając kieliszek szwagra beznamiętnym spojrzeniem.
― Wino ― potaknął Chernov. ― Zobaczymy czy wypicie stosownej ilości rozwiąże im nieco języki.
― Jeśli nie w ten sposób, to w inny. ― Małgorzata była zdeterminowana, by sprawę jak najszybciej doprowadzić do końca. Uniosła nieznacznie dłonie, palcami okręciła pierścień z pięknym, dużym szmaragdem. Dymitr przyjrzał się temu ruchowi, uśmiechnął półgębkiem.
― Czy to ten sławny pierścionek podebrany mojej babce?
― Zaraz podebrany ― parsknęła ― sprezentowany przez mojego drogiego męża, niech mu ziemia lekką będzie.
― Babka lubiła chować w nim sproszkowane lekarstwa ― wyznał z westchnieniem. ― A co ty w nim chowasz?
Małgorzata posłała mu trudne do zinterpretowania spojrzenie, ułożyła wargi w ładnym uśmiechu.
― Tajemnica ― szepnęła. ― Ale obiecuję, że zdradzę ci ją, kiedy zajdzie taka potrzeba.
Melodia instrumentu przycichła, uwagę jadowniczki pochłonęła osoba wicehrabiego. Dostrzegła subtelny gest, którym przywołał ją do siebie i zanim się spostrzegła, już podążała w jego kierunku jak po sznurku, ciągnąc za sobą psią świtę.
― Tezeuszu ― przywitała się, skłoniła z gracją.
― Małgosiu ― odpowiedział jej uprzejmie. ― Poświęcisz mi chwilę swojego czasu?
― Oczywiście.
Wicehrabia przesunął się, zrobił jej miejsce, oboje zasiedli przy fortepianie. Małgorzata odłożyła wachlarz obok nut, Tezeusz przerzucił parę stron, by znaleźć pożądaną melodię. Nie robili tego pierwszy raz, wiele razy grali wspólnie, choć do tej pory nie zdarzyło się, by robili to publicznie.
― Masz mi coś do przekazania? ― spytała, znów ściszonym głosem. Ułożyła palce na klawiszach, podążyła ścieżką wytyczoną przez nuty.
― Nie. ― Tezeusz nawet na nią nie spojrzał. ― Po prostu chciałem zająć twój czas, nim wszyscy skupimy się na realizacji planu.


z nimi to się nie da into sielanka, pozdrawiam

Od Lei cd. Hotaru

Dostatecznie.
Słowa, mniej lub bardziej zgodnie z własnymi odczuciami, zostały jednak wypowiedziane, dołożyły kolejną cegiełkę muru, który Edmund skwapliwie budował, by oddzielać się od nas coraz to grubszą i grubszą warstwą. Miałam paskudne wrażenie, że przez niego nie przebiłaby się nawet najostrzejszy grot strzały.    
Nie znaczyło to jednak, że nie należało powoli go rozkruszać - taniec Hotaru, doświadczenie niesamowite z pewnością zarówno dla znudzonego paniczyka, jak i każdego innego przechodnia, było czymś fascynującym i pozostawiło rysę na murze. Może było to coś w wyrazie oczu, może w nieco mniej pretensjonalnym tonie głosu, bezsprzecznie coś jednak było - i mówiło, że zaszła jakaś zmiana, nawet jeśli póki co ledwo zauważalna. Ziemię skuwał jeszcze lód, z twardej gleby nie miało szans wykiełkować choćby najdrobniejsze nasionko - tu jednak, tuż przed naszymi oczami, jednemu chyba się to udało.
— Wracajmy do środka — burknął tymczasem panicz. — Jest zimno.
— Oczywiście — Hotaru skinęła głową, miękkim krokiem ruszyła z powrotem w stronę karczmy.
W środku Edmund ruszył od razu w stronę ławy zlokalizowanej w pobliżu paleniska - chuchnął ukradkiem w dłonie, rozmasował energicznym ruchem zmarznięte ramiona.
— Czy posiadłości szlacheckie często odwiedzają iluzjoniści? — zagadnęłam. — Czy może raczej organizują swoje występy gdzie indziej?
— Bywają tu i tu — odparł krótko. Dopiero po chwili podjął wątek. — Często podróżują z trupami cyrkowymi. Artyści raczej nie przywiązują się do jednego miejsca.
Parsknął ni to z rozbawieniem, ni to z pogardą.
— Mamy w gildii iluzjonistę — uśmiechnęłam się na wspomnienie jego osoby, choć wątpiłam, by o ten typ chodziło Edmundowi. — Xaviera, jest też bardem. Nie rozstaje się ze swoją lutnią.
— Nie tak rzadkie połączenie — skwitował.
— A jednak — splotłam ze sobą dłonie, ułożyłam je na ławie. — Mamy w gildii wielu utalentowanych członków.
— Doprawdy? — złośliwy półuśmieszek przemknął przez jego wargi, w oczach zamigotała jednak iskierka zaciekawienia. — Inne indywidua takie jak rycerze podnoszący stoły, łuczniczki strzelające do jabłek albo tancerki zmieniające się w lwy? Cud, że nic jeszcze nie poszło z dymem.
— Oj, poszło — zaśmiałam się. — Mamy choćby alchemiczkę, u której od czasu do czasu trafi się wybuch, ale koniec końców zawsze wszystko opanuje. Myślę, że z tym dziennikiem i probówkami pobije wszystkich naukowców świata na głowę. Nie tak dawno rozpuściła swoimi odczynnikami nietłukące się szkło, za którym ukryty był cyrograf.
— Kto by pomyślał...
— Tak, wiązał kontraktem pewną rodzinę szlachecką z demonem. Ich członek mógł dzięki temu go przeczytać, znaleźć lukę w umowie i dowieść swego... — pokręciłam głową, myślami na chwilę odpłynęłam ku mrocznej rezydencji Verdamów.
— Mamy też krawca, który ze skrawka materiału umie stworzyć najpiękniejszą suknię — dodała Hotaru. — I medyka, który był kiedyś rektorem, a teraz, w wyniku pewnych okoliczności, stał się żabą jeziorkową.
— Nie bawią mnie takie żarty.
— To prawda! — zaprzeczyłam od razu. — Ale to bardzo elegancki dżentelmen. Można też spotkać astrologa, który jest lwem salonowym  i odnajdzie się w każdej sytuacji. I jego brata, przed którym przyszłość nie ma tajemnic.
— Jest też kucharka, nazywa się Irina — dołączył się Antares.
— Tak, jej pierogi są niezrównane!
Kolejne anegdotki pojawiały się, splatając barwnymi nićmi historię organizacji w Tirie. Edmund, początkowo zdystansowany i niezbyt zainteresowany, z każdą kolejną opowieścią zdawał się jednak nieco ożywiać, od czasu do czasu nawet dopytywał o szczegóły:
— Dlaczego Gnatołam?
— Wiele staje się jasne, gdy się zobaczy te psy — zaśmiałam się. — Jeden z nich prawie zgniótł Kukume, naszą członkinię z koczowniczego plemienia. Ale są bardzo posłuszne Małgorzacie. Zazwyczaj.
— Wielkie basiory, demony, żaby i magowie niepotrafiący zapamiętać nazwy gildii, do której należą. Zaiste brzmi jak w pełni zorganizowana i kompetentna organizacja — skwitował panicz, w tym momencie jednak w jego głosie, oprócz zwyczajnej ironii, dosłyszałam nutę rozbawienia.
— Z pewnością nie ma drugiej takiej, panie — odparła Hotaru.
— Może to i lepiej — wstał od stołu. — Jestem zmęczony, idę spać.
— Warto nabrać sił przed jutrem — Antares skinął głową na pożegnanie.
— Jeszcze jakieś złote rady?
— Miłych snów — uśmiechnęłam się krótko.

— Może powinnam mu zaproponować wspólne strzelanie? — zamyśliłam się, gdy Edmund wrócił już do siebie. — Żeby miał okazję poczuć, że coś robi, że nie jest... hmm, żeby może poznał coś nowego.
— Wątpię, by to mu się spodobało — odparła Hotaru, zwróciła wzrok ku drzwiom, za którymi zniknął szlachcic. — Zwłaszcza, że najlepszy byłby tradycyjny łuk, o mniejszej sile naciągu. Gdyby mu się nie udało nawet go napiąć, tylko by się zirytował i uznał, że chcieliśmy mu dokuczyć.
— Och... — zasępiłam się, musiałam jednak przyznać kobiecie rację. Łucznictwa nie należało wybierać, jeśli oczekiwało się natychmiastowych efektów, a Edmund raczej nie zaliczał się do najbardziej cierpliwych osób. Skrzywiłam się też na samą myśl, że mógłby puścić cięciwę na sucho.
— Jeśli zastanawiamy się nad czymś takim, może poranna przebieżka? — zaproponował Antares. — Da się odpowiednio skrócić dystans, wybrać w miarę równą ścieżkę.
— To już prędzej — zgodziła się Hotaru, w jej głosie wciąż jednak pobrzmiewał brak przekonania. — Ale przyznam, że póki co wstrzymałabym się z takimi propozycjami. Idziemy w góry, to będzie dla niego wystarczająco męczące.
— Faktycznie, wyruszamy już niedługo — przyznałam, przejechałam palcem po krawędzi stołu. — Trzeba być w pełni sił.

sobota, 22 stycznia 2022

Od Mattii cd. Salomei

Mattia nie przyznał się, że największym zbiornikiem, w jakim zdarzyło mu się „pływać" była jego własna wanna, zaś kontakty z morską wodą ograniczały się dla niego do dwóch przypadków - raz jak poszedł z Isidoro moczyć nogi i, rzecz jasna, przewrócił się prosto między fale. Oraz drugi raz, gdy został niemal utopiony przez swą rekinią wtedy-jeszcze-żonę.
Przejście przez wodny „portal" było dla niego pierwszym testem opanowania, Mattia zdał go, biorąc pierwszy oddech morskiej wody. Sallandirska szata, luźna i strategicznie odsłaniająca bladą skórę hrabiego, teraz falowała wśród iluzorycznych prądów, odsłaniając nieco więcej.
— Zastanawiam się, gdzie w posiadłości jesteśmy — rzucił Mattia, gdy całą trójką podjęli wędrówkę w stronę miasta.
— Hm, pomyślmy. Weszliśmy na parterze, zaś przejście raczej nie było portalem - po prostu kolejną iluzją — zaczął Akshan, obejmując spojrzeniem widok przed nimi.
Mattia przez moment skupił uwagę na niewielkim, uroczym żółwiku, który upodobał sobie maga i właśnie wykręcał beczki nad jego lewym ramieniem.
— Czyli najpewniej zaczęliśmy gdzieś w piwnicach, a oba poziomy miasta to parter i piętro posiadłości — dokończyła Salomea. — Możesz spróbować powiedzieć o tym Euclio, na pewno doceni.
— Nie domyśli się, że to wy mi to podsunęliście?
— Wesprzemy cię tak, że będzie to wyglądało na twoją własną inwencję, nie martw się.
Tymczasem zaś podwodne miasto przybliżało się z każdym krokiem. Choć wcześniej zdawało się ledwie majaczyć na horyzoncie, koralowe wieże zbliżały się nadnaturalnie szybko, a szczegóły budynków rysowały się wyraźniej, niż normalnie pod wodą. Gdzieś przepłynął delfin, bliżej powierzchni swobodnie przemieszczała się ławica płaszczek - przemknęła na tle przeświecającego w morskiej toni słońca, niczym jakaś przedziwna, ciemna chmura.
Wkrótce otworzyły się przed nimi wrota miasta, zaś Mattia dostrzegł pozostałych gości. Nieznajome twarze odwracały się przelotnie w kierunku dwójki raasahirów, egzotyczne spojrzenia momentalnie ogniskowały się jednak na idącym między nimi astrologu. Ktoś nachylił się do towarzysza, szepnął kilka słów, ktoś spoglądał zdecydowanie za długo, kto inny trącił ramię stojącej obok osoby, oszczędnym gestem zwrócił jej uwagę.
Mattia przywołał na twarz jeden z szerokiego wachlarza swych stosownych do okazji uśmiechów, odpowiedział spojrzeniem co poniektórym osobom, starając się zapamiętać twarze i ich wyrazy. Nie wiedział jeszcze, kto jest kim, kto może okazać się potencjalnym sprzymierzeńcem, czyje słowa mają tutaj większą siłę, ale łatwo przyszło mu wyczytać, kto patrzył na niego z zainteresowaniem, kto zaś zerkał spod zmarszczonych brwi, wyczuwając brak tkwiącego w astrologu daru magii.
Jednak nim można było pogrążyć się na dobre w rozmowach, trzeba było przywitać choć jednego z gospodarzy.
— Zaraz się dowiemy, z którym z braci będziesz miał najpierw do czynienia — mruknął Akshan, przeczesując wzrokiem zatopione w iluzji pomieszczenie.
Nie trzeba było długo szukać. Ledwie parę kroków dalej miasto rozwinęło się w ozdobny plac, którego centralną część zajmowała olbrzymia, fantazyjna muszla. Różane wnętrze wyściełały poduszki, zaś wśród poduszek, w otoczeniu morskich syren, tańczących w prądach wody ukwiałów siedział władca siedmiu mórz.
— Pankracy — powiedziała Salomea.
Tymczasem zaś sayid zaśmiał się z dowcipu siedzącej obok kobiety, sięgnął po fantazyjnie wygięty kieliszek, który usłużnie podstawiła mu syrena. I gdy sięgał po kieliszek, jego wzrok odwrócił się od towarzyszki, przemknął w stronę nadchodzących gości, złowił perłowe szaty Salomei, charakterystyczną, wysoką sylwetkę Akshana, oraz egzotycznego jegomościa towarzyszącego obu raasahirom.
Pankracy odstawił kieliszek, uśmiechem odprawił kobietę, poprawił się wśród poduszek, wskazał dłonią, by nowi goście podeszli. Mattia zaś zaczął zastanawiać się, czy każdy egzotyczny konik morski czuje się podobnie, dostają się pod zaciekawione spojrzenie Pankracego.
Pasza był przygotowany na to, że trzeba będzie mu dostosować się do najściślejszej, sallandirskiej etykiety i powitać sayida w odpowiedni dla jego rangi sposób - z ukłonem, z „przyzwoitkami" w osobach Salomei i Akshana, jednak tym razem nie było to konieczne. Przynajmniej nie z Pankracym. Sayid był na swoim terenie, dyktował warunki i widać nie przejmował się konwenansami.
Cała trójka usiadła wśród poduch, wymieniono uprzejmości, przedstawiono Mattię.
— Z Tiedal? — Na wieść o pochodzeniu astrologa, sayid zamyślił się na moment, szukając w pamięci lokalizacji odległego państwa. — Tak, oczywiście, to w pobliżu Wysp Fliss - jedynego stanowiska hirundichthys affinis. Przybyłeś naprawdę z daleka.
Mattia rozsnuł wokół siebie roziskrzoną kurtynę gładkich, uprzejmych słów, zaś zaciekawiony powiewem egzotyki Pankracy radośnie wkroczył między krągłe zdania, formowane tak, by aż prosiły się o kolejne pytania.
Do rozchylonej muszli podeszła kolejna grupa gości, sayid przywitał ich uprzejmie skinieniem głowy, wymienił nieco słów, jednak gestem przekazał raasahirom i egzotycznemu paszy, by pozostali. Mattia uśmiechnął się przelotnie kątem ust, Salomea rzuciła mu porozumiewawcze spojrzenie znad swej woalki, Akshan pozornie wodził wzrokiem za jakąś iluzoryczną meduzą. Znikąd pojawiła się patera słodkości - kawałki chałwy uformowano w kształt drobnych rybek, błyskających łuskami z odłamków pistacji. Sayid poczęstował się jedną, zaśmiał z kolejnej wypowiedzi astrologa. Akshan oszczędnie pociagnął łyk z kieliszka.
Trudno było stwierdzić, czy to Pankracy zaczął temat, czy to Mattia delikatnie go nakierował, a może to Salomea o tym napomknęła. Dość jednak powiedzieć, że rozmowa spłynęła gładko i wartko w stronę istot z najzimniejszych mórz, zaś przez twarz astrologa przemknął nieco łobuzerski uśmiech.
— Owszem, mogę powiedzieć, że w kwestii co najmniej jednego gatunku mam doświadczenie z pierwszej ręki — powiedział, zakołysawszy w dłoni kieliszkiem w kształcie fantazyjnej konchy. — Napotkałem przedstawicielkę jednego z nich i przez przypadek wzięliśmy ślub.
Pankracy akurat niczego nie pił, dzięki temu się nie zakrztusił. Oczy rozbłysły zainteresowaniem.
— Nie wiedziałam, że w Iferii można przez przypadek wziąć ślub — wtrąciła Salomea, sięgając ku paterze. Te zabawne płaszczki wykonano sprytnie z kandyzowanych pomarańczy.
— Też się tego nie spodziewałem - moja ojczyzna zaskakuje mnie każdego dnia — odparł astrolog ze śmiechem. — A pomyśleć, że wszystko zaczęło się od niewinnego, wieczornego spaceru po plaży, a nim słońce wzeszło, z kawalera stałem się mężem, a następnie rozwodnikiem.
Zachęcony przez sayida, Mattia zaczął przywoływać historię swego pamiętnego spotkania, gdy przez przypadek znalazł wśród nadmorskich skał porzucony płaszcz, który okazał się rekinią skórą. Przypadkowe skaleczenie sprawiło, że astrolog skropił „płaszcz" własną krwią, cementując małżeński kontrakt ku rozpaczy drugiej strony.
— A jak zareagowała owa siorc fowk, gdy już dowiedziała się, że została twoją żoną? — dopytał Pankracy.
— Ach, oczywiście w jedyny słuszny sposób. Próbowała mnie utopić.
Zapadła chwila ciszy, Pankracy wybuchnął śmiechem, Akshan mu zawtórował. Salomea patrzyła przez moment na Mattię, a potem również się roześmiała. Astrolog z lekkim zadowoleniem patrzył, jak instynktownie podnosi dłoń do skrytych za woalką ust.
— Na szczęście udało mi się ją przekonać, by tego nie robiła. Porozmawialiśmy chwilę, wyjaśniłem nieco nieporozumień i z chęci utopienia mnie przeszła do propozycji, że złowi dla mnie mnóstwo ryb i uplecie hamak z wodorostów.

Od Kukume cd. Jamesa

Nieco ciaśniej opatuliła się chustą, pod wzorzystym materiałem skryła swoje dłonie. Czekała cierpliwie na słowa historyka, na sprawę, przez którą zdecydował się wstąpić w progi jej pokoju:
― W trakcie próby doszukania się czegoś w pewnych… analizach, jeżeli mogę to tak ująć, natrafiłem na książkę, która opisywała bodajże pani plemię ― serce na chwilę zamarło, niemniej przyjęła podany przez historyka tomik.
Zerknęła jeszcze prędko na Jamesa, nic nie wskazywało jednak na to, by przyniesioną książką zamierzał ją w jakikolwiek sposób urazić, by za tą poczciwą, nieco zmartwioną twarzą, kryć się mogły jakiekolwiek złe intencje. Ot, znalazł wzmiankę o jej rodzinie; ot, postanowił się podzielić, być może po dojściu do wcale nie bezpodstawnej konkluzji, że chętnie zobaczy, co podróżnicy sądzą o jej plemieniu. Nie chciała.
― Nie przestanie mnie zadziwiać, dokąd to ludzi nie popchnie nauka ― westchnęła. Nazwisko, zapisane nieco już wytartymi literami, niewiele jej mówiło, ale to jeszcze o niczym nie przesądzało. Kiedy zatrzymywali się w wioskach, różni ludzie przychodzili i odchodzili, rzadko jednak wchodzili w interakcje z młodszymi członkami, raczej odgradzanymi od świata zewnętrznego, zwłaszcza jeśli byli osobnikami przeciwnej płci.
Zaczęła dzielić uwagę między słowa historyka a tekst; palce przewróciły kartki na zaznaczoną stronę, oczy w pierwszej kolejności odnalazły podkreślone ołówkiem fragmenty, pieczołowicie wyłuskane najważniejsze informacje. Bez dwóch zdań, James nie był gildyjnym historykiem bez powodu.
Koczownictwo, jedzenie przede wszystkim roślin i istot wodnych, przewodnictwo ohamie, kilka informacji na temat egzorcyzmów - kobieta uniosła wysoko brwi, gdy w tak krótkim tekście odnalazła tak wiele informacji o swoim plemieniu, które na pierwszy rzut oka zdawały się być w pełni trafną i dość dogłębną analizą ich zwyczajów. Według doktora, w czasie jego badań na czele grupy stała Nuttah, co ostatecznie dowodziło, że badacz nie zjawił się tam za jej życia. O ile dobrze pamiętała, ta ohamie była prababką Ayashy, jej rówieśnicy.
― Podobno natrafiono u was kiedyś na przypadek dziwnej choroby, biorącej się znikąd ― objaśniał dalej. ― Czarniejące kończyny, które po amputacji obracały się w proch, ropna wysypka, stopniowy paraliż, ale był to rzekomo jednostkowy problem.
Wypuściła powietrze z płuc, szczegółowo opisane przez historyka objawy odmalowały się w jej wyobraźni, nijak jednak nie mogła stwierdzić, by widziała kiedyś coś takiego na własne oczy.
― Zapewne przez zjedzenie czegoś nieczystego. Albo od zbyt długiego stania w miejscu ― pogodny ton nie współgrał ze zmarszczką, która przecięła czoło. ― Przepraszam. Dla Mushi nie ma czegoś takiego jak choroba znikąd. Problem w tym, że niekoniecznie znajdują tę przyczynę, którą należy. Bo wie pan ― gładko wróciła do odpowiedniej formy grzecznościowej, z którą historyk najwyraźniej czuł się swobodniej ― to nie są zbyt otwarci ludzie. Nie chcą mówić obcym o dawnych dniach, wiedza przodków w większości przepadła, a to przyczyniło się do pewnych... problemów, które na przestrzeni ostatnich lat miały katastrofalne skutki.
Znów westchnęła krótko, myślami powróciła do brata. Nie, zdecydowanie nie radzili sobie w zbyt wielu sytuacjach.
― Nie mam jednak pewności czy założenia doktora Johnsona były słuszne, ani nawet, czy to faktycznie było realne wydarzenie. Już nie wspominając, czy aby na pewno były to pani okolice. Czy jest pani coś może wiadome na ten temat, jakiekolwiek informacje? Może jakaś dawno zasłyszana historia za młodości albo plotki między plemionami?
Brak pewności. Jakiekolwiek informacje. Choćby strzępek historii, zasłyszane dawno temu zdanie - głos historyka zdradził pewne napięcie, którego przyczyn póki co nie uznała za stosowne dociekać. Przechyliła za to głowę, niechętnie uchyliła grubą zasłonę, którą odgrodziła wspomnienia tamtych dni.
― Wiadomo, jak sprawa się skończyła? ― wzrokiem zaczęła szukać odpowiedniego fragmentu. ― Badał plemię przed moimi narodzinami, jeśli wziąć pod uwagę, kto wtedy stał na czele. Dawniej potrafili lepiej pomagać ― odchyliła się na krześle. ― Trafiali się częściej obdarzeni magią, silni. Skoro ten przypadek nie jest z ostatnich lat, daje to pewne nadzieje.
Nie chciała od razu odprawiać go z kwitkiem. Wciąż tkwiła w niej starannie pielęgnowana przez lata niechęć do plemienia, do wszelkich praktyk, do zasad, którymi się kierowali. Gdy jeszcze tam przebywała, rzadko kiedy nadstawiała ucha, gdy starsi straszyli ich kolejnymi historiami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie - co nie znaczy, że dała radę pozostać na nie zupełnie głucha. Że nie wracały do niej w nocy.
― Pozwolę sobie zapytać, na ile ceni pan źródła, z których korzysta? Nie powinnam może tak mówić o ludziach, z którymi się wychowałam, ale wątpię, by ich przekazy można było zaliczyć do najbardziej wiarygodnych. Nawet jeśli taki przypadek się trafił, mogli biedakowi bardziej zaszkodzić niż pomóc.